Baba z brodą czyli rewolucja społeczna - ebook
Baba z brodą czyli rewolucja społeczna - ebook
Na czele rewolty stanęło dwóch przyjaciół z dzieciństwa.Wierni swoim ideom i przekonaniom walczą z absurdalną ideologią stworzoną przez dawnych komunistów i ich współczesnych popleczników, którzy jak już raz sięgnęli po władze to chcą ją utrzymać do końca swoich dni.
Bohaterowie walczą o demokrację, swobodę wypowiedzi, równość obywateli i narodową tożsamość. To walka tradycjonalistów z szerzącym się ustrojem postkomunistycznym i lewackimi fobiami. Czy w tej historii przeplatanej akcją i anegdotami, młodzi ludzie przezwyciężą w walce ideologicznej, istniejący chory system? Jak potoczą się losy dowódcy rewolucji i czy dotrą do wymarzonego celu?
Powieść, charakteryzuje się niewielką objętością i prostą fabułą, ale na pewno pozwoli czytelnikowi zatrzymać się w biegu i zastanowić się nad tym, czym kierować się w życiu, jakie wartości należy wyznawać i przybliży zrozumienie wielu istotnych zjawisk społecznych, dziejących się dookoła nas wszystkich.
Być może książka stanie się przyczynkiem do wzrostu dynamiki społecznej, ukazując problematykę bohaterów w przyszłości, a zarysowana wizja otworzy pewien horyzont myślenia o wolnej Polsce.
Paweł Planer – humanista, kulturoznawca oraz filolog. Pasjonat boksu, który trenuje od 7 lat. Uzależniony od herbaty, książek i górskich wędrówek. Tradycjonalista, radykalny antykomunista, stoi na straży rodzinnych obyczajów, języka i kultury. Jest dumny z bycia Polakiem, kocha swój kraj będąc równocześnie często krytycznym wobec rodaków. Myśl przewodnia, którą kieruje się w swojej pracy/życiu i książce, odnosi się do słów Kardynała Stefana Wyszyńskiego „[…] Piękną i zaszczytną rzeczą jest umrzeć za Ojczyznę. Jednakże trudniej jest niekiedy żyć dla Ojczyzny. Można w odruchu bohaterskim oddać swoje życie na polu walki, ale to trwa krótko. Większym niekiedy bohaterstwem jest żyć, trwać, wytrzymać całe lata.”
Spis treści
I. Ostateczność – w odległej przyszłości
II. Początek
III. Prowincja
IV. Nadchodzi rewolucja
V. Spotkanie
VI. Konfrontacja
VII. Odpoczynek
VIII. Wojna medialna
IX. Nowe okoliczności
X. Wyjazd
XI. Powrót
XII. Ratunek
XIII. Decyzja
XIV. Kontrofensywa
XV. Nadchodzi wolność
XVI. Śmierć przyjdzie po każdego
XVI. Zakończenie
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-93-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OSTATECZNOŚĆ –
W ODLEGŁEJ PRZYSZŁOŚCI
Pomieszczenie, w którym przebywali mężczyźni, było dobrze oświetlone. Na środku znajdował się duży stół wykonany w II Rzeczpospolitej. Solidny, stabilny jak przystało na tamte czasy, które już dawno bezpowrotnie minęły. Mapy, szkice oraz fotografie przykuwały uwagę mężczyzn. Z wnikliwością studiowali meldunki nadchodzące z różnych części miasta. Sytuacja była opanowana, szala zwycięstwa przechylała się na stronę broniących.
Oddziały Marka Nowickiego dzielnie odpierały ataki na wysuniętej lewej flance. Stawiały opór zbirom Brody, którzy bardzo zaciekle i z wielką determinacją atakowali broniących się. Kolorowe stroje, wymalowane twarze i ten grymas nienawiści, pewność, że są ludźmi, którym wszystko wolno i którym wszystko się należy. Jednak nie słowami zdobywa się barykady, propaganda i manipulacja tego dnia pozostaną czymś ulotnym. Dziś liczą się czyny, duch walki oraz obrona podstawowych wartości, które jako jedne z niewielu pozostały nie zdobyte przez najeźdźców.
Prawa część miasta nie była atakowana tak zaciekle, dlatego obrońcy czekali na dalsze rozkazy nadchodzące z miejsca dowodzenia. Kurierzy dostarczali je w podobny sposób jak czynili to żołnierze w dwudziestym wieku. Sytuacja jednak tego wymagała, metoda komunikacji może i przestarzała, ale skuteczna. Zresztą i tak w obecnej sytuacji nie było innej alternatywy.
Bojownicy w napięciu oczekiwali następnego szturmu, właściwie bardziej desperackiego ataku niż przemyślanej strategii. Chaos panujący wśród atakujących pozwalał na skuteczną obronę, był on połączeniem desperacji z błędnym przekonaniem o swojej przewadze. Z każdym atakiem napastnicy tracili animusz, widoczne były zachowania przypominające nie tyle dezercję, co rezygnację z dalszej chęci zdobycia miasta.
Może były to tylko pozory albo przemyślana taktyka, musimy mieć się na baczności – pomyślał Tadeusz Kowalski.
Dowódca oddziału złożonego głównie z kolegów, sąsiadów oraz różnego rodzaju przybłędów, jak sam ich określał. Humanista, jak mówili o nim koledzy, z zawodu polonista. Ukończył filologię na jednej z mniej prestiżowych Wyższych Uczelni Humanistycznych. Nigdy nie pracował na etacie, pisał powieści. Mieszkał z rodzicami, którzy byli jego jedynymi żywicielami. Problemy z pracą, powszechnie panująca bieda, zostawiły w jego psychice uraz i odebrały chęci do uczciwej pracy. Z takimi samymi problemami borykali się również jego rówieśnicy; ludzie, którzy powinni swoją siłę, energię i inicjatywę poświęcić budowaniu dobrobytu społecznego. Zostali zepchnięci na margines społeczeństwa. Rządy tworzące taką sytuację zapomniały o jednym: że margines nie może być zbyt duży, gdyż w pewnym momencie przestaje nim być.
Sytuacja zgrupowania Marka stawała się coraz lepsza. Od godziny ataki nie były wznawiane, jedynie od czasu do czasu jakiś szaleniec w narkotycznym szale próbował pokonać dystans dzielący walczących.
– W tym szaleństwie próbują znaleźć metodę – stwierdził dowódca.
Oczekiwanie na dalsze kroki przeciwników stawało się coraz bardziej irytujące.
Muszę podjąć jakąś decyzję, nie możemy tak tkwić w nieskończoność – pomyślał Marek. Może atak frontalny? Myśli, jak morskie fale co chwilę podsuwały mu nowe pomysły. Zastanawiał się nad sytuacją w jakiej się znalazł.
Ile złych rzeczy po drodze musiało się wydarzyć, żeby to wszystko działo się tu i teraz. Ludzie, którzy doprowadzili swymi decyzjami do zaistniałej sytuacji, powinni za to zapłacić. Tyle niewinnie rozlanej krwi, tyle zmarnowanych istnień ludzkich.
Spojrzał na kolegów, wskazał ręką na przeciwnika, przeżegnał się i ruszył. Należał do tych dowódców, którzy wydają komendę „za mną”, a nie „do ataku”. Za nim wyskoczyli inni, zaczęli biec, z naprzeciwka nie dochodziły żadne odgłosy, biegli coraz szybciej. Jeszcze kilkanaście metrów i będą u celu, dla niektórych z nich ostatniego celu swego życia.
Marek Nowicki jest muzykiem z zamiłowania, z zawodu sprzedawcą w podrzędnym sklepie spożywczym, jakich wiele w małych miasteczkach. Monotonna praca, niska płaca i ciągłe oglądanie tych samych twarzy. Tak w skrócie możemy określić pracę, jaką wykonywał od kilkunastu lat. I ta pensja, która normalnych ludzi doprowadzała do szaleństwa. Marazm był tym, co go wykańczało, pożerało od środka jak choroba, która atakuje, niewidoczna na zewnątrz, wewnątrz siejąca spustoszenie. Rozbijająca człowieka na drobne kawałki, wyniszczająca umysł, doprowadzająca do aktów samobójczych. Bardziej wytrwalszych wciągająca w alkoholizm lub niezdiagnozowaną depresję.
Do siedziby dowództwa wbiegł kurier z ważnym meldunkiem. Podszedł do szefa sztabu Jerzego Sadowskiego i wręczył mu kartkę papieru. Informacja pochodziła z lewej flanki, od chłopców Nowickiego. Wiadomość brzmiała: „Wróg unicestwiony, Broda zniknął. Pozostałe zbiry rozbrojone. Czekamy na dalsze wytyczne MN”.
Jerzy Sadowski po krótkim namyśle, wręczył kurierowi meldunek, którego adresatem był Tadeusz Kowalski. Informacja brzmiała: „Uderzaj frontalnie, Nowicki uderzy z boku, a odwody odetną im tyły. Zaczynamy o 17:00”. Dowódca spojrzał wymownie na swoich doradców; wiedział, iż sytuacja uległa radykalnej zmianie. Jest szansa na zwycięstwo, w które wcześniej wierzyli nieliczni.
Jako ci słabsi, poniewierani, mogli pokazać, iż są wartościowymi ludźmi. Nie mniej godnymi zaszczytów niż ci pseudo-mędrcy i pseudo-biznesmeni żywiący się głównie pieniędzmi pochodzącymi z budżetu państwa. Bez nich stają się nieudacznikami nie potrafiącymi zarządzać małym sklepem warzywnym.
– Panowie oficerowie, ruszamy, czekają na nas na linii frontu. Pokażmy im, że Bóg, Honor i Ojczyzna jeszcze coś znaczą – zadeklamował Jerzy.
– Zróbmy to, nie dajmy naszym ludziom za długo czekać. Rozbijmy wroga w pył – rzekł jeden z obrońców pełniących wartę.
Zebrani dowódcy zaczęli przygotowywać się do opuszczenia siedziby. Zwijano mapy, zakładano wyjściowe ubrania, tym samym przygotowując się do wymarszu. Entuzjazm panujący wśród dowódców nie udzielał się Jerzemu, był skupiony. Nie myślał już o nadchodzącej potyczce, myślał o przyszłości, z którą będzie musiał się zmierzyć.
Co będzie z tymi biednymi obrońcami? – pomyślał. Za tydzień czy dwa, wtedy dopiero zacznie się prawdziwy bój, zaczną ginąć ludzie. To co obecnie działo się było zabawą w porównaniu z tym, co nas wszystkich będzie czekało w niedalekiej przyszłości.
– Panowie dowódcy, ruszamy na swoje stanowiska. Proszę, żeby każdy z was meldował na bieżąco o sytuacji na jego odcinku. Życzę wam i sobie, żeby wszystko ułożyło się po naszej, a nie po ich myśli. Z Bogiem, odmaszerować – zarządził dowódca.
– Z Bogiem – odrzekli wszyscy jak jeden mąż.
II
POCZĄTEK
Jerzy Sadowski urodził się w niedużym, około dwudziestotysięcznym mieście, położonym na północnym Mazowszu w rodzinie inteligenckiej. Jednak jak na czasy komunizmu przystało, bardzo ubogiej. Matka jego pochodziła ze szlachty zamieszkałej w rejonie Grodzieńszczyzny. Duch patriotyzmu, przywiązanie do polskości i nierozłączna z nią wiara katolicka, wszystko to ukształtowało przodków Sadowskiego.
Często o mieście Grodnie mówiono, iż jest miastem wielokulturowym z czym nie można się nie zgodzić. Jednak jeszcze niespełna 85 lat temu miasto było centrum kultury i sztuki. Zabytki związane bezpośrednio z historią Polski do dnia dzisiejszego stanowią główną i najstarszą część miasta.
Nad Niemnem, rzeką pamiętającą rozkwit i upadek Polski, góruje zamek, w którym swoją siedzibę miał król Polski Stefan Batory. Z tego to miejsca wyruszał, broniąc rubieży Rzeczypospolitej przed carem o typowej mentalności azjatyckiej, Iwanem IV Groźnym. Od 1580 roku Stefan Batory rezydował w Grodnie i tu rok później przyjął poselstwo tegoż cara, który wcześniej najechał na Rzeczpospolitą Obojga Narodów i poniósł druzgoczącą porażkę. Moskwa korzyła się przed polskim władcą, który często przebywał w Grodnie, tym samym ustanawiając je nieformalną stolica państwa, tutaj też zmarł.
Niechlubnie w historii zapisał się ostatni król Polski, podpisując traktat rozbiorowy właśnie w Grodnie. Jego służba, posługująca w tak zwanym Nowym Zamku, pochowała mu wszystkie pióra, żeby nie mógł tego uczynić. Jednak ostatni król wyjął pióro, które dostał w prezencie od Carycy Katarzyny i bez wahania podpisał swoją abdykację, kończąc istnienie Rzeczpospolitej.
Chociaż miasto zachowało Polski charakter do dzisiejszych czasów, nie jest już w granicach Polski. Spacerując jego ulicami czuć polskość i słychać język polski. Białorusini są pozytywnie nastawieni do Polski i Polaków.
Należy dodać, że pomiędzy Polską a Białorusią nigdy nie było wojny, czego nie możemy powiedzieć o żadnym innym naszym sąsiedzie. Narody żyły ze sobą zawsze w zgodzie.
Zanim zaczął uczęszczać do szkoły, Jurek mając sześć lat został ministrantem, pełnoprawnym i jedynym, jaki był przyjęty w tym wieku jako sługa Boży. Często opowiadał, jak został ministrantem.
Pewnego dnia starszy kolega zabrał go ze sobą, mówiąc, że tam w Kościele znajdzie to, czego ludzie szukają przez całe życie, jednak nie wielu z nich to znajduje. Poszli we dwóch, dzieci, których odrzucili mędrcy budujący komunistyczną Polskę. Nauczyciele w małym mieście starali się ukazać siebie jako przodowników rozwoju komunizmu. Jeden głupiec starał się przegonić innego, stanowisko podrzędnego urzędnika było ważniejsze niż Bóg, Honor i Ojczyzna.
W tamtych czasach stanowisko kierownicze mógł mieć tylko członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ludzie ci bardzo często byli rekrutowani z bandytów, morderców, gwałcicieli oraz typów nie posiadających instynktów ludzkich. Taka jest prawda i kto przeżył komunizm, nie powie nic innego.
Scena, która utkwiła w umyśle młodego chłopca, wyglądała bardzo pospolicie, nazwalibyśmy ją dziecinną i banalną, ale dla Jureczka taką nie była.
Sześciolatek przychodzi do parafii mającej kilkusetletnią historię, wchodzi od Zakrystii, tam Ministranci przygotowują się przed wyjściem na Mszę Świętą. Chłopcy mający kilkanaście lat, byli dla niego jak postacie wzorowane na literackich mędrcach. Przyglądał się, chciał być duży, mieć kilkanaście lat. Stał jak wryty, obserwował całą sytuację. Chciał być jednym z nich, pomyślał o tym wszystkim co go otaczało. Było to tak inne, tak dalekie a jednak go pociągało.
W pewnym momencie do Zakrystii wszedł ksiądz proboszcz, wzrokiem zarejestrował wszystkich ministrantów.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przywitał się.
– Nich będzie pochwalony Jezus Chrystus – jak jeden mąż odpowiedzieli ministranci.
– Gotowi, za dziesięć minut zaczynamy? – zapytał ich ksiądz proboszcz.
– Gotowi – odpowiedzieli chłopcy.
Ksiądz proboszcz, spojrzał na sześciolatka i uśmiechnął się. Był trochę zdziwiony postawą dziecka. Jurek stał na baczność, czekał na słowa księdza, które miały nakazać włożyć mu komże i razem z całą grupą udać się przed ołtarz. Nie wyobrażał sobie innej sytuacji.
– Ile masz lat? – zapytał się proboszcz małego Jurka.
– Sześć – odpowiedział.
Ksiądz poprosił do siebie kolegę Jurka. Rozmowa nie trwała długo, kilka zdań wypowiedzianych pomiędzy nimi, trwało kilkanaście sekund. Kolega podszedł do Jurka i przekazał mu decyzję księdza.
– Jesteś za mały, masz dopiero sześć lat. Ministrantem możesz zostać dopiero po pierwszej Komunii Świętej. A do tego czasu nie możesz przebywać w Zakrystii.
Jurek nie wierzył w to co mówił jego kolega, patrzył na księdza i ministrantów.
– Jak to możliwe, że nie mogę, dlaczego? – pomyślał.
Nie mógł z siebie wydobyć słowa. Sądził, że tutaj komuna i jej twórcy nie będą mieć władzy. Oni zawsze chcieli zawładnąć naszym życiem, zawładnąć czasem, zawładnąć człowiekiem. Sześciolatek, patrzył na całą sytuację nie wiedząc co ma powiedzieć, zastanawiał się nad prośbą, którą ma wygłosić do księdza proboszcza.
Co mam powiedzieć? – pomyślał.
Wszyscy patrzyli się na niego, zastanawiał się nad całą sytuacją. W pewnym momencie zaczął płakać. Był tak rozżalony całą sytuacją, że słowa nie mógł z siebie wydobyć. Oddalił się w stronę wyjścia i stanął w kącie Zakrystii. Płakał ze złości i odrzucenia. Cała sytuacja przerosła go.
Nie, to nie – pomyślał Jurek. Nie chcą mnie, przeżyję.
W tym samym momencie podszedł do niego ksiądz proboszcz, pogłaskał go po głowie i zapytał się.
– Chcesz być ministrantem?
Jurek, nic nie odpowiedział, stał zły, zdenerwowany i rozbity jak wojska bolszewickie przez Marszałka Józefa Piłsudskiego.
– Chodź Jureczku, będziesz ministrantem, zasługujesz na to jak mało kto – powiedział proboszcz.
Niewiele zrozumiał ze słów księdza, jednak teraz poczuł, iż to był ten moment w jego życiu, który odegrał ważną rolę i pozwolił przetrwać mu późniejsze koleje życia. Ten ksiądz proboszcz stał się drogowskazem, pewnie nie wie, ile dobrego zrobił tym jednym małym gestem, omijając ogólnie przyjęte zasady. Ale że warto było, czas pokaże.
Założył komże podaną mu przez księdza proboszcza. Pamiętał, że była koronkowa, najmniejsza ze wszystkich, jakie były w kościele. Sięgała mu za kolana, ksiądz specjalnie odkładał ją dla niego, inne były za duże. To był piękny okres.
Pamiętał jedną z pasterek, jaka odbywała się o północy. Zasnął podczas mszy, na schodkach prowadzących do ołtarza. Obudził go starszy kolega, Jurek jednak wytrwał do końca mszy, przez co stał się wśród ministrantów ich „maskotką”, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Po latach opowiadał, jak wracał do domu, była godzina druga w nocy, a on szedł bardzo dumny, pomimo że dosięgał ludziom do pasa.
Poawił się nowy ksiądz proboszcz, a on dalej był ministrantem, lubianym przez wszystkich księży i starszych kolegów. Wszyscy byli jak przyjaciele, witali się w szkole, chociaż pochodzili z różnych środowisk. Bardzo irytowało to nauczycieli, którzy w przeważającej liczbie walczyli z religią i Bogiem. Jak mówi jeden z duchownych Kościoła katolickiego – „Nie można mylić fiołków z szambem”.
Takie z pozoru nic nie znaczące sytuacje kształtują nasze życie, wpływają na poglądy i na obraz całego naszego życia. Nawet jeśli nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Trzydzieści lat później drogi dwóch młodych ministrantów przetną się. Jeden okaże się zdrajcą swoich młodzieńczych idei, takich jak wolność, solidarność i uczciwość. Jak później wspominał Sadowski, kolega zaprowadzający go do kościoła po kilkunastu latach często powtarzał:
– Ideały poszły w błoto i zamieniły się na złoto.
Nazywał się Wojciech Styczeń, tak się przedstawiał, kiedy Jurek spotkał go po kilkunastu latach.
Tych dwóch, będąc jeszcze dziećmi, nie wiedziało do końca, za czym i gdzie podążają. Myśleli, że życie jest proste, czarno-białe. Z wiekiem drogi ich się rozchodziły pomimo tego, że byli kolegami mieszkającymi w jednym bloku, czyli tak zwanymi blokowcami. Kilka lat różnicy pomiędzy nimi stanowiło barierę zarówno poznawczą, jak i wychowawczą. Wtedy też ukształtowały się ich charaktery. Jest dość znaczna i ma wpływ na to, czy ktoś jest, czy nie. Dopiero jako nastolatkowie wkraczający w wiek uznawany za dorosły, zaczęli coraz bardziej różnić się pod względem ideologicznym. Jerzy zawsze uważał, iż ważniejsze jest „być” niż „mieć”, kolega wręcz przeciwnie. Lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku były koszmarem. Powszechnie znane kartki na żywność, buty, słodycze, mięso, wędliny oraz inne produkty typu papierosy i benzyna. Panowała ogromna bieda. W sklepach nie było zupełnie nic, nawet żeby kupić gazetę, w której były plakaty zespołów muzycznych lub drużyn piłkarskich, trzeba było kilka godzin spędzić przed kioskiem „Ruchu”, wtedy tylko takie były.
Jedynymi wyjątkami byli dygnitarze partyjni, posiadający tzw. „teczki”, polegało to na tym, iż kioskarz zobowiązany był odkładać każdy egzemplarz gazety, oczywiście tylko dla czerwonych oprawców. Chleb przywożono po otwarciu sklepu i można było go kupić przez dwie godziny, później jedynie o nim pomarzyć.
Nie wszyscy pamiętają tamte czasy, więc należy przypominać, że na osobę przypadały dwie tabliczki czekolady na miesiąc, dwa i pół kilograma mięsa, buty sportowe i zimowe po parze na rok i dwa kilogramy cukru miesięcznie. Oczywiście nie kosztowały one groszy, ceny były porównywalne do obecnych. Jednak jak to za komuny bywało, wszyscy byli równi, ale niektórzy byli równiejsi. Były tzw. „Konsumy”, gdzie Milicjanci, Zomowcy, Wojsko i inni dygnitarze partyjni mogli nabywać produkty żywnościowe za niewielkie pieniądze, obiady kosztowały ich grosze. Dodatkowo posiadali mnóstwo przywilejów, o których obywatele o nie sprzedajnych cechach charakteru mogli jedynie pomarzyć. To były straszne czasy.
Lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku też były kolorowe w negatywnym tego słowa znaczeniu. Jednak nastoletniemu Jurkowi nie przeszkadzało to, lubił bawić się, pojechać na koncert, spotkać ze znajomymi na jakiejś prywatce. W okresie tzw. transformacji dawni dygnitarze partyjni zaczęli się uwłaszczać, przywódca przemian ustrojowych okazał się tajnym współpracownikiem służb specjalnych od lat siedemdziesiątych. Zaczęto przejmować potężne zakłady pracy, lasy wielkości kilkuset hektarów, jeziora do których zwykły człowiek nie ma dostępu do dziś. Hotele próbowały przeforsować prawo, które zabraniałoby ludziom przebywania na plażach Bałtyku, gdyż miały być one częścią należąca do hoteli. Przypomnieć należy, iż ١٠ lutego ١٩٢٠ roku generał Józef Haller wraz z ministrem spraw wewnętrznych Stanisławem Wojciechowskim oraz nową administracją Województwa Pomorskiego przybył do Pucka, gdzie dokonał symbolicznych zaślubin Polski z Bałtykiem. Głównym punktem zorganizowanych wtedy uroczystości była msza dziękczynna. To nie dzięki Leninowi czy Stalinowi mamy dostęp do morza, co ciągle trzeba przypominać tzw. duchowym przywódcom „elity” III RP.
W swojej młodości, czyli latach dziewięćdziesiątych, Tadeusz Kowalski zawsze opowiadał, iż jedyny powód dla jakiego nie lubi chodzić do lekarzy jest taki, że nie chce zbyt długo żyć, jak pomyśli co za dwadzieścia kilka lat będą wyczyniać obecne elity finansowe, robi mu się niedobrze. Powtarzał, że jak przyjdą Chińczycy będą nosić okrągłe kapelusze i zapuszczać bródki, jak przyjdą Niemcy będą wszyscy blondynami noszącymi buty na wysokich obcasach. Twierdził, iż to wynika z ich mentalności przejawiającej się służalczością sięgającą niebagatelnych rozmiarów. Ci ludzie nigdy nie będą cenić swoich rodaków, zawsze będą chcieli ich oszukać, okraść, doprowadzić do ruiny zarówno materialnej jak i duchowej. Wtedy dopiero osiągną szczęście, niepohamowaną radość z możliwości uczynienia innej osobie krzywdy. Takie to były czasy. Dla jednych ciekawe, dla innych przygnębiające.
Jurek był przystojnym chłopcem, miał powodzenie u dziewczyn, ale zawsze marzył o czymś wielkim. Nigdy nie zgodziłby się na związek z jedną z córek dygnitarzy partyjnych. Inteligentny, stał z boku i obserwował zachowanie tych dziewczyn. Trywializm, prostota i mentalność parobków panowała pośród nich. Zachowanie tych panien było zawsze przejaskrawione, sztuczne i zabawne. Te proste dziewuch, o twarzach „mongoloidalnych” próbowały zakamuflować swoją prostotę i prymitywne wychowanie. Sadowski zastanawiał się nad jedną rzeczą, czy ci prostacy nie rozumieją, iż ośmieszają się i kompromitują swoim zachowaniem. Jednak dla Jurka nie było to przeszkodą, korzystał z tego, ciągnął, ile mógł. One były zadowolone a on jeszcze bardziej. I tak miało być do końca ich albo jego, gdyby nie to, iż Jerzy zaczął nudzić się tym całym prostackim towarzystwem. Jako człowiek wykształcony, poszukujący wiedzy, myśli i mądrości, znudził się tym elementem i zaczął zastanawiać się na odwiecznym pytaniem, jakie zawsze nurtowało filozofów. Mieć czy być? Jego myśli z każdym dniem, stawały się coraz bardziej dalekie od spraw doczesnych.
Marek Nowicki był człowiekiem honoru, bohaterem lat dwudziestych ubiegłego wieku, jeśli oczywiście żyłby w tamtym okresie. Sumienny, punktualny, waleczny i nadzwyczaj obowiązkowy. Można byłoby powierzyć mu każde zadanie. Do tego romantyk, wierzył w to co inni wątpili. Uważał, iż prędzej czy później, musi przyjść ten czas, na który on czekał. Muszę otworzyć drzwi, które zostały zamknięte w 1989 lub jak niektórzy uważają w 1990 roku. Chciał walczyć z komunizmem, który obecnie był nazywany demokracją, nie potrafił nigdy się z tym pogodzić. Chociaż czas zmienia ciało i krew, to nie zmienia ducha, nie zmienia naszych myśli, odczuć i upodobań.
Tadeusza Kowalskiego zawsze przygniatały myśli dotyczące przemian dokonanych w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Wszechobecne bezrobocie, traktowanie ludzi gorzej niż obecnie traktowane są zwierzęta, upadlanie i bezkarne łamanie bardzo liberalnego prawa. No i co, dodatkowo, ogólne powiedzenie, „Patriota idiota”. Tadeusz strasznie reagował na takie wypowiedzi; chodził zdegustowany i nie potrafił zebrać myśli, mówiąc coś pod nosem do siebie. Żyjąc jednak w środowisku małomiasteczkowym, był tolerowany na swoim terenie. Po dekadzie inaczej patrzono na jego zachowanie. Nawet dostał propozycję wstąpienia do jednej z partii politycznych, oczywiście odmówił.
„Mama wie, jak ciężko żyje się bez pieniędzy”, mawiał świętej pamięci Maklakiewicz w filmie, zatytułowanym Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy. W małych miastach, gdzie post-komuniści przejęli władzę, zaczęło się likwidowanie fabryk, przykre wykańczanie Polaków, którzy chcieli pracować dla rozwoju ojczyzny. Masowe emigracje, kończące się rodzinnymi tragediami. Ludzie pozostali zostawieni samym sobie, masowo wyrzucani z mieszkań przez tak zwanych czyścicieli. Dramat najbardziej uderzył w osoby w podeszłym wieku, które były wyrzucane z nich przez komorników w asyście policji. Zostawiani na klatkach schodowych i przebywający tam miesiącami. Państwo nie było w stanie się nimi zająć. Takie sceny działy się w stolicy miasta europejskiego. Oczywiście pojawiali się tzw. aktywiści, lecz w walce z machiną koniunkturalizmu przegrywali.
Obecne czasy były inne, nastąpiło rozluźnienie seksualne polegające na tworzeniu tez, o istnieniu kilkunastu czy nawet pięćdziesięciu dwóch płci. Szaleństwo i obłęd w społeczeństwie, które w dużym stopniu było bez korzeni rodzinnych. Ludzie ci, właściwie ich dziadkowie byli zauroczeni komunizmem, ideologią jaka starała się zastąpić im Boga. Jednak człowiek potrzebuje Boga, tak jak roślina potrzebuje wody. Dzieje „sierpa i młota” oparte na powiedzeniach „wszystkie dzieci nasze są, dziś ta jutro tamta, po mnie to i potop”. Życie „tu i teraz” do dziś jest lansowane przez różnego rodzaju środowiska i partie polityczne.
Bardzo dużo ludzi, wywodzących się z rodzin z korzeniami patriotycznymi, wyniosło wychowanie polegające na szacunku do drugiego człowieka, zmieniając swoje miejsce zamieszkania, głównie w duże aglomeracje, pozbywała się tego, co zostało im przekazane przez rodziców i dziadków. Traktowali to jak niepotrzebny im do niczego bagaż. Nawet szkodzący w rozwoju i dążeniu do kariery, która i tak realnie była uzależniona od znajomości i protekcji rodzinnych.
Pożyteczni idioci pracowali od świtu do zmroku, łudzeni codziennymi obietnicami dotyczącymi ich awansu. W wieku czterdziestu pięciu lat wykończeni fizycznie, psychicznie i w granicach załamania nerwowego, dowiadywali się, że nowym ich szefem zostanie osoba w wieku dwudziestu może dwudziestu czterech lat. Chociaż jak oni sami przychodzili do pracy wymagano od nich wyższego wykształcenia, kilkuletniego doświadczenia na danym stanowisku i wieku poniżej 26 lat. Tak, tak to wyglądało, dawni komuniści przyzwyczajeni do upadlania, wprowadzili tę zasadę do życia społecznego. Byli bezkarni, uwłaszczeni i bezwzględni jak najgorsze hieny. Robili co chcieli w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i ciągnie się to do dziś. Myślą, że dalej im wszystko wolno, zresztą mają za sobą sędziów, zdrajców z dawnej nomenklatury komunistycznej. Mam nadzieję, iż nigdy nie będę musiał stanąć przed ich obliczem. Strzeż mnie od nich Boże. W tamtych czasach powstały określenia typu „sieroty z żyjącymi rodzicami”, „wychowankowie dziadków”, „dzieci pracujących alkoholików” i wiele innych. Ponad trzy i pół miliona Polaków musiało wyjechać za granicę, dlatego żeby mogli żyć nie w luksusach, tylko dlatego żeby mogli przeżyć. Żeby nie musieli przymierać głodem albo jak wielu innych kończąc życie samobójstwem.
Funkcjonowała również inna grupa młodych ludzi bez perspektyw życiowych, byli postawieni pod murem, oszustwo albo śmierć głodowa. Zgłaszali się do nich przedsiębiorcy tworzący III RP, zakładali spółki jakie wyprowadzały między innymi VAT, zaś ci młodzi ludzie byli słupami, na nich była zarejestrowana firma i wszelakie długi oraz różnego rodzaju obciążenia dotyczyły wyłącznie ich. Bardzo wielu z nich uciekało za granice, gdzie stawali się ludźmi bezdomnymi lub popełniali samobójstwo. Wiele rodzin do tej pory nie wie, co się stało z ich bliskimi.
„Uwłaszczeniowcy” III RP mają się dobrze, kształcą swoje dzieci za granicą na renomowanych Uniwersytetach i kpią z tych którzy byli upadlani i wykańczani przez nich. Zaś paradoksem w tej całej sytuacji jest to, iż bardzo duża część tych upadlanych głosuje i wybiera albo komunistycznych ciemiężców albo ich dzieci. A teraz zaczną wybierać tęczowych ciemiężców, czyli ich wnuków, którzy stworzyli sobie religię rozpusty i oszustwa intelektualnego. Zamiast miłość do bliźniego wybierają miłość do zwierząt, zamiast Boga wybierają popęd płciowy. Klasyczna dehumanizacja połączona z podstawowym brakiem elementarnej wiedzy. Ale co można wymagać od dzieci i wnuków zdrajców i czerwonych pachołków. Jerzy Sadowski z braku perspektyw życiowych musiał przeprowadzić się do stolicy, czyli miasta dzikich reprywatyzacji z którymi nie chciał poradzić sobie żaden rząd. Starzy ludzie byli wyrzucani na bruk ze swoich miejsc zamieszkania, chorzy i bez pomocy koczowali tygodniami na klatkach schodowych. Często leżąc na łóżku i czekając na śmierć. Przykre jest to, że ci chorzy głosowali i wybierali w wolnych wyborach swoich ciemiężców, takie są reguły demokracji i taki ludzki rozum.
Minęły czasy fizycznego ataku człowieka na człowieka. Toczące się zmagania polegały na wojnie informacyjnej i biznesowej. Nikt już nikogo do niczego nie zmusza fizycznie, wystarczy, że mają w ręku media i biznes, stają się wtedy panami świata. Niewygodne osoby atakują bezpodstawnie, oczerniają kogo i kiedy chcą. Informacja pójdzie w przestrzeń i ma już łatkę, której nie pozbędzie się do końca życia.
Procesy o zniesławienie trwały po kilka lub więcej lat. Nawet jeśli pomówiony wygrał, kto o tym wiedział i zresztą kogo to wtedy obchodziło? W następnych latach patologia ta powiększyła się jeszcze bardziej. Doszły do tego jeszcze ciekawsze elementy. Podczas procesów oskarżeni tłumaczyli się, że wypowiadając dane słowa, mieli na myśli coś innego. Sędziowie zaś takie przewinienia często tłumaczyli niską szkodliwością czynu, chociaż człowiekowi złamano życie, stracił mieszkanie, odeszła rodzina, nie ma pracy i odwrócili się od niego wszyscy znajomi.
Sędziowie posiadali swoiste poczucie sprawiedliwości. Skazywali ludzi nie do końca zdrowych umysłowo, chociażby za kradzież batonika, na bezwzględne więzienie, zaś piratów drogowych powodujących kolizje pod wpływem alkoholu wypuszczali na wolność. Tych, którzy jeździli bez prawa jazdy i potrącali ludzi na pasach, również wypuszczali. Zaś winą za taką sytuację obarczali staruszkę, która miała te nieszczęście akurat przechodzić na pasach. Sędzia zapomniał jeszcze o jednej rzeczy, powinien ukarać tę kobietę na kilka lat bezwzględnego więzienia lub chociaż dać wyrok w zawieszeniu za to, że miała czelność wejść na pasy, kiedy jechał ten delikwent.
Powoli powracały czasy, kiedy jednym było wolno, innym nie. Wyrosło nowe pokolenie, dzieci dawnych stworzycieli dobrobytu i równości społecznej. Wykształceni, wysnuci z jakichkolwiek uczuć, nauczeni od dzieciństwa kradzieży i oszustwa. Bezwzględni do szpiku kości, zaczęli tworzyć rzeczywistość. Stosowali różnego rodzaju środki, żeby dotrzeć do celu, w imię zasady „cel uświęca środki”. Dążyli do rozbicia Polski, napuszczali na siebie różne grupy społeczne. Biednych na bogatych, wierzących na nie wierzących, rodziców na nauczycieli i wszystko w imię zasady „dziel i rządź”.
Po dwudziestu kilku latach zaczęli szkalować i atakować Polskę na zewnątrz. Dopisując wiele nieprawdy i mnóstwo pomówień, dotyczących nietolerancji, ksenofobii, rasizmu, antysemityzm. Na skutki takiego zachowania nie trzeba było długo czekać. Unia Europejska zaczęła wnioskować o ukaranie Polaków za czyny, jakich nie popełnili, zaś jeden z przedstawicieli władz izraelskich powiedział, iż każdy Polak wyssał antysemityzm z mlekiem matki. Wiele osób o korzeniach komunistycznych powtarzało tę tezę jako oczywistą. Do tego należy doliczyć informacje jakie były przekazywane przez europarlamentarzystów wybranych z Polski, którzy donosili, że odbywają się pogromy osób o innej orientacji płciowej, że nie ma wolności wypowiedzi i tego typu kłamstwa. Prezydent jednego z dużych miast powiedziała w niemieckiej rozgłośni, że w Polsce jest gorzej niż w okresie PRL, zaś obecną władzę należy porównać do nazistowskich rządów, jakie panowały w Niemczech. I co i nic, może opowiadać nieprawdę, może innych szkalować, może być intelektualną oszustką.
Jerzy Sadowski pracował, jak przystało na uczciwego człowieka. Pięć dni w tygodniu powyżej ośmiu godzin, tylko że nikt i nigdy nie zapłacił mu za nadpracowane godziny. Wynajmowana kawalerka o powierzchni dwudziestu pięciu metrów kwadratowych wraz z innymi opłatami zjadała mu ponad połowę pensji. Do tego jedzenie, ubranie i człowiek wychodzi na czysto. Nic odłożyć, nic dorobić. Biorąc pod uwagę dużo wyższe ceny warszawskie, nawet o pięćdziesiąt procent od tych na prowincji, pieniądze rozchodziły się jak świeże bułeczki.
Lata mijały, a Jerzy nie dorobił się nawet średniej marki samochodu, poruszał się najtańszym, jaki można było kupić na polskim rynku. Kilkukrotne przeprowadzki nauczyły go posiadania minimalnej ilości rzeczy materialnych. Jedynie książki, te bardziej wartościowe, unikaty, których nie można było wypożyczyć w bibliotece, zawsze otaczał opieką.
Posiadał duży drewniany kufer, w którym gromadził swoje zbiory. Obszyty w brązową skórę, ponabijaną ćwiekami i różnego rodzaju ozdobami wykonanymi z metalu. Zamknięty na dużą kłódkę, stanowił obiekt uwagi zarówno gości, jak i właścicieli wynajmujących mieszkanie.
Jerzy opowiadał jak jeden z właścicieli nie potrafił oprzeć się pokusie zajrzenia do środka kufra. Przy każdej wizycie rozmowa dotyczyła jego zawartości.
– Panie Jurku, ten pana kuferek jest bardzo ładny, tak pięknie obity skórą. Pewnie jakaś rodzinna pamiątka?
– Żadna pamiątka – odpowiedział Jerzy.
– Pan zawsze taki skromny. Zawartość pewnie też ciekawa a może i cenna?
– I ciekawa, i cenna, muszę się z panem zgodzić.
– Tak myślałem, przeczucie mnie nigdy nie myli – odparł właściciel.
– Takie przeczucie do dobra sprawa. A czy pomaga w pomnażaniu majątku?
– Pewnie, że tak. Kiedyś panie Jureczku podszkolę cię w kilku sprawach. Może odbije się pan materialnie chociaż.
– Może kiedyś – odparł Sadowski.
Na pożegnanie podali sobie ręce, umawiając się na następną wizytę właściciela związaną głównie z odbiorem czynszu. Prędzej czy później będę musiał otworzyć kufer i pokazać mu zawartość – pomyślał Jerzy. – W innym wypadku ten człowiek sam dobierze się do jego zawartości.
Jakie było zdziwienie właściciela mieszkania, kiedy podczas następnej wizyty kufer był uchylony. Właściciel zajrzał ukradkiem do środka, jego zdziwienie było widoczne przez najbliższych kilka minut. Kilkanaście książek, dokumenty osobiste i świadectwa jakiś uczelni. To, co zobaczył, nie wzbudziło w nim politowania do swojego najemcy; czynsz, który miał zamiar podwyższyć, pozostawił na tym samym poziomie. Wyszedł trochę zdziwiony, a może nawet skruszony.
Życie w stolicy stawało się coraz cięższe, totalnych chaos i brak jakiegokolwiek planu zarządzania przez ich włodarzy stawał się coraz bardziej widoczny. Władze przestały zajmować się codziennymi sprawami mieszkańców, zamiast tego na pierwszy plan wysunęli ideologię, stwarzając pozory wolności i obiektywizmu.
Zakorkowane ulice, nerwowość połączona z prostacką agresywnością zaczęły dominować, stając się czymś naturalnym. Kierowcy zaczęli wozić ze sobą noże, tasaki i toporki. W sytuacjach oczywistej agresji sędziowie orzekali „pomijając prawo i interpretując je jako czysto filozoficzne uzasadnienie”. Zapanował koszmar.
Jeżeli sąsiadowi wolno rozrabiać, to dlaczego mi nie wolno? Tylko że sąsiad był dawnym esbekiem lub tajnym współpracownikiem. I jemu było wolno. A ty masz siedzieć cicho, inaczej przyjdzie po ciebie policja i prezydent miasta też ci da łupnia, że nie tańczysz w sukience i nie masz pomalowanych ust. Co za dno.
Cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Nawet na ulicach widać było osoby, które wyglądały jak w Halloween. W pracy naciskano coraz bardziej, używając słów: tolerancja, dyskryminacja, język nienawiści, mowa pogardy, rasizm, ksenofobia, antysemityzm. Zaczynała się powolna nagonka na wszystko co związane było z tradycją.
Z walką z polskimi tradycjami i obyczajami, wiązała się walka z Kościołem katolickim, który zawsze był na tak zwanym cenzurowanym. Różnego rodzaju stowarzyszenia i organizacje starały się wpływać na jego rozwój i działalność. Walka ta toczy się dalej. Tylko ile osób to dostrzega?
Jerzy Sadowski spotykał się z ludźmi, którzy byli zmęczeni tym, co działo się dookoła nich i zastanawiali się, jaki będzie koniec tego szaleńczego tańca. Czy to jest sytuacja przejściowa, czy jednak wszystko zacznie rozwijać się i popadniemy w obłęd. Zdania były podzielone, jak to w życiu. Optymiści, realiści i pesymiści.
Jerzy był zawsze optymistą, nigdy nie myślał o złym zakończeniu sprawy, uważał, że sytuacja jest przejściowa i prędzej czy później musi się zmienić. Ludzie zastanowią się i w końcu powróci im rozum do głowy. Patrzył z lekkim zdziwienie na osoby wieszczące upadek religii i polskich obyczajów. Nie rozumiał takiego podejścia warszawiaków i tu zapewne był jego błąd. Miejscowi bardziej rozumieli sytuację i byli na bieżąco z tym wszystkim co dzieje się w ich mieście. Miał wielu znajomych, ale nikogo nie mógł nazwać przyjacielem. W mieście, jakim dorastał, miał ich wielu.
Spokojnie, nic się nie dzieje, zdążymy się zebrać. Jerzy wspominał słowa swojego pradziadka, jakie były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Szlachta mieszkająca na terenach pomiędzy Grodnem i Lidą zawsze miała swoje tempo, inne niż te obecnie lansowane przez dawne władze PRL czy chociażby III RP. To nie było tempo bolszewickie, charakteryzujące się tym, iż najpierw myślisz a potem robisz. Ale cóż, mieszkańcy stolicy pokazywali przy każdej sposobności mentalność bolszewicką, co było dość logiczne, jeśli prześledzimy kto zajmował i zajmuje eksponowane miejsca po 1945 roku.
...na dalszą historię zapraszamy do pełnej wersji książki.