- W empik go
Berdyczów - ebook
Berdyczów - ebook
[O KSIĄŻCE]
Karol Pytanko przybywa do ukraińskiego Berdyczowa z misją zbadania tajemniczej choroby dziesiątkującej trzodę chlewną w tamtejszym post-kołchozie. Na miejscu okazuje się, że miasto zmaga się z plagą dziwnych zniknięć – ludzi, zwierząt, przedmiotów, a nawet elementów krajobrazu, zaś Karol mimowolnie zostaje wciągnięty w śledztwo mające je wyjaśnić. Wraz z miejscowymi kompanami - Serhijem, Wołodią i Fomką - mierzą się ze zjawiskami, wobec których rozum zdaje się bezsilny, a naukowe narzędzia poznania całkiem bezużyteczne. Dość powiedzieć, że w trakcie przesłuchań zeznawał będzie włącznik światła, dywan i przewód ścienny, a sublokatorami Karola zostanie trzech granitowych gierojów z socrealistycznego pomnika.
Marta Kozłowska – antropolożka kultury, była analityczka sytuacji polityczno-wojskowej na Bliskim Wschodzi i w Azji Centralnej. Debiutowała w 2018 roku powieścią „Stopa Od Nogi”,
która ukazała się nakładem wydawnictwa WAB, w serii Archipelagi. W 2020 ukazała się książka „B.Bomb” (Animi/IL).
Proza dla obieżyzaświatów pachnących jak prodiż w ezo-stajni. Podźgany, wszechzmysłowy kryminał. Zawrót głowy, a jego kolorem pasztetowy. Patorealizm magiczny niczym wymiociny świętych manowców. Sprawdź po wszystkim swój język: czy ci działa i co to w sumie znaczy.
Patryk Kosenda, „Stoner Polski”
Kryminał egzystencjalny. Proza bujna i dzika jak las pięćdziesiąt lat po wymarciu homo sapiens. Czy rzeczywistość to fikcja, a my żyjemy w symulacji? Czy to wszystko dzieje się na serio? “Berdyczów” budzi uśmiech, niedowierzanie i trwogę. Niesamowita książka. Lśni niczym pistolet w dłoni pacyfisty, wyciągnięty nagle pośród równo maszerującego tłumu.
Jaś Kapela
[FRAGMENT]
„Przy jakim spadku gramatury bytem właściwym stają się dziury?” – zapytuje Wiaczesław Kopytko w rozdziale „W kolebce żółtego sera. Zwiedzanie Kombinatu im. Anastasa Mikojana”. Tu i teraz jego dociekania nabierają niepokojąco uniwersalnego sensu".
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66571-80-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Zgadza się.
– Otczestwo: s. Wiesława. Płeć: mężczyzna. – Ołówek o politurę robi za podręczną kurę.
– Obywatelstwo: polskie. Data i miejsce urodzenia...
– Tak, wszystko się zgadza.
– Oczy: niebieskie.
– Owszem – poświadczam gorliwie i, jak się zdaje, całkiem niepotrzebnie. Pohranicznik recytuje paszport, nie szukając potwierdzenia dla zawartych w nim parametrów, lecz dokonując czegoś na kształt zaboru: „Wzrost: wysoki. Znaki szczególne: brak. Kategoria zawodowa: obserwator z ramienia Europejskiego Sojuza”. Wydziobuje mnie ziarnko po ziarnku. Zawłaszcza mi właściwości, a co najmniej bierze je w depozyt.
Zegar mieli powietrze. Pod sufitem kołują wskazówki wentylatora. Światło wzięło w siebie ogół cieni, a ze śmietników wystają ściany z domieszką sufitu. Nauka radziecka określa ten stan mianem „pierwotnej zupy”.
Uczyniwszy zadość pierwszej części procedury, mundurowy wykonuje kilka nieoczywistych gestów nad paszportowym zdjęciem, okadza mi wzrokiem twarz, by nareszcie przystąpić do końcowych czynności, ergo: zrobienia ze mnie przyjezdnego.
– Cel podróży?
– Berdyczów.
– Cel podróży – powtarza z wyselekcjonowaną flegmą. Jak to zaraz znać po oczach, komu się w głowie nudzi!
Wsuwam papiery przez otwór w okalającej go szklance. Po chwili, podniósłszy wzrok znad dokumentów, które studiował metodą miętoszenia i tytłania, pyta byle pytać:
– Afrykański pomór świń? W Berdyczowie?
– Będę badał tę sprawę. Odnotowano masowy pomór trzody chlewnej w byłym kołchozie pod Berdyczowem, z ramienia Brukseli mam się temu przyjrzeć... – zeznaję nie bez satysfakcji. Przemagam w sobie chęć opowiedzenia o patogenach, bioasekuracji i strefie zapowietrzonej, by wraz z innymi ślepakami odłożyć je na bliżej nieokreślone potem.
Flanelowy odgłos stempla i zszargane glejty wraz z paszportem wracają na pulpit.
Z odlanego z jarzeniówkowego światła pawilonu wypadam wprost w cudzą noc. I z miejsca czuję, że to nie samica. Dziksza i masywniejsza, grubiej ciosana, bardziej sążnista, jurna i narowista od wszystkich znanych mi nocy. Knur, basior, buchaj. TEN noc.
Miast księżycowego nieba ma pięć kopiejek w wilczym podniebieniu.
W ciemności rozlega się pomruk silnika. Koniec festiwalu palenia i palenia! Asfalt wokół starego turystycznego Laza rozgwieżdża się od niedopałków. Na rosnące zniecierpliwienie dobywające się spod maski i ja gonię do autokaru.
Tym, co czyni mój środek transportu wyjątkowym, jest substancja. Od włazu wszystko mi mówi, że powstał z tego samego tworzywa co, dajmy na to, wygazowany Szampańskoje czy noworoczny poranek. Syntetyczna woń tekstyliów upięta w operetkowe lambrekiny i zasłony, festony i sute marszczenia z zapaszku zleżałych zakąsek, kanapek z serwolatką, cebulą i jajkiem. Tapicerowane wódczanymi wyziewami, oparem z papierosów Trojka i popsutych stóp fotele, podsufitka, ściany. Wszechzmysłowy zawrót głowy. A jego kolorem jest pasztetowy. A jego znakiem zodiaku: Arlekin.
W poświacie muzyki kasetowej tu i ówdzie wybuchają ogniska kaszlu i chrapania. Robaczywieją jabłka i pierogi z mięsem z zupy. Wietrzeją perfumy, lecą oczka w rajstopach. Policzki błękitnieją od kiełków zarostu. Z koafiur z sykiem uchodzi powietrze. Po podłodze rozpełzły się pancerzyki słonecznika. W ostatnim rzędzie beka ostatnia torba chipsów.
Odprowadzany spojrzeniami rozmazanych oczu pokonuję zapory z rozrzuconych w poprzek korytarza śpiących kończyn, by dotrzeć na „swoje miejsce”. Przypominam sobie obowiązujący w średniowiecznych zakonach oraz w Kraju Rad zakaz stosowania zaimka „mój”. Tu i teraz zasada ta nabiera równie ontologicznego sensu.
Na bucie mam nalepkę od banana. Pod siedzeniami kołyskuje żuk tombakowego klipsa i puszka po piwie. Przestawiam zegarek z trzeciej na czwartą, dobrze chowam paszport oraz przewodnik Berdyczów Wiaczesława Kopytko i czym prędzej zatrzaskuję się od środka. Nie widząc drogi, od samego spania dociera się na miejsce.
Budzi mnie grobowa cisza. Nie czuję stóp, prawą górną ćwiartkę mam zdrętwiałą od szyby. Uruchamiając się przez wytarganie za oczy, zauważam, że w autokarze jest pusto. Zrywam się z miejsca i na drewnianych nogach śpieszę do wyjścia. Otęchły, otępiały, obolały – jak w tęgiej grypie. Światło, które oślepia mnie na dworcowej platformie, ma w sobie zaśniedziałą metaliczność. Cementowy nawis nieba wzbiera deszczem.
– Wyspał się? – zagaduje kierowca. – Tak? – Pali pod tabliczką o zakazie plucia.
– Tak, tak... – wychrypiam. – Przepraszam, że musiał pan czekać.
– Po bagaż, bądźcie łaskawi.
Odruchowo uładzając włosy i ubranie, idę za nim do pełnego polskich konserw mięsnych luku, skąd gramolę walizkę. Z plastikową rączką w dłoni niemrawo obiegam dworzec wzrokiem.
– Macie tu jakiś postój? – pytam, trąc okulary podołkiem swetra. Chucham, poleruję, wszystko na nic. Wzrok nie może się uwolnić od efektu brudnej szyby.
– A na co wam taryfa? Toż tu u nas wszędzie blisko. Dokąd wam trzeba?
– Do hotelu Wołk.
– Pójdziecie prosto, potem w lewo, zresztą, Bim! Bim, pokaż panu drogę – rzuca w szeroko rozumianą przestrzeń.
Komu dostały się te słowa? Popatruję dookoła. Kilku podróżnych z torbami w torbach. Dysponent ruchu. Dworcowy zamiatacz. Który to Bim? Jedna z leżących u opony łajek podnosi się z ociąganiem, by stanąć mi naprzeciw z wlepionymi ślepiami. Zbywam ją jako żywioł żebraczy, wracam do kierowcy:
– Pozwólcie, gdzie ten hotel?
– Bim pokaże. – Wskazuje brodą psa.
Sięgam po Relatywizm i Tolerancję, niezastąpione łyżki do cudzych butów:
– No to w drogę! Bim, prowadź.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------