Bambino - ebook
Bambino - ebook
Zmienione i rozszerzone przez autorkę wydanie kultuwej powieści
Maria, Janek, Anna, Stefan. Do Szczecina z różnych stron kraju przyjechali po wojnie nie z własnej woli, ale dlatego, że historia zdecydowała za nich, przesuwając granice, wyrywając ludzi z korzeniami, przecinając dotychczasowe życiorysy. Tylko Ula mieszka tu od zawsze, urodzona w niemieckiej rodzinie jako Ulrike, i w nowej Polsce zaciera ślady dawnej tożsamości.
W zgruzowstałym mieście chcą zacząć od nowa: kochać, śmiać się, mieć dzieci, jeździć nad morze. Nie mają tu nikogo, ale ich drogi krzyżują się w barze Bambino, w którym część z nich pracuje, a część tam zachodzi. Czy Szczecin da im to, na co liczą i co im obiecano? Czy zdołają uwolnić się od przeszłości, która uporczywie nawiedza ich w snach?
Inga Iwasiów – prozaiczka, literaturoznawczyni, krytyczka literacka, nauczycielka akademicka, aktywistka. Autorka powieści: „Ku słońcu”, „Na krótko”, „W powietrzu”, „Pięćdziesiątka” oraz „Kroniki oporu i miłości”, za które otrzymała Nagrodę Literacką Jantar; zbioru felietonów „Blogotony”; książki autobiograficznej „Umarł mi. Notatnik żałoby”; dramatu „Dziecko”. Od 2021 roku felietonistka „Dużego Formatu”. W 2022 roku wydała powieść „Późne życie”, za którą została nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, a w 2024 roku – „Widok z okna w podróży służbowej”. „Bambino” ukazało się po raz pierwszy w 2008 roku i zdobyło nominację między innymi do Nagrody Literackiej Nike.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-973079-1-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
URODZONA W 1940
Maria to w sobie nosi. Obraz drogi, ale nie tylko. Coś, co stało się w trakcie. Coś pozostawionego daleko za sobą. Jak u innych: nitki zdarzeń poplątane, geny niewiadome, papiery przepisane, a my chcemy wiedzieć, kim oni wszyscy są, być może to właśnie nasza historia, lecz równie dobrze nie nasza i niczyja. Grzebiemy w obrazkach, przebitkach, odpadkach. Nie ma się czego trzymać, żadnego albumu, żadnego dziennika. Bida z nędzą, co najwyżej książeczka do nabożeństwa, legitymacja (ale jaka!), wycinek z gazety z przepisem na babkę piaskową. Opowieści raczej niezborne. Co sobie kto na swój temat wymyśli. Na temat postaci, którą jest. I życie, ich, nasze, czyjekolwiek. Przeszłe i trwające. Nic więcej nie mamy. Ruch odśrodkowy, siła ciążenia, fizyka, to samo, ale bez widoków na tak samo. Prowadzi nas matka wszystkich straconych złudzeń, Maria. Zacznijmy od Marii. Kto, decydując za dziewczynkę, jak się będzie nazywać, planuje jej udrękę? Kusi i zaklina los, szukając patronki. Igra z powtórzeniem, ale nie zapominajmy: Maria to w tej sytuacji pospolite miano. Tak zapewne zarejestrowano w księdze co trzecie dziecko płci żeńskiej poczęte w interesujących nas tu okolicznościach. Tych, które są fragmentem obrazu drogi.
Przywieźli ich dopiero w 1957 roku. Przywieźli? Całą kupą się przytelepali. Wiózł ich pociąg, a najpierw ktoś pozwolił, wydał dokumenty, przypieczętował im ich decyzję. Bo w czterdziestym szóstym za długo się wahali. Już byli spakowani, a tu nagle zamknięta granica, cofnięta ręka wydająca pozwolenia. I dalej: stanie przy tym samym płocie, latami. Bez poczucia bezpieczeństwa, ale we własnym obejściu. Aż do tego ostatniego momentu, gdy poczuli, że nie mogą się namyślać, bo znów ktoś powstrzyma pociągi. Droga długa, podróż z dobytkiem niewygodna. Wciąż było po wojnie, w ich stronach rozwleczone powojnie, ludzie pogubieni w łagrach, zmarnowani, nie tylko tacy maruderzy jak oni. Ci na górze, przywódcy, zawarli układy, a matka z ojcem poznajdowali właściwe świadectwa urodzenia, więc się ładują i nie grymaszą, że twarde ławki. Cóż. Cały tabor zużyty, salonki zużyte na co innego. Na wożenie ważnych ludzi, którzy podejmowali ważne decyzje. Nawet wagony czwartej klasy zużyte. Wagony każdej klasy, choć produkcja po obu stronach nowej, już uleżanej granicy idzie pełną parą. Rozstaw szyn w Polsce węższy, więc pociągi się zatrzymują, wywołując lęk pasażerów – czyżby mieli nas zawracać? Jadą, jednak jadą zdezelowanymi składami przez cały kraj, aż do granicy z Niemcami. Trochę niewygody w zamian za wyciagnięcie rodziny z radzieckiego raju klasy robotniczej to niewysoka cena.
Do miasta, dalej, do większego miasta każde z nich, każda i każdy, jakimś kiedyś pociągiem jeździło. Oni też podjęli swoją decyzję. Decyzję, której nie można traktować jako w pełni suwerennej. Zostawiali za sobą kawał życia. Trudno w ogóle mówić o decyzji. Tak, niech od tego się zacznie – trudno mówić o decyzji. Ona zaczyna się potem, można ją dosztukować do zdarzeń. Palą ci dom, znów przyjdą po zboże, a nawet ziemniaków nie ma, od dawna nie ma też, jako takiej, pracy (może pracy, jako takiej, akurat nigdy nie było; praca, owszem, może i była, ale jako pojęcie, a bardziej fakt, że dziadek nie dał im głodować), ogródek zryty do ostatniego ogórka, w szkole dzieci oduczają języka (przynajmniej tak o tym mówią, bo niedokładnie wiadomo, czy właśnie nie uczą właściwego języka na przyszłość), sąsiadka z naprzeciwka coś musiała szeptać w stodole kochankowi enkawudziście, ma złość za jakieś dawne sprawy, może za obmowę, sąsiad z lewej coraz głośniej mówi, że to dziwne, siedzą tu, jakby nigdy nic, inni wydaleni, wygnani, przesiedleni, zreformowani, a ci tak w bezruchu. Może tamta czuje złość z młodości, wracały z tańców, ona nie z tym, na którego miała ochotę. Za to ta, owszem, z tym, na którego ona... Jakieś normalne, wiejsko-podmiejskie sprawy, każdy je zna, każdy ich doznaje, nie wiedząc, co znaczą, bo tylko z odpowiedniego oddalenia mają wagę. Jako domysł, dopowiedzenie, dowód. Bo już znieść nie można niepewności. Głodu. Suszy. Wcielania. Zakazów. Ukazów. Ograniczeń. Tylko córka, córka tak dobrze się uczy i jeździ po kraju z chórem, dla córki warto, warto. Kim jest córka i jaką ma przyszłość?
Że ich nie wywieźli na wschód, to dziwne. Że nie zabrali się stąd, to dziwne. Że sami nie wiedzą, czego chcą, to dziwne. Że tak siedzą tu, to dziwne. Że... Nie wiadomo najlepiej, co lepiej. Jakiego używać języka. Z jakiego mieliby wywozić powodu. Gdyby spodobała się komu ich zagroda... Powody są zawsze z jakiegoś powodu. Więc od lat czekają na decyzję i sami muszą zdecydować, kim są bardziej. Gdy otwiera się bramka dzięki tym na górze, trzeba spojrzeć też w dół, w zakopaną przeszłość. Którego dziadka raczej ukryć, którego wyeksponować? Który dziadek mógłby dać alibi, okazać się kapitałem? Praprababcie do tej pory stały z boku, chociaż to one potrafią pożyczyć mąki i języka, przystosować się, pomóc rodzinie przetrwać. Mimo to są prawie przezroczyste, na zdjęciach lepiej widać ich spódnice i korale niż twarze. O mężczyznach więcej się mówi przy odświętnym stole i odwiedzając groby. Są opoką opok, patrzą surowo z głębokiej przeszłości, krzyczą lub milczą. W tym milczeniu zawiera się rzekomo mądrość, a mogło być autyzmem, skazą, zwykłą głupotą, dziedzicznym brakiem wykształcenia. Co parę pokoleń, w bocznych liniach, pojawiał się w familii niezwykły talent do opowiadania. Mówili bez końca i to się po latach pamięta. Ich żony w tym czasie skrobały coś w małych zeszycikach, zaszywały tajemnice w fałdach fartuchów, harowały, nawet gdy chorowały. Oni zresztą też – ciężka robota znosiła różnice płci i charakterów. Co z tą wiedzą zrobić teraz? Kim był ojciec i kim była matka? Oto niespecjalnie pielęgnowana w chłopskiej czy małomiejskiej okolicy przeszłość, nagle wydobyta na światło dzienne. Języka uczymy się od matek, tylko co one nam mogły opowiadać w tych chatach z niską powałą i pamiątkowym oleodrukiem z Matką Boską Skądś Tam? Co mogły mówić? Spłowiałe zdjęcie prababci z pradziadkiem, sztywne pozy, ludowa maskarada, a w tle, widoczna w zażółconej sepii, bieda. Przez tę zażółconą sepiową biedę, a właściwie liszajowatość okolicy pokrytej bujną zielenią, jeszcze bardziej widać. Liszajowatość życiorysu. Biedę okolicy i ludzi, ich uroda należy niewątpliwie do przeszłości, kiedy pozują do zdjęcia, lecz zakładać należy, że zawsze mogła być wątpliwa. Przez głód, który nie dodaje niczego dobrego sylwetkom i rysom. Uroda może ujawniać się w dzieciach, dlatego tak często się mówi: „to cały tata”, „to mama, jak była młoda”. W sprawie zasadniczej, teraz gdy szykują dokumenty, nie ma co mówić o tradycji. Poza tradycją miski kaszy. W pewnym sensie wszystko by było jedno, kto z nich z jakiej jest rodziny, teraz jednak na jaw wychodzi, że różni się dziadek od dziadka, dzień powszedni od dnia powszedniego, Wigilia od Wigilii, kościół od kościoła. Cerkiew to zupełnie inna sprawa, cerkiew jest prawie tak podejrzana jak bożnica. O której w ogóle tu się nie mówi. Poza scenką ze zbieraczem szmat stojącym tak nisko, że o wiele niżej. Żyd chodził, Żyd szmaty zbierał. Ostrzył noże? Kto chciałby za dużo rozpamiętywać, ot, element krajobrazu. Aż zdarzy się coś, w sąsiedniej wsi, ale i to nie musi dotrzeć. Poza tym stoimy zdecydowanie, póki ktoś jest poniżej, jesteśmy na powierzchni.
Kościół zaś (od cerkwi) mniej podejrzany. Był do czasu, oczywiście. Trzeba więc zdecydować, za jaką wiarą opowiadała się już babka, która miała nad łóżkiem oleodrukową pamiątkę z pielgrzymki, niezwykłą Matkę Bolesną, przypominającą, gdy się dziś na to patrzy, ikonę. Bo sama babcia, jej córka i córka córki nie myślały o tym. O bohomazie przypominającym bolesnością, boleściwością, ikonę. Przypominającym matce matki i matce ich własne – choć tak o tym przecież nigdy nie mówią i nie myślą – życie. Każda z nich postępuje podobnie: wzdycha, miesi ciasto dłonią wycieraną fartuchem. Popatruje nad łóżko, tam patrzy mateńka, tam jej pilnuje, mateczka matek, w godzinie porodu i odejścia. Tylko kwestia postaci w centrum pozwala te obrazki – ich relikwię rodzinną i ikony wiszące tymczasem spokojnie, jeszcze nikt ich nie wozi na szmugiel, w chacie sąsiadki – rozróżniać. Bo poza tym równie są piękne. Kolory na oleodruku jak prawdziwe, właściwie lepsze od prawdziwych, dużo, dużo lepsze. Lepsze od złota na tych z prawosławia, co dowodzi wyższości naszej wiary, nie tak skłonnej do przepychu, skromniejszej, podobnej do ludzi i dla ludzi. Niewynoszącej dziwnych świętych, pachnących zabobonem, nad matkę matek. Prawdziwa, warta wiezienia tysiące kilometrów stąd, sztuka. Warta więzienia. Jakby kto pytał o tradycję i kulturę. To jest właśnie ta najstaranniej przechowywana sztuka. Mateczka boleściwie panująca nad godzinami rozwarcia i zakopywania trumienek. Każdy choć raz w życiu powinien pojechać na pielgrzymkę. Przywieźć ze świętego miejsca relikwię. To się między innymi nazywa szacunek.
A prapra i obrazek to dopiero początek pytań. Bo który język uznać za ojczysty, a który za chwilowo używany, wszak nikt nie powie, niby jakim sposobem, „gwara”? Kto mówi po naszemu, jeśli to znaczy mówienie trochę tak i trochę tak, właściwie na przemian? Jak by to inaczej mogło być, skoro było tak zawsze? Płytkie „zawsze”, memuarów ta rodzina nie zostawiła, więc cofamy się, jak echo niesie, do dźwięków w tle. Że inaczej dzieciaki nad brudną rzeczką za domami, inaczej pani nauczycielka, ale już w domu wieczorem jakby się szło środkiem tego mówienia. Własnego i ojca (znaczy męża), który ma inną strużkę pieśni, pogaduszek, odzywek. Nie ma co, naser mater, trzeba podjąć takie decyzje. Jedyne możliwe, a potem czekać. Reszta zależy od innych. Także tych, którzy ich wiozą. Jak już im dadzą pieczątki, dokumenty, starannie ich rozwiozą. Po punktach repatriacyjnych, zdecydują, kto gdzie wysiądzie. Niekoniecznie wszyscy hurmem, na hurra! Tu trochę i tam trochę. Jest już późno, rok pięćdziesiąty siódmy, wsie, miasteczka i wille zajęte, trzeba dobrze się napracować, by jeszcze w ogóle gdzieś ich rozmieścić, dać szansę, żeby coś posiali, gdzieś coś zebrali, gdzieś te swoje graty upchnęli, gdzieś wnieśli tę swoją wschodnią biedę, wschodniość, ruskość i ten niedawny lament po śmierci Stalina. O którym nic nie mówią, a zawdzięczają mu coś jednak. Że na czas umarł, choćby. A co im mianowicie dała dumna Druga Rzeczpospolita, kto powie? Dużo wiedzy ze szkoły przyniosła Marysia o tym traktowaniu.
Więc teraz też trzeba im dać szansę, by mogli upchnąć tę lepszą od innych – tak im się wydaje, bo zawsze mieli skłonność do przesady – wschodnią rozlewność, godną biedę. Od razu mogliby zobaczyć, co znaczy gospodarować. Poustawiane równo, zakonserwowane narzędzia. Gdyby przyjechali wcześniej. Porządne zabudowania, nawet siano w stajniach, talerze w kredensach, pierzyny, wszystko było. Tak słyszą, tyle usłyszą. Na niewątpliwy pohybel, bo nie na pociechę, powstają te legendy. Gdyby jechali wcześniej, w bezładnej fali wysiedleń w czterdziestym piątym, czterdziestym szóstym, gdyby tak długo nie decydowali, jakim właściwie i o czym mówią językiem, i gdyby umieli załatwiać, czekałyby na nich te świeżo splądrowane poniemieckie gospodarstwa, dzikozachodnie miasteczka, mieszczańskie sypialnie. Teraz to już raczej niczego się z samej konfrontacji nie wywnioskuje. Do resztek trzeba będzie dołożyć to, co stanowi skarb, a wygląda tak samo. Resztki murów, raczej niechciane, niezechciane przez innych, wyszczerbione cegły i rozdrapany dobytek. Ktoś tu może i był, ale się zmył, uciekł albo odjechał. Narzędzia, których ktoś nie wziął, bo miał lepsze. Albo miasteczko, może miasto. Przed wojną miało te swoje sto tysięcy, dobije i więcej, teraz skruszone jakimś prawie od niechcenia ostrzałem, małym nalotem? Nawet niezburzone porządnie, jak przystało na poniemieckie – systematycznie. Dotknięte falą uderzeniową cofającego się frontu, zabałaganione wywózką, z pozmienianymi byle jak nazwami ulic, niemającymi szans się utrzymać, zarośnięte zielskiem, otoczone czerwonymi murami jeszcze czynnych fabryk, biednych fabryczek, wodę sodową chyba tylko jeszcze da się w nich produkować i słonawą maź na kanapki, marmite w wersji niemiecko-teraz-polskiej, skondensowaną przyprawę maggi. Na resztkach surowca, jeśli mowa o czymś poza wodą, burawą, ale w sumie czystą, na resztkach ciągnących maszyn. Centrum z aleją lipową, teatr, w którym grano także w czasie wojny, niby dlaczego miano by nie grać? Druga dziesięciolatka na tych resztkach, nadal nieposprzątane, czyżby na ziemie prasłowiańskie wkradł się russkij mir?
Ale lepsze to czy tamto lepsze? Tu teraz okolica też zapomniana przez Boga i Partię, tyle że inaczej. Nikt już tu nikogo nie przepędza, nie zamyka, nie przesłuchuje. Na razie, a może na zawsze? Senna prowincja. Zielsko przy domach, wilgotnawe bramy, koślawe ławeczki. Narzędzia zwalone w składziku na rdzewiejącą kupę. Ot, trochę na uboczu zmian. Kto wie gdzie i co. Łatwo zapomnieć. Łatwo zaciągać się do pracy w pegeerach, ale i uprawiać przy domu, co tam komu trzeba. A po szychcie, po obrządku lub zamiast – zagrać w pokera. Zapomnieć, zgrać się do zera, postawić na jedną kartę, być panem stolika, władcą rozdania, pokazać reszcie hołoty honor. Zakrzyczeć rozpacz, jeśli będzie trzeba, zgłuszyć skargę pięścią.
Nikt nie zapyta. Jadą, bardzo późno, robi się ciemno. I, prawdę mówiąc, te miasteczka może nie są tak jak Sambor czy Drohobycz piękne. Zielsko, wilgoć, kupy żelastwa nieuprzątnięte po wojnie latami... Chociaż są i cechy wspólne. A niektórzy widzieli też Lwów, młodsi nawet Moskwę, z czym to równać? Gdzie w Polsce jest, będzie, takie miejsce? Podobno gdzieś tam odbudowują, rozbudowują. Nie tu, dokąd ich przywiało.
Wyjazdy pociągiem, wizyty jak pieśń komsomolskiego chóru. Te zburzone, zmiecione niby miasteczka i wioski, a nadal takie miejscami (jeśli pominąć szczegóły) schludne, jakby im się nie należało, hitlerowcom, żeby rozwalić wszystko, rozwalić, a dopiero potem zastanowić się nad przydatnością gruzów. Siedzieć ewentualnie w tym słusznie rozwalonym krajobrazie, planując, co dalej. Hurmem idąc z łopatami sortować cegły. A nie tak: schludne i natychmiast osuwające się w błoto. Należało się, ale może i ktoś już wcześniej wiedział, że oni tu, skoro nie mają gdzie, oni tu zechcą pomieszkać, bez entuzjazmu, bo nigdzie już nie będzie tak pięknie, ale dobrze przynajmniej, że mają chociaż do wyboru. Czy oni mogą im wybrać, wpisać w kartę repatriacyjną te wsie i miasteczka? Jakieś muszą, gdzieś ich wywalić muszą. Znamy to: kołdry, dzieci, inwentarz, bóle. Brzęczy nam z ekranów telewizorów, z książek, a czasem z pamięci.
No, na Szczecin to już nie było szansy. Jak się jechało spod Czerwieńska, raczej na Zieloną Górę były przydziały. Zielona może i ładna z daleka, z nazwy, z bliska nie daj Boże, słodka Mario, łaski pełna! Trudno o mieszkanie z kanalizacją. Gorzej niż na przedmieściu Sambora. Więcej ludzi na kupie, tak samo smrodliwie. I sąsiada nie znasz, a jak poznasz – lepiej nie mówić. Znów stwardniałymi pazurami trzeba brud ze ścian drapać.
Więc stoją przy rozwalonym płocie, uchylne skrzydło zamykane na drut prowadzi do sąsiadki, Nastii, malwy, marchewka, pietruszka. Stoją po obu stronach z haczkami w rękach – ale to się wtedy nie nazywa „haczka”, tak się nazwie daleko stąd, pod wpływem innych, którzy o robocie dużo mówią i mają ponazywane przedmioty, narzędzia na wzór mowy tych, którzy jeszcze pilniej pracę szanują – i mówią do siebie o próbie chóru w samborskiej szkole, bo na to ojcowie obu bezwzględnie muszą pozwolić, i robią to chętnie. Każdy tu muzykalny, każdy w jakimś chórze pośpiewał. Nikt nawet ojców by, zresztą, o komsomolski chór, zaszczyt taki, nie pytał. Pomysł podobny do pytania o udział w czynie społecznym albo o legitymacje dane im obu za zasługi i postawę, chociaż też z rozdzielnika. Bo starają się, jasne, ale może w sercu mają zdradę? Może matka-ojciec-dziadek-babcia sączą im w uszy za mało miękki akcent? Czy tak z nimi nie bywa? Czy jednak ojciec mógłby nie chcieć takiej czerwonej książeczki z Leninem na okładce u swojej córki w tornistrze? W kieszeni? Taką legitymację trzymało się pod bielizną pościelową, na głównej półce w najgłówniejszej szafie stojącej w nieużywanej, najgłówniejszej izbie, gdzie jadło się świąteczne i gdzie czasem ktoś bardzo ważny sypiał. Ważny albo w mundurze. Wówczas tam jeszcze tej legitymacji nie było. Legitymacji przyniesionej w tornistrze, ale zaraz położonej w bieliźniarce jak na ołtarzu. W czasach, gdy nikt nie przychodził przespać się w tym głównym pokoju. Pod poszewkami na poduszki różaniec. Pod prześcieradłami legitka.
I to jest jakiś trop, tego się można by trzymać. Samborskie gimnazjum, pieśni ku chwale armii i Wodza. Komsomoł, legitymacja, odznaka i chusta. Chór, nie kościelny, prawdziwy, szkolny. Jeśli w 1957 roku, a właściwie wcześniej, ktoś tę decyzję podejmował, powinien wiedzieć, że Nastia dostała imię na życzenie ojca, który chodził z partyzantką ukraińską i może nawet mordował, gwałcił, podpalał. A tu dał się poznać jako tęgi śpiewak, żona, stojąc przy tym niższym niż do ramion płocie w kobiecym ogródku, nigdy o nim niczego złego matce Marii nie mówiła. Dzieci chrzciła na rosyjską modłę, ale też żadne z nich nigdy się nie spóźniało do domu, ona sama była wyjątkowo schludna i pracowita. Nastia nie mówiła nigdy inaczej niż „tatuś” na tego swojego ojca. Jej matka niewątpliwie wiedziała, że krew na ubraniu nie po polowaniu na zwierzęta. Przeszłość przeszła, jucha zastygła. Maria dobrze to czuła, była zresztą za młoda, żeby pamiętać. Wszyscy tu zdrobniale mówili o rodzicach, nawet o tych z raczej ciężką ręką. Taki szacunek. Ojcom się należy. Tak było i będzie. Będzie, co było. Za komunisty jak za cara. Sprawa odwieczna. Tatuś, tata. Niektórzy wiedzą, z czym to się wiąże. Gadać nie należy na ten temat za dużo. Morda w kubeł.
A próba chóru to było śpiewanie w języku najlepiej im jednak obu znanym. Plewiąc grządki, czasem sobie też przez płot te smętno-tęskno brzmiące pieśni nuciły, na zmianę z proletariackimi. Gdyby je zapytać, tak gdzieś w 1950 roku, obie mają po dziesięć lat, najlepiej jednak leży im na podniebieniu rosyjski. I książki w domu, te dziesięć, gdyby w obu domach zliczyć, pisane po rosyjsku. Nastia, powtórzmy, nigdy nie mówi o ojcu inaczej niż „tatuś”. Na fotografii widać, że to wszystko nie oznacza pieszczot, spracowane ręce babki schowane za siebie, więc na pewno spracowane. Dziadek niczego nie chowa, tu, tak jak w rzeczywistości, nawet nie musi nikomu nic mówić. Wiedzą, jak się ustawić do zdjęcia. To znaczy na tym jest tylko on i żona. Tylko ona dba o ukrywanie spracowanych dłoni, bo to wiadomo, kto obejrzy zdjęcie?
Prababcia jeszcze nie, nawet nie babcia, natomiast matka już będzie chodziła do szkoły. Więc odruch delikatności, jakiś rys przyszłej kultury, dziedziczony oleodruk, sznur korali, rozparcelowany potem niczym sznur pereł, wszystko razem, na szczęście, zmieści się choćby do walizki. Dobrze mieć takie małe coś na godzinę, gdy trzeba uciekać. Małe, mieszczące się przy sobie. To znaczy przy nas, przy boku, przy tyłku, przy ręce. Właśnie, przy ręce. Co mam w ręce. Ważne pytanie, co kto ma w ręce. Bogate, każdy widzi jakie. Lepsze oczywiście niż perły. Żywy kolor jak sukienki pasterzy na pejzażyku kupionym od wędrownego malarza. Prawie taki, sztuka to jednak sztuka, coś więcej niż patrzenie, do koloru trzeba artysty.
Więc jedźcie, mówią ci, którzy zostaną. Jak ukochana ciocia, siostra mamusi. Która nie pojedzie, bo nie wie, gdzie jej przepadli. Bo wie, że tu (a niby dokąd?) wrócą. Niedobrze zostawiać krewną, lecz tym razem trzeba. Ona im sama mówi, prawie wdowa i prawie osierocona matka, że muszą, muszą spróbować. I obiecać, że przynajmniej Maryjkę jej przyślą, najstarszą, która wszystko o świecie jej opowie. Jeśli sami nie dadzą rady. Wrócić. Opowiadać. Maryjka młoda, da radę. Maryjka ma to zapamiętać, że ktoś zechce posłuchać. Więc Maryjka ma się uczyć, uczyć, poznać świat, czytać. Bo nie kto inny, kobiety teraz chodzą do szkoły wszędzie, na pewno żaden z braci, zaczynają pić młodo, trudno jechać taki szmat drogi pociągiem po wódce. Poza tym kto by jechał do kobiety? Kto by jej opowiadał? Wiadomo, nie mężczyzna.
Maria stoi na peronie i pilnuje pakunków oraz osób, które powinna mieć pod opieką. Uważa, że siedemnastolatka powinna umieć zadbać o walizkę i młodsze rodzeństwo. Sama by już mogła mieć dzieci. W końcu w jej wieku niejedna bywa matką, jej własna już była. Lepiej nadaje się do roli strażniczki i opiekunki niż matka, która urodziła te wszystkie dzieci, więc ma prawo być zmęczona. Urodziła dzieci, zamykała drzwi za ich ojcem, gotowała nie wiadomo z czego strawę w wielkich garach na ledwie rozpalonym, bo wojna, palenisku, uciekała z innymi kobietami, kiedy zbliżali się do wsi tamci, zmienni w byciu „tamtymi” jak pogoda. W lepsze dni robiła zasmażkę, a o uboju zwierząt, o tym, jak to się robi, musiała raczej, wobec niemożności praktykowania, dobrze i na zapas pamiętać. Kiszka, salceson, smalec, kiełbasa, szynka. Zasmażka perkocząca cały dzień na skraju fajerki, zawiesisty sos z tłustej, swojskiej śmietany. Coś trzeba było wywieźć, jako pamięć życia, jako niezaprzeczalny kapitał. Żeby potem, za czterdzieści lat, wszyscy (jeśli dożyją) mogli wspominać, kłaść na szali wiejskie delikatesy i miejskie żarcie. Ja tego do ust, kochany ty mój, serdeńko, nie biorę. Wszystko to, mój miły, śmierdzi rybą. A u nas nawet świnia je schabowego. Nigdzie się już nie dostanie takiej kiszki, jaką matka musi pamiętać. Nie ma mowy, żeby komuś od krwi kaszy jelit uboju ryku zarzynanej chlupiąca krew serce wątroba w misce do mycia nóg żółć na butach – robiło się słabo. Człowiek w innych okolicznościach mógłby się z tego wyrzygać, ale w pamięci, mocno zaryglowanej, strzeżonej przez czujną strażniczkę domowych specjałów, to jest poezja, ta kiszka. Dla sentymentu dobrze pilnuje uboju i obróbki kobieta strażniczka. Domowej spiżarni i tych innych rzeczy też. Teorii mieszania i zabijania. Chociaż od bajania jest tata, to znaczy od bezczynnego leżenia, jak już mu zainstalują łóżko w kuchni, od gadania o lepszych czasach, przygodach, przewadze nad innymi, szczególnie nad tymi tutaj. Kto z nich widział tyle świata? Za kim oglądało się tyle kobiet? Matka, choć ma w pamięci, jak co zrobić, za dużo nie będzie gadać. Matka to kobieta. Puszcza mimo uszu. Nie zwraca uwagi na to, że wtedy też tam była i niejedno widziała.
Matka musiała się dobrze orientować, kim są tamci, rozpoznawać moment, gdy sąsiedzi, nasi, armia zmieniają się w tamtych. Co o tyle trudniejsze, że nie wiadomo do końca, czym się kierować. Wyglądem, językiem? Ojciec Nastii wcale nie wyglądał na bandytę, a językami na zmianę mówił także ojciec Marii. Więc krwawa kiszka i rozpoznanie. Ryglowanie zapachów, smaków, znaków to ciężka robota. Rozpalanie w piecu i wynoszenie wiadra.
Matka miała dość zmartwień, z racji samego bycia matką kobieta robi się silna i słaba, nawet i słabo-silna, nosi te dzieci na plecach tak długo, aż najstarsza córka może wziąć tłumoczek i polecieć z nim do lasu, szybko, szybko, nawet jeśli sama jest mała, przebiera krzywicznymi nóżkami bardzo szybko, żeby wynieść braciszka spod ognia, bo przecież matka nie dałaby rady tak pędzić. Matka jest silna, z dzieckiem w brzuchu niesie worek ziemniaków, a potem ma spuchnięte nogi i od najstarszej córki oczekuje wsparcia. Matka słyszy w nocy rozmowy ojca z mężczyznami podchodzącymi pod dom, rzuca się mu do nóg, błagając, żeby nie szedł, potem ma kolejne dziecko. Nie każde może żyć, Bóg dał i zabrał, trzeba więc umieć też pochować. Małe trumienki, pierwszej nie ma nawet na fotografii. Druga już tak, owszem. Fotograf z miasteczka. W pierwszej byłyby, gdyby je sfotografować w godzinie śmierci, kilogramowe bliźniaki. Takie kiedyś będą mogły przeżyć, ale na razie nie, nie ma nawet fotografa, żeby przeżyły choć na odbitce. Jest, też wydatek, trumienka. Czy masz dzieci, czy masz trupki, to kosztuje zawsze. A ubranka przydadzą się kolejnym, nie ma co strojnie chować. I wykręcać się od obowiązku, Bóg dał, Bóg weźmie, kto wie ile. Więc matka Marii nie jest zbytnio, to nie od niej zależy, wstrzemięźliwa. Może ona sama wolałaby nie chodzić ciągle w ciąży, na szczęście nie każde dziecko przeżyje, co jest wielkim nieszczęściem na całe życie – wspominanie przy świętach, przy innej okazji, kiwanie głowami – ale jak by nie patrzeć, to w końcu normalne. Tylko sąsiadka ze skraju wsi, ta wysoka Rosjanka, czarnobrewa (jak oni wszyscy, chociaż nie matka Marii), nie ma dzieci. Odwiedza znachorki, jeździła gdzieś, chodziła na pielgrzymkę. Nic, dalej dziecka nie ma. Mówią, że w młodości nie była od tego. Jej mąż nie stąd, nie wiedział. Teraz tak, musieli mu powiedzieć życzliwi, przy wódce: No, Iwan, niejeden miał tę twoją, albo w tajemnicy. Tylko on tak mocno bijał, że nawet pop tam chodził, żeby przestał, bo co się stanie, jak zabije. Hospodi pomiłuj, co, jak babę zabije na śmierć, zabije. Potem pop, nie wiadomo kiedy, pojechał. Dalekoooo, i nie wrócił. Tak mu odpowiedział Iwan na interwencję w prawo męża. Zwykle jednak bili i ci, którzy mieli dzieci. I babę w ciąży niejeden szturchnął. Uczuciowe ludzie, bardzo, więc jak się który wzruszył i napił, napity za mocno... Ale dzieci mówią o nich, o rodzicach, a zwłaszcza ojcach, tatusiach, zawsze z sentymentem. Takiego gościa, jak każdy z nich, świat nie widział. Tylu tych gości, każdy w swoim domu. Każdy pan na swoim, na swoich babach i dzieciach. Niech to cholera, jaki naród, same pany, pan w pana. A najgorzej nie mieć dzieci, być taką popsutą. Lepiej mieć po kim płakać.
Rano prosi najstarszą córkę, żeby się zlitowała, odłożyła książkę, małe chcą jeść, trzeba im zrobić klusek, zająć się nimi jakoś, żeby chociaż przez chwilę było cicho. Po tym wszystkim, po wojnie i tym, co nastąpiło – strzelanie, palenie, odbieranie, gwałcenie, krzyki. To po wojnie. Matka jest słaba, dość długo była silna, więc ojciec surowo mówi do Marii: Teraz musisz zadbać o rodzeństwo. Dostałaś od nas dość, teraz ty się wszystkimi zajmiesz. Taka rola córki. Chociaż Maria nie miała zamiaru nigdzie odbiec, nie miała żadnych planów na inną przyszłość. Przyjmuje od ojca napomnienie. Rozumie, że musi pilnować walizki, rodzeństwa i matki. Ojciec w tym czasie dba o pryncypia. Ojciec wyznacza im drogę, wyrąbuje ją siekierą, a potem śpiewa. Ojciec wychodzi rano do pracy, kiedy ma pracę. Nigdy za bardzo, za bardzo to już nigdy, głowy nie pochyla. Ojciec tak tego nie nazywa. Wie, co znaczy być tatą i panem u siebie. Idzie do urzędu. Kiedy już wie, że nie ma pracy w lesie, na kolei, w fabryczce, kiedy był wszędzie i niczego nie przyniósł, mówi: Pojedziem my już, maleńka, pojedziem, serce. Taki czuły potrafi być, patrzącej z boku Marii wydaje się kimś, kogo nie zna, kim być może bywa pod pierzyną, kim bywał, kiedy zachodził po matkę do domu dziadków.
Na co liczyła matka, kiedy ją brał do gorszej od rodzinnej chałupy, kiedy pierwszy raz rodziła? Córce nie wypada zadawać takich pytań, choć przychodzą jej do głowy. Pomaga matce. Skoro w czterdziestym piątym pierwszy raz pobiegła z tłumoczkiem pod las, do lasu. A w nim matki dziecko. Spłodzone na zapas, bo zawsze któreś może odejść. Jeśli już w czterdziestym piątym Maria biegnie z dzieckiem, to kiedy właściwie matka, kiedy kobieta w ogóle bywa słaba, a kiedy silna? Kiedy przestaje być dziewczynką, bo zanim przestanie, a jest najstarszą córką, wiadomo, że właśnie ona musi być dzielna. Nie wiadomo dokładnie, czy dzielna to to samo co silna. Przecież Maria biegnie wcale nie tak szybko, jak jej każą, i ma nawet wrażenie, że upadnie, dziecko w tłumoku ciąży jej i wrzeszczy, osuwa się do kolan, ona wlecze je właściwie bardziej, niż trzyma, wlecze samą siebie wlepioną w to okutane ciałko, ale potem już przyciska mocno i wie, że była dzielna, chociaż jej tego nie powiedzą, matka jej wyrwie braciszka i każe zająć się obieraniem kartofli, zostało jeszcze trochę w kopcu. Nie ma co gadać, to normalne. Maria, chociaż wyniosła i ochroniła coś, co waży połowę jej samej po każdym większym posiłku, coś, co krzyczy głośniej i nie pobiegnie samo, jest po prostu córką. Dzielna przedtem, potem decyduje się zmienić kierunek. Nie chce z nimi zasiedlić zabudowań we wsi, gdzie mieszkają inni ze Wschodu, nawet i z Sambora, i spod Drohobycza. Stawia się, nawet mniej, niż sądziła, nawet bardzo nie musi. Bo jest argument: w mieście wykształci się i pomoże, zawsze córka ma ten obowiązek, rodzeństwu, rodzinie. A w domu zostaje, do pomocy, całkiem duża młodsza siostra. Oraz bracia, których przeznaczenie jest całkiem inne.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------