Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezdzień - ebook

Data wydania:
24 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,00

Bezdzień - ebook

"Bezdzień" to poetycka powieść opisująca podróż przez miasto, przestrzeń, pamięć, czas (i bezczas). Głównych bohaterów jest co najmniej troje: on, ona i miasto. Cała trójka jest bezimienna, chociaż miasto nosi wszelkie topograficzne znamiona Szczecina, a trasę wędrówki da się prześledzić na mapie. Wiedzie przez ulice, nabrzeża, podwórza i chaszcze, w głąb literatury i mitu, zatacza kręgi, zahacza o piekła i nieba. Na bliższym i dalszym planie bohaterom towarzyszą rozmaite artefakty, a pomiędzy nimi błąkają się istoty zwyczajne i niezwyczajne: mitologiczne bestie, siostra kalkutka, tysiącletnie drzewo, Alfred Döblin, zmarli... Ponieważ autor i narrator są architektami, "Bezdzień" jest też budowlą o prostej konstrukcji, ale finezyjnej, spiralnej formie. Okna rozmieszczono tak, by widoki na długo pozostały w pamięci.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68215-13-7
Rozmiar pliku: 705 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Jeżeli wierzyć legendzie, to drzewo ma przeszło dziewięćset lat, powiedziała dziewczyna i były to pierwsze słowa, jakie od niej usłyszałem.

Nic nie wiedziałem o drzewie. Dzisiaj nadal nie wiem o wielu rzeczach, o których być może dowiem się jutro, ale wtedy, tamtego poranka, o drzewie nie wiedziałem nic. Stało (stoi nadal) na wąskim pasku zieleni, na którym jak na ostrzu noża rozdwaja się asfaltowe źdźbło Trasy Zamkowej. Wyglądało (wygląda nadal) jak stary, nagi mężczyzna o skórze niczym ziemia w sierpniu znękana długotrwałym upałem. Mężczyzna klęczy i wyciąga przed siebie długie konary ramion w geście błagania albo modlitwy. Na jego czoło, gruzłowate i poorane zmarszczkami, opadają splątane gałązki o liściach poszarzałych od spalin.

Ten skrawek trawnika, na którym stoi drzewo, jest czymś w rodzaju międzyświata. Przypomina pas ziemi niczyjej rozpościerający się między słupami granicznymi sąsiadujących państw, stwarzający iluzję, że nie można być jednocześnie tu i tam. Albo poduszkę gęsto nabitą pierzem, o którą dwoje może się oprzeć bez obawy o niechciany dotyk. Będąc tu, czujesz się trochę jak Mojżesz, przed którym rozstępują się wody. Panuje szczególna cisza. Sznury samochodów ciągną z obu stron Trasy Zamkowej. Możesz dotykać ich karoserii i bezkarnie zaglądać do wnętrz, a nikt cię nie dostrzeże. Bo tutaj prawa ulegają swoistemu zawieszeniu, a wraz z nimi sądy, wyroki, oceny. Jesteś w strefie wolnoideowej. Nie obowiązuje cię etykieta placów publicznych ani bilet parkingowy. Rządy sprawują tu martwota i bezruch, właściwe temu, co pomiędzy. I jeszcze spokój: nieruchomy jak jesień w obliczu dziewięćsetletniego jestestwa, choćby tylko legendarnego.

A jednak tego dnia, od chwili przebudzenia, czułem niedające się określić napięcie. W powietrzu coś zalegało jak na żołądku: coś bezkształtnego i masywnego zarazem. Napiętego jak błona bębna. Pamiętam, że myjąc zęby, pomyślałem o końcu. Potem wypiłem wodę z miodem i apokaliptyczny ciężar zelżał. Może to tylko zwyczajna burza błąka się po troposferze, pomyślałem.

Co się tyczy miodu, nie znoszę go, ale od pewnego czasu, każdego poranka, wypijam kilka szklanek ciepłej wody z miodem, dla zdrowotności. Osiągnąłem bowiem wiek, w którym człowiek zaczyna powoli oswajać się ze słynną ideą zdrowotności i przyzwyczaja się żyć w jej cieniu i pod jej szyldem. Osiągnąłem wiek, w którym życie coraz częściej sprowadza się do szukania środków poprawy nastroju. Osiągnąłem wiek, w którym na wiosnę, by poczuć się lepiej, kupuje się nowe okulary.

Trudno ocenić, w jakim stopniu ciepła woda z miodem wpływa na poprawę mojego zdrowia. Z łatwością mogę natomiast wskazać pewną niedogodność powodowaną przez jej regularną konsumpcję, niedogodność w przykry sposób destabilizującą poranne życie zorganizowanego człowieka, jakim jestem. Otóż po kilku szklankach tego specyfiku, wychylonych niechlujnie i bez należytej uważności, pęcherz bardzo szybko zaczyna się dopraszać o uwagę, nawet jeśli opróżniony został zapobiegawczo przed wyjściem z domu. A dzieje się to zwykle w drodze do pracy i do tego w korku, co jest źródłem nieopisanej frustracji dla filozoficznie nastawionego umysłu usiłującego na wszelkie sposoby zachować pogodę ducha.

Nie inaczej było tego dnia.

Wyszedłem o pół minuty za późno, chociaż wiedziałem, że ze względu na korki powinienem był wyjść o pół minuty wcześniej niż zwykle. Dlatego, że tego dnia, zamiast do biura, musiałem pojechać na budowę, wziąć udział w ważnym spotkaniu z ważnymi ludźmi. Wyjechałem spod domu z piskiem opon (niezbyt głośnym, ale bardzo literackim), a ponadto ze smakiem miodu w ustach, z rosnącym ciśnieniem w czaszce i z podskórnym niepokojem o najbliższą przyszłość mojego pęcherza. Jak się tego należało spodziewać, zaraz za rogiem wbiłem się w sam środek cholernego korka. Przeturlałem się kilka przecznic i skręciłem w boczną uliczkę, spodziewając się naiwnie, że oszukam w ten sposób ich wszystkich, tamtych. Nie dali się oszukać. Korek już na mnie czekał za kolejnym rogiem, jeszcze cholerniejszy.

Wiedziałem, że nie ma szans, bym zdążył na ważne spotkanie na budowie. Prawdę mówiąc, wiedziałem już o tym, wychodząc z domu spóźniony o całe pół minuty, wtedy jednak nie odważyłem się sformułować tej myśli w jej pełnym brzmieniu. Poczułem nagły napór krwi na ścianę czaszki, ktoś zabełtał widelcem w miąższu mojego mózgu. Stary dobry stres, znany od dziecka, tyle że dziecko jeszcze wierzy, że z czasem się z tego wychodzi (i dobrze, lepiej niech wierzy). Na dwie sekundy oddałem się medytacji zen, a potem spróbowałem trochę poprzeklinać. Rzuciłem w eter kilka „ja pierdolę”, a parę „kurew maci” roztrzaskałem o deskę rozdzielczą. Zaaranżowałem nawet donośny ryk w przestrzeń kokpitu, przez który rozdzwoniło mi się w uszach. Mój pęcherz wysyłał mi coraz częstsze sygnały SOS, ale postanowiłem go ignorować i być tylko samymi stopami, zwłaszcza prawą, sprawiedliwie rozdzielającą swe względy pomiędzy pedały gazu i hamulca. I tak, w tym właśnie monotonnym, naprzemiennym rytmie (hamulec — gaz — hamulec — gaz), toczyło się dalej moje życie, aż do momentu, gdy zobaczyłem drzewo.

Zobaczyłem je przez boczną szybę z lewej strony i chyba od razu mi się pomyślało, że przypomina starego, nagiego mężczyznę, który uklęknął i wyciągnął przed siebie ramiona w geście błagania albo modlitwy. Dopiero po chwili do tej myśli dołączyło, nieco spóźnione, zdumienie z samego faktu istnienia drzewa.

Jak to? Drzewo? Tutaj? Na tym spłachetku jałowej ziemi pośrodku trasy wlotowej do miasta? Ano drzewo. Było tu i było, choćbym wiele razy przetarł oczy i spojrzał ponownie. Do tego wyglądało dość niesamowicie i nie trzeba być dendrologiem ani znawcą miejskich legend, by zauważyć, że było stare. Zadrżałem, gdy zdałem sobie sprawę, że mijałem je niezliczoną ilość razy w ciągu życia, raz z lewej, raz z prawej, czasem jako kierowca, czasem pasażer, zamknięty w izolowanym, blaszanym układzie odniesienia poruszającym się na czterech kołach ruchem jednostajnym i monotonnym, przyspieszającym lub zwalniającym. Mijałem, nic nie widząc i nic nie wiedząc. Aż do teraz.

Tylko dlaczego, spytacie, akurat w tamtej sekundzie tamtego zwykłego poranka mój wzrok zdołał wyłuskać drzewo z otaczającej przestrzeni, skoro nie dokonał tego nigdy wcześniej? Co sprawiło, że prysł czar iluzji osłaniający je dotąd przed moim widzeniem? Dlaczego zdecydowało się mi objawić? Czy zadziałała jakaś magia? Ależ skąd! Nic z tych rzeczy. Przyczyna była prozaiczna, a w tym przypadku również fizjologiczna. Po prostu mój pęcherz, wypełniony po brzegi roztworem ciepłej wody i miodu, bardzo stanowczo domagał się już opróżnienia, więc tak naprawdę oczy, które dostrzegły drzewo, były oczami zwierzęcia szukającego dogodnego miejsca, by ulżyć swej naglącej potrzebie.

Kolejne dwie minuty życia wyparowały z mojej pamięci. Prawdopodobnie świadomość przełączyła się w tryb uśpienia, a stery przejął instynkt przetrwania. Ocknąłem się dopiero przy drzewie, czując na czole dotyk chłodnej kory, a w dole, w okolicach podbrzusza, rozkoszną ulgę schodzącego ciśnienia. Jeżeli chcecie wiedzieć, wcale nie czułem zażenowania. To prawda, że po obu stronach skrawka zieleni, na którym rosło drzewo, ciągnęły się sznury zakorkowanych aut, jednak wiedziałem, że ludzie, którzy w nich tkwili, nie mogli mnie widzieć. Znajdowałem się w strefie wpływów drzewa, w polu jego oddziaływania, pod bezpiecznym płaszczem iluzji. Byłem jak ono, niewidzialny. Jak w klatce z weneckich luster, umieszczonej pośrodku ruchliwej ulicy.

Pamiętam, że przypomniało mi się wtedy coś, o czym dawno nie rozmyślałem. Otóż jako dziecko, przed zaśnięciem, naciągałem kołdrę na głowę i wyobrażałem sobie maleńki, ciasny pokoik, skrojony w sam raz na moją miarę, o którym nikt poza mną nie wiedział. Z wnętrza tego pokoiku mogłem obserwować świat i ludzi, nie będąc przez nikogo widzianym. Być może piszę po to, żeby odwrócić tę asymetrię i by wystawić się na pokaz całemu światu i ludziom, samemu nie widząc nikogo.

Takie były moje myśli, tam pod drzewem, a gdy pozbyłem się resztek wody i miodu z pęcherza, zamiast od razu powrócić do samochodu (gdzie ja go porzuciłem?), do korka oraz do życia, z jakiegoś powodu postanowiłem zostać. Za chwilę rozpocznie się ważne spotkanie na budowie bez mojego udziału (i bez inspektora, bo on się zawsze spóźnia). Prawdopodobnie za chwilę wszyscy zaczną do mnie wydzwaniać, ale telefon został w samochodzie (na fotelu albo na desce), razem z teczką zawierającą dokumenty i projekt techniczny. Drzewo związało mnie jakąś siłą. Nie potrafiłem, nie chciałem oderwać czoła od chłodnego pnia, który był jak skóra starego człowieka, nakrapiana plamami i złuszczona. Z oddalenia dochodziły odgłosy silników pracujących na jałowym biegu. Tu, centymetr od skroni, dźwięczało tylko drzewo, chociaż żaden podmuch nie poruszał liśćmi.

Gdy wreszcie oderwałem czoło od pnia, zobaczyłem ją — dziewczynę siedzącą na dużym omszałym kamieniu. Na kolanach trzymała książkę zawiniętą w gazetę, a na książce spoczywały jej dłonie. Była wpatrzona w siwą czuprynę drzewa. Czułem jednak, że wie o mojej obecności. Zrobiło mi się głupio na myśl o akcie profanacji, jakiego przed chwilą się dopuściłem. Odruchowo chciałem się wycofać, ale w tym momencie dziewczyna przemówiła.

Jeżeli wierzyć legendzie, to drzewo ma przeszło dziewięćset lat. Wiedziałeś o tym?

Tak właśnie powiedziała, kierując te słowa najwyraźniej do mnie, chociaż jej wzrok pozostawał niezmiennie utkwiony w koronie drzewa. Jej obserwacja była właściwie celebracją. Patrzyła na drzewo tak, jakby wzrokiem oddawała mu hołd, jakby bez trudu przenikała jego strukturę złożoną z włókien, łyka i kory.

Przełknąłem ślinę i odpowiedziałem coś w tym stylu: Nie wiedziałem. Ale przyjemnie jest odkryć, że żyjąc w cieniu i pod jarzmem zdrowotności, nie jest jeszcze za późno, aby dowiedzieć się o drzewie i o jego dziewięciu wiekach.

A potem dodałem: A skoro już o tym wiem, to powinienem zapewne wygłosić jakiś frazes na temat kruchości cywilizacji, a potem zadumać się nad tak zwaną ludzką kondycją, to znaczy nad tym, jak lichy jest człowiek w obliczu sędziwego drzewa, jakże śmieszny ze swoją historią, ze swoimi miastami, ze swoimi zakorkowanymi ulicami i ze swoimi bardzo ważnymi spotkaniami na budowie. Tak, powinienem zapewne sformułować któryś z powyższych banałów lub też jakiś inny w podobnym stylu. To uczyniłoby zadość dobrym manierom, jakimi zwykle kierują się umysły ludzi uwrażliwionych. Tymczasem trapi mnie kwestia zupełnie odmiennej natury. Zastanawiam się mianowicie, ilu też ludzi obsikało ten stary pień podczas jego długiej, przeszło dziewięćsetletniej wegetacji.

Podejrzewam, że ty jesteś pierwszy od bardzo długiego czasu, powiedziała dziewczyna z powagą, a mogła mnie przecież wyśmiać albo przynajmniej udać zgorszenie. Jeżeli nie liczyć psów. Bo z ludzi mało kto tutaj dociera. Nie widzą, jak ty nie widziałeś. W taki sposób teraźniejszość mści się na przeszłości. W akcie zemsty i arogancji spycha ją w zapomnienie, w zakurzony kąt, na skrawek szarego trawnika tonącego w chmurach spalin, tak by nie trafił tu żaden przypadkowy spacerowicz.

Ja: W akcie zemsty? Ale za co?

Ona (wzruszając ramionami, nadal wpatrzona w drzewo): Za wszystko. Za wpływ, jaki przeszłość wywiera na teraźniejszość. Za to, że wciąż kształtuje jej formy, chociaż od dawna zdaje się martwa. Spójrz, nawet ta ulica, jej przebieg zaplanowany przez powojennych urbanistów musiał uwzględnić stojące tu od wieków drzewo. Wyburzali niemieckie zabytki, ale drzewa bali się tknąć. Ciekawe dlaczego?

Ja (w zamyśleniu): Może to jakiś pogański strach. Archaiczny, pierwotny.

Ona: Możesz mieć rację. Opowiedzieć nam tę legendę?

Ja: ...

Wtedy dziewczyna zaczęła opowiadać, wciąż wpatrzona w drzewo (jak gdyby mocą jakiegoś zaklęcia nie mogła oderwać od niego wzroku), ja zaś nawet się nie spostrzegłem, kiedy smak miodu zniknął zupełnie z moich ust. Słuchając jej, też zapatrzyłem się w drzewo, bo trochę głupio było mi gapić się na nią, skoro ona nie obdarowała mnie jak dotąd nawet jednym spojrzeniem. Więc nasze spojrzenia odnalazły się właśnie tam, pośród gałęzi i listowia, w siwych witkach splecionych jak łańcuszki genów, które zahaczały o siebie, zbliżały się i oddalały jak w tańcu. Słońce przyglądało się nam z obojętnością równą tej, z jaką przyglądało się światu przed dziewięcioma wiekami, gdy miejsce, w którym się znajdowaliśmy, było świętym gajem, po którym przechadzali się czciciele Trzygłowa. Tu właśnie wznosił się jego posąg o trzech posrebrzonych twarzach wpatrzonych w trzy kierunki: ku niebu, ku ziemi oraz ku piekłu.

Tam, gdzie dzisiaj stoi kościół świętych Piotra i Pawła, opowiadała dziewczyna, znajdowała się wówczas drewniana gontyna otoczona palisadą. Prowadziły do niej trzy bramy, z których tylko dwie się otwierały. Trzecia bowiem, jak powiadali, prowadziła w otchłań wypełnioną czarnymi wodami. Nieopodal gontyny, w skromnej chacie, mieszkał stary ślepy żerca, sługa Welesa, znawca spraw kosmicznych. Mówiono, że swym sękatym kosturem prowadził planety po nieboskłonie. Żerca miał młodego pomocnika, chłopca imieniem Mateusz, który zastępował mu oczy i uszy, a niekiedy także rozum, który coraz rzadziej powracał do głowy kapłana z kosmicznych, pozacielesnych wycieczek.

Pewnego razu żercę odwiedziła w jego chacie delegacja mieszczan. Ich oblicza były blade, nerwowo tarli dłonie i z trudnością składali zdania. Nie próbowali nawet ukryć trwogi, która ścinała im krew w żyłach. Przyszli ostrzec sędziwego kapłana przed nadciągającym straszliwym niebezpieczeństwem. Oto bowiem, mówili, zbliża się do grodu wielkie wojsko wiedzione przez poganina zwanego Bolesławem o Krzywych Ustach (strzyga jego mać, tfu!). Okrutnik ten, który ponoć oślepił własnego brata, od lat już szerzy postrach na całym Pomorzu. Pali miasta i wsie, pustoszy skarbce, a ludzi morduje bez litości lub, w najlepszym razie, zakuwa ich w kajdany i odsyła do swoich ziem jako brańców. Jak wiadomo, nie oszczędza też chramów i kącin, pali gaje, ścina święte dęby, urąga naszym bogom i plwa na nich! Wszystko zaś w imię demonicznego, nieznanego bożka, którego ziomkowie jego przywiedli z dalekich krain i którego na krzyżu noszą, a który ich rzekomo karmi swoim ciałem, przydając im w ten sposób siły i witalności oraz wzmagając apetyt na krew i mord. Będzie tu lada dzień, ów syn otchłani, dlatego zaklinamy cię, o żerco, synu Welesa, znawco spraw kosmicznych, byś uchodził wraz z nami do grodu i ratował swe życie.

Tak przemawiali do niego zacni delegaci, mówiła dziewczyna, i spoglądali co rusz za siebie, jakby spodziewając się w każdej chwili ujrzeć na horyzoncie zbliżające się wojska Bolesława. Jednak żerca z niewidzącym spojrzeniem swych oczu utkwionym gdzieś poza granicami tego świata rzekł im, że ani myśli porzucać gaju i świętej gontyny, mieszkania Trzygłowa. W snach zobaczył bowiem swoją twarz jako czwartą, umieszczoną obok trzech świętych twarzy na wyniosłym posągu, i wiedział, że pisana mu jest śmierć. Mieszczanie wrócili więc do grodu, zabierając ze sobą Mateusza.

I stało się tak, jak się stać miało. Najechał Bolesław gród i złupił doszczętnie. Jego siepacze nieśli śmierć mieczami dzierżonymi w prawicach, podczas gdy ich lewice czyniły znak krzyża nad krwią i pożogą. Gontynę spalono i tylko jedna z trzech bram ostała się niezniszczona, ta wiodąca do otchłani wypełnionej czarnymi wodami. Nie mogąc jej zburzyć, wbudowano ją później w kościół i ponoć do dziś gdzieś tam jest, przesłonięta wiązaniami cegieł i sztukaterią.

Żercę los dosięgnął pod posągiem Trzygłowa. Stał tam dumnie wyprężony, z uniesionym ku niebu kosturem, jakby do ostatniej chwili prowadził planety po nieboskłonie. A potem kosmos jęknął, w dalekich przestworzach wybuchła gwiazda, burza rozkwitła na słońcu jasnymi plamami, a ręka dzierżąca kostur upadła na ziemię, ścięta żelazem żołdaka.

Wówczas żołdak, nienasycony mordem, zwrócił ostrze miecza ku posągowi Trzygłowa. Zamachnął się i oto nagle, nie wiedzieć skąd, wyrosła przed nim maleńka sylwetka... To Mateusz zasłonił swym ciałem posąg bożyszcza! Padł na kolana przed okrutnym wojem i wyciągnął ku niemu ramiona, błagając, by oszczędził świętość jego ojców. Rezun zawahał się i to wystarczyło. Posąg drgnął, wyryte w nim głowy zwróciły się w stronę żołdaka i trzy posrebrzone spojrzenia złączyły w jedno. Miecz upadł, nie zadając ciosu, a ten, co nim przed chwilą władał, przyoblekł się w kamień, nie wydawszy jęku. Mateusz, wciąż na kolanach, z wyciągniętymi przed sobą ramionami, pozostał w tej pozie na zawsze, mocą Trzygłowa przemieniony w drzewo, aby po kres dziejów przypominać o tym, co się tu wydarzyło w owych odległych czasach przed dziewięcioma wiekami, kiedy świątynie wznoszono bez pozwoleń na budowę, dla zdrowotności pito miód zamiast wody, a słońce z równą co dziś obojętnością przyglądało się zza chmur ziemi i ludziom.

Dziewczyna zamilkła. Opowieść dobiegła końca.NOTA BIOGRAFICZNA AUTORA

MAREK WARCHOŁ (ur. w 1979 r.) – architekt. Mieszka i pracuje w Szczecinie. O architekturze (i nie tylko) pisał do szczecińskiej „Gazety Wyborczej”. Eseje publikował w „Niezbędniku Inteligenta” (dodatku do „Polityki”) oraz w czasopismach o architekturze i sztuce („Arch”, „Design: Alive”, „Rzut”, „Zawód: architekt”), a prozę w: „Akancie”, „Fabulariach” i „Toposie”. Otrzymał kilka wyróżnień w konkursach literackich. Wydał powieść dla dzieci _WIETRZNA KOTLINA_ (e-book, 2011) oraz powieść _BEZDZIEŃ_ (FORMA / DK „13 Muz”, 2024).W SERII _KWADRAT_ UKAZAŁY SIĘ:

„2008”, „2011”, „2014”, „2017”, „2020” – antologie współczesnych polskich opowiadań

ANDRZEJ BALLO „Made in Roland”

MARCIN BAŁCZEWSKI „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”

WENANTY BAMBUROWICZ „Masy powietrza”

WALDEMAR BAWOŁEK „To co obok”

KOSTIA BEREZIN (PAWEŁ LAUFER) „Buty Mesjasza”

JACEK BIELAWA „Kościelec”

MACIEJ BIESZCZAD „Ultradźwięki”

DARIUSZ BITNER „Książka”

JAROSŁAW BŁAHY „Rzeźnik z Niebuszewa”, „Zaklęty w szerszenim gnieździe”

ROMAN CIEPLIŃSKI „Diabelski młyn” , „Ukryte myśli” , „Schyłek”, „Życie zastępcze”

TOMASZ DALASIŃSKI „Dzień na Ziemi”, „Nieopowiadania”, „Przystanek kosmos”

JERZY FRANCZAK „Święto odległości”

KRZYSZTOF GEDROYĆ „Przygody K”

ADRIAN GLEŃ „I”

ANDRZEJ GRODECKI „Iluzje”

BRYGIDA HELBIG „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”

LECH M. JAKÓB „Ciemna materia”

JAROSŁAW JAKUBOWSKI „Ciemna Dolina”, „Koń”, „Wojna”

BOGUSŁAW KIERC „Bazgroły dla składacza modeli latających”

JAROSŁAW KSIĘŻYK „Hydra”

WOJCIECH KLĘCZAR „Wielopole”

BOGUSŁAWA LATAWIEC „Ciemnia”

RYSZARD LENC „Chimera”

ARTUR DANIEL LISKOWACKI „Capcarap”, „Eine kleine”, „Hotel Polski”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”

MIŁKA O. MALZAHN „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu”

AGNIESZKA MASŁOWIECKA „Pyszne ciało”, „Splątanie”

JAROSŁAW MAŚLANEK „Ferma ciał”

PIOTR MICHAŁOWSKI „Światy równoległe”, „Urbs ex nihilo”

ANNA MARIA MICKIEWICZ „Listy z Londynu”

DARIUSZ MUSZER „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”

KRZYSZTOF NIEWRZĘDA „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”

EWA ELŻBIETA NOWAKOWSKA „Apero na moście”

CEZARY NOWAKOWSKI, JAKUB NOWAKOWSKI „Błogosławieni”

PAWEŁ ORZEŁ „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”

PAWEŁ PRZYWARA „Ricoch_ette_”, „Zgrzewka Pandory”

GUSTAW RAJMUS „»Dwie Historie« i inne historie”

KRYSTYNA SAKOWICZ „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”

ALAN SASINOWSKI „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”

GRZEGORZ STRUMYK „Kra”, „Nierozpoznani”, „Wyjście”

ŁUKASZ SUSKIEWICZ „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”

LESZEK SZARUGA „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”

IZABELA SZOLC „Śmierć w hotelu Haffner”

ŁUKASZ SZOPA „Kawa w samo południe”

MICHAŁ TRUSEWICZ „Przednówki”

ANDRZEJ TURCZYŃSKI „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Czasy i obyczaje”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”

ANATOL ULMAN „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”

EMILIA WALCZAK „Hey, Jude!”

MIŁOSZ WALIGÓRSKI „Kto to widział”

HENRYK WANIEK „Miasto niebieskich tramwajów”

MAREK WARCHOŁ „Bezdzień”

MACIEJ WASILEWSKI „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”

BARTOSZ WÓJCIK „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”

GRZEGORZ WRÓBLEWSKI „Nowa Kolonia”

MACIEJ WRÓBLEWSKI „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”

TADEUSZ ZUBIŃSKI „Rzymska wojna”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: