- W empik go
Bajki, baśnie, opowiadania i wiersze - ebook
Bajki, baśnie, opowiadania i wiersze - ebook
Zbiór "Bajki, baśnie, opowiadania i wiersze" Józefa Ignacego Kraszewskiego to skarbnica literackich perełek, skierowanych zarówno do dzieci, jak i dorosłych. Ta obszerna antologia łączy w sobie różnorodność form literackich, od urokliwych bajek i baśni po głębokie opowiadania i wiersze, które oddają bogactwo wyobraźni i talentu autora. Czytelnicy znajdą tu zarówno klasyczne opowieści, jak "Kwiat paproci", czy "Głupi Maciuś", jak i mniej znane, ale równie fascynujące utwory, takie jak "Boże dary" czy "Upiór". Wśród zawartych tekstów znajdują się także literackie perełki, które Kraszewski stworzył dla młodszych odbiorców, pełne morałów i wartościowych nauk, oraz głębsze refleksje i satyry skierowane do dorosłych, takie jak "Profesor Milczek" czy "Stara panna". Bogaty w emocje, humor i mądrość życiową, zbiór ten jest doskonałą lekturą na długie wieczory, oferującą zarówno rozrywkę, jak i refleksję nad uniwersalnymi wartościami. To wyjątkowe wydanie pozwala na odkrycie na nowo twórczości jednego z najważniejszych polskich pisarzy, którego talent literacki przetrwał próbę czasu i wciąż zachwyca kolejne pokolenia.
Spis treści
• A toż nie bajka? • Bajka o Gacku • Bajka Stańczyka o kurce i kogutku • Boże dary • Czarna polewka • Cztery pory roku • Dziad i baba • Garbucha • Gdybyśmy chcieli, raj byśmy na ziemi mieli • Głupi Maciuś • Gość nieznany • Historja Sawki • Historyja prawdziwa o Janie Dubeltowym • Jeden z tysiąca • Jeden z wielu • Kotlety • Koza czarna • Kwiat paproci • Łoktek na łożu śmierci • Mitręga • Murowanka • Na scenie • Nauczyciele sieroty • Noc sylwestrowa • O pięknej królewnie-wiedźmie • Pieśń życia (fragment) • Podróż do miasteczka • Pomywaczka • Profesor Milczek • Rejent Wątróbka • Rozmowa ze starym rokiem • Rzut oka na scieszkę, którą poszedłem • Stara panna • Stary zamek • Świetna partya • Tatarzy na weselu • Torebki • Upiór • W hotelach • W oknie • Walerka • Wstęp do Kalendarza Ananas • Yako Sathan kusił pustelnika na puszcze • Z ogrodu Hesperyd • Z chłopa król • Z dziennika starego dziada • Z księgi krajobrazów • Zagroba • Zając jedynak • Improwizacje dla Moich Przyjaciół. Xiążeczka do zapalania fajek Poranek • O Djabłach • O Gryczanéj Kaszy • O Śmieciach • O Osłach i innych źwierzętach • O Niebieskich migdałach • O Babie Kościelnéj • O Poezji Żydowskiéj • Il fanatico per la musica • O Pannie Chorążance • Poezye i urywki prozą. Z teki pośmiertnej Książka pra-prababki • Dołhe • Romanów • Intermezzo • Przygoda w podróży • Powieść składana
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-699-6 |
Rozmiar pliku: | 936 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzióbek był takim sierotą, jakiego na świecie drugiego poszukać a nie znaleźć.
Ani nawet wiedział gdzie się rodził. Stara baba Łyga, która chodziła po żebraninie, znalazła go, jak sama mówiła, pod płotem, między łopuchem i pokrzywami. Zobaczywszy dziecko, obwinięte w strzępy jakieś, a kwilące głośno, pomyślała sobie, że z niem na ręku chodząc, prędzej ludzi do miłosierdzia pobudzi. Wzięła je tedy, i nosiła się z niem, może rok czy więcej. Baba stara była, położyła się spać na ziemi wilgotnej, zimnicy dostała i ta z niej ostatek życia wytrzęsła. Dziecko przy trupie leżało długo, nim ludzie babę i to biedactwo zobaczyli.
Ludu tam nagromadziło się siła, jak to zwykle bywa, gdy nieboszczyka znajdą, każdy musi popatrzeć, coś powiedzieć i poradzić. Pochować Łygę musieli, choć bez wielkich przyborów. Dół wykopano nie głęboki, deski zbito jako tako, piaskiem przysypali i zbyli się kłopotu, a z dzieckiem sprawa była trudniejsza.
Wyglądał Dzióbek blado, chorowito, oczy miał jakieś osowiałe, ludzi się bał i odpychał, nikt go wziąć nie chciał.
— A mnie to na co? — mówili ruszając ramionami, albo to ja swoich nie mam dzieci!
Drudzy prędzej odchodzili, aby ich nawet nie zaczepiano. Aż przyszedł dziad Sierpuchem zwany, na jedno oko ślepy, na drugie mało co widzący, schylił się nad dzieckiem, coś pomruczał, poszeptał, siadł, dumał, a wieczorem i jego i dziecka nie stało. Dzióbek od baby się dostał do dziada. Sierpuch miał już tak dużo lat, że się z niemi porachować nie umiał. Jak się go kto spytał, a zaczął liczyć, końca temu nie było, plunął potem i zawsze domawiał.
— Albo to tam można wiedzieć ile się przeżyło.
Chodził choć powoli a mocno, śpiewał pieśni takim głosem, że na odpuście jego tylko słychać było; a bywało jak się do misy i bułki chleba przysiądzie, niewiele co zostanie. Gdy mu się pić chciało, a nie było nic tylko woda, pół wiadra jak nic wyżłopał. Miał już tylko skórę i kości, a gdy na pogrzebie do bójki czasem przyszło, pięścią jak dał, obalił najmocniejszego i krew puścił.
I na takich mocarzy przecie przychodzi godzina. Sierpuch raz na jarmarku najadł się wieprzowiny, wody napił, wódką z pieprzem poprawił, poszedł pod płot wydychać... i nazajutrz go nie było. Dzióbek znowu został przy trupie, sakwach i pustym garnuszku, który dziad u pasa nosił.
Że to było w małej mieścinie, wzięli pachołkowie dziecko, na ratusz; chcieli co dopytać z niego, Dzióbek płakał i bił, kto się zbliżył do niego. W sakwach po Sierpuchu znalazło się grubo grosza, a no z tego pogrzeb i burmistrz i pachołkowie i grabarz jak zaczęli brać, rozebrali do szeląga. Został Dzióbkowi kij, wór i garnek, który stłukli, gdy dziada brali z pod płota.
Tu tylko była już mowa, gdzie sierotę odstawić? Nie okazało się ani śladu, do której wsi mógł należeć, wziął by go więc kto obciął, a nikt nie chciał. Przychodzili chłopca oglądać różni, nie podobał się nikomu. Tymczasem pachołkowie go na ratuszu karmili tem, czego sami i ich psy nie dojadły.
W końcu stara znowu, Paczosnycha, bezdzietna baba, mająca chatynkę za wsią, zabrała Dzióbka z sobą. U niej się już i gadać lepiej i chodzić nauczył. Baba uchodziła za czarownicę, żyła sama jedna, zamykała się w chacie i tylko oknem z ludźmi gadała, chodziła zamawiać, leczyć, babić — a czasem, jacyś ludzie z wielkiemi worami przychodzili u niej nocować i odchodzili przededniem. Wory pod siano chowano na strychu, na wyżkach. Z tymi ludźmi Paczosnycha zawsze coś szeptała po cichu, a nim ich z chaty wypuściła, wprzódy sama wyszła i obejrzała się do koła.
Nędza była w chacie wielka, jadła dwa razy ledwie w tydzień się warzyło. Całego majątku była stara miotła, wiecheć, kociuba, tłuk od stępy, kilka garnków i chudy kot, który w dzień sypiał, a w nocy gdzieś na polowanie chadzał. Z tym kotem Paczosnycha gadała czasem, a z Dzióbkiem nigdy. Miała taki już układ, że gdy czego od niego chciała, poczynała od tego, że w kark waliła, dwa, trzy razy i dopiero zakrzyczała, co miał robić. — Spał Dzióbek za piecem albo pod ławą, a gdy Paczosnychy nie było, chaty pilnował.
Koszul miał naówczas dwie, jednę z dziurami, a drugą łataną, obie po pięty; oprócz tego sukmankę jeszcze po dziadzie i na lato i zimę słomiany kapelusz podarty, z dziurą na wierzchu...
Jednego dnia zastukano do chaty, Paczosnycha wyjrzała oknem i kądziel jej na ziemię padła.
Nie chciała otwierać, a tu we drzwi bili a bili pachołki miejskie. Tymczasem baba się wdrapała na wyżki po coś, a drzwi wyłamano, poczęto jej po całej chacie szukać nadaremnie i dopiero na odchodnem, któryś się domyślił na wyżki wleźć, zkąd babę za włosy siwe wyciągnęli krzyczącą, a z nią dwa wory. Poprowadzili ją gdzieś na ratusz, a Dzióbek z kotem zostali sami. Kot miauczał, Dzióbek się niemal radował. Został sam panem na całą chatę, wiedział gdzie była mąka, gdzie słonina, gdzie sadło, i drzwi zaparłszy, najadł się za wszystkie czasy. Kotowi nie tylko nic nie dał, ale zbliżającego się parę razy łyżką po łbie stuknął i rozśmiał się, bo mu to było przyjemnem.
Nazajutrz nikt się nie zjawił, trzeciego dnia także, zapasy jadła wychodziły, Dzióbek leżał wygodnie i coś tam sobie myślał, ale sam dobrze nie wiedział co... Kot miauczał coraz straszniej, a z chaty się wygnać nie dawał. W nocy naprzód do drzwi, potem do okna się dobijać zaczęto. Dzióbek się zląkł i przycupnął. Słyszał jak drzwi trzeszczały, i ludzie jacyś weszli do chaty, — wołając Paczosnychy, a jeden z nich mówił: chyba zdechła, wiedźma stara!
Zaświecili ognia, zaczęli szukać po kątach i jeden z nich dobył Dzióbka, który się trząsł ze strachu.
Było bo czego, chłop, który go za włosy z pod ławy wyciągnął do pułapu sięgał głową, zarosły był, brodaty, czarny jak bies...
Gdy Dzióbek płakać zaczął i krzyczeć, na uspokojenie dwa razy go tak palnął w kark, że w chłopcu dusza zamarła.
Było ich wszystkich trzech, stali nad Dzióbkiem, pytali, męczyli, póki nie dobyli, co się z Paczosnychą stało. Jeden zaraz na wyżki wlazł i wrócił z doniesieniem, że nic nie było. Zabrali się tedy co rychlej napowrót, a ogromny chłop, którego drudzy Kudrawcem zwali, namyśliwszy się, Dzióbka przed sobą popędził.
Noc była, choć oczy wykol, a i zimny deszcz jesienny popruszał. Za wsią ludzie ci puścili się manowcami do lasu, pędząc ciągle Dzióbka z sobą, który padał, szlochał, a wlec się musiał. Z pola weszli do puszczy, potem puszczą ciągnęli w gąszcze, jeden kamień jakiś odwalił i zaczęli złazić w dół... W dole czarno było, Dzióbek się wzdragał, pchnęli go, aż nosem zarył w ziemię, i gdy go podnieśli znowu, siedział już na słomie, sam nie wiedział gdzie. Dopiero zaczęli ogień niecić i Dzióbek zobaczył, że się znajdował w jamie wykopanej w glinie, w której kilka barłogów leżało, kupy odzieży i pałki i siekiery, a broń różna.
Dali mu chleba ze słoniną jeść, pokazali w kącie garść słomy, światło zgasili i spać się pokładli.
Dzióbek zasnął; wszystko mu już było jedno, gdzie jest, skoro go słoniną karmiono.
Nad ranem poczęli ludzie wstawać, zostawili go samego i poszli. Gdy powrócili czegoś im było raźno i śmieli się, przynieśli z sobą odzież, worek groszy, kilka pierścieni, i ręce umyli, bo czemś czerwonem mieli powalane. Dzióbkowi sobie posługiwać kazali.
W tej jamie z ludźmi, co się nad nim znęcali, przesiedział kilka miesiący. Puszczali go czasem trochę na wiatr, jak mówili, jeden go miał na oku, żeby nie umknął, potem zamykali znowu. Garnki pomywał, słał im barłogi, flaszki przynosił, ogień rozpalał. Czarny z brodą go lubił dosyć, kości mu dawał ogryzać po sobie. Już dobrze wiosna była, gdy jednego razu zamiast trzech, wrócił tylko brodaty do jamy, pokrwawiony, pobity, ledwie się wlokąc, coprędzej skrył się, na barłóg położył. Stękał noc całą i jęczał, nad ranem krzyknął strasznie i umilkł.
Cały dzień się potem nie ruszał. Cały też dzień nie przyszedł nikt... A Dzióbek siedział, czekał, przybliżył się posłuchać jak śpi Kudrawiec, pomacał mu czoło, było zimne jak lód, domyślił się, że zmarł...
Głód dokuczał, poszukał sobie jadła, a drugiego dnia wydobył się z jamy; niewiedział gdzie iść, a juści musiał ztąd iść precz, bo już tu nie było co robić...
Wrócił jeszcze raz pod ziemię, zabrał co chciał, odzież sobie jakąś dostał, nogi poobwiązywał, i poszedł puszczą...
Idzie, idzie długo — coraz gęstsza puszcza, coraz ciemniejszy bór, ani drogi, ani śladu ludzkiego, aż patrzy, pod drzewem, pod kłodą leży ogromna bestja kudłata i jęczy...
Nigdy jeszcze jak żyw takiego stworzenia nie widział, zbliżył się, żeby mu się przypatrzeć. Była to ogromna niedźwiedzica czarna, a miała nogę zgruchotaną i już dni kilka za żerem chodzić nie mogła, prawie zdychała. Gdy się do niej zbliżył Dzióbek, otworzyła oczy, pokazała zęby, ale jej łeb opadł zaraz.
Dzióbek, który widział w jamie, jak Kudrawiec i inni obwiązywali sobie pokaleczone ręce i nogi, zlitował się nad niedźwiedzicą, siadł koło niej, koszuli sobie kawał oddarł, nogę jej powoli wziął i łachmanem zawiązał. Niedźwiedzica się nie broniła, bo i sił już nie miała. Dzióbek pomyślał sobie — a to — by jej wody dać, czy co?... Oddarł kawał kory brzozowej, poszedł zaczerpnąć trochę wody i do mordy jej przystawił. Otwarła oczy trochę i poczęła chłeptać, napiła się i tchnęła parę razy. Orzeźwiała i patrzała na Dzióbka, jakby mu się dziwowała.
Pomyślał sobie Dzióbek, a jakby jej dać jeść?...
Natarł chleba na rękę i podsunął pod mordę, niedźwiedzica jeść zaczęła i jadła, patrzała na niego wciąż i dziwowała się. Dzióbek się śmiał... Zabawnie mu było, taką straszną bestją się opiekować.
Nie poszedł już nawet dalej, przysiadł przy tej samej kłodzie. Niedźwiedzica, koło której została kora, co nią wodę nosił Dzióbek, zaczęła ją wąchać — domyślił się jej jeszcze wody przynieść i raz i drugi, tak że w końcu i głowę podniosła. Chciał ją pogłaskać. Kłapnęła trochę zębami, ale dała mu pokój. Jęczała tylko. Powąchała nogę skaleczoną i płachty, którym się dziwić zdała i położyła się odpoczywać. Dzióbek też położył się niedaleko, myśląc:
— Co to z tego będzie?
Jadła już nie na długo starczyć mogło, z puszczy trzeba było koniecznie wychodzić. Jagód i grzybów nie wiele było w puszczy, ale te co się znalazły spożywał tymczasem, z niedźwiedzicą razem. W kilka dni chora jejmość i Dzióbek byli w dobrej dosyć przyjaźni. Nie pokazywała mu zębów, i chciała go już lizać, ale Dzióbek językowi jej nie dowierzał...
Myślał już pozostać z nią na gospodarstwie w lesie, bo mu nie było pilno do ludzi, gdy jednego rana, posłyszał psów szczekanie. Niedźwiedzica już trochę żwawsza, zerwała się i poczęła uchodzić żywo, tak, że Dzióbek jej dogonić nie mógł... Znikła mu z oczu.
On też uciekać myślał, gdy szczekanie się zbliżyło, psy go opadły i gdyby na kłodę nie wskoczył, a kija nie porwał, były by go może rozerwały, bo im niedźwiedzicą śmierdział.
Tuż za psami nadbiegło dwóch ludzi, a zobaczywszy barłóg świeży po niedźwiedzicy, na kłodzie chłopca, stanęli osłupieli; nie rychło dopiero jeden zagadać się, drugi zbliżyć odważył do Dzióbka.
Dopytać się od niego trudno było, zkąd się wziął i co robił, i jak dzikie stworzenie na postronek chłopca wzięli i poprowadzili. Na łące wśród puszczy jakiegoś wielkiego państwa siedziała krągiem kupa. Gdy ludzie nadeszli, zamiast zwierzyny prowadząc Dzióbka, zerwali się wszyscy patrzeć na to dziwo.
Myśliwi byli jacyś wąsaci, krzykliwi, zamaszyści, strasznie. Wziąwszy chłopca między siebie poczęli go męczyć, aby gadał, grozili, prosili, męczyli, a Dzióbek trzy po trzy im ni to ni owo poplótł. Zrozumieć go było trudno...
Skończyło się, że go na smyczy poprowadzono z polowania do dworu... a tu znowu dziwowisko, zbiegli się wszyscy na dzikiego chłopca patrzeć, potem rada w radę, co z nim zrobić. Dali go do kuchni na pomywacza. Jemu to było wszystko jedno, aby nie głodnym był...
Od czasu do czasu prowadzono go pod ganek na pokaz, jako dzikiego chłopca, którego niedźwiedzica wychowała. Obchodzono się z nim srogo, bo w nim też jakby pół niedźwiedzia widziano. Między ludźmi Dzióbek począł rozumu trochę nabierać, ale miłości dla ludzi nie miał, wolał zwierzęta.
Wszyscy to wychowaniu niedźwiedzicy przypisywali, że do stworzeń niemych miał szczególny pociąg i miłość. Ze psami podwórzowemi przyjaźń była stateczna i komitywa osobliwsza. Siadał między niemi i królował; każdemu kość z pyska mógł odebrać, rozkazywał, karcił i miał władzę taką, że skinienia jego słuchały. Gdy miał z kuchni wylewać pomyje, a świsnął na swych przyjaciół, lecieli zewsząd, rozbijając się, bo wiedzieli, że cebrzyk na nich czeka.
Tak samo był Dzióbek ze ptactwem podwórzowem, z końmi i ze wszelkiem stworzeniem, co się tam przy dworze kręciło.
Przezwano go sobaczym pastuchem, czem się nie obrażał wcale, choć drugiby za obelgę to wziął; znano go we dworze pod tem nazwiskiem.
Tymczasem rósł Dzióbek, zasmolony, brudny, poniewierany, milczący, ani zły, ani dobry, ale bojaźliwy i nieufny...
W tym samym wieku co on we dworze był panicz.
Ale między pańskiem dzieckiem, a psim pastuchem, przepaść cała. Panicz się mu przypatrywał zdala, a on paniczowi... Czasem jaśnie wielmożne dziecko pokazało mu język albo figę, co Dzióbek brał z dobrej strony i śmiał się...
Jednego razu panicz się bawił na trawie w dziedzińcu, gdy nagle zaczęto wołać:
— Pies! wściekły pies!
Psi pastuszek, który się nie lękał żadnego psa, wyleciał z kuchni z rożnem w ręku. Wściekłe psisko już się miało rzucić na panicza bezbronnego, gdy Dzióbek rożen mu wpakował w gardło i przebił. Ludzie z kijmi dopadli i domordowali.
Sama pani, która z ganku patrzała, natychmiast kazała go pomywaczce przyprowadzić do siebie. Przyszedł Dzióbek winowajca, jak stał, boso, brudny, nieuczesany. Pani i pan naradzali się nad wynagrodzeniem chłopca, który paniczowi życie ocalił. Po długich naradach, oddano go do dyrektora do miasteczka.
Dyrektor, który miał rodzaj szkółki prywatnej, zwał się Poręba, dawano mu tytuł bakałarza, chodził w kapocie długiej, z głową podgoloną, z wąsem podstrzyżonym, chłopców powierzonych mu ćwiczył literalnie, bo więcej z dyscypliną się znali niż z książką. A ponieważ ogród warzywny miał obszerny, po całych dniach młodzież do pracy się wdrażała na jego zagonach. Tembardziej eks-pomywacz, kuchta, psi pastuch, musiał za innych się wysługiwać.
Poręba nazywał go po imieniu. — Ty wisus! — często kręcił go za ucho, grzmocił w plecy, a w ekstra-ordynaryjnych razach dyscypliną okładał. Ponieważ postępu w nauce, przy pleniu i kopaniu w ogrodzie, wielkiego być nie mogło, składano to na słabe zdolności młodzieńca.
Dzióbek wyrósł na cienki badyl. Chudy był, twarz miał pociągłą, ręce duże, kości grube, a choć piękny, uchowaj Boże, nie był, ludziom też wstrętliwym się nie widział. I owszem lgnęli do niego.
Szczególniej u towarzyszów męczeństwa miłość miał wielką, gdyż na swoją twardą skórę brał ochotnie plagi cudze i przyznawał się do win cudzych, nie przywiązując zbytniej wagi do dziesięciu a nawet piętnastu razów.
Z nauką zaś było tak, że gdy się czytać i pisać nauczył, najczęściej czasu urzędowej lekcji patyki strugał, a potem się zaszywszy w kąt z książką sam się licho wie, czego uczył. U Poręby na strychu była skrzynia niezamykana, w której od dawna myszy gniazda sobie słały, pełna książek. Dzióbek je wyciągał i ślęczał nad niemi. W początku nie rozumiał nic, potem mało, dalej trochę, w końcu i wcale sporo, jak na takiego biedaka.
Poręba jeżeli go nie nazywał wisusem, to go zwał — osłem. Ustalonem było zdanie, iż z niego nic a nic być nie może. Raz duchowny jakiś, prałat, odwiedzał szkółkę, przyszło do rodzaju egzaminu. Księdza wzrost piękny Dzióbka uderzył, zadał mu pytanie, ale dosyć trudne.
Poręba zrobił minę taką desperacką, że się uczniowie tuląc pod ławki śmiać poczęli. Tymczasem głosem czystym, śmiało Dzióbek odpowiedź dał — wyśmienitą. Poręba osłupiał...
Prałat ucieszony, dalej egzaminował. Stał się cud... Dzióbek się ani razu nie zaciął i takie rzeczy powiadał, że nauczyciel za głowę się brał, nie wiedząc i pojąć nie mogąc zkąd się ich u licha nauczył.
Prałat złożył powinszowanie panu Porębie. Dzióbka obdarzył obrazkiem i pojechał. Ale na tem nie koniec, bakałarz zły był, ledwie dyszał. Natychmiast powołano winowajcę.
— A to tak! — krzyknął Poręba — taki to uczeń z waszeci! Jak ze mną to gadać nie raczysz, a potajemnie, nurkiem smokczesz sobie po kątach naukę, durnia udając... Tego ja nie zniosę, nie zniosę.
Dzióbek stał i patrzył się na końce podartych butów, nie odpowiadając. Poręba się wyzłościł, wyprychał, złagodniał i zrobił później korepetytorem — ale nie zmienił swojego zdania, że to jest człowiek ponury i niebezpieczny. O! o!
Przyczyniło się i to do opinji niedobrej o Dzióbku, że miał konszachty ze zwierzętami, wróble karmił, hodował łasice, miał dwie zielone jaszczurki, które pod pachą nosił i z myszami się znał zapanbrat.
— To jest paskudna natura — mówił Poręba — Kto jego wie, czarownik może! Niewiadomego pochodzenia, z wilkołaków gotów być, albo co!...
Po ukończeniu studjów u pana Poręby, gdy do jaśnie wielmożnych pojechał dziękować Dzióbek, właśnie panicz z dyrektorem nadjechał był na ferje.
Chłopiec mu się podobał — zażądał go z sobą zabrać; pojechali razem do szkoły.
Dzióbek teraz, jak sobie przypomniał swoje dzieje dawne, wydawało mu się wszystko snem... A co jeszcze dalej mogło być?!... Osobliwa rzecz, tak, jak plagi od Poręby, tak brał życie, ani do niego wagi nie przywiązując, ani się niem ciesząc, ani się go bojąc. W duszę jego zajrzawszy widać było jakby spektatora, który na teatrum siadł i czeka co mu zagrają. Nikomu się nigdy nie spowiadał z tego, co przebył; a pytano go, mówił śmiejąc się, że go niedźwiedzica wychowała.
W szkołach tak się uczył jak u Poręby. Na ławie był roztargniony, w domu pilny, nikt nie wiedział ni co umie ani do czego zdolny. Pierwszego roku jednak zrobił sobie tem dobrą sławę, że tonące w stawie dziecko uratował, rzuciwszy się za niem...
Aplaudowano. Przez rok ten milczał, przyszło do egzaminu, wyrwano go; zgasił wszystkich, i tak się popisał, że w paniczu wzbudził zazdrość okrutną. Dano mu do zrozumienia, że jużby, po tylu wyświadczonych dobrodziejstwach, mógł sobie sam na świecie zacząć dawać radę. Dzióbek posłyszawszy to, do nóg się jaśnie wielmożnemu pokłonił i... poszedł.
Ale co tu było robić?...
Wlókł się ulicą, gdy mieszczanka, której dziecko uratował, uboga kobieta, na drodze go spotkała.
— A dokądże to?
— Albo ja wiem!
— Na miły Bóg! cóż się to paniczowi stało?
— Nic, wyszedłem na swój chleb, i szukam gdzieby się pomieścić, a jak sobie nań zarobić.
— Ma pan mieszkanie?
— Nie mam...
— To do nas pan chodź; chałupa nie osobliwa, ale w alkierzu od biedy miejsce jest... Pociągnęła go za połę... Ino pan chodź...
Dzióbek poszedł śmiejąc się...
W chacie mu się stare dzieje przypomniały. Gospodarz był starszym nad kominiarzami, nie dostatnio żyli, a nie głodno; serca były najlepsze, alkierz ciasny, jadło proste bardzo. Dzióbek gęby niemiał popsutej...
Myślał co tu robić? Bakałarzować mu się nie chciało, do szkoły by jeszcze chodził, ale jak i o czem? Ferje dawały czas do namysłu, wolnym był jak ptak, i to coś znaczyło; stanu sobie nie chciał na lekko obierać, potrzebował się namyśleć. Myślał.
Z kominiarzem byli w najlepszej przyjaźni, a kominiarzowa, której dziecko uratował, mało go na rękach nie nosiła.
Po miasteczku sobie chodził, po okolicy, po lasach, co się roztaczały nie daleko i ot, tak czas ubiegał.
Co tam panicz ojcu powiedział do domu wróciwszy, odgadnąć łatwo. Skarżył się na niewdzięczność Dzióbka, przypisywał mu charakter chytry i podstępny, słowem oczerniono go, aby mu przystęp zamknąć do domu. Panicz, któremu życie ocalił, cierpieć go nie mógł... Mentor przy nim będący, nietylko to zdanie podzielał, lecz źle wróżył o przyszłości Dzióbka.
— Źle skończy! — powtarzał — źle skończy.
Tymczasem Dzióbkowi się trafiła kondycja... Polecono go za nauczyciela do bogatych chłopaków. Chleb to był nie miły, ale innego nie znalazł.
Szczególnem jakiemś usposobieniem, Dzióbek dzieci tak lubił prawie, jak zwierzęta. Do nowych swoich wychowańców przywiązał się jak do łasicy i wiewiórki, poświęcał się im cały. Nad książką jak nad książką, ale nad chłopcami w ich życiu, zabawach, pracował nieustannie i przywiązał ich do siebie.
Na ferjach chłopaki go nie odstępowały, przywiązanie dzieci przeszło na rodziców. Wszyscy się w Dzióbku pokochali niezmiernie... A choć panicz, co mu dał odprawę, zdala puścił szmermela, wystawiając w nim niebezpiecznego człowieka, nikt nie uwierzył, zachwiać opinję o Dziobku nie było podobna.
Upłynął rok, dwa, trzy, rósł i ścieśnił się ten stosunek przyjazny, tak że bakałarz był jakby dzieckiem w domu.
A został jakim był, pokornym i cichym.
Trzeciego roku w miasteczku gdzie szkoły były, wybuchła choroba zaraźliwa na dzieci.
Przyszło wyjeżdżać, Dzióbek radził się wstrzymać. Zdania były podzielone, ojciec sobie lekceważył paplaninę o chorobie, matka milczała. Nauczyciel opierał się do ostatka. Wyjechali nareszcie, przybyli, i we dwa tygodnie chłopcy pomarli. Zwołani rodzice łzami obleli ich trumny, byli w rozpaczy. Dzióbek płakał. Nadeszła chwila rozstania, chciał ich pożegnać, oparli się oboje.
— Ty nam będziesz przypomnieniem ich i pociechą — rzekła matka — jedź z nami, spocznij u nas... Uczyń nam tę łaskę. Myśmy sieroty biedne.
Jakże się oprzeć było! Dzióbek pojechał. Miał tam zabawić miesiąc, dwa i wracać, aby coś sobie obmyśleć.
Wstrzymano go pół roku, potem drugie, potem rok jeszcze...
I ludzie mówili po cichu między sobą, że starzy bezdzietni państwo pewnie sobie Dzióbka wezmą za syna...
Musiano to już szeroko rozgłosić, bo się i krewni dowiedzieli a niepokoić zaczynali. Szło o majątek. Starzy państwo dopytywali swojego ulubieńca o pochodzenie, zbywał ich krótko tem, że był sierotą, o losach swoich dawnych niebardzo mówić lubił. A, jak to dawniej bywało, że kto po łacinie umiał i w kapocie chodził, za szlachcica go miano, jego też uszlachcono sobie, i wątpliwości nie było, że herb jakiś musiał mieć...
Krewni bezdzietnych państwa, widząc, że pono inaczej majątku nie uratują, przywieźli piękną pannę, aby z nią Dzióbka ożenić. Tym sposobem, majątek na córkę ich przechodził. Panienka ładna była, to prawda, ale zła i kapryśna. Dzióbka tak niecierpiała jak jej rodzice, lecz cóż robić miała! musiała mu się uśmiechać, aby majątku nie stracić.
Chłopak też, któremu dotąd ani los ani ludzie się bardzo nie uśmiechali, już może i marzył o tem ożenieniu i o szczęściu.
Tak stały rzeczy, gdy na zapusty wszyscy się wybrali do miasta: grano w niem teatr i niemcy z hecą przybyli.
Pojechali starzy państwo z Dzióbkiem, przybyła i piękna panna... Skrzypki stroiły się do tanów. Jednego wieczora nie było co robić, a stary pan dla rozrywki młodych rzekł:
— Pojedziemy na hecę.
Na środku rynku zbudowana była z tarcic buda ogromna, z ławami i siedzeniami podwyższonemi dla panów; łojowe świeczki jako tako oświetlały cyrk, w środku którego psy miały brać wilka, a potem niedźwiedzia ganiać.
Pociechy z tego jednak wielkiej nie było, bo wilk wystraszony zaszył się przed psami w kąt i do bitwy najmniejszej nie okazywał ochoty. Napróżno go kijmi ostremi wygonić chciano... Ogona ściągnąwszy siedział ledwie, kiedy niekiedy, zęby pokazując.
Gdy z tego pierwszego widowiska, jawnie i oczywiście już nic być nie mogło, zapędzono wilka do budy, a otworzono wrota niedźwiedziowi staremu, który się wywlókł powoli, położył i równie obojętnie na napaści psie spoglądał, jak jego poprzednik.
Stare to było widocznie stworzenie, znużone, biedne, a w dodatku na jedną nogę kulawe; gdy Dzióbek zobaczył je, żywo mu się owa niedźwiedzica w borze przypomniała.
Lecz miałażby to ona być!?...
Im więcej się w nią wpatrywał, tem mocniej był przekonanym, że tak być musiało, choć kto tam, między dwoma niedźwiedziami pozna, co są za jedne? Z niedźwiedziem tak się gospodarzowi hecy nie powiodło jak z wilkiem, a publika mocno nieukontentowana, poczęła nogami i kijmi stukając okazywać, iż widowisko ją zawiodło. Hałas się wszczął okrutny, a co gorzej, tarcice źle umocowane, na słabych podporach, runęły i publiczność z niemi sypnęła się na psy i niedźwiedzia.
Dzióbek który na przodzie stał, jeden z pierwszych się potoczył i tak nieszczęśliwie, że spadł prawie na nos niedźwiedziowi. Przestrach i krzyki były okrutne. Dzióbka miano już za zginionego, on sam podniósłszy się z ziemi, już miał uchodzić, gdy niedźwiedź nosem mocno pociągnąwszy, podsunął się ku niemu — i — o cudo, po nogach go lizać począł!...
Nadbiegł co prędzej właściciel owej srogiej bestji i ludzie, aby ratować Dzióbka, który wcale ratunku niepotrzebował. Była to taż sama stara niedźwiedzica, której on niegdyś nogę przewiązywał, napoił ją i nakarmił. Po tylu latach instynkt jej zbawcę pokazał...
Wierzcie nie wierzcie, ale tak było w istocie...
Ludzie, którzy na tę historję patrzyli, z podziwienia osłupieli, a gdy Dzióbek wypadł z innymi, biegli za nim jak za czarownikiem... Stary pan i piękna panna dopytywali się co to znaczyć miało, nie sposób już było robić tajemnicy z przeszłości. Młody człek był w takim humorze, że do domu przybywszy, — nie tając nic całą historję swoją od dziada i baby poczynając, wiernie opowiedział przy świadkach.
Niezmiernie się twarze słuchaczów poprzeciągały. Dowodną rzeczą było, iż Dzióbek żadnym................................................BAJKA O GACKU
dla starych i młodych dzieci.
Biedne to było chłopię ten Gacek!
Nie można wiedzieć nawet dla czego tak brzydko ludzie go nazwali — a chłopak był bardzo biedny.
W małej wiosczynie koło Prądnika, matuś jego w komornem mieszkała, wdową była i ubogą. Chodziła na cudzy zagon, zarabiając grosz w pocie czoła dla jedynaka.
Jednego też go na świecie miała, tego Gacka biednego, nikt nie wiedział, ani zkąd przyszła, ani kto mężem jej był, ani gdzie wprzódy żyła. Z zapłakanemi oczyma i dziecięciem na ręku, blada, zmizerowana, przybyła do wsi, jak o miłosierdzie w komorne się prosząc.
Musiała od chaty do chaty niemal całą wioskę przejść, nadaremnie. Gdzie przyszła tylko, gdy zobaczono dziecię na ręku, twarz jej bladą, cerę żółtą, każdy się wymawiał, że nie ma miejsca i w komorne nie przyjmuje.
— Jeszcze to, uchowaj Boże, rozchoruje się, a zemrze i biedy naprowadzi — szeptali gospodarze.
Całego mienia miała w prześcieradle zawiązanej trochę odzieży. Widać było po niej znękanie drogą, niedostatkiem i smutkiem ciężkim. Żadne się jej serce nie ulitowało, kobiety ruszały głowami, mężczyzni się oglądali, ramionami potrząsając, psy jak za żebraczką ujadały, odwrót jej przeprowadzając.
Już jej siły prawie ustawały, siadła pod płotem, położyła węzełek przy sobie, dziecko przytuliła — i płakała. Przechodził właśnie stary Grzegórz, co go nazywali we wsi Niezdarą — stanął i przypatrywać się jej począł. Biedna kobieta litość obudzała, a z twarzy jej widać było, że niegdyś musiała być bardzo śliczną i nie wiek ją zmienił, ale niedola. Rysy jeszcze miała piękne, a oczy wypłakane, twarz zżółkłą i usta zapadłe z boleści. Chłopak też na jej rękach wyglądał nędznie — ale spokojny siedział i tylko się jej za szyję trzymał.
Niezdara stanąwszy, spytał jej — dokąd idzie?
— Komornego szukam — odpowiedziała słabym głosem kobieta — odsłużyłabym i odrobiła, aby gdzie kątek i przytulisko!
Łzy jej mowę przerwały.
Niezdara, jak zawsze, prędki był do dobrego i do złego, nie wiele myśląc odezwał się:
— A chodźcie-no za mną! Zobaczymy, kąt się znaleźć może.
W istocie, chata była przestronna, ale Niezdara w niej nie sam, miał dwu synów żonatych, dwie synowe, co się ciągle z sobą kłóciły, ba i parobka jeszcze i kilkoro wnucząt...
Poprowadził za sobą komornicę, a doszedłszy do domu, kazał jej u płota przy wrotach zostać, póki ze swemi niepogada. W chacie pracowita kobieta bardzo by się była zdała, bo synowe przekomarzając się sobie, mało co robiły. Kłóciły się o mężów, o dzieci, o garnki, a obie rade były nie wiele robić.
Stary Niezdara, choć niby jeszcze gospodarzem był i ojciec synom, a no nie wiele mógł... nie słuchali go i wydziwiali nań... władza mu się z rąk wymykała; czem głośniej mówił: jam tu pan! tem mniej słuchać go chciano.
Kobieta stała u płota, a w chacie zrobił się harmider okrutny, aż strach ją wziął, że chciała by była precz iść — a no dokąd! Nie rychło wyszedł Niezdara i komornicę wprowadził. — Jak do tego doszedł, jemu i Bogu było wiadomo. Dosyć, że jej w alkierzu dano kątek i ot tak się życie nowe, a ciężkie poczęło. Spadła na biedną najtwardsza robota, stała się popychadłem w domu, zrobiła wszystko w milczeniu. Dzieciak nikomu w drogę nie właził, nawykły był sam godzinami siedzieć w kącie, na starej sukmanie i lada trzaskami się zabawiać, głosu z ust nie puszczając.
A no i z tem bieda była — bo dzieci gwałtem do zabawy go ciągnęły, a wyciągnąwszy tłukły go, biły i znęcały się... Gdy się chował do kąta, wydziwiano, gdy poszedł posłuszny, zawsze coś oberwał. Najczęściej więc chował się do alkierza na starą sukmanę i sam jeden sobie trzaski układał, budował z nich, lub naciągnąwszy nitki, udawał że gra na skrzypeczce. To była najmilsza jego zabawka.
Komornica milcząca, spokojna, zahukana, którą zrazu niechętnie widziano w chacie, po niejakim czasie stała się dla niej wszystkiem. Pracowała za dwie synowe, najmowała się jeszcze wolnym czasem i choć nikt jej tego nie przyznawał, prawą ręką była w gospodarstwie. A że zręczna była i twarz miała, na której nie wieśniaczej piękności ślady widoczne zostały, przezwali ją Łątką. To prawda, że przy grubej robocie, w biedzie, zawsze czysto była odziana i wyglądała daleko bardziej pańsko, niż gospodynie. Nic ona tam i w niedzielę na siebie osobliwego nie kładła, ale we wszystkiem jej było do tej smutnej twarzy...
Bardzo też wszyscy ciekawi byli wiedzieć o jej dawnych losach, zkąd przyszła, gdzie żyła, jak się zwała. Pytano ją nieraz, potrząsała głową smutnie.
— Na co to tam zda się wiedzieć komu? mówiła i szła do alkierza, do swojego Gacka.
Dzieciak i ona, można powiedzieć, stanowili jakby jedną istotę, rozdartą na dwoje.
Gdy mogła spocząć, siedziała z nim matka, trzymając go na kolanach, i szeptali do siebie oboje godzinami całemi. Gacek tak rósł, jak matuś milczący, bojaźliwy, pokorny. Chłopię wyglądało mizernie, a od ludzi uciekało, jak tylko najrzało ich zdala. Czy w alkierzu, czy w ogrodzie pod płotem, Gacek albo z matką, lub sam najczęściej siadywał. Gdy podrósł z kawałka deszczułki zrobił sobie niby skrzypkę, naciągnął cztery sznureczki na nią i kijkiem po niej grał, a choć ona tonu żadnego wydać nie mogła, chłopię się tak przysłuchiwało, tak raźno i zamaszysto wywijało patykiem, jak gdyby istotnie skrzypkę miało.
Biedna macierz musiała bardzo pragnąć, prawdziwą skrzypkę kupić Gackowi, bo po nocach chodziła żąć, żeby jakie grosiwo uzbierać, ale tyle co na skrzypkę — trudno było. A potem, zkąd ją wziąć, gdzie jej szukać? Wiązała grosze, wiązała w koniec fartucha, liczyła i liczyła — zawsze taki mało było. W chacie ją wprawdzie karmiono i dawano przytułek, ale na bieliznę, odzież, chodaczki sobie i Gackowi zarabiać było trzeba.
Z początku ludzie się za komornicą ciekawili bardzo, próbowali dobyć z niej coś, potem jak się przekonali, że milczy uparcie, pokój jej dali, zostało przy tem że ją zwano Łątką, a dzieciaka Gackiem.
Stary Niezdara, który ją do chaty przyprowadził, w szczególnej też ją miał opiece. Synowe obie poczęły go nawet podejrzewać, aby tylko dziad sobie co nie myślał. Nie okazało się jednak nic, a Łątka też posłuszna i pracowita, do ludzi się nie garnęła i ludziom do siebie garnąć nie dawała.
Gacek już miał lat około dziesiątka, wyrósł, trochę się pokrzepił na lepszej strawie, a zawsze był tak dziki jak w początku. Siedział w alkierzu, albo pod płotem gdzie, lub w krzakach pod wygonem, sam jeden, do zabawy żadnej nie należał, na znęcania się i zaczepki nie odpowiadał i na trzasce grał.
Matka się jednego razu wyprosiła na jarmark do miasteczka, a że chłopca nigdy samego nie zostawiała, wzięła go z sobą.
Gdy wieczorem wrócili, Gacek pod połą skrzypeczkę niósł i starannie w alkierzu schował.
Oczy mu się śmiały i radowały. W chacie jednak i pomyśleć nie było można o graniu, musiał się z nią na pole, pod gruszę, lub w krzaki wynosić.
Dzieci skrzypkę wyszpiegowały, dużo z tego było gadania, po co głupia kobieta kupiła takie bałamuctwo, co go tylko do próżnowania wdroży. Dano ludziom gadać i wygadali się.
Gacek ze skrzypkami chodził i grał. Jak? Sam Pan Bóg wie, bo mu nikt nigdy nie pokazywał nic, nie uczył, musiał sam sobie dochodzić wszystkiego, a chyba od skowronków i słowików i szczygłów piosenki pochwytał. To pewna, że w jakie pół roku po kupieniu skrzypek, podsłuchali go, podkradłszy się pastuszkowie i strasznie głowami kręcili.
— A no, bestja gra — to gra!
Grał Gacek jak go Pan Bóg nauczył, dziwnie. Licho wie, jaka to była muzyka, do niczego niepodobna, niby płacz, niby stękanie, niby do nieba wołanie, jęki jakieś, pieśni żałościwe, a żeby najweselszy je począł słuchać, to mu poszło po sercu i zadumać się musiał.
Gacek jak tylko postrzegł, że go kto słuchał, wnet przestawał i skrzypki chował, a żeby go kto jak prosił, nie zagrał.
Szeptał cicho.
— Ja bo nie umiem.
Jednej pono matce, jak z nią poszedł w pole to grał.
Łątka przy nim siadała, zasłuchiwała się i płakała, a fartuchem łzy ocierała i chłopca całowała, przyciskając do siebie.
Tak się to tam żyło w chacie u Niezdary — połatawszy...
Tymczasem Łątka jakoś jesienią kaszlać zaczęła i pokaszliwała coraz mocniej. W nocy szczególniej jak ją pochwycił kaszel, musiała precz z chaty iść daleko, aby drugim do snu nie przeszkadzała. Gacek wówczas szedł za nią, bo bez niej być nie mógł.
Zimą jeszcze się jej pogorszyło, a na wiosnę postrzegli wszyscy, że zmizerowaną była strasznie i zadyszaną często tak, że gdy wodę z wiadrem przyniosła, na ławę padała, bo jej tchu brakło. Baby radziły lekarstwa różne, smarowano ją i pojono, ale gdy komu nie ma pomódz, to i ptasie mleko nie pomoże! Jakoś w marcu tak już zaniemogła Łątka, że obledz musiała. Gacek siedział w nogach i popłakiwał. O skrzypkach mowy już nie było.
Czuła nieszczęśliwa komornica, że nadchodziła wyzwolenia godzina, umierać by jej niczem było, ale jak Gacka sierotę porzucić! Wiedziała dobrze, że pędzać chłopca każdy potrafi, a zaopiekować się nim nikt nie zechce. Pewnie i te łzy, które jej niepokój wyciskał, chorobę pogorszyć musiały, miała się co dzień gorzej, karmiono ją już tylko z łaski, bo do żadnej roboty zwlec się nie mogła, nawet pierze drzeć jej ciężko było.
Nadszedł kwiecień, taki jak to on u nas zwykle bywa, godzina słońca, a dnie pluchy i chłodu. Łątce się pogorszyło. Gdy słonko zaświeciło, zwlokła się czasem za ogród z synem, siedziała pod płotem i dyszała.
Jednego dnia — już jej bardzo coś źle było.
Kobiety w chacie po cichu szeptały, że krew wypluwała, kręciły głowami i mówiły, że do Świątek nie dożyje. Ona sama już i dnia nie była pewną. Wieczorem, że było ciepło, poszła z synkiem pod wiśniowy sadek i siedziała, wzięła go za głowę i poczęła jęczeć boleśnie.
— Dziecino ty moja, dziecino — mówiła — ja muszę iść od ciebie, ty sam, jak palec, zostaniesz na świecie. A! gdybym mogła, zabrałabym cię z sobą. Tam byś pokój miał, a między ludźmi złymi, niedola cię czeka — niedola.
Pomilczała chwilkę i spytała:
— Cóż ty, biedna sieroto, poczniesz bezemnie? co?
Gacek nie wiedział, ani co ma począć, ni co odpowiedzieć.
I znów łzy jej mowę przerwały.
— Słuchaj ty mój biedny, jedyny, mówiła matka — słuchaj, co ci powiem, bo to może i ostatnie słowa.
Jak mnie do trumny włożą, na mogiłki zaniosą i piaskiem przysypią, a będzie ci na świecie źle, a nie uznasz, co robić z sobą, przyjdźże ty na mogiłę do mnie, usiądź na niej ze skrzypkami i graj. Ja w mogile posłyszę, ja przemówię z mogiły do ciebie. A nie będę ja mogła, Bóg mi da jakiego posła, co za mnie słowo przyniesie...
I tak mu mówiła i tak go prosiła, że Gacek jej przyrzekł, iż ze skrzypką na mogiłę chodzić będzie.
Nad rankiem, zakaszlała mocno Łątka, chwyciła się z pościeli. Gacek się porwał ku niej, ścisnęła go za głowinę, krzyknęła i padła... A nie wstała już więcej. Przyszły z rana baby, była zimną, w chacie wielki gwar powstał, a Gacka od zwłok trzeba było gwałtem odrywać.
Już się poczynali spierać, kto ją pochowa, kto za pogrzeb zapłaci? Kto trumienkę sprawi — gdy kobiety przeglądając chusty węzełek znalazły, w którym na wszystko starczyło i na sosnowe deski, z których trumienkę zbić miano i dla księdza i dla organisty, nawet dla tego, co dół kopał na mogiłkach.
Za życia jeszcze mówiła Niezdarze, że po groszu zbiera na to, żeby po śmierci jej nie przeklinano, iż ją daremnie pochowają; nie było zresztą nic, krom bielizny trocha, a na palcu kobiety pierścionek był z oczkiem, który z palca zdjęto i chłopcu oddano.
Nazajutrz odwiedli ją przystojnie na mogiłki. Ludu prawda nie było wiele, babek kilka, gospodarz stary, dwie synowe i kilkoro dzieci. Gacek na trumnie się położywszy, szedł płacząc, a gdy ją zasypano piaskiem, legł na niej, chcąc tu pozostać, aż go gwałtem do chaty zabrać musiano.
Nazajutrz do dnia chłopak na mogile siedział — ale skrzypki mu w głowie nie były. Położył się na ziemi i wołał: matulu! Z mogiły nic nie odpowiadało...
Dzień wiosenny był — muchy, pszczoły i osy brzęczały do koła, latały żółte motyle, świegotały ptaszki.....................BAJKA STAŃCZYKA O KURCE I KOGUTKU
Nie wiem gdzie i kiedy był sobie dawniej kogutek i kurka, oboje młodzi i piękni oboje; nie dziw też że się serdecznie kochali. A choć kogut tyle miał żon ile widział kur przed sobą, jednak na jakiś czas przywiązał się do tej tylko srokatej kurki. Piękna była kurka, ale jak nie jedna z kobiet, pokrywała ślicznemi połyskującemi piórkami brzydkie wewnątrz serce i duszę. Była ona tak żywa i płocha jakby dzisiejsza mieszczka, popędliwa jak wiele żon, głupia i szczebiotliwa jak wiele dziewczyn które kwoczkami nazywamy, a co najwięcej żarłoczna i łakoma jak nieboszczyk Gamrat. — Zapomniałem że o zmarłych źle się mówić nie godzi, aleć to nie straszny grzech być obżartuchem. Spytajcie pana Reja z Nagłowic, wiele się mieści w jego brzuchu, a jednak człek filozof. Kogut starając się aby go polubiła, nie odstępował jej na krok, i cały dzień musiał znosić dla niej co tylko mógł do jedzenia znaleść gdzie i porwać smacznego. Głodniał i sechł biedny kogut z miłości i trudu, a kura tłuściała coraz okrągłej, szczebiotała coraz głośniej. Jednego pięknego ranka, kiedy słońce świeciło a niebo było czyste jak mój kubek teraz, poprosiła kurka koguta, aby jej towarzyszył do lasku na orzechy.
— Oho! przerwał Kmita z miną oznajmującą coś ważnego — musisz Waszmość wiedzieć że kury orzechów nie jedzą.
— A wy, panie wojewodo, zapomnieliście że to bajka — rzekł Stańczyk. Poszli więc mówię do lasu na orzechy. Jak przyszli do lasu, kogut wlazł na leszczynę, zaczął trząść drzewem i wiele natrząsł pięknych i dojrzałych orzechów.
Głodny był i sam chciał się także pożywić przy tem zdarzeniu, ale jejmość pani kurka co tylko upadło, chwytała prędko i łykała, łykała łakoma żeby się kogutowi nic nie zostało. A kogut trząsł ciągle sądząc że jak się naje, zostawi przecie na ziemi i dla niego kilka orzechów. Napróżno się nieborak mordował i potniał. Kura jadła i nic nie zostawiała. W tem orzech jeden większy gdy łykała trafiło się, że spiesznie chcąc go pozrzeć....
— Jak to? z łupiną? odezwał się Kmita.
— Tak! z łupiną, odpowiedział powoli błazen, w bajkach panie wojewodo kurom wszystko wolno i poetom. Gdy łykała, mówiłem, orzech uwiązł jej w gardle wąziuchnem, zakrztusiła się, udławiła i padła o ziemię trzepiocząc skrzydełkami. Kogut piorunem zleciał z drzewa i przypadł do niej. Leżała bez duchu, wyciągnięte miała śliczne żółte nóżki i zdychać się zdawała. Żal chwycił koguta za serce, chciał ratować ją, nie można było inaczej jak wodą. — Wody nie było w lasku ani kropli, trzeba iść było do morza. Poczciwy kogut pobiegł do morza, biegł, biegł i przybył.
— Morze, morze, zawołał żałośliwym głosem przyszedłszy — daj wody!
— Komu wody? odezwało się morze zielone ogromnym głosem.
— Mojej kurce wody, kurka leży wedle drogi, ledwie tchnie.
— A w cóż ci dam wody?
— W co wody? odezwał się zafrasowany kogut, dalipan anim o tem pomyślał biegnąc.
— Tak to wy zawsze młokosy robicie, odezwało się morze, sami nie wiedząc czego wam potrzeba. Idź, poproś wieprza niech ci kła pożyczy, nabierzesz w kieł wody i zaniesiesz.
Kogut pobiegł znowu prędko. Przychodzi do wieprza. Wieprz wylegał się na barłogu do góry brzuchem, bo słońce świeciło mu i grzało, kogutek przybiegłszy ukłonił mu się po francusku i odezwał:
— Bądź Waszmość łaskaw pożyczyć mi kła na parę minut.
— Ja, kła? odezwał się wieprz ponuro mrucząc — ja, kła? ja, kła? Cóż to znowu? za co, na co, po co ja mam Waszmości kła pożyczać? oto także!
— Ach, zmiłuj się, przerwał kogutek kłaniając się jeszcze niżej, — tylko sobie w nim wody przyniosę.
— Komu wody? odezwał się wieprz.
— Kurce wody, rzekł z westchnieniem przychodzień, kura, żona moja najukochańsza, leży udławiona orzechem, ledwie tchnie.
— A na cóż się było dławić? odezwał się wieprz; idź no wprzódy do dębu i przynieś mi żołędzi, bo ja darmo kła nie pożyczę.
— Ach! zmiłuj się.
— Nic darmo — odezwał się wieprz — nogi za pas, jeżeli chcesz mieć kieł, idź do dębu po żołędzie. Kogutek pobiegł prędko, prędko — przybiegł do dębu. Dąb szumiał sobie stojąc wśród lasu i nie widział nawet, patrząc się dumnie w niebo jak wojewoda, że jakieś małe stworzenie zbliżało się ku niemu.
Kogutek wskoczywszy na najbliższą gałąź, zaczął go prosić o żołędzie.
— Na co ci żołędzie? rzekł dąb.
— Oj! to bardzo długo gadać o tem, rzekł kogut, ale proszę o nie wiele, czy mi pożałujesz?
— Muszę naprzód wiedzieć na co ci ich potrzeba.
— Mnie spieszno, zawołał kogut, żona moja zdycha. Wieprz nie chce dać kła póki mu żołędzi nie przyniosę, a kieł potrzebny mi na wodę, którą chcę ją ocucić.
— Dam ci kilka żołędzi, odezwał się dąb, ale nic darmo — pójdź ztąd niedaleko do lipy i przynieś mi od niej łyk.
— A na co Waszmości łyka?
— A tobie co do tego, drobne stworzenie? ofuknął się dąb — tak chcę, i koniec!
Kogutek reszty nie słyszał, bo już był w drodze i zbliżał się do lipy.
Skoczył na gałęź i pokornie o łyka prosił.
Lipa była w złym humorze, wiatr jej w nocy ze złości gałęzie połamał, skrzywiwszy się więc odpowiedziała: — Na co ci łyka?
— Zmiłuj się nie pytaj o to, rzekł kogut, strasznie bym wiele rzeczy musiał ci tłumaczyć, a mnie tak pilno.
— Musisz wprzódy odpowiedzieć, odpowiedziała lipa, i kogut znowu zaczął swoją powieść.
— Kiedy tak, odezwała się lipa, uważam że nikt ci darmo nic nie daje — idź-że waszeć do krowy po mleko dla mnie, jeżeli chcesz łyk dostać.
— Na cóż Jejmości mleko?
— A dąb na co łyk potrzebuje — zawołała lipa, nic darmo, nic darmo!
Znowu leciał kogutek, prędko, prędko przez łąkę, przez płot, aż do obory w której stała krowa — depcząc pod nogami słomę.
Kogut siadł na żłobie i zaczął się kłaniać nisko.
— Prosiłbym o odrobinę mleka, rzekł cicho.
— Na co tobie mleka, wszak ty go nie pijesz? zapytała krowa.
Kogut rad nie rad musiał znowu opowiadać z końca w koniec całą swoją historją, drżąc aby się z pomocą kurze nie spóźnił.
— Nic darmo! zawołała krowa — przynieś mi wprzódy siana od kosarzy.
— Ach! na co ci to siano, zawołał kogutek, na co ci to siano — zaraz ci go pastuch przyniesie.
— Nic darmo, powtórzyła krowa, miałaćbym być głupszą od innych i nie korzystać z tego zdarzenia? przynieś siana.
— Zkąd jej wziąść tego siana? pomyślał kogut i pobiegł zmordowany na łąkę. Na łące stali kosarze..............................BOŻE DARY
Drogież to, drogie te lata wasze, moje dzieci kochane, choć wam tak pilno pożegnać się z niemi choć tak wam, jak każdemu z nas, serce bije na myśl zrzucenia sukienek i wyswobodzenia, aby samym pójść na szeroki Boży świat, kosztować wszystkiego i zapoznać się ze wszystkiem, na co zazdrośnie z okna rodzicielskiego domu patrzycie!
Ale gdybyście wiedzieli, jak później do siwego włosa, człowiek tęskni i żałuje tych dni, które dla was tak pomalutku się wloką; jak mu drogie te łzy nawet, które wylał będąc dzieckiem, słodsze od niejednego, późniejszego uśmiechu...
Dzieci! wy mnie może nie uwierzycie... ale tyle to szczęścia w życiu co lat młodych i dni jasnych zarania!...
Z kolebki wychodzimy owiani jeszcze tchem niebieskim, pod wrażeniem snów zaświatowych i przynosim z sobą w duszy zapas na całe życie.
Pomyślcie tylko... spojrzyjcie w koło, jak się wam pięknie wydaje świat w blasku tego, coście z sobą z nieba przynieśli... Jak wam bije serce do wszystkiego co piękne i poczciwe, jak nie wierzycie co złe nawet!
Otóż nie spieszcie się do naszej starości i smutków; zostańcie przy waszem weselu i wierze; wasz świat jest prawdziwym światem; nasz, cieniem jego i szkieletem; my starsi, to tyleśmy tylko coś warci, o ile nam się udało ze skarbów młodości uratować cząsteczkę...
Ażebym was przekonał, że prawdę mówię, powiem wam o tem bajeczkę... Bajka, to dla niektórych zabawka, ale jak się nad nią pomyśli na dnie jej zawsze znajdzie się ziarnko nauki.
Wiecie to, że niektórym świątobliwym ludziom dano jest dalej iść niż ziemia i wędrować w te kraje, do których duszom tylko iść wolno i to wybranym. Otóż był raz taki staruszek, bardzo zacny i święty, który żył we Włoszech.
Włochy, jak wiecie, są ślicznym krajem, który oblewa morze błękitne, stroją góry przecudne i ocieniają pomarańcze, laury i cytryny... Ów staruszek żył w jednem z miast włoskich najpiękniejszych, we Florencji, mieście kwiatów, a przepędziwszy młodość z szablą, wiek późniejszy przy uprawie roli, gdy bardzo zaniemógł, począł pragnąć spoczynku i tak sobie postanowił, że chodzić będzie, modlić się, myśleć o Bogu i nauczać maluczkich.
Wziąwszy więc kij w rękę, — wędrował sobie od wioski do wioski, powoli. A gdzie stanął.................................