Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bella Germania - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bella Germania - ebook

Monachium, 2014 rok. Świat Julii wywraca się do góry nogami, gdy krok od odniesienia sukcesu nagle poznaje Vincenta, który twierdzi, że jest jej dziadkiem. Mediolan, 1954 rok. Młody Vincent jedzie z Monachium do Mediolanu. Ulega urokowi Włoch i spotyka Giuliettę. To miłość od pierwszego wejrzenia. Dziewczyna jest jednak przyrzeczona innemu. Czy tragiczna miłość sprzed lat całkowicie zmieni życie Julii?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-131-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nasze życie nie należy jedynie do nas. Ów dom, który zwiemy naszym ja, zamieszkują ci, którzy przyszli przed nami.

Ich ślady są wyryte w naszych duszach.

Dopiero ich opowieści sprawiają, że stajemy się tym, kim jesteśmy.

JULIA

Powiedział, że jest moim dziadkiem. Mówił, że mu uwierzę, jeśli tylko zgodzę się wysłuchać jego opowieści. Prosił tak natarczywie o chwilę uwagi, jakby zależało od tego jego życie. A gdy opowiedział mi swoją historię, zrozumiałam, że tak naprawdę to moje życie od tego zależy.

Ale o tym nie wiedziałam, gdy nagle zjawił się przede mną, piękny starszy mężczyzna, obcy człowiek, który przyglądał mi się w taki sposób, jakby od zawsze mnie znał. Była wiosna, byłam w Mediolanie, a on przebudził mnie ze snu – tylko że ten sen był rzeczywistością, którą do tej pory uważałam za swoje życie.

Ubrania stwarzają człowieka. Ja stwarzam ubrania. Daję ludziom drugą skórę, przeobrażam, okrywam lub obnażam to, co nazywają swoim ja, i patrzę, jak wyłaniają się z ukrycia i wystawiają na spojrzenia innych, ja zaś pozostaję w ukryciu. Moje królestwo to pracownia, magia możliwości, tkanina w moich rękach, która z płaszczyzny staje się przestrzenią, ze szkicu żywą rzeźbą. Materiały mają osobowość, mówią mi coś o ludziach, którzy je noszą. Jedwab mówi innym językiem niż wełna, skóra szuka innej formy niż aksamit. Ubrania żyją, nie są martwą powłoką; poruszają się, zmieniają, odmieniają tych, którzy je noszą. Gdy projektuję jakąś kreację, widzę ludzi nie tylko takimi, jakimi są, lecz także takimi, jakimi mogliby się stać.

Już od dzieciństwa tym wyłącznie chciałam się zajmować, niczym innym. Nie ma większego szczęścia niż robić to, co się kocha. Ale talent nie wystarcza. Moda jest w połowie sztuką, a w połowie ciężką pracą. To, co z zewnątrz wygląda jak samorealizacja, w rzeczywistości wymaga mnóstwa samozaparcia. To życie w imię piękna innych ludzi. Za to się zawsze płaci. Moje marzenia o własnej marce modowej były czystym szaleństwem albo też, co gorsza, rozpaczliwą naiwnością. Większość moich kolegów ze studiów w londyńskiej Akademii Mody pogodziło się ze swoim losem zwykłych pracowników, jeśli w ogóle jeszcze pracowali w branży. Zazdrościli mi i podziwiali, że stworzyłam własną, choć niedużą markę, nikt jednak nie wiedział, jakie koszmary dręczą mnie po nocach, lęki o przyszłość, panika, że nie podołam i spadnę z wysokiego konia.

Skończyłam trzydzieści sześć lat, ale miałam wrażenie, że znajduję się w tym samym miejscu, w którym byłam, mając lat dwadzieścia sześć. Do zrealizowania wielkich celów, czemu poświęciłam swoje „najlepsze lata”, ciągle było daleko. To, co z zewnątrz lśniło powabem wielkiego świata, było w rzeczywistości występami w objazdowym cyrku targów mody, życiem nomady na walizkach, napędzanym chronicznymi długami i upartą wiarą w to, że talent musi się przebić w świecie, który na mnie nie czekał.

Robin, mój partner biznesowy, był jedynym człowiekiem wierzącym we mnie bez zastrzeżeń. Osiem lat ode mnie starszy, niewzruszony niczym skała wśród szalejącego przyboju, raz już spektakularnie zbankrutował i równie spektakularnie się odrodził. Robin miał wszystko, czego ja nie miałam: bogatych rodziców, niezachwiane poczucie własnej wartości, dowcipną ripostę na podorędziu. Wniósł też do przedsięwzięcia coś, bez czego już dzisiaj nikt sobie nie poradzi – nieoprocentowany kredyt u swoich rodziców.

Zajmował się biznesową, ja zaś kreatywną stroną działalności. Firma była naszą rodziną, stroje naszymi dziećmi. Byliśmy dwojgiem opętańców, wzajemną gwarancją, że nie jesteśmy sami na świecie z naszymi szalonymi rojeniami. Dzieliliśmy nieprzespane noce, nadzieje i rozczarowania, marzenie o wielkim przełomie. Wszystko – poza łóżkiem. Oboje byliśmy dostatecznie mądrzy, by nie narażać przez to naszego start-upu. Jeżeli bowiem istniał w moim życiu jakiś pewnik, to przedstawiał się następująco: na swojej pracy mogłam polegać zawsze, na mężczyznach mniej.

Dni i noce w ulokowanej w oficynie monachijskiej pracowni nie były czułym współbytowaniem, lecz szeregiem zazębiających się, dokładnie wyliczonych cyklów roboczych. Nie stanowiliśmy dla siebie konkurencji, lecz żyliśmy w produktywnej symbiozie. Drżeliśmy z niecierpliwości, wyglądając przełomu, choć nigdy nie zastanawialiśmy się, czym on właściwie miał być. W rzeczywistości istniał tylko ciąg sukcesów i porażek. Nieodmiennie nam się wydawało, że przełom był tuż-tuż, a jednak nigdy nie nadszedł. Dzień w dzień, niczym robotnicy w tunelu, przebijaliśmy się do przodu i godziliśmy się ze wszystkim, wierząc, że pewnego dnia ujrzymy światło.

A dziś w końcu staliśmy przed wielką szansą. Po raz pierwszy mieliśmy wystąpić przed międzynarodową publicznością wraz z piętnastoma innymi młodymi projektantami na mediolańskim Fashion Week. Można było zdobyć nagrodę, wprawdzie nie pieniężną, jednak zwycięzca miał uzyskać na rok sponsora, który budowałby i promował jego markę – włoski holding, do którego należały wielkie marki, ze światową dystrybucją i nieocenionymi kontaktami. Wszystko, o co walczyliśmy w ciągu ostatnich lat, mogło się wreszcie opłacić.

Całymi tygodniami pracowaliśmy jak opętani nad nową kolekcją, która miała różnić się od wszystkiego, co robiliśmy do tej pory. Potpourri z najprzeróżniejszych materiałów, kolorów i epok. Całymi tygodniami żyliśmy w twórczym szale, niemal bez snu, za to na hektolitrach kawy, ze wzrokiem utkwionym w cel. Impreza w Mediolanie nie była rozgrywką na własnym boisku jak w Monachium czy Berlinie. Wszystko było o numer większe – hale, marki, kupujący. Tu światło było jaskrawsze, kariera szybsza, a upadek dotkliwszy. Pozostała piętnastka była cholernie dobra, a w naszej hali wrzało jak na średniowiecznym targowisku. Jednak wszyscy się uśmiechali.

Wszystko, co mogło źle pójść, źle poszło. Na sekundy przed rozpoczęciem pokazu spinałam jeszcze za sceną spodnie szpilkami, poprawiałam szwy, zmieniałam makijaż i ukłułam się igłą w palec. W tym samym momencie podniosła się kurtyna. Modelki rozjaśniły twarze w uśmiechach i ruszyły na wybieg. To ta chwila, w której z galopującym tętnem stoisz w ciemnościach, wstrzymujesz oddech, nie widzisz, co się dzieje z przodu, i nie słyszysz niczego poza muzyką, trzaskaniem aparatów i biciem własnego serca. Nie widzisz reakcji na twarzach publiczności. I nie możesz już nic zrobić. To, co miesiącami pod twoją ręką wzrastało w ukryciu, teraz zostało wystawione bezlitośnie na widok publiczny. Zapadł wyrok, nie da się już niczego zmienić, teraz już tylko triumf albo zgon.

Robin i ja spojrzeliśmy na siebie. W słabym świetle widać było jego rozgorączkowaną twarz, ciało w czarnym golfie nikło na czarnym tle. Wyglądaliśmy jak para upiorów. Usiłowaliśmy usłyszeć reakcje publiczności, ale nic do nas nie docierało, ani podziw, ani dezaprobata. Wróciły pierwsze modelki, więc rzuciliśmy się na nie, by w ułamku sekundy zmienić im stroje. Inni projektanci pracowali z większą liczbą modelek, nam brakowało na to pieniędzy.

W drugiej turze pojawiły się dziwaczniejsze kreacje, ironiczne cytaty, iluzje optyczne i prowokacyjne łamanie stylów. Na koniec – cisza. Wstrzymaliśmy oddech. I aplauz, pierwsze odprężenie i wreszcie ta chwila, kiedy Robin wziął mnie za rękę i wyszliśmy z ciemności w jaskrawe światła reflektorów. Jak krety nagle oślepione słońcem. Najpierw nie mogłam rozpoznać twarzy, widziałam tylko białą kipiel światła, wraz z którą uderzył w nas nieoczekiwanie gwałtowny aplauz. Nagle wszystko stało się proste. Kłanialiśmy się uśmiechnięci, zaniepokojeni, upojeni. Raptem zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kolana ugięły się pode mną, jakby były z gumy. Runęłam na ziemię, poczułam jeszcze twarde zderzenie ze sceną, a potem zapadłam się w bezdenną, wolną od bólu ciemność.2

Gdy otworzyłam oczy, poczułam na czole pot i chłodny powiew nocnego powietrza. Ktoś szeroko otworzył okno. Leżałam w charakteryzatorni, na zimnej podłodze pod lustrem do makijażu, między krzesłami, stojakami na ubrania i górami ciuchów. Modelki mówiły podniecone jedna przez drugą. Jedna z nich trzymała mi nogi w górze. Brakowało Robina. Młody sanitariusz tłumaczył coś po włosku dziewczynom, wstrzyknął mi coś w ramię i powoli dźwięki znowu zaczęły do mnie docierać. Zatroskane głosy, dudniąca muzyka z sąsiedztwa i skuter za otwartym oknem. Sanitariusz pomógł mi usiąść na jednym z krzeseł.

Moja blada twarz w lustrze do makijażu. Twarz obcej. Wtedy go po raz pierwszy zobaczyłam, za moimi plecami. Wszedł przez drzwi, stary mężczyzna wśród młodych modelek. Wysoki, szczupły i energiczny; nie pasował tutaj w tym swoim eleganckim garniturze, z fularem i kapeluszem. Nikt nie wiedział, kto to jest, ale przepchnął się do mnie, jakby mnie znał. Widziałam jego oczy. Jasne, niebieskie i czujne. To musiał być Niemiec. Wszyscy w pomieszczeniu sądzili, że to znajomy kogoś innego. Taki właśnie był modowy cyrk. Zawsze gdzieś się plątał jakiś obcy człowiek, nikt nigdy nie znał wszystkich nazwisk, a każdy bał się dopytywać, bo przecież to mógł być ktoś ważny.

– Jak się pani czuje? – zapytał. Głos miał zbyt zatroskany jak na obcego człowieka.

– W porządku.

Podał mi szklankę wody. Łapczywie upiłam łyk i przejechałam ręką po zmierzwionych włosach, wdzięczna za tlen płynący przez otwarte okno. Mężczyzna usiadł koło mnie na krześle. Najpierw pomyślałam, że jest jednym z jurorów. Ale na to zbyt poważnie wyglądał. Można wyczuć, czy ktoś jest z branży. W sposobie, w jaki na mnie patrzył, było coś poruszającego. Był wzburzony, niespokojny, jak gdyby znał mnie od dawna. Tyle że nie miałam pojęcia, kto to jest. W świetle neonówki nad lustrem do makijażu zorientowałam się wreszcie, w jakim jest wieku. Musiał być koło osiemdziesiątki.

– Julia – rzekł cicho.

– My się znamy? – odpowiedziałam pytaniem, zirytowana, że tak się we mnie uporczywie wpatruje. Uniósł brwi.

– Gratuluję kolekcji. – Jego głos brzmiał zaskakująco młodzieńczo, czuło się w nim jednak autorytet, a zarazem sprawiał osobliwie kruche wrażenie.

– Dziękuję.

Odchrząknął.

– Ja także przyjechałem z Monachium. Pojechałem za panią, by obejrzeć pani prezentację. – Powiedział „prezentację”, jakby nie chodziło o pokaz mody, tylko o wykład w PowerPoincie. – Nazywam się Vincent… Vincent Schlewitz.

Czekał, czy jego nazwisko wywoła we mnie jakieś skojarzenia. Ale nic mi nie świtało. Sanitariusz przerwał nam, mówiąc coś po włosku. Nie zrozumiałam ani słowa, więc Vincent przetłumaczył. Prosił, bym podwinęła rękaw, musi zmierzyć mi ciśnienie. I czy naprawdę nie chcę lekarza? Pokręciłam głową.

– Chwilowa niedyspozycja, nic więcej – odparłam, nie wspominając o mieszaninie kawy, adrenaliny i innych substancji, jakie krążyły mi w żyłach. Źle się czułam, gdy wszyscy przyglądali się, jak sanitariusz pompuje mankiet na moim chudym przedramieniu. I raczej chcąc odwrócić uwagę od siebie niż z ciekawości zapytałam nieznajomego:

– A pan reprezentuje jaką markę?

Zastanowił się przez moment, zanim udzielił mi odpowiedzi.

– Może to panią zaskoczy, ale jestem tu w prywatnej sprawie. Jeżeli lepiej już się pani czuje i moglibyśmy chwilę porozmawiać w cztery oczy…

Spłoszyłam się. Jak gdyby czytając w moich myślach, dorzucił:

– Ale proszę nie myśleć, że ja… Nie jestem obłąkanym fanem, chciałem tylko… lepiej panią poznać. – Przyglądał mi się w dziwny sposób, jakby patrzył przeze mnie na wskroś, widząc kogo innego.

– Sorry, ale to nie jest właściwy moment.

Nie dał się zbyć.

– Wiem, że to może wydać się pani osobliwe, ale… Jesteśmy spokrewnieni. Pani ojciec… – zawahał się, widząc moją reakcję – jest moim synem. Jestem… twoim dziadkiem.

Niesmaczny żart. Niemożliwe. Wariat. Takie myśli przemknęły mi przez głowę. Musiałam wpatrywać się w niego z takim osłupieniem, że znowu przeszedł na pani.

– Pani ojciec to przecież Vincenzo?

Vincenzo. Od lat już nie słyszałam tego imienia. Od dziesiątków lat. Skąd on, do diabła, je znał? Nikt poza matką nie wiedział, jak nazywał się mój ojciec. Wzburzony sanitariusz rozluźnił mankiet ciśnieniomierza i powiedział coś do mężczyzny. Jeżeli jeszcze przed chwilą miałam potwornie niskie ciśnienie, to w tej chwili musiało skoczyć pod niebiosa. Chciałam zerwać się na równe nogi, ale czułam się jak sparaliżowana.

Vincenzo był człowiekiem, którego widziałam raz w życiu. Vincenzo Marconi, Włoch, syn gastarbeitera z Sycylii. Od matki wiele więcej się nie dowiedziałam. A garść dodatkowych informacji, jakie zdobyłam, nie stawiała go w nazbyt pochlebnym świetle. Ten obcy, który twierdził, że jest jego ojcem, był bez wątpienia Niemcem. Coś tu się nie zgadzało.

– Musiał mnie pan z kimś pomylić – wymruczałam, usiłując wstać. Chciałam stamtąd wyjść. Ale gdy się podniosłam, zakręciło mi się w głowie. Sanitariusz mnie podtrzymał.

– Piano, signora, piano¹. – Dał do zrozumienia mężczyźnie, że ma mnie zostawić w spokoju. Ten jednak nie dał się tak łatwo odprawić.

– Proszę. To naprawdę ważne.

Z kieszeni marynarki wyjął wizytówkę i mi ją podał.

– Też mieszkam w Monachium. Muszę to pani wyjaśnić. A to dla pani, to jest… – Wyciągnął z kieszeni jakąś starą fotografię. Zawahał się, jakby chcąc się upewnić, czy jestem gotowa na ten moment, po czym mi ją wręczył.

Pochodziła z innej epoki. Czarno-biała i sfatygowana, chyba z lat pięćdziesiątych, sądząc po modzie. Para młodych ludzi obok skutera, w tle katedra w Mediolanie, on trzyma dziewczynę za rękę, oboje nieco onieśmieleni, ale rozradowani, promieniejący szczęściem. Mężczyzna ciut starszy od kobiety, ubrany w zwykły letni garnitur o prostym, trochę parafiańskim kroju lat pięćdziesiątych, wysoki i postawny, o jasnych oczach emanujących dowcipem i inteligencją. Z jego uśmiechu bije odwaga i pewność siebie. Otacza go aura młodzieńczości i niewinności. Od razu go rozpoznałam, nawet po sześćdziesięciu latach.

– To ja w 1954 roku w Mediolanie. A to jest Giulietta. Twoja babcia.

Wskazał na kobietę na zdjęciu. Ładna Włoszka, ledwie dwudziestolatka, krótkie czarne włosy, letni kostium i kapelusik. Wyglądała jak ja. To nie znaczy, że jakoś mnie przypominała, nic podobnego. Raczej miałam wrażenie, że spoglądam w lustro. Przeżyłam szok. Była młodsza ode mnie, ale miała taką samą jak ja filigranową figurę, te same łukowate brwi, to samo zawadiackie i nieco rozmarzone spojrzenie, które znałam z własnych zdjęć, ciemne oczy i ironiczny wyraz ust. Zdawała się tryskać energią, a mimo to w jej wielkich oczach czaił się smutek i melancholia. Nie patrzyłam na obcą, lecz na odbicie mojej duszy w minionym świecie. Na fotografii widziałam siebie jako kobietę w innym czasie, w innym ubraniu, obok obcego mężczyzny. Tak niepojęcie pełną życia, tak bliską i zagadkową, że zaparło mi dech.

– Chwileczkę, to niemożliwe. Mój ojciec był Włochem. A pan przecież jest Niemcem?

Spojrzał na mnie niepewnie.

– A co on takiego pani o mnie mówił?

Odwróciłam się, żeby inni mnie nie słyszeli.

– Nic. Nie mam z nim nic wspólnego.

Zdenerwował się ostrą nutą, jaka pojawiła się nagle w moim głosie.

– Ale przecież…?

– Nie żyje. Przykro mi, musiał mnie pan z kimś pomylić.

– Nie żyje? – zapytał wstrząśnięty. – A kiedy umarł?

– Kiedy byłam mała.

– Kto tak twierdzi?

– Moja matka.

– Przecież to nieprawda. On żyje.

Wbiłam w niego osłupiały wzrok. Wyglądał, że jest pewien tego, co mówi.

– Nie.

– Ależ tak. Wiem o tym. Mieszka we Włoszech.

W tym momencie do charakteryzatorni wpadł Robin.

– Jak się czujesz?

Instynktownie schowałam zdjęcie za plecami. Robin mnie objął. Musiał zauważyć moje oszołomienie, przypisał to jednak omdleniu. Rzucił zirytowane spojrzenie nieproszonemu gościowi.

– Wszystko w porządku – odparłam i zanim zdążył zapytać obcego, kim jest, dodałam: – Prześlę panu autograf, OK? Musi mi pan teraz wybaczyć.

Mężczyzna skinął niepewnie głową.

– Proszę do mnie zadzwonić. To ważne. Proszę.

Jeszcze nigdy nie spotkałam dojrzałego człowieka, który patrzyłby na mnie tak błagalnie. Najwyraźniej od dawna dźwigał jakiś ciężar, którego rozmiarów nie pojmowałam. Gdy pożegnał się grzecznym skinieniem głowy, poczułam się winna. Nie powinnam go tak odprawiać.

– Kto to był? – zapytał Robin.

– Nie mam pojęcia.

Czułam się podle, okłamując go. Nigdy jeszcze tego nie zrobiłam, nie miałam przed nim nic do ukrycia. Poza sobą samą.

– Co jest? – rzuciłam. – Czemu się tak szczerzysz?

Mieliśmy szczęście. Wreszcie mieliśmy szczęście. Może faktycznie byliśmy najlepsi, nieważne, w każdym razie jury nas wybrało. Wygrałam wyścig, do którego stanęłam przed wielu laty na przekór wszystkim sceptykom. To było to. Przełom. Światełko w tunelu. Ja zaś nie mogłam ustać na nogach, a co dopiero odebrać nagrodę. Do tej pory nie wiem, jak mi się to w końcu udało, niemal nic nie pamiętam poza głośną muzyką, brawami i bezładną gonitwą myśli. Prasa, jury, inwestorzy – wszyscy się na nas rzucili. Nagle byliśmy wspaniali.3

Grubo po północy staliśmy podpici przed halą targową, a ja wypłacałam modelkom honoraria. Robin był w szampańskim nastroju i chciał dalej imprezować w jakimś klubie. Ale nie miałam już siły. Wpadłam w czarną dziurę, w wir pijaństwa, chaosu i głębokiego wyczerpania.

– Nie powinniśmy cię jednak odwieźć do szpitala?

– Nie, muszę się tylko przespać. Idźcie się bawić!

Inaczej wyobrażałam sobie chwilę przełomu. Byłam gwiazdą wieczoru, ale impreza toczyła się beze mnie. I tak było dobrze. Ruszyłam na parking, do mojego zardzewiałego volvo kombi, wciągnęłam stare, setki razy łatane dżinsy i rozłożyłam śpiwór na tylnym siedzeniu samochodu. Obok mnie leżała nasza kolekcja. Nie mogliśmy sobie pozwolić na hotel. Gdybyśmy nie dostali nagrody, jutro bylibyśmy bankrutami.

Cieszyła mnie cisza. Pod czaszką dudniły mi wciąż ciężkie bity. Zwinęłam się w kłębek, opierając głowę o chłodną skórę torebki. Tkwiła w niej fotografia. Sama nie bardzo wiedziałam, dlaczego przemilczałam ją przed Robinem. Ta historia należała do takiego rejonu we mnie, do którego nie miałam dostępu, do takiego pokoju w domu mojej duszy, do którego dawno temu zamknęłam drzwi, a klucz ukryłam w sekretnym miejscu i zapomniałam o nim.

Mój dziadek – biała plama na mapie mojej rodziny, nieznana wyspa, której nikt nigdy nie próbował odnaleźć. Pojawiając się, dał odpowiedź na nigdy niezadane pytanie. Dziadek, którego istnienie nie miało dla mnie znaczenia, ponieważ to ojciec lub raczej jego nieobecność była wszystkim, co mogłam ogarnąć świadomością. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ów nieznany człowiek sam mógł mieć ojca i matkę – do tego stopnia wydawał mi się nieprzystępny, ba, wręcz nieludzki.

Ojciec był białą plamą w mojej rodzinie. Po prostu nie istniał. Była matka i to wystarczało. Musiało wystarczyć. Widziałam go raz w życiu, jeden jedyny raz. Niedługo później matka powiedziała mi, że umarł. Wypadek samochodowy. Byłam dzieckiem, zrozumiałam, że wyjechał – i to wyjechał na zawsze. Nigdy świadomie za nim nie tęskniłam, bo tęskni się tylko za czymś, co się kiedyś miało. A jednak czegoś brakuje. A niewiedza, kogo lub czego nam brak, niemożność obleczenia w ciało nieobecnego potęguje tęsknotę. Brak obiektu, na który można by skierować ten nieokreślony żal, powoduje, że niespełnienie, nieobecność staje się w życiu swego rodzaju stanem podstawowym. Człowiek nie pyta już, dlaczego tak jest. I choćby jego życie było bogate i spełnione, nigdy nie jest zadowolony ani z tego, co ma, ani z tego, kim jest. Czegoś brakuje.

Dorastanie bez ojca nie było czymś niezwykłym w moim pokoleniu. Wyjątek stanowiły raczej pary, które trwały. Rodziny były niestabilnymi konstrukcjami na czas określony, budowanymi na uczuciach, które mijają, na nadziejach, które blakną, i na konwencjach, które się odrzuca. Od koleżanek różniło mnie to, że w przeciwieństwie do dzieci rozwiedzionych rodziców nie mogłam odwiedzać ojca w weekendy, i nawet te, które pewnego dnia ruszały na poszukiwanie swojego twórcy, miały coś, co mogły odnaleźć. Ja w ogóle się nigdzie nie wybierałam.

Może właśnie to uczucie niekompletności stało się źródłem mojego pragnienia, by zajmować się modą. Świat wokół mnie mi nie wystarczał. Chciałam wypełnić to, czego mi brakowało, własnymi wyobrażeniami, rzucić własne kolory i kształty na płótno możliwości. Nie wiedziałam, dlaczego ma to być akurat moda. Może dlatego, że to było to, czego już jako dziecko mogłam dotknąć, ubierając lalki. Były fantastyczne, ponieważ były zakazane. W tajemnicy musiałam oszczędzać z kieszonkowego na moje Barbie i chować je pod łóżkiem. Były reakcyjnym, niewyemancypowanym, komercyjnym szajsem. Gdybym była chłopcem, moja radykalnie lewicowa matka zabroniłaby mi zabawek militarnych. A ja ruszyłabym do Afganistanu.

Zapadłam w głęboki, niespokojny sen. Śniłam o powrocie do Monachium. Alpy. Serpentyny. Chłodne, wilgotne górskie powietrze, mokry asfalt, mech na skalnych ścianach, majestatyczny krajobraz pogrążony w wiecznej ciszy, ale ja jechałam o wiele za szybko. Koło mnie zamiast Robina dostrzegłam nagle obcego mężczyznę. Mojego dziadka. Wołał do mnie coś, czego nie rozumiałam, ostrzeżenie, ale było już za późno – ostro weszłam w zakręt w prawo. Na wprost mnie zardzewiała bariera ochronna. Szarpnęłam kierownicą, ale auto nie zareagowało. Skoczyło do przodu, uderzyło w balustradę, brutalne łupnięcie, rozpryśnięte naokoło odłamki szkła, samochód przekoziołkował i runęliśmy w przepaść. Uczucie mdłości, gdy pojazd przechylił się do przodu, pod nami otchłań, a ja nic już nie mogłam zrobić. Swobodny upadek, stan nieważkości przez rozciągnięte w nieskończoność sekundy i niezachwiana pewność, że moje życie za chwilę się skończy.

Wtedy zobaczyłam przed sobą czyjąś twarz. Niczym własne odbicie w lustrze. Włoszkę ze zdjęcia.

Obudziłam się zlana zimnym potem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że żyję. Rozejrzałam się. Samochód był cały. Za zaparowanymi szybami wstawał dzień. Robin jeszcze nie wrócił. Zaczynały ćwierkać pierwsze ptaki, gdzieś daleko przejechał autobus.

Otworzyłam drzwi, niezgrabnie wytoczyłam się na zewnątrz i wciągnęłam głęboko w płuca mgliste powietrze poranka. Cholernie szybko się umiera, pomyślałam. Drgnienie dłoni na kierownicy, o parę sekund spóźnione hamowanie i już wylatujesz z drogi. Im szybciej jedziesz, tym mniej kontrolujesz sytuację. Trzymasz więc mocno kierownicę i oczy masz szeroko otwarte, bo zależy ci na życiu, coś już stworzyłaś, masz swoje plany. Nie jesteś tu przypadkowo, masz coś do zrobienia, jakieś zadanie, przeznaczenie.

Naprawdę jest tylko jeden grzech, mówisz sobie – zmarnowany talent. Gdy człowiek nie zostaje tym, kim mógłby być. Talent jest darem, a równocześnie zadaniem, by ten niezasłużony podarunek od życia przekształcić w podarunek dla świata.

Do tej pory sądziłam, że w pewnym momencie wzięłam los w swoje ręce. Ale kto rzeczywiście trzyma stery? Nie ja decydowałam o wydarzeniach tamtego kwietnia. Raczej na długo przedtem coś wisiało w powietrzu, jakiś inny los, który mnie odnalazł, by się dokonać.

Byłam tylko częścią większej całości.4

W naszej pracowni w oficynie zapanował ruch jak w ulu. Dziennikarze, kupcy i agenci nie dawali nam spokoju. Doba nie minęła od pokazu naszej kolekcji, a już wszyscy dopytywali się o następną. Wyobrażałam sobie przełom jako moment, w którym wreszcie będziemy mogli odsapnąć. Przestać się kręcić jak chomik w kołowrotku i spocząć na laurach. Ale w okamgnieniu dotarło do mnie, że w rzeczywistości to coś dokładnie przeciwnego. Znalazłszy się w centrum uwagi, musiałam udowodnić, że zasłużyłam na te laury, że nie jestem łątką jednodniówką. A przy tym cały czas czułam się tak, jakbym oberwała w głowę taranem.

Robin podkręcił tempo. Pełen determinacji, by wykorzystać szansę, codziennie prowadził z Włochami rozmowy telefoniczne. Z naszymi wyznaczonymi sponsorami, co do których nie byłam pewna, czy postrzegali siebie jako część nagrody, czy też nas jako swoje trofeum. Wielki holding, właściciel niezliczonych marek, a wśród nich kilku wielkich nazwisk, które od dawna nie były własnością rodzin założycieli. Robin powiedział im, że już zaprojektowałam następną kolekcję. W rzeczywistości niczego nie miałam. Byłam kompletnie wypalona. Zmuszałam się do siadania przy stole rysowniczym, opijałam się kawą po uszy, ale nie byłam w stanie stworzyć choćby jednego szkicu, który by się do czegoś nadawał.

Pewnie, byłam szczęśliwa, że wieloletnia praca znalazła należyte uznanie. Jednak coś we mnie nie wierzyło, że zasłużyłam na to szczęście. Godzinami wpatrywałam się nieruchomo w blok szkicowy. Myślami wracałam stale do Mediolanu – nie na scenę, lecz do ciemnej charakteryzatorni. Mężczyzna w lustrze. Meteoryt, który uderzył w moje życie.

Nocą, gdy byłam sama w pracowni, wyciągałam starą fotografię. Wpatrywałam się we Włoszkę niczym w lustro tak uparcie, aż jej twarz zlewała się z moją. Dwie kobiety w dwóch różnych epokach, podobne do siebie jak bliźniaczki. Giulietta. Gdzie była teraz? Czy w ogóle jeszcze żyła?

Próbowałam sobie wyobrazić, co ten mężczyzna mógł dla niej znaczyć. I dlaczego pod koniec życia uważał, że za wszelką cenę musi mnie zobaczyć. Czyżbyśmy naprawdę byli spokrewnieni? Nie wiedziałam, co to znaczy mieć dziadka. Jako dziecko widziałam parę razy ojca mojej matki, a potem oboje się pokłócili. Matka nazywała go „starym nazistą”.

Jeżeli faktycznie kobieta na zdjęciu była moją babcią, a on moim dziadkiem, to nie byłam półkrwi, lecz ćwierćkrwi Włoszką. Mój dziadek nie byłby wtedy gastarbeiterem. Nie, żeby to miało dla mnie jakieś znaczenie. To moje „zaplecze migracyjne”. Wyrosłam w pełni nieświadoma istnienia takich kategorii. Poczucie tożsamości sama sobie stworzyłam, poza matką nikt za mną nie stał. Póki nie zobaczyłam tej kobiety na fotografii. Nagle zrozumiałam, że to, czego mi brakowało, a czego nie umiałam nazwać, miało twarz innego człowieka. Że to nie była stracona sprawa.

Wyszukałam go w internecie. Nie był nieznaną osobą. Dr Vincent Schlewitz, nim dwanaście lat temu udał się na emeryturę, pracował w BMW jako znakomity menedżer. W Wikipedii przedstawiano go jako twórcę rozmaitych modeli samochodów, których numery i nazwy nic mi nie mówiły. Urodził się w Katowicach, na Górnym Śląsku, w 1932 roku. W jego życiorysie nic nie wskazywało na związki z Włochami, nie wspominając już o związkach z jakąś Włoszką lub moim ojcem.

Gdzieś w głębiach sieci znalazłam również zdjęcie Vincenta Schlewitza z małżonką na benefisowej gali. Blondynka, niebieskooka, wysoka – śladu podobieństwa do ciemnowłosej, filigranowej Włoszki z Mediolanu. Mieszkali w Monachium. Żaden rozsądny człowiek nie pojedzie do Mediolanu, żeby tam się ze mną spotkać, skoro mógłby po prostu wsiąść do tramwaju. Albo mnie z kimś pomylił, albo nie był całkiem normalny.

Mogłabym więc spokojnie odfajkować całe zdarzenie – gdyby nie to zdjęcie. Gdyby nie ta kobieta, wyglądająca jak moje lustrzane odbicie.

Robin zauważył, że jestem wytrącona z równowagi.

– Gdzie jesteś? – zapytał. – Tu na pewno cię nie ma!

Nie rozumiał, dlaczego akurat teraz, gdy dotarliśmy tam, gdzie zawsze chcieliśmy być, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie iskry. Tłumaczyłam się zasłabnięciem. Dlaczego nie mogłam powiedzieć Robinowi prawdy? Rozmawialiśmy o wszystkim, ale nie o tym, co istotne. Żadne z nas nie ważyło się dotykać bolesnych miejsc drugiego. Nasza relacja polegała na niewypowiedzianym porozumieniu, by usuwać dysonansowe kolory z mozaiki życia. Ale to, czego nie przerobiliśmy, nie zniknie tylko dlatego, że zamkniemy oczy. Burzy się w ukryciu, narasta, a im bardziej je wykluczamy, tym bardziej potężne i destrukcyjne się staje. Dopiero nocą, gdy zostawałam sama, z ciemności wyłaniały się cienie i rozpoczynały swój upiorny monolog.

A jednak Robin miał rację. Tu mnie na pewno nie było. Być może nigdy zresztą nie byłam w pełni obecna. Cząstka mnie zawsze była gdzie indziej. Żyłam jedną nogą na ziemi, a drugą w chmurach. Jak gdyby brakowało mi zaufania do tego świata.

Praca również była sposobem, żeby nie całkiem być obecną. Przez całe noce mogłam rysować i szyć, nie widząc ani jednego człowieka. Wszechogarniający trans. Za godzinową stawkę, która ledwie starczała na życie. W takim razie po co? Co mi kazało eksploatować siebie samą aż do absolutnego wyczerpania?

Pojechałam do matki odebrać kota. Projektantka mody nie powinna mieć żadnych zwierząt ani roślin domowych, no chyba że ma matkę, która czuje się odrobinę samotna. Tanja – od dziecka mówiłam do niej po imieniu – przeprowadziła się właśnie ze swego dwupokojowego lokalu do wspólnoty mieszkaniowej wraz z innymi seniorami pokolenia ’68. Emerytowana dziennikarka – koleżanka po fachu, posiwiały nauczyciel francuskiego sympatyzujący z Saharą Zachodnią oraz ubiegający się o azyl młody Afgańczyk, który fantastycznie przyrządzał tajskie potrawy. Można by rzec, wspólnota niespokojnej starości. Byli już wystarczająco zaawansowani wiekiem, by zrezygnować ze swoich etatów, ale jeszcze przez długie lata nie zamierzali wycofywać się ze świata. Moja matka, zwolniwszy się z pracy jako redaktorka, pracowała nadal jako wolny strzelec dla lewicowych czasopism.

Wszędzie stały jeszcze kartony po przeprowadzce, istny raj dla mojego kocura, który obrażony mnie ignorował. Tanja otworzyła prosecco i wszyscy wypili za moją nagrodę. Teraz była dumna ze swojej córki, projektantki mody, choć nie tyle z powodu mody, co raczej sukcesu odniesionego przez kobietę. Usilnie pomijała przy tym to, że zawdzięczałam go przede wszystkim zamożnym mieszczańskim rodzicom mojego partnera.

Matka rzadko pytała mnie o sprawy zawodowe – nie z braku zainteresowania, lecz raczej wskutek niskiej oceny tej branży. Samochodów używała, póki nie trzeba ich było odstawić na złomowisko, podobny stosunek prezentowała do mody. Sweter w zielono-białe paski, który miała na sobie, pochodził z poprzedniego tysiąclecia. Wprawdzie stale podkreślała, jak bardzo jest dumna z tego, że idę własną drogą, ale uważała mój świat za hedonistyczny, powierzchowny i obsesyjnie konsumpcyjny. Nie żeby tak całkiem nie miała racji, ale mimo to byłabym zadowolona, gdyby częściej powstrzymywała się od publicznego wygłaszania opinii na ten temat.

Odkąd potrafię myśleć, zawsze musiała walczyć o coś lub też, ściślej mówiąc, przeciwko czemuś. Dawniej wrogiem było państwo lub energia atomowa, dzisiaj zmiany klimatyczne i jak zwykle mężczyźni. Miała bardzo jasną wizję tego, co dobre i co złe – nieco zbyt jasną jak dla mnie i zbyt niezmienną. W porządku, można by też powiedzieć, że pozostawała wierna swoim przekonaniom.

Jedyną rzeczą, z jakiej kiedykolwiek zrezygnowała, było palenie. Gdy dzisiaj stoję obok palaczy, mimowolnie przypomina mi się zapach dzieciństwa, długowłosi faceci w dżinsowych kurtkach i przepełnione popielniczki na drewnianym stole. Matka dobrze wygląda, jest przerażająco oczytana i jeśli można by mieć do niej jakieś pretensje, to na pewno nie o to, że nie ma własnego zdania. Ma je nawet w sprawach, które w zasadzie jej nie interesują, pomijając już fakt, że kompletnie się na nich nie zna. Ale lepiej mieć jakąś opinię, niż nie mieć bladego pojęcia.

Zawsze jednak wysoko ceniłam to, że nigdy nie narzucała mi swoich poglądów, lecz pozwalała zdobywać własne doświadczenia. Jest jedną z najuczciwszych, najrzetelniejszych i najbardziej nieprzekupnych osób, jakie znam, i nie przesadzam, mówiąc, że bez niej nie doszłabym tam, gdzie jestem. Zawsze dodawała mi odwagi, bym podążała własną drogą. Nie masz żadnych szans, więc wykorzystaj je – tak brzmiało jej ulubione powiedzonko. I chociaż idziemy tak różnymi ścieżkami, nikt nie jest mi bliższy niż ona.

Gdy opróżniliśmy butelkę, zaciągnęłam matkę do jej pokoju – pudła z książkami, biurko i laptop, wiele więcej nie potrzebowała – i mimochodem zapytałam:

– Powiedz mi… – zaczęłam. – Mój ojciec… Poznałaś kiedyś jego rodziców?

Zupełnie zbiło ją to z tropu. Nigdy o nim nie rozmawiałyśmy.

– Co ci przyszło do głowy?

– A tak po prostu.

Spojrzała na mnie nieufnie.

– Mamo, po prostu chcę to wiedzieć. Skąd pochodzili jego rodzice?

– Wiesz przecież. Dlaczego wyciągasz te stare historie?

– Nieważne, chcę tylko wiedzieć.

– Z Sycylii, mówiłam ci przecież. Z małej wysepki w pobliżu.

– Oboje?

– Jak to oboje?

– Ojciec i matka.

– No pewnie. Oni tam wszyscy żenili się między sobą. To był wtedy prawdziwy skandal – ja byłam z innej planety.

– A pamiętasz, jak się nazywali?

– Jego matka miała na imię Giulietta.

– Dlatego nazwaliście mnie Julia?

– To był mój pomysł.

– Poznałaś ją?

– Nie. Czemu chcesz to wszystko wiedzieć?

– A jego ojciec? Jak się nazywał?

– Już nie pamiętam.

– A mógł być na przykład Niemcem?

– Nie. To byli gastarbeiterzy. Przyjechali do Niemiec w latach sześćdziesiątych. Dlaczego to cię interesuje?

Zastanowiłam się. Powinnam jej o tym powiedzieć?

– Ale nigdy go nie poznałaś osobiście?

– Nie! – Teraz była już naprawdę rozeźlona.

Zawahałam się, po czym rzuciłam bombę.

– Znasz niejakiego Vincenta Schlewitza?

– Nie. Kto to jest?

– Pojawił się na moim pokazie. Powiedział, że jest moim dziadkiem. Ojcem… – Nigdy nie wypowiadałyśmy imienia mojego ojca, ale było jasne, o kogo chodzi.

Wyciągnęłam zdjęcie z kieszeni kurtki. Zakochana parka w Mediolanie.

– Znasz ich?

Matka, zirytowana, nałożyła okulary i osłupiała.

– To jego matka. – Postukałam palcem w młodego mężczyznę. – A to ten facet.

Tanja spojrzała na mnie znad okularów, na poły nieufnie, na poły niepewnie.

– Czego on od ciebie chce?

– Mówi, że… że mój ojciec… to znaczy, on twierdzi, że ojciec żyje.

Wyrzuciłam to z siebie. Przestraszyła się.

– Ale on jest Niemcem! Widać to po nim bez dwóch zdań. On kłamie.

– Nie sprawiał wrażenia szarlatana. Raczej… poważnego człowieka.

– No to cię z kimś pomylił. – Tanja rezolutnie oddała mi zdjęcie i chciała zakończyć rozmowę.

– Ile miałam lat, gdy umarł?

– Nie pamiętam, coś koło ośmiu.

– A jeżeli to prawda? Jeżeli on żyje?

– To nie jest prawda. A jeśli nawet, to co za różnica? Dla ciebie? Zwiał i tyle.

To sformułowanie mnie rozdrażniło.

– Co to znaczy – jeśli nawet?

– Uważam po prostu, że to bez różnicy. To, kim jesteś i do czego doszłaś, osiągnęłaś bez niego. Latasz po całym świecie i zdobywasz nagrody.

Chciała jakoś zmienić temat.

– A w ogóle widziałaś wtedy nekrolog? Jakiś dowód, że nie żyje?

Potrząsnęła głową.

– Nie. Mam tylko ciebie. – Ujęła moją głowę w dłonie. – Kochanie, to już dawno minęło. Dobrze sobie poradziłyśmy, we dwie, mimo wszystko, prawda?

Uśmiechnęła się do mnie. Musiałam oddać jej uśmiech. Tak, poradziłyśmy sobie. Ona i ja, zawsze tworzyłyśmy niezły zespół. To od niej przecież się nauczyłam, żeby wbrew wszelkim przeciwnościom się nie poddawać. Zabrałam fotografię, odszukałam kocura, wpakowałam koci zadek do transportera i pożegnałam się.

– Muszę lecieć, ciao. Może po prostu spotkam się z tym facetem, kiedyś tam, nie teraz…

Pocałowałam ją i ruszyłam ku drzwiom. Stała nieruchomo. Nie powiedziała „cześć”. Odwróciłam się. O co chodziło? Tanja przyjrzała mi się i powoli wskazała na krzesło.

– Siadaj.

– Dlaczego?

Podsunęła mi krzesło i usiadła naprzeciw mnie.

– Julia, kiedy miałaś osiem lat, właśnie się przeprowadziłyśmy, pamiętasz?

Usiadłam. Wspomnienia miałam bardzo niewyraźne. Często się przeprowadzałyśmy.

– Na Schlörstraße, do Bernda. Pamiętasz go?

Tak, to imię nie nastrajało mnie pozytywnie. Jeden z tych fałszywców. Od początku go nie znosiłam, typ z brodą drwala. Należał do tych osobników, którzy udawali tatusia. I którym to w ogóle nie wychodziło.

– Wolałaś zostać w komunie, razem z innymi, a ja chciałam być wreszcie tylko z tobą.

– Z Berndem.

– Tak. Miałaś zresztą rację, był idiotą, no ale dziś to nieważne. W każdym razie dwa dni po przeprowadzce dałaś nogę, pamiętasz?

Teraz sobie przypomniałam. Lalka w mojej walizeczce. Czerwone sandałki. Brązowa męska twarz na banknocie pięćdziesięciomarkowym, który gwizdnęłam jej z torebki.

– Wszędzie cię szukałam. Gliny cię wreszcie przyuważyły, na dworcu głównym.

Najbardziej odjechana akcja mojego dzieciństwa.

– A ty dokąd się wybierasz? – zainteresował się policjant.

– Do Włoch. Do taty.

Na pytanie, do jakiego miasta we Włoszech, nie znałam odpowiedzi. Włochy to Włochy.

Wspomnienie było bolesne. Ale śmieszne.

Do tej pory widzę, jak matka wbiega do hali dworcowej. Ja obok policjantów. Jej wściekłe krzyki, jej strach.

– Tak strasznie się o ciebie martwiłam – wyznała. – A potem… a potem ci powiedziałam, że on nie żyje.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, co to ma wspólnego z moją ucieczką.

– Bałam się o ciebie, kochanie. Że znowu uciekniesz.

Powoli dotarło do mnie coś niewiarygodnego.

– To było… kłamstwo?

Tanja wzięła mnie za rękę.

– Byłaś taka ufna. On by cię… Vincenzo był nieobliczalny. Nie znasz go.

Nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa. Świat mi się zawalił. Gdybym miała wskazać osobę, której zawsze ufałam, byłaby nią moja matka. Zawsze była moją najwierniejszą towarzyszką, we wszystkich wzlotach i upadkach. Była.

– Wierzyłam ci…

– Chciałam cię ochronić.

– Gdzie on teraz jest?

– Nie wiem. Naprawdę.

Straciłam grunt pod nogami. Ona siedziała nieruchomo i liczyła na zrozumienie. Nie mogłam spojrzeć jej w oczy. Chciałam tylko stamtąd wyjść. Wstałam i ruszyłam przed siebie.

– Julia! Zaczekaj!

Wybiegła za mną na klatkę schodową.

– Miałaś osiem lat! Co miałam zrobić? Natychmiast wracaj! Julia!

Wsiadłam do samochodu i dałam gazu. Zapomniałam o kocie. Nie wiedziałam, dokąd jadę. Jak na autopilocie pojechałam do pracowni. Żeby tylko nie być sama. Zaparkowałam na wewnętrznym dziedzińcu. Robin jeszcze był. Zauważył, że jestem roztrzęsiona. Ale zachowywałam się tak, jakby nic się nie stało, i siadłam do maili. Musiałam jakoś funkcjonować. Przecież w istocie nic takiego się nie wydarzyło, prawda? Co to za różnica, czy nieznajomy facet, z którym nigdy nie miałam do czynienia, żyje czy nie. I tak nigdy nie chciał mnie widzieć. Na co mi on?

I wtedy przez szczelinę w moim obrazie świata przedarł się promyk wątpliwości – a jeżeli on jednak chciał się ze mną zobaczyć? Jeżeli cała ta przeklęta historia w rzeczywistości wyglądała inaczej? Ale jeśli żyje, to przecież mógł mnie odnaleźć! Czy fakt, że nigdy się nie pojawił, obciążał go tym bardziej, właśnie dlatego, że żył? Czy matka była jeszcze, jak zawsze, moją sojuszniczką, czy też mnie okłamała i oszukańczo pozbawiła ojca? Kim w ogóle był ten człowiek i dlaczego, do ciężkiej cholery, nieobecny miał taką władzę nade mną? Całe moje życie się chwiało i to teraz, kiedy naprawdę miałam ważniejsze rzeczy do roboty.

Wyciągnęłam z biurka wizytówkę Vincenta, wyszłam z pracowni na dziedziniec i zadzwoniłam do niego.

– Dzień dobry, mówi Julia. – Od razu rozpoznał mój głos. – Możemy się jutro spotkać?

Wybraliśmy neutralne miejsce, włoską lodziarnię w pobliżu starej rzeźni w Schlachthofviertel. Robinowi powiedziałam, że muszę iść do lekarza.5

To był jeden z pierwszych wiosennych dni, kiedy słońce przebija się przez chmury, nieoczekiwanie przygrzewa i widać, że zima rzeczywiście już minęła. Wszyscy wylegli na dwór. Przy stolikach przed kawiarnią siedziały matki z dziećmi, podstarzali smakosze życia i pseudohipsterzy z laptopem i latte macchiato. Okolice wokół rzeźni i Großmarkt² nazywali „włoską dzielnicą”, Monachium zaś „najbardziej wysuniętym na północ miastem Włoch”. Kelnerzy witali tu gości zdecydowanym buongiorno. Nie dlatego, że nie znali niemieckiego, lecz dlatego, że niemieccy goście bardzo lubili odpowiadać po włosku.

Nigdy nie potrafiłam pojąć ludzi, którzy uważają, że dowiodą swojego obycia w świecie, zamawiając po włosku kawę. Frakcja toskańska oraz jej dziatwa, frakcja latte macchiato. Nigdy nie uważałam się za pół-Włoszkę. Trzy lata spędzone w Londynie odcisnęły na mnie wyraźniejsze piętno niż jakiekolwiek geny. W ciągu pięciu lat, kiedy mieszkałam w tej dzielnicy, ani razu nie przyszłam tu na lody.

Świadomie pojawiłam się za wcześnie. Gdy usiadłam przy jednym z ostatnich wolnych stolików, poczułam się nagle jak mała dziewczynka, niepewna i wściekła. Dlaczego to sobie robiłam? Jesteś dorosłą kobietą, powiedziałam do siebie, własną pracą osiągnęłaś swoją dzisiejszą pozycję, nigdy nie oglądałaś się za siebie – po co rozdrapujesz stare rany?

Na dłoniach poczułam zimny pot. Coś się we mnie burzyło. Chciałam wstać i wyjść, już, natychmiast. Wtedy go zobaczyłam, jak wysiada z samochodu po przeciwnej stronie ulicy. Ubrany był w lekki, jasny garnitur i beżowe, ażurowe rękawiczki ze skóry, które rutynowym gestem zdjął i położył przy kierownicy. Z jego postaci biła niezależność człowieka o udanym życiu. Wyglądał jak ktoś z innej epoki. Sposób, w jaki zamykał samochód, tak jak już nikt dzisiaj tego nie robi – ręcznie, kluczykiem, który jeszcze wyglądał jak kluczyk. Samochód był istnym cackiem, proste, eleganckie nadwozie z lat sześćdziesiątych, srebrzystoszary, bezpretensjonalny, lecz szlachetny, z dyskretnymi chromami i błyszczącymi szprychowymi obręczami kół. Bez trudu można było sobie wyobrazić Grace Kelly na siedzeniu pasażera. Mężczyzna szedł zdecydowanym krokiem, było w nim coś młodzieńczego, jednak plecy miał lekko pochylone.

Od razu mnie rozpoznał. Wstałam i podaliśmy sobie ręce, nazbyt oficjalnie. Uśmiechnęłam się do niego i na ułamek sekundy zmienił się w młodego człowieka, po czym wrócił do dzisiejszej postaci. Jego oczy patrzyły tak ciepło, że poczułam się zmieszana.

Odsunął moje krzesło. Stara szkoła. Mężczyzna na fotografii i on – nawiasy po obu stronach przeżytego życia, a między nimi pytanie, które zdawało się pożerać go od środka. Dopiero gdy usiedliśmy naprzeciw siebie, dostrzegłam, jak w rzeczywistości był wzruszony i podenerwowany. Odchrząknął, poprosił o wybaczenie. Zachowywał się tak, jakbyśmy nie tyle się poznawali, ile niesamowitym trafem spotkali ponownie. Miałam wrażenie, że równocześnie mnie widzi i nie widzi, jakby nie chodziło mu o mnie, tylko o kogoś innego. Jednak czułość i oddanie widniejące w jego oczach były tak szczere i przejmujące, że nawet u mnie wywołało irytujące poczucie bliskości.

Szukałam podobieństwa w jego rysach twarzy, w sposobie bycia. Wszystko w nim wyglądało na uporządkowane, praktyczne i stabilne, podczas gdy moje życie stanowiło chaotyczną układankę części, które nie pasowały do siebie.

– Proszę wybaczyć, że tak panią zaskoczyłem. Właściwie chciałem tylko zobaczyć panią na scenie. Ale gdy wtedy… Dobrze się już pani czuje?

Byłam zadowolona, że zwraca się do mnie per pani. W jakiś sposób stwarzało to dystans, którego teraz potrzebowałam. Kiwnęłam głową.

– Jak długo już mnie pan szpieguje? – zapytałam chłodno. Mnie samą zaskoczyła moja rezerwa. Poczułam, że go zraniłam, może zresztą tego chciałam. Na jego twarzy dostrzegłam wyraz ubolewania.

– Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru. W zasadzie szukałem Vincenza. Nic nie wiedziałem o pani. – Zmagał się z przepełniającymi go uczuciami.

– Dlaczego pojechał pan za mną do Mediolanu? Mieszkamy w tym samym mieście. – Moja bezpośredniość najwyraźniej mu nie przeszkadzała.

– To było wariactwo, chwila nostalgii. Gdy tak stała pani na scenie, mój Boże… – W jego oczach pojawiły się łzy. Starałam się zachować opanowanie.

– Giulietta byłaby dumna z pani sukcesu – powiedział. – Realizuje pani swoje marzenia.

Nie pojmowałam, o czym on mówi.

– Ona również zajmowała się krawiectwem. Miała wielki talent. Ale nie miała pani możliwości. Myślę, że pani ojciec nazwał tak panią ku czci swojej matki. Kochał ją ponad wszystko.

Spojrzałam na jego ręce i zobaczyłam dwie złote obrączki na palcu serdecznym lewej dłoni, wdowiec. Gdy zauważył, na co patrzę, schował rękę.

– A gdzie ona teraz jest? – zapytałam.

Niedostrzegalnie potrząsnął głową. Nie był w stanie powiedzieć na głos tego, co już przeczuwałam – ona nie żyła. Jego milczenie zdradzało zarazem, że dla niego Giulietta nie umarła. Są dwa rodzaje śmierci. Jedni opuszczają ten świat pogodzeni ze sobą. Inni zaś odchodzą wbrew swojej woli. A ich cząstka, niewidzialna, nadal tu jest.

Kelner przerwał ciszę. Vincent zamówił espresso po włosku. To nietypowe dla mężczyzny z jego pokolenia. Ale akcent miał niemiecki, tyle sama słyszałam, no i nic w nim nie było z Włocha.

– Kiedy ostatnio kontaktowała się pani z ojcem? – delikatnie się zainteresował.

– Raz w życiu go widziałam. Jako dziecko. Przez parę godzin. I tyle.

– Przykro mi. Nie wiedziałem o tym. – Patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie natychmiast adoptować.

– W porządku.

– Też długo nie miałem z nim kontaktu… Nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.

– No to znaleźliśmy coś, co nas łączy – odparłam nieco zgryźliwiej, niż zamierzałam.

Uśmiechnął się powściągliwie i umknął wzrokiem przed moim spojrzeniem. Milczeliśmy, para obcych, których łączyło tylko puste miejsce, nieobecność, nieznajomy imieniem Vincenzo. Kelner postawił nasze filiżanki na stole.

– A jest pan pewien, że on żyje? – zapytałam ostrożnie, gdy kelner się oddalił.

– Na sto procent.

– Dlaczego pan go szuka?

Vincent nachylił się ku mnie i ściszył głos.

– Chciałbym być z panią szczery. Niedawno zmarł ktoś z rodziny. Moja żona.

– Giulietta?

Potrząsnął głową.

– Giulietta i ja… Nigdy nie byliśmy małżeństwem. – Spojrzał na mnie, badając moją reakcję. Zdecydowałam się na pokerową twarz, tak na początek. – Człowiek nagle sobie uświadamia, jak szybko wszystko może się skończyć. Kiedy jest młody, jak pani, patrzy tylko przed siebie. Ale na starość spogląda wstecz. I nie chce odchodzić bez pojednania.

Nie rozumiałam, do czego zmierza. Obejrzał się, czy ktoś go nie słyszy. Wszyscy jednak byli pogrążeni w rozmowie.

– Życie jest darem na czas określony. Nie chcę odchodzić, nie uregulowawszy swoich spraw.

Przyglądał mi się przenikliwie. O co mu chodziło?

– Chciałbym, żeby Vincenzo odziedziczył to, co mu się należy. Z małżeństwa mam dwie córki i… Ale przede wszystkim jestem mu winien wyjaśnienie.

Patrzyłam na niego pytająco.

– Powinienem był go wcześniej odszukać. Ale złożyłem komuś pewną obietnicę… To długa historia. W każdym razie jestem tu teraz, by złamać tę obietnicę. Może jeszcze nie jest za późno.

Mówił natarczywie, jak człowiek, który przeczuwa, że nie zostało mu już wiele czasu.

– Po śmierci żony wynająłem prywatnego detektywa, by odszukał Vincenza. Do tej pory nie mógł go znaleźć. Ale odkrył, że Vincenzo ma córkę.

Uśmiechnął się do mnie szarmancko. Byłam zaskoczona.

– Gdyby mojego syna nie udało się odnaleźć albo gdyby nie przyjął spadku, przypadnie on jego dzieciom.

Odchyliłam się, zbita z tropu.

– Ale nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba.

Nie chciałam niczego dziedziczyć. Spadki były dla ludzi z drzewem genealogicznym. Ja nie miałam korzeni. Byłam nomadą.

– Nie wierzy mi pani? – zapytał i chciał wziąć mnie za rękę. Zabrałam ją.

– Nie mam z tym nic wspólnego. Mój ojciec jest dla mnie kimś obcym.

Vincent zastanowił się. Po chwili odrzekł:

– Człowiek tak długo pozostaje obcy, póki nie poznamy jego historii.

Usiłowałam zebrać myśli. Z trudem przychodziło mi to przyznać, ale przez całe życie zajmowałam się wypełnianiem najrozmaitszymi rzeczami pustego miejsca na mojej mapie wewnętrznej, omijaniem otwartej rany, zastępowaniem przeszłości lepszą przyszłością. Najwyraźniej to mi się nie udało. Inaczej wstałabym teraz po prostu od stolika i odeszła, a łzy nie płynęłyby mi do oczu.

Czasami sądzę, że zamieszkują nas duchy. Przeszłość znajduje się wśród nas. To napawa nas lękiem, więc uciekamy. W pewnym afrykańskim plemieniu matki noszą u pasa głowy swoich zmarłych dzieci. Rozmawiają z nimi. Tak samo jak rozmawiają z przodkami.

Poczułam się nieswojo na myśl, że gdzieś kiedyś, w innej epoce, żyła kobieta, która wyglądała jak ja i że nadal we mnie żyje jako niespokojny duch. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tą rodziną. Ale ona miała chyba więcej wspólnego ze mną, niż chciałam. Czymkolwiek było to, przed czym uciekałam, nie zniknie tylko z tego powodu, że się oddalę, wręcz przeciwnie. Trzydzieści sześć lat spędziłam na ucieczce, nie oglądając się za siebie. Coś się we mnie wypaliło. Chciałam się zatrzymać i spojrzeć duchom prosto w oczy. I wreszcie się z nimi pożegnać.

– Jak umarła Giulietta? – zadałam Vincentowi pytanie.

Długo się zastanawiał. Wspomnienia sprawiały mu ból.

– Jeszcze nikomu o tym nie mówiłem.

Spojrzał na mnie badawczo, jakby nie był pewien, czy jestem gotowa na wysłuchanie jego historii.

– Mam dla pani propozycję – rzucił. – Opowiem pani, co się stało. A potem zdecyduje pani, czy mi wierzy. Czy pozostaniemy sobie obcy, czy też będziemy przyjaciółmi. Może zdołamy sobie pomóc.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: