Babetta - ebook
Babetta - ebook
ELEKTRYZUJĄCA HISTORIA O KOBIECEJ PRZYJAŹNI I MIŁOŚCI DO KINA.
Jak zaczynają się relacje? Miłość łatwo opatrzeć datą, ma wyraźny początek i koniec. Pierwszy pocałunek. Zerwanie. Ale co z przyjaźnią? Ona się do nas zakrada.
Katja i Lou poznały się 15 lat temu. Połączyła je przyjaźń i marzenie o przyszłości w blasku fleszy. Jednak życie napisało inny scenariusz; Katja nadal szuka swojej drogi, a Lou zagrała w obsypanym nagrodami filmie Babetta, który uczynił z niej gwiazdę. Od premiery minęły lata i sława Lou zbladła. Jedynie więź łącząca kobiety jest na tyle silna, że kiedy Lou zaprasza Katję na wakacje do francuskiej posiadłości, przyjaciółka zgadza się bez wahania. Żadna z nich nie wie, że to początek przełomowego lata.
Po świetnie przyjętym Testamencie Nina Wähä powraca z kolejną znakomitą powieścią. To wnikliwe studium kobiecej przyjaźni i zazdrości oraz hołd złożony kinematografii – opowieść o przemyśle filmowym, #metoo oraz władzy wciąż spoczywającej w rękach mężczyzn.
Ekscytacja, niepokój i radość z podglądania. Ta opowieść przewija się przed oczami jak oscarowy film. Bardzo łatwo zapomnieć, że ten świat istnieje tylko na papierze. Chciałoby się tam być!
Paulina Holtz
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-8367815-01-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Ona woła, a ja przychodzę. Tak już jest. Zawsze tak było. Ona prosi, a ja robię, co mi każe.
– Chodź tu.
Tak, już zaraz. O Boże, tak, tak, tak.
Ma złocistą skórę. Leży na plecach, wzdłuż basenu, jedna ręka w wodzie, gładzi taflę, delikatnie, raz za razem. Wklęsły brzuch, czarne, trójkątne bikini. Jej ciało jest perfekcyjne. Nogi długie i gładkie, piersi drobne i kształtne. Mogłabym tak na nią patrzeć bez końca. Na jej twarz, ciało, włosy. Gdy kieruje na kogoś uwagę, odczuwa się to tak wyraźnie, jakby nagle zza chmur wyjrzało słońce albo włączył się jakiś reflektor. Taki wywiera efekt. Efekt Lou. Dzięki niemu w wieku zaledwie dziewiętnastu lat dostała główną rolę w wielkiej międzynarodowej produkcji. I otworzyły się przed nią wszystkie drzwi.
Przyglądam się temu z boku, nie mogę oderwać od niej oczu.
.
Zimą miała szarawy odcień skóry. Dopóki nie zaczęła używać samoopalacza. I chodzić na solarium, ale tylko raz w tygodniu. Nauczyła ją tego jedna z charakteryzatorek. Częstsze opalanie się nie jest dobre, postarza skórę. Nieodwracalnie. Obowiązkowy krem z filtrem. Oczywiście. To jedna z rzeczy, które cię wyróżniają, pokazują, kim jesteś, gdzie stoisz w hierarchii, do jakiej grupy przynależysz.
Zbudowała wizerunek osoby, która przenigdy nie zrobiłaby nic tylko dla uznania. Uznanie bazuje na potrzebie. To coś cielesnego. Z kolei praca bazuje na przekonaniu, że zostało się stworzonym do czegoś wspaniałego, czegoś odcieleśnionego i ważnego. Dla niej zawsze liczyła się p r a c a. Zawsze skupiała się na pracy i procesie. Była taka zdyscyplinowana. „To jedyny sposób, by coś osiągnąć”. I ten dualizm: chcieć coś osiągnąć, ale pod żadnym pozorem nie zostać karierowiczem. Bo przecież sukces aż tak się nie liczy. No cóż, łatwo tak mówić komuś, kto go odniósł.
To był wielki film. Pod każdym względem. Nie do przeoczenia. Nikt jej tego nie odbierze. Babettę obejrzały miliony widzów na całym świecie, dostała Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie i kilka Oscarów, między innymi za najlepsze zdjęcia i najlepszą scenografię (nominowano ją też w kategorii najlepszy film, ale nie wygrała), wyświetlano ją we wszystkich kinach w Szwecji, gazety rozpisywały się o niej w samych superlatywach. Znalazła się na językach całego świata. I otworzyła Lou drzwi do kariery. Nie da się zaprzeczyć. Niezależnie od tego, co mówi się dzisiaj, ten film jest legendarny.
Babetta opowiada o służącej młodego hrabiego Istvána Széchenyiego, zatrudnionej w jego rodzinnej posiadłości w komitacie Győr-Moson-Sopron, który na początku dziewiętnastego wieku znajdował się po węgierskiej stronie Cesarstwa Austrii. Lou wcieliła się w główną rolę. To był jej pierwszy występ w międzynarodowej produkcji. To znaczy Lou robiła wcześniej krótkometrażówki na kursie letnim w londyńskiej filmówce, poza tym nagrałyśmy jeszcze naszą zagraniczną podróż pociągiem, ale to była jej pierwsza rola w prawdziwym filmie. Rola, która miała zmienić wszystko.
Ludzie wydawali się tacy zdziwieni, mam na myśli media i ogólnie tych, którzy jej nie znali. Ale ja wiedziałam, że dla niej to żadne zaskoczenie. To nie było dzieło przypadku.
„Całe życie się do tego przygotowywałam” – wyznała. Siedziałyśmy w parku Björns trädgård, był późny wieczór albo wczesny poranek, zajrzałyśmy do piekarni przy Tjärhovsgatan, bo zamknęli już Kvarnen, jakim cudem wpuścili nas do klubu nocnego, skoro miałyśmy tylko dziewiętnaście lat, pewnie właśnie dlatego, chodziło o naszą młodość, nasz wiek, wciąż niewinny, tamto światło reflektora.
Siedziałyśmy tak nad świeżo upieczoną drożdżówką wielkości frisbee, podając ją sobie z rąk do rąk. Lou ostrożnie odłamywała malutkie kawałeczki, jak myszka, a resztę podtykała mnie. Miałam dobry apetyt i zjadłam prawie całą. Nie potrafiłam się wtedy kontrolować. Nie zdawałam sobie sprawy, że oczekuje się ode mnie czegoś innego. Nie byłam szczególnie zdyscyplinowana. Nie tak jak ona. Jak to „całe życie”, myślałam. Przecież ono jeszcze się nie zaczęło. Tak czułam. Że moje życie jeszcze się nie zaczęło. Nie miałam samodyscypliny ani perspektyw. Wciąż wydawało mi się, że na wszystko przyjdzie czas, że nie trzeba się śpieszyć, bo życie jest długie, a ja mam mnóstwo czasu. Byłam taka głupia. Nie tak jak Lou.
Bo trzeba być też mądrym. Sam talent nie wystarczy. Jeśli człowiek chce coś w życiu osiągnąć, musi mieć plan. Tydzień później Lou miała lecieć do Anglii na preprodukcję. Próbny makijaż, próbna fryzura. Przymiarki. Ćwiczenia głosu. Trener personalny. Próby (choć to raczej drugorzędne, bo reżyser był strasznie apodyktyczny i sterował nimi jak marionetkami) i lekcje baletu pod okiem tancerki z Baletu Królewskiego w Londynie. Odkąd okazało się, że dostała rolę, wytwórnia filmowa wydzwaniała do niej kilka razy dziennie. Siedziałam obok niej, w tym samym pokoju lub na jednym kocu, i patrzyłam, jak wstaje z miejsca i przechadza się w tę i we w tę wzdłuż bulwaru na Långholmen. Widziałam po jej mowie ciała, że jest czarująca, nawet gdy rozmawia przez telefon, i to po angielsku. Efekt Lou działał we wszystkich językach, niósł się po liniach telefonicznych.
W czerwcu skończyłyśmy liceum. Klasę teatralną w Södra Latin. Myślałam, że zaraz się zacznie, życie i tak dalej. Ale się myliłam. Byłam taka głupia.II
.
Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. I to od tak dawna, że nawet nie pamiętam, jak to się zaczęło. Jak zaczynają się relacje? Miłość łatwo opatrzyć datą, ma wyraźny początek i koniec. Pierwszy pocałunek. Zerwanie. Ale co z przyjaźnią? Ona się do nas zakrada.
W liceum trafiłyśmy do jednej klasy. Pamiętam, jak się cieszyłam, że dostałam się do najlepszej klasy teatralnej w mieście – dowód na to, że byłam kimś, a przynajmniej, że mogłam się nim stać. Ale czy to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Nie pamiętam. Nie pamiętam początku semestru, pierwszych nerwowych dni, szkolnego boiska, klas, nic. Żadnych koleżanek ani kolegów, jej też nie. Ale szybko zaprzyjaźniłyśmy się tak, jak tylko można się zaprzyjaźnić, gdy właściwie jest się jeszcze dzieckiem, i od tamtej pory byłyśmy razem. Całe liceum. Aż do nieskończoności.
Wszystko robiłyśmy razem. Wtedy się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz mi wstyd, nikomu o tym nie mówię i najchętniej bym o tym zapomniała. Ale te myśli i tak czasem wracają, wbrew mojej woli.
Jak choćby to, że dziwnie kąpać się razem, gdy nie jest się razem. Dziwnie tak często u siebie spać. W jednym łóżku. Na dobrą sprawę nago, w samej koszulce, bez majtek. Dziwnie szukać chłopaka, który jest najlepszym przyjacielem chłopaka tej drugiej, bo inaczej by się to nie sprawdziło. Dziwnie jeść z jednego talerza, używać tego samego widelca, tej samej szklanki, dzielić się kanapką. Dzwonić do siebie wieczorem przed snem i rano przed pójściem do szkoły. Kończyć nawzajem swoje zdania. Stałyśmy się jednym organizmem. Wszyscy powtarzali, że jesteśmy do siebie podobne. „Musicie być siostrami”. Byłam z tego taka dumna. A teraz się wstydzę. To znaczy nie wstydzę się naszej przyjaźni. Ani jej. W tej bliskości i bezbronności było coś bezrefleksyjnego, podobnie jak w myśleniu, że taka może być przyjaźń. Bo przecież nie może. Nie może, prawda?
Od premiery Babetty minęło prawie piętnaście lat. Dalej utrzymujemy kontakt, w końcu jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Tylko oczywiście już się tak często nie widujemy. Ona pracowała i jeździła po świecie, a ja zostałam tutaj. Co roku brałam udział w rekrutacji do różnych szkół teatralnych, we wszystkich miastach. Widziałam, jak zmienia się Sztokholm, widziałam to wyraźnie, bo w nim zostałam. Jak przeszkoda w rozwoju. W modernizacji.
Kiedy ostatnio się spotkałyśmy albo rozmawiałyśmy? Pewnie co najmniej rok temu. A teraz dzwoni. Teraz, po piętnastu latach, prosi, żebym ją odwiedziła. We Francji. Wysłała mi swoje zdjęcie, zrobione ukosem z góry, jest na nim opalona i ma na głowie słomkowy kapelusz z ażurowym rondem, promienie światła kładą się na jej twarzy jak złote piegi. Wiedziała, że nie oprę się jej widokowi. „Chodź tu”. Już idę. Wszystko, o co tylko poprosisz.
Rezerwuję bilet i dwa dni później, pierwszego czerwca, wsiadam do samolotu. W podróży pada mi telefon, a ja nie mogę znaleźć gniazdka na lotnisku. Staję przy wejściu, z nadzieją, że to wejście główne. Długie rzędy taksówek. Kierowcy o – jak mi się wydaje – północnoafrykańskich korzeniach chodzą między samochodami albo wychylają się z okna, paląc i machając rękami. Słońce, niemiłosiernie ostre i palące. Rozmazane kontury. Palmy wyciągają się do nieba. Samoloty startują i lądują. Ja się pocę. Nigdzie śladu Lou. Czekam. Waham się. Robię kolejne koło. Wchodzę do sklepiku z kawą, papierosami i croissantami. W końcu zbieram się na odwagę i jąkając się, pytam pryszczatego chłopaka łamaną, szkolną francuszczyzną, czy mogłabym podładować telefon. On wzrusza ramionami, nie rozumie, o co mi chodzi. Drugi raz nie próbuję. Siadam na ławce przy przesuwnych drzwiach i czekam. Koszulka klei się do pleców, wyobrażam sobie, jaka musi być mokra. Lou wie, że przylatuję. Nie pierwszy raz każe mi na siebie czekać. Taka jest między nami dynamika, i chyba zawsze taka była, prawda? To ja zawsze na nią czekam.
Czy taka przyjaźń – gorączkowa i kanibalistyczna – kiedykolwiek przetrwała próbę czasu? Czy istnieją ludzie, którzy potrafią przeżyć całe życie jako aktorzy drugoplanowi w cudzym życiu?
Mało kto wie, że kiedyś nazywała się Louise Bergström. Zmieniła nazwisko na początku liceum, gdy dostała swoją pierwszą rolę, statystki w jakimś musicalu w Teatrze Miejskim. I stała się Lou Faucher. To nie tak, że zmieniła tożsamość, już wtedy wszyscy mówili na nią Lou, a Faucher to nazwisko panieńskie jej matki, której ojciec pochodził z Francji. Lou Faucher. Pod tym nazwiskiem zna ją cały świat. Ale ja pamiętam. I mogłabym to powiedzieć, zdradzić.
Taksówkarze machają na mnie, wołają po francusku, czy nie potrzebuję podwózki. Kręcę głową. Przecież nie wiem nawet, dokąd jechać. Lou nie podała mi adresu, a ja nie pytałam. „Chodź tu”. Więc przyszłam. Jak pies.
Zanim mnie odbierze, robi się już późne popołudnie. Dla kogoś spoza wielkiego świata to już wieczór. Lou wjeżdża na parking czarnym samochodem, który wygląda na drogi. Przyciemniane szyby, jasna skórzana tapicerka. Włosy spięte w niedbały koczek, okrągłe, szylkretowe okulary przeciwsłoneczne, krótkie dżinsowe spodenki i biała, szeroka koszula, starannie wyprasowana i przewiewna, perfekcyjna. Baleriny marki Chanel. Przytula mnie i ujmuje w dłonie moją twarz.
– Przepraszam!
Wysuwa dolną wargę. Nie sposób się jej oprzeć. Ledwo daję radę na nią patrzeć, ale nie mogę też oderwać wzroku, jest jak wypadek drogowy, katastrofa wywołana siłą wyższą.
– Były straszne korki, a ja od szczytu sezonu nie jeździłam jeszcze po mieście. Dostałaś mojego esemesa?
Z trudem rozpoznaję jej głos, brzmi sztucznie, jakby musiała się wysilać, by poprawnie wymawiać słowa. Ale może to normalne. Kiedy ostatnio rozmawiała po szwedzku? Od naszego poprzedniego spotkania minęło tyle lat. Czasami wysyłam jej esemesy, ale właściwie nie oczekuję odpowiedzi. Lou odpisuje sporadycznie. Jej ulubiony emotikon to czerwone serce.
– Jadłaś coś? Chcesz zatrzymać się po drodze na pan bagnat?
Nie wiem, co to jest, ale nie pytam, tylko kręcę głową. Mdli mnie od upału. Mówię, że rozładował mi się telefon, i wyjeżdżamy z lotniska. W samochodzie jest chłodno, nie ma nawet dwudziestu stopni. Jak szwedzkim latem. Plecy kleją mi się do siedzenia. Oglądam widoki i palmy, które przelatują za oknem, to dziwne światło prawie wżera się w oczy. Nie wzięłam ze sobą okularów przeciwsłonecznych, ale uświadamiam sobie, że muszę jakieś kupić, i to szybko. Mam wrażenie, że słońce wypala we mnie dziurę.
Był w moim życiu okres, kiedy się cięłam. Chyba w drugiej klasie liceum. Nie pamiętam dobrze. Gdy później o tym czytałam, dotarło do mnie, że samookaleczanie to taki wentyl bezpieczeństwa, przez który wydostają się cierpienie i lęk, ale ja nigdy tak nie myślałam. Cięłam się po rękach, żeby zwrócić na siebie uwagę. Żeby sprawić wrażenie osoby na tyle interesującej, by mogła odczuwać lęki. Nie cięłam się bardzo głęboko, szczególnie mnie to nie bolało, a później tak cudownie było pokazać rany Lou.
Pierwszy raz odkryła je przez przypadek, na szkolnej stołówce. Zapiekanka warzywna. Dla wegetarian zawsze była zapiekanka warzywna. Jasnożółte paski w płynnej brei. Wyciągnęłam rękę po sól i podwinął mi się rękaw. Wtedy to zauważyła. Nagle jakby wszystko się zatrzymało. Wzięła moją dłoń w swoje ręce (zawsze miała zimne palce, ciekawe, czy dalej tak jest?) i popatrzyła na mnie z powagą w oczach, które potrafiły zmieniać kolor. Raz niebieskie, raz szare, innym razem zielone albo o wszystkich tych barwach naraz. Najważniejszą cechą dobrego aktora jest zmienność, powtarzał nasz nauczyciel teatru. Lou spojrzała na mnie swoimi zmiennymi oczami. A później pogładziła mnie po policzku. Widziałam, że mi współczuje. Ale, co ważniejsze, że mnie widzi.
Po pierwszym razie było jeszcze kilka następnych, ale czułam, że jej reakcje stopniowo słabły. Ostrzegła mnie przed bliznami. „Jeśli ma się mnóstwo blizn czy tatuaży, to trudniej później o rolę”. Miała rację. Nigdy wcześniej nie patrzyłam na to z praktycznej strony. Ale Lou oczywiście miała rację. Dlatego z tym skończyłam. Czułam, że się na mnie zawiodła. Bez problemu to przerwałam, a to kolejny dowód, że nie robiłam tego „na serio”. Podobnie miałam z fajkami, nie wciągnęły mnie, mimo że próbowałam, zwłaszcza na filmoznawstwie, wtedy papieros był częścią uniformu. Ale gdy tylko kurs minął, od razu o nich zapomniałam.
Nie pytam, dokąd jedziemy ani co u niej, z radia płyną rozbawione głosy, słucham jednym uchem, ale za słabo znam francuski i rozumiem tylko pojedyncze słowa. Lou zna go perfekcyjnie. Ale co ja tam wiem. To tylko moja opinia. Z pochodzenia jest Francuzką, dlatego w liceum zawsze dawano jej fory. Nauczyciel francuskiego słyszał jej nienaganną wymowę i co roku stawiał jej najwyższe stopnie. Nie musiała nawet chodzić do szkoły.
– Mieszkasz tu teraz? – pytam.
Lou wykonuje niejasny gest, coś między potrząśnięciem ramionami a pokręceniem głową. Jej rzęsy są długie i ciemne, nie jest jednak umalowana.
– Tak, od Wielkanocy, ale wcześniej przyjeżdżałam tu przez wiele lat. – Patrzy na drogę, trzyma dłonie na kierownicy. Każdy, nawet najmniejszy ruch jest perfekcyjny. – Trudno znaleźć czas na zbudowanie bazy, domu. Ale Renaud ma już dom, a ponieważ jest teraz dla mnie taki ważny, poczułam, że chcę tu wrócić. – Wymawia jego imię perfekcyjną francuszczyzną. Francuskie „r”. Uśmiecha się do mnie. Dołeczki w policzkach wyglądają na sfotoszopowane. Perfekcyjne.
Odwzajemniam uśmiech.
– Cieszę się, że go poznam – mówię zgodnie z prawdą.
Widziałam go na fotce. W „Us Weekly” albo innym brukowcu. Zdjęcie z jakiejś gali, na którym stoją obok siebie. „Autor zdjęć do Babetty i aktorka przyjeżdżają razem”. Żadnych dziwactw. Nikt nie zareagował na to, że facet jest od niej dwa razy starszy. Przystojny jak mężczyźni we Francji. Siwe skronie, wybielone zęby, śniada cera i duże dłonie. A wiadomo, co się mówi o mężczyznach z dużymi dłońmi. Pamiętam, że miał big dick-confidence. Ale nie pytam o to Lou. Przecież nie wiem, jaką mają relację.
Myślę, że on się w niej kocha. Chyba wszyscy się w niej kochają. Albo zaraz zaczną. To część jej taktyki. Słowo „taktyka” brzmi trochę złośliwie, ale łączy się z efektem Lou. Trzeba to mieć na uwadze. W końcu wszyscy wykorzystują się, jak mogą. Jej towarem jest seks. Obietnica seksu albo nadzieja, że do niego dojdzie. Ale to tylko połowa prawdy, jest coś jeszcze, coś poza tym. Znam to i czuję, tę obsesję, wypuściła we mnie korzeń, jak roślina. Może to miłość? Bo przecież ją kocham, kocham ją tak bezgranicznie, że aż się tego wstydzę. Ona to we mnie zasadziła, tę obsesję, miłość.
Renaud Berthier. To jeden z największych filmowców swoich czasów. Żywa legenda. Współpracował ze wszystkimi gigantami kina. Bergman, Kurosawa, Forman, Coppola, Vadász. Gdy później przesunę ręką po jego półce z błyszczącymi statuetkami Oscara, stwierdzę, że choć stworzył te arcydzieła już lata temu, jego dorobku nie da się wymazać. Historia nie kłamie, nawet historia filmu.
Mijamy miasteczka, mijamy zamek, mijamy palmy. Zjeżdżamy ze wzgórza, by zaraz potem wjechać na kolejne. Asfalt niezauważalnie przechodzi w coś w rodzaju czerwonego piasku, który – jak wyobrażam sobie – mógłby być na Księżycu, dlatego mówię, że można by tu nagrać film o wyprawie na Księżyc.
– No albo raczej na Marsa – odpowiada Lou, nie odrywając wzroku od drogi.
Oczywiście.
Za wysoką bramą, która otwiera się po wpisaniu kodu, wyłania się dom Renauda. Jest ogromny. I biały, oślepiająco biały. Po prawej stoi garaż, ale Lou go mija i zatrzymuje się na żwirowej ścieżce przed wejściem głównym. Otaczają je drzewa przystrzyżone perfekcyjnie w kształt kuli i krzewy krwistoczerwonych róż, których jest tyle, że aby przetrwać w tym upale, na pewno potrzebują olbrzymich ilości wody. Dom przypomina zamek. Lou przyjeżdża na miejsce pewna siebie, jak królowa. Zostawia samochód przed wejściem i nie wyjmuje klucza ze stacyjki. Po chwili pojazd znika, ktoś musiał przestawić go do garażu.
– Ten dom jest stary? – pytam.
Lou kręci głową.
– Nie, ale zaprojektowali go tak, by pasował do otoczenia. Piękny, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, bierze moją walizkę i przenosi ją przez wysokie, podwójne drzwi. Ma opalone nogi, a ja widzę, jak pod skórą napinają jej się mięśnie. Gdy wchodzimy do środka, muszę się powstrzymywać, by nie wybuchnąć śmiechem. Dom jest absurdalny. Jakbym wylądowała w pałacu jakiegoś dyktatora czy coś takiego, czuję się tym oszołomiona. Bezpretensjonalny luksus, oczywisty dla tego, kto w nim żyje, może sobie na niego pozwolić, przyzwyczaił się. Lou wyczuwa moją reakcję, a może jej oczekuje, i posyła mi uśmiech.
– Chore, co nie? Gdy pierwszy raz tu przyszłam, myślałam, że to jakiś żart.
Przytakuję skinieniem głowy i się uśmiecham, niepewna, na czym miałby ten żart polegać. Wchodzimy na górę, Lou pokazuje mi moją sypialnię. To wygląda jak pokój w luksusowym hotelu. Ale co ja wiem. Tak mi się skojarzyło. Tylko biel i biel, wychodzące na tył domu okna i balkon, basen, widok na góry, a w oddali, w dole, przelewające się, brokatowe morze. Na komodzie ogromny bukiet kwiatów, one też roztaczają aurę niewyobrażalnego luksusu. Zawilce, lawenda, osty, reszty nie rozpoznaję. Niedługo odkryję, że podobne kompozycje zdobią większość pomieszczeń w domu. W poniedziałki i czwartki niezauważalnie zastępują je nowe. Świeże bukiety pojawiają się nagle, podobnie jak łóżko nagle zostaje posłane, a ręczniki wymienione. Jakby dbała o to jakaś niewidzialna, choć twarda ręka. Łazienkę wyłożono marmurem carrara, ale nie tym tandetnym, tylko ponadczasowym. Zawieszony wysoko złoty panel prysznicowy patrzy na mnie z góry. Później dowiem się, że ma funkcję deszczu tropikalnego. Na drążku wiszą ręczniki, białe, śnieżnobiałe, nieskazitelne. Papier toaletowy jest w uchwycie, wystaje z niego tylko mały listek, biała strzałka wskazuje na kosztowną podłogę z białego kamienia.
Odłożyła mój bagaż na niewielki stojak przy drzwiach. Walizka wygląda na brudną. Na szafce nocnej zauważam butelkę wody evian. Lou otworzyła drzwi na balkon, stoi na zewnątrz, opierając łokcie o balustradę. Jej niedbały koczek na czubku głowy jest perfekcyjny w swojej niewymuszonej niedbałości. Effortless.
– Tego widoku będzie mi brakować najbardziej. Chyba nigdy mi się nie znudzi.
– A ty... – Nagle czuję się zdezorientowana. – A ty gdzie śpisz?
Bierze mnie za rękę, jej dłoń jest miękka i chłodna. Kiedy ostatnio ją trzymałam? Chyba podczas naszego ostatniego spotkania, w jakimś barze w Sztokholmie między konferencją prasową a premierą. Tego filmu o astronautach. „W stylu Hitchcocka, z tym że akcja rozgrywa się na statku kosmicznym” – mówiła. Mnie oczywiście nie zaproszono na premierę, Lou pytała, czy wpisać mnie na listę gości, ale miałam wtedy wieczorną zmianę w kawiarni i było za późno, by szukać zastępstwa.
Teraz prowadzi mnie przez swój pałac do pokoju u szczytu budynku. To znaczy nie wiem, czy można to w ogóle nazwać pokojem. Posługując się nomenklaturą hotelową, powiedziałoby się raczej: apartament. Na samym środku króluje gigantyczne łóżko z baldachimem, z jakiegoś ciemnego drewna, wokół niego wiszą białe zasłony. Później, gdy będziemy tam leżeć, wpatrując się w falującą nad nami tkaninę, Lou wyjaśni, że sprowadzili je z Zanzibaru. Po obu stronach mebla jest wyjście na balkon, który ciągnie się wzdłuż całej ściany budynku. A przy oknach znajdują się otwarte, dwuskrzydłowe drzwi, jedne prowadzą do wielkiej garderoby typu walk-in, a drugie do równie przestronnej łazienki. W łazience Lou jest wanna. Lustro na długość ściany (perfekcyjnie oświetlone, nawet moja cera wygląda w nim dobrze), a pod nim panel z dwoma umywalkami, one też są z marmuru. Stoi na nich mnóstwo kosmetyków, perfekcyjnych w swoim pozornym nieładzie, zupełnie jak Lou. W jej wydaniu nawet chaos jest perfekcyjny. W szafie wiszą drogie kreacje, a na gigantycznej pufie w kolorze szampana, bo tak nazywa go Lou, leżą różne niedbale porzucone ubrania. Nie muszę ich dotykać, by wiedzieć, z jakich są tkanin. Kaszmir. Len. Jedwab. Lekki zapach perfum. Perfekcyjnych. Perfekcyjnie. Lou podaje mi z niewielkiej lodówki pod toaletką wodę evian. Biorę ją. A ona wyjmuje drugą, dla siebie.
– Trzeba dużo pić. Człowiek zapomina, że w tym upale można łatwo się odwodnić. – Puszcza do mnie oko i unosi butelkę, po czym zaczyna pić. Chciwie i dużo. Perfekcyjnie. – Cieszę się, że przyjechałaś, Katjo – mówi po chwili. – Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------