Biologia przekonań - ebook
Biologia przekonań - ebook
Często nie doceniamy mocy podświadomości. Ma ona jednak wyjątkową siłę i moc, z której na ogół nie zdajemy sobie sprawy. Nasze myśli i sposób, w jaki odbieramy wszystko wokół nas, mają udowodniony naukowo wpływ na nasze samopoczucie i zdrowie. „Biologia przekonań” pokazuje nam tę zależność w sposób jednocześnie klarowny i rzeczowy, opierając się na najnowszych doniesieniach nauki.
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960793-2-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka Bruce’a Liptona to wzorcowe kompendium nowej biologii i wszystkich jej implikacji. To wspaniała praca, niesłychanie wnikliwa, a jej lektura to czysta przyjemność. Ogrom bezcennej nowej wiedzy, godny encyklopedii, podany jest tu w sposób błyskotliwy i zarazem prosty. Z jej stron wyłania się prawdziwa rewolucja w myśleniu i pojmowaniu, która może odmienić świat.
– DR JOSEPH CHILTON PEARCE, AUTOR KSIĄŻEK _Magical Child_ I _Evolution’s End_
Cudownie napisana _Biologia przekonań_ Bruce’a Liptona to tak bardzo potrzebna odtrutka na materializm, którym do cna przesiąknięte jest współczesne społeczeństwo. Pogląd, że DNA przesądza o rozwoju życia od początku do końca, z powodzeniem znajduje zastosowanie w inżynierii genetycznej. Jednocześnie uwidaczniają się ujemne strony tego stanowiska. _Biologia przekonań_ zawiera przegląd pionierskich badań z ostatniego ćwierćwiecza w dziedzinie epigenetyki, uznanej w 2004 r. przez „The Wall Street Science Journal” za nową ważną dyscyplinę naukową. Styl autora sprawia, że czyta się ją łatwo i przyjemnie.
– DR KARL H. PRIBRAM, PROFESSOR EMERITUS, STANFORD UNIVERSITY
Bruce Lipton to geniusz. Jego przełomowe spostrzeżenia dostarczają nam narzędzi, dzięki którym możemy znów zapanować nad swoim życiem. Polecam tę książkę każdemu, kto dojrzał do tego, aby wziąć pełną odpowiedzialność za siebie i przyszłość naszej planety.
– LEVAR BURTON, AKTOR I REŻYSER
Książka Bruce’a Liptona rzuca nowe światło na interakcję między biologicznymi organizmami a środowiskiem, a także na wpływ myśli, postrzegania i podświadomości na potencjał uzdrowicielski ciała. Oparte na źródłach naukowych wyjaśnienia i przykłady czynią z niej ożywczą lekturę obowiązkową dla studentów biologii, medycyny i nauk społecznych, a przejrzystość wywodów sprawia, że z powodzeniem mogą po nią sięgnąć szerokie kręgi odbiorców.
– CARL CLEVELAND III, DYREKTOR CLEVELAND CHIROPRACTIC COLLEGE
Rewolucyjne spostrzeżenia Bruce’a Liptona odsłaniają brakujące powiązania między biologią, psychologią i duchowością. Jeśli pragniecie zrozumieć najgłębsze tajniki życia, ta książka będzie jedną z najważniejszych, jaką kiedykolwiek przeczytacie.
– DENNIS PERMAN, WSPÓŁZAŁOŻYCIEL THE MASTER’S CIRCLEPRZEDMOWA
Przedmowa
„Gdybym mógł wybrać, to kim chciałbym być?”. Swego czasu długo się nad tym zastanawiałem. Miałem swoistą obsesję na punkcie tożsamości, gdyż chciałem być kimś innym, nieważne kim, byle nie sobą. Specjalizowałem się w biologii komórki – cytologii, byłem ceniony jako naukowiec i wykładowca na uczelni medycznej, lecz osiągnięcia na polu zawodowym nie mogły przysłonić faktu, że moje życie osobiste okazało się porażką. Im usilniej starałem się w nim zaznać szczęścia i zadowolenia, tym bardziej byłem nieszczęśliwy i niezadowolony. W końcu przemyślałem sprawę i postanowiłem pogodzić się z tym, że szczęście po prostu nie jest mi dane. Uznałem, że dostałem od losu kiepskie karty i nie ma sensu z tym walczyć. _Que sera sera_.
Fatalizm i rezygnacja spadły ze mnie w jednej przełomowej chwili jesienią 1985 roku. Porzuciłem stanowisko profesora na Uniwersytecie Wisconsin i przyjąłem propozycję pracy na uczelni medycznej na Karaibach. Oddalony od akademickiego świata, miałem sposobność wyjścia poza sztywne ramy poglądów panujących w środowisku naukowym. Mogłem spojrzeć z dystansu na to, w co wierzą uczeni zamknięci w swych wieżach z kości słoniowej. W swoim odosobnieniu na szmaragdowej wysepce na lazurowych wodach Morza Karaibskiego doświadczyłem objawienia, które wstrząsnęło moimi przekonaniami o istocie życia i bezpowrotnie obaliło moją naukową wiarę.
Oświecenia doznałem podczas przeglądania wyników swoich dotychczasowych badań nad mechanizmami różnych procesów zachodzących w komórkach. Uświadomiłem sobie nagle, że życiem komórki steruje środowisko za pośrednictwem sygnałów chemicznych i energetycznych, a geny mają w tym tylko niewielki udział. Geny to nic innego jak molekularne matryce wykorzystywane do budowy komórek, tkanek i narządów. Środowisko odgrywa rolę „inżyniera”, który je odczytuje i uruchamia. To ono, w ostatecznym rozrachunku, przesądza o charakterze życia komórki. Procesy życiowe wprawia w ruch „świadomość” środowiska, jaką przejawia każda pojedyncza komórka.
Jako cytolog zdawałem sobie sprawę, że to odkrycie pociąga za sobą doniosłe następstwa, całkowitą zmianę w sposobie postrzegania życia w ogóle. W swojej pracy naukowej poświęciłem się badaniu komórek, ponieważ zawsze uważałem i nadal uważam, że im lepiej poznamy działanie pojedynczej komórki, tym lepiej zrozumiemy, jak funkcjonuje społeczność komórek tworzących nasze ciało. Jeśli świadomość środowiska ma wpływ na pojedyncze komórki, musi również wpływać na cały ludzki organizm składający się z 50 bilionów komórek. Tak jak w przypadku pojedynczej komórki, charakter naszego życia określają nie geny, lecz reakcje na sygnały środowiskowe.
Z jednej strony, to odmienne spojrzenie na istotę życia stało się dla mnie punktem zwrotnym. Od niemal dwudziestu lat wpajałem studentom medycyny Naczelny Dogmat – wiarę w to, że życiem sterują geny. Z drugiej jednak strony, nie mogę powiedzieć, że spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nigdy nie byłem do końca przekonany o słuszności determinizmu genetycznego. Moje wątpliwości po części miały źródło w finansowanych przez rząd badaniach, jakie prowadziłem nad klonowaniem komórek macierzystych. Choć musiałem się wyrwać ze środowiska naukowego, żeby sobie to w pełni uświadomić, wyniki moich badań w tamtym czasie (w 1985 roku) jednoznacznie wskazywały na to, że zasady genetycznego determinizmu, uznawane w biologii za święte, obarczone są zasadniczym błędem.
Mój nowy wgląd w istotę życia potwierdzał to, co wcześniej podpowiadały badania nad komórkami macierzystymi. Co więcej, uświadomiłem sobie, że podważał jeszcze jeden dogmat powszechnie przyjmowany w tamtych czasach w środowisku naukowym – wiarę w to, że wyłącznie medycyna alopatyczna zasługuje na nauczanie na wydziałach lekarskich. Nowe rozumienie natury życia uznaje należną rolę środowiska i płynącej z niego energii, przez co umożliwia pogodzenie nauki i medycyny konwencjonalnej z medycyną alternatywną i wiedzą duchową, dawną i współczesną.
Odkrycie to okazało się dla mnie ważne również w wymiarze indywidualnym, gdyż uświadomiłem sobie, że sam wpędziłem się w swój godny pożałowania stan – wierzyłem bowiem, że pisane jest mi szczególnie nieudane życie osobiste. Nie ulega wątpliwości, że ludzie potrafią uporczywie i z wielkim zamiłowaniem obstawać przy błędnych przekonaniach, ultraracjonalni naukowcy nie stanowią tu żadnego wyjątku. Świetnie rozwinięty ludzki układ nerwowy i stosunkowo dużych rozmiarów mózg świadczą o tym, że nasza świadomość jest o wiele bardziej skomplikowana niż ta, jaką wykazuje pojedyncza komórka. W przeciwieństwie bowiem do komórki, której świadomość jest raczej odruchowa w swej istocie, my możemy wybrać sobie sposób postrzegania środowiska, o ile zaprzęgniemy do tego swój wyjątkowy umysł.
Świadomość, że zmieniając przekonania, mogę nadać nowy kształt własnemu życiu, napełniła mnie otuchą. Gdy pojąłem, że istnieje oparta na naukowych podstawach metoda, dzięki której będę mógł się przeobrazić z odwiecznej „ofiary losu” we „współtwórcę” swego przeznaczenia, od razu poczułem przypływ energii.
Minęło trzydzieści lat od tamtej pamiętnej magicznej chwili na Karaibach i dziesięć lat od pierwszego wydania _Biologii przekonań_. Badania naukowe przeprowadzone w tym czasie, zwłaszcza w ostatnim dziesięcioleciu, potwierdziły to, co uświadomiłem sobie trzy dekady temu. Żyjemy w niezwykłych czasach, ponieważ na naszych oczach nauka obala stare mity i kwestionuje wiarę, na której zasadza się współczesna cywilizacja. Wiarę w to, że jesteśmy kruchymi, biochemicznymi maszynami, którymi zawiadują geny, wypiera rozumienie, że jesteśmy potężnymi twórcami swojego życia oraz świata, w którym żyjemy.
Czasy istotnie się zmieniają, dlatego tak cieszy mnie obecne wznowienie _Biologii przekonań,_ które ukazuje się w okrągłą dziesiątą rocznicę pierwszego wydania z 2005 roku¹. Myślałem nawet, żeby zmienić tytuł na _Biologia przekonań i nadziei_, lecz pozostałem przy oryginalnym, _Biology of Belief_, ze względu na podobieństwo dźwiękowe między _biology_ i _belief_. Niemniej, w tym trudnym okresie przemian, pomimo natłoku złowieszczych doniesień prasowych i telewizyjnych, nadzieja mnie nie opuszcza.
Tak, jestem pełen nadziei, ponieważ moje odczyty na temat _Biologii przekonań_, która ukazała się w trzydziestu pięciu krajach, przyciągają rosnące w ogromnym tempie rzesze słuchaczy i budzą coraz żywszy oddźwięk.
Jestem pełen nadziei, ponieważ oprócz laików na moje odczyty przychodzą przedstawiciele środowisk naukowych i lekarskich, którzy również są zdania, że biomedycyna musi odejść od swego obecnego nastawienia na farmakologię, i często wywiązują się między nami ciekawe, gorące dyskusje.
Jestem pełen nadziei, ponieważ tak wiele osób, z którymi się spotkałem, rozumie, że w _Biologii przekonań_ nie chodzi tylko o przywrócenie poczucia sprawczości jednostce, a już na pewno nie chodzi tylko o mnie samego. Poczułem się zaszczycony, gdy Fundacja Pokoju Goi przyznała mi w 2009 roku nagrodę. Ucieszyło mnie, gdy argumentując decyzję tej organizacji, jej prezes, Hiroo Saionji, dał jasno do zrozumienia, że choć beneficjentem jestem ja, w rzeczywistości uhonorowana zostaje „nowa nauka”, którą zarysowałem w swej książce. Stwierdził on, że przedstawione przeze mnie świadectwa „pogłębiły zrozumienie życia i prawdziwej natury ludzkości, przekonując szerokie kręgi odbiorców o tym, że mogą sami decydować o swoim życiu i stać się odpowiedzialnymi budowniczymi wspólnej, harmonijnej przyszłości na tej planecie”.
Żywię też szczerą nadzieję, że każdy, kto sięgnie po tę książkę, uświadomi sobie, że wiele przekonań rządzących jego życiem jest fałszywych i hamuje jego rozwój. Możecie sami pokierować swoim jestestwem i wkroczyć na drogę prowadzącą do zdrowia i szczęścia, możecie stowarzyszyć się z innymi, których spotkacie na tej drodze tak, aby ludzkość mogła wznieść się na wyższy poziom rozumienia i pokojowego istnienia.
Jeśli chodzi o mnie, nie opuszcza mnie wdzięczność za tę chwilę olśnienia doznanego na Karaibach, dzięki której mogłem zacząć wieść wspaniałe życie, jakim cieszę się obecnie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat podróżowałem po całym świecie, głosząc Nową Biologię, napisałem kolejne dwie książki, _Spontaneous Evolution_ (2009) i _The Honeymoon Effect_ (2013), doczekałem się trójki wnucząt, aha – i stuknęła mi siedemdziesiątka. Zamiast zwalniać tempo z powodu podeszłego wieku, wciąż działam na wysokich obrotach, czerpiąc energię z udanego życia, z więzi łączących mnie z ludźmi, którym leży na sercu dobro tej planety, z nieustającego miesiąca miodowego, jaki przeżywam z moją ukochaną Margaret Horton, partnerką życiową i najlepszą przyjaciółką. Tak ją opisałem, dedykując jej pierwsze wydanie swojej książki, i tak samo opisuję ją teraz. Krótko mówiąc, wiodę tak bogate i satysfakcjonujące życie, że przestałem zadawać sobie pytanie: „Gdybym mógł wybrać, to kim chciałbym być?”. Odpowiedź jest oczywista. Chcę być sobą!
1. Dotyczy wydania oryginalnego.WSTĘP
Wstęp
Magia komórek
Miałem siedem lat i chodziłem do drugiej klasy, gdy na lekcji z naszą wychowawczynią, panią Novak, wspiąłem się na podest, na którym umieszczony był mikroskop. Byłem już dość duży, żeby sięgnąć do obiektywu. Niestety, za mocno przyciskałem oko i widziałem jedynie plamkę światła. W końcu ochłonąłem na tyle, że dotarło do mnie polecenie nauczycielki. Posłusznie odsunąłem trochę oko od okularu i wtedy stało się coś, co raz na zawsze przesądziło o moim dalszym życiu. W polu widzenia pod mikroskopem ukazał mi się maleńki pierwotniak – pantofelek. Byłem urzeczony tym widokiem. Wrzawa dzieciaków jakby przycichła, ulotniły się też szkolne zapachy świeżo naostrzonych ołówków, nowych kredek świecowych i plastikowych piórników z wizerunkiem Roya Rogersa. Pochłonął mnie obcy świat tego jednokomórkowego organizmu, wówczas dla mnie o wiele bardziej fascynujący niż dzisiejsze filmy z wygenerowanymi komputerowo efektami specjalnymi.
W naiwności mego dziecięcego umysłu postrzegałem ten twór nie jako komórkę, lecz jak maluteńką osobę, czującą, myślącą istotę. Ten mikroskopijny jednokomórkowiec w moich oczach bynajmniej nie snuł się bez żadnego celu, lecz wypełniał misję, choć nie miałem pojęcia, na czym miałaby ona polegać. Przyglądałem się, jak pantofelek zwinnie porusza się w zawiesinie glonów. Śledziłem w skupieniu jego poczynania, gdy nagle w tę miniaturową przestrzeń wtargnęła wielka nibynóżka podługowatej ameby.
Niestety, w tej samej chwili moja wizyta w tym lilipucim świecie została gwałtownie przerwana, ponieważ Glenn, klasowy osiłek, ściągnął mnie z podestu i oświadczył, że teraz on chce popatrzeć przez mikroskop. Próbowałem zwrócić uwagę pani Novak na nieczyste zagranie Glenna w nadziei, że dzięki temu dostanę w nagrodę dodatkową minutę przy mikroskopie, lecz do przerwy na lunch zostało już tylko kilka minut i inne stojące w kolejce dzieciaki głośno upominały się o swoje. Po szkole od razu pobiegłem do domu i wielce zaaferowany, opowiedziałem mamie o swojej przygodzie z mikroskopem. Używając całej siły perswazji, jaką może dysponować drugoklasista, prosiłem, błagałem, przymilałem się, aż w końcu uległa i kupiła mi mikroskop, a ja spędzałem przy nim długie godziny, urzeczony obcym światem, jaki ten cud optyki wyczarowywał przed moimi oczami.
Później, na studiach magisterskich, przestawiłem się na mikroskop elektronowy. Jego wyższość nad tym zwyczajnym polega na tym, że jest tysiąc razy potężniejszy. Różnicę między nimi można zilustrować, zestawiając lunetę obserwacyjną, przez którą po wrzuceniu monety turyści mogą oglądać ładne widoki, z umieszczonym na orbicie okołoziemskiej teleskopem Hubble’a, przekazującym obrazy z odległej przestrzeni kosmicznej. Wejście do pracowni z mikroskopem elektronowym to dla adepta biologii odpowiednik obrzędu inicjacyjnego. Prowadzą do niej czarne obrotowe drzwi podobne do tych, które odgradzają ciemnię fotograficzną od oświetlonych pomieszczeń.
Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy wszedłem między skrzydła obrotowych drzwi i zacząłem je przesuwać. Ciemna przestrzeń wyznaczała granicę pomiędzy dwoma światami, moim studenckim życiem i przyszłością, w której poświęcę się badaniom naukowym. Kiedy obrót drzwi dobiegł końca, pchnąłem skrzydło i wszedłem do dużego, pogrążonego w mroku pomieszczenia, oświetlonego kilkoma czerwonymi lampami ciemniowymi. Po chwili, gdy wzrok przystosował się do warunków panujących w sali, moim oczom ukazał się widok, który wprawił mnie w zachwyt. Światło lamp ciemniowych odbijało się niesamowitym czerwonym blaskiem od lśniącej powierzchni kryjącej w sobie zestaw elektromagnetycznych soczewek potężnej kolumny z chromowanej stali, która wznosiła się pośrodku pomieszczenia i sięgała aż do sufitu. U podstawy tej kolumny mieścił się ogromny, podłużny panel sterowniczy, przypominający tablicę przyrządów boeinga 747, z pokrętłami, podświetlonymi miernikami i różnokolorowymi diodami wskaźników. U nasady mikroskopu, na wszystkie strony, niczym korzenie sędziwego dębu, rozchodziły się przypominające macki zwoje grubych kabli, wężyków i przewodów próżniowych. Po całym pomieszczeniu niósł się klekot pomp próżniowych i warkot chłodzonych rur opadowych. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że trafiłem na mostek kapitański statku kosmicznego _Enterprise_. Kapitan Kirk najwyraźniej miał tego dnia wolne, ponieważ przy panelu siedział jeden z moich wykładowców, pochłonięty skomplikowaną procedurą wprowadzania preparatu tkankowego do komory próżniowej, umieszczonej pośrodku stalowej kolumny.
Mijały minuty, a mnie ogarnęło takie samo uczucie jak tego pamiętnego dnia w szkole, kiedy jako drugoklasista pierwszy raz zobaczyłem pod mikroskopem komórkę. Na fosforowym ekranie pojawił się zielony fluoroscencyjny obraz. W plastikowych przegródkach ledwo można było dostrzec obecność trzydziestokrotnie powiększonych, ciemno zabarwionych komórek. Powiększenie wzrastało skokowo. Pojawił się obraz powiększonych kolejno sto, potem tysiąc, wreszcie dziesięć tysięcy razy, a kiedy przeszliśmy w napęd _warp_, komórki widoczne na ekranie były ponad sto tysięcy razy większe niż w rzeczywistości. Naprawdę znalazłem się w świecie _Star Treka_, tyle że zamiast badać przestrzeń kosmiczną, penetrowaliśmy przestrzeń wewnętrzną komórki, dokąd „nie dotarł jeszcze żaden człowiek”. W jednej chwili oglądałem maleńką komórkę, a już w następnej zapuszczałem się w głąb jej struktury molekularnej.
Poczucie, że oto znalazłem się na tak daleko wysuniętych przyczółkach nauki, budziło we mnie dumę. A gdy pozwolono mi siąść za sterami maszynerii, byłem wręcz wniebowzięty. Położyłem ręce na przyrządach, szczęśliwy, że mogę „wystartować do lotu” nad nieznanym wewnątrzkomórkowym światem. Rolę przewodnika odgrywał profesor, który pokazał mi najważniejsze wyznaczniki tego świata: „Tu widać mitochondrium, tam aparat Golgiego, za nim por jądrowy; to jest cząsteczka kolagenu, a to rybosom”.
Moje podniecenie wynikało głównie z tego, że postrzegałem siebie jako pioniera przemierzającego tereny, których nigdy wcześniej nie oglądało ludzkie oko. O ile dzięki mikroskopowi optycznemu zyskałem świadomość, że komórki to myślące istoty, to za sprawą mikroskopu elektronowego stanąłem „twarzą w twarz” z cząsteczkami, które stanowiły samą podstawę życia. Zrozumiałem, że w cytoarchitekturze komórki ukryte są wskazówki, które mogą być pomocne w rozwikłaniu tajemnicy życia.
Na krótką chwilę elektronowe bulaje przemieniły się w magiczną kryształową kulę; w migotliwym zielonkawym blasku fluorescencyjnego ekranu ujrzałem swoją przyszłość. Wiedziałem, że zostanę naukowcem i zajmę się biologią komórkową, a w swoich badaniach skupię się na najdrobniejszych szczegółach struktury komórki, żeby zgłębić sekrety jej życia. Już na początku studiów magisterskich wpojono nam, że struktura i funkcja organizmu są ze sobą ściśle splecione. Zatem jeśli ustalę związek między anatomią komórki a jej zachowaniem, zyskam wgląd w naturę samej Natury. Jako magistrant, później doktorant, a w końcu jako wykładowca na uczelni medycznej, poświęciłem się bez reszty zgłębianiu cząsteczkowej struktury komórki, ponieważ to właśnie w anatomii komórki zapisane są sekrety jej funkcjonowania.
Moje pragnienie odsłonięcia „tajemnic życia” przełożyło się na działalność naukową, w ramach której badałem komórki ludzkie klonowane w hodowli tkankowej. Od pierwszego spotkania z mikroskopem elektronowym minęło dziesięć lat. W międzyczasie zostałem profesorem prestiżowej uczelni medycznej, Wydziału Medycznego Uniwersytetu Wisconsin. Moje badania nad klonowaniem komórek macierzystych przyniosły mi międzynarodowy rozgłos, zostałem też doceniony jako wykładowca. Zacząłem korzystać z potężniejszych mikroskopów elektronowych, które umożliwiały trójwymiarowe „przejażdżki” w głąb organizmów, a uzyskiwane dzięki nim obrazy przypominały wizualizacje w tomografii komputerowej. Dawały mi możliwość bezpośredniego wglądu w strukturę cząsteczkową, odpowiedzialną za magię życia. Lecz choć narzędzia miałem coraz bardziej wyrafinowane, moje podejście do obserwowanego świata się nie zmieniło. Wciąż tkwiło we mnie przekonanie siedmiolatka, że życie każdej z badanych przeze mnie komórek ma określony cel.
Niestety, nie miałem takiego przekonania w odniesieniu do własnego życia. Nie wierzyłem w Boga, choć muszę przyznać, że czasami wyobrażałem sobie jakąś Najwyższą Istotę, która rządzi wszystkim, zdradzając przy tym wyjątkowo przewrotne poczucie humoru. Byłem przecież tradycyjnym biologiem, który nie zaprząta sobie głowy kwestią istnienia Boga: życie to wynik ślepego przypadku, szczęśliwego trafu, czy ściślej mówiąc, genetycznej loterii. Dewiza naszej profesji od czasów Darwina brzmiała: „Bóg? A po kiego grzyba nam Bóg!”.
Lecz Darwin nie podważał istnienia Boga. Starał się po prostu wykazać, że życie na Ziemi kształtował przypadek, a nie Boża Opatrzność. W wydanej w 1859 roku rozprawie _O pochodzeniu gatunków_ Darwin dowodził, że dzieci otrzymują cechy osobnicze od swoich rodziców. Sugerował, że charakter życia jednostki zdeterminowany jest przez „czynniki dziedziczne” przekazane jej przez matkę i ojca. Ta myśl natchnęła zastępy przyszłych uczonych do gorączkowych poszukiwań, do podjęcia prób rozłożenia życia na jego podstawowe budulce, ponieważ wierzono, że to właśnie w strukturze komórki można odkryć mechanizm dziedziczenia, który rządzi przebiegiem życia.
Poszukiwania te zakończyły się z wielkim szumem pięćdziesiąt lat temu, kiedy James Watson i Francis Crick opisali budowę i funkcję podwójnej helisy DNA, tworzywa genów. Naukowcy wreszcie natrafili na „dziedziczne czynniki”, o których pisał Darwin w dziewiętnastym wieku, i zrozumieli zasadę ich działania. Brukowce zwiastowały nastanie nowego wspaniałego świata inżynierii genetycznej, która obiecywała dzieci z katalogu i leczenie rozmaitych chorób jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pamiętam dokładnie nagłówki z pierwszych stron gazet, które tego pamiętnego dnia 1953 roku ogromnymi literami obwieszczały: „ODKRYCIE TAJEMNICY ŻYCIA”.
Upajające się odkryciem Watsona i Cricka brukowce nie były odosobnione, również biolodzy szybko zostali wyznawcami nowej wiary, której fundament stanowił gen. Naczelnym Dogmatem biologii molekularnej, pieczołowicie utrwalonym w podręcznikach, stało się przekonanie, że DNA steruje życiem organizmu. W toczącej się od dawna debacie nad tym, czy większy wpływ ma dziedziczenie, czy raczej środowisko, szala przechyliła się zdecydowanie na korzyść dziedziczenia. Wcześniej uważaliśmy, że DNA odpowiedzialne jest wyłącznie za cechy fizyczne, teraz zaczęliśmy wierzyć, że geny sterują również naszymi uczuciami i zachowaniami. Zatem jeśli przyszedłeś na świat z wadliwym genem odpowiedzialnym za szczęście, nie masz szans na szczęśliwe życie.
Co gorsza, ja sam sądziłem, że należę do nieszczęśników cierpiących z powodu braku lub mutacji genu szczęśliwości. Niemal słaniałem się na nogach od nieustannie spadających na mnie emocjonalnych ciosów, które wysysały ze mnie siły. Mój ojciec toczył długą i bolesną walkę z rakiem. Ponieważ w ostatnim stadium choroby opiekę nad nim sprawowałem głównie ja, przez cztery miesiące, co trzy, cztery dni, latałem z Wisconsin do Nowego Jorku, gdzie mieszkał. Czuwałem więc przy jego łożu śmierci, a jednocześnie, niejako „z doskoku”, starałem się prowadzić badania i zajęcia ze studentami, próbowałem też napisać wniosek o przedłużenie grantu dla Narodowych Instytutów Zdrowia.
Dobijał mnie też rozwód, który nie dość, że wyczerpywał psychicznie, to jeszcze nadwerężał finanse. Zaspokajanie żądań przedstawicieli prawa okazało się bardzo kosztowne, więc moje zasoby pieniężne gwałtownie się kurczyły. Spłukany i bez dachu nad głową, praktycznie żyłem na walizkach. W końcu wylądowałem w klitce, w obskurnym bloku, dla którego mieszkańców szczytem marzeń była poprawa warunków bytowych dzięki przeniesieniu się do przyczepy. Sąsiedzi zza ściany napawali mnie przerażeniem. Nie minął tydzień, odkąd tam zamieszkałem, gdy ktoś włamał się do mnie i ukradł wieżę stereo. Po tygodniu do moich drzwi zapukał czarnoskóry olbrzym, przypominający Bubbę z „Akademii policyjnej”. Trzymając w jednej ręce butelkę piwa, a w drugiej gwóźdź, którego używał jako wykałaczki, Bubba zwrócił się do mnie z pytaniem, czy mam gdzieś instrukcję obsługi magnetofonu.
Dno osiągnąłem w dniu, kiedy rzuciłem telefonem w przeszklone drzwi swojego gabinetu, rozbijając w drobny mak szybę z napisem „Dr Bruce H. Lipton, profesor anatomii, Wydział Medyczny Uniwersytetu Wisconsin”, wykrzykując przy tym: „Dłużej tego nie wytrzymam!”. Do mojego wybuchu przyczyniła się rozmowa telefoniczna z pracownikiem banku, który grzecznie, lecz stanowczo oświadczył, że nie może przyznać mi kredytu hipotecznego. Przypomniała mi się scena z „Czułych słówek”, w której Debra Winger celnie podsumowuje wyrażane przez jej męża nadzieje na otrzymanie stanowiska profesora: „Nie starcza nam teraz pieniędzy na opłacenie rachunków. A jeśli dostaniesz to stanowisko, to tak będzie już zawsze!”.
Magia komórek – powtórka z rozrywki
Na szczęście udało mi się wyrwać z tego obłędu, a sprawił to krótkoterminowy kontrakt z uczelnią medyczną na Karaibach. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że nowa praca nie oznacza końca moich problemów, ale kiedy samolot przedarł się przez pułap chmur wiszących nad Chicago, ogarnęło mnie uczucie beztroski. Przygryzłem policzek, żeby uśmiech, jaki pojawił się na mej twarzy, nie przerodził się w głośny śmiech. Rozpierała mnie radość, jak wtedy, gdy w wieku siedmiu lat odkryłem pasję życia – magię komórek.
Jeszcze bardziej upojny nastrój ogarnął mnie na pokładzie małego, sześcioosobowego samolotu lecącego do Montserrat, położonej na Morzu Karaibskim drobiny lądu, o wymiarach sześć na piętnaście kilometrów. Jeśli Eden kiedykolwiek istniał, z pewnością przypominał mój nowy dom, wysepkę wyłaniającą się z migocącego błękitnego morza niczym gigantyczna bryła szmaragdu. Kiedy wraz z pozostałymi pasażerami wysiadłem z samolotu, na płycie lotniska przywitał mnie odurzający powiew, przesycony wonią gardenii.
Zgodnie z miejscowym zwyczajem, który skwapliwie przyjąłem, pora zachodu słońca przeznaczona była na kontemplację i wyciszenie. Już od rana cieszyłem się na to cudowne świetliste widowisko rozgrywające się na niebie, godne ukoronowanie każdego dnia. Mieszkałem w domu z oknami wychodzącymi na zachód, położonym nad kilkunastometrowym urwiskiem przy samym morzu. Ścieżką biegnącą porośniętym drzewami i paprocią jarem, zakończonym prześwitem w gęstwinie krzewów jaśminowych, schodziło się na ustronną plażę. Tam wzbogacałem tradycyjny wieczorny rytuał, zanurzając się w ciepłej i przejrzystej jak gin wodzie, zmywając z siebie osad dnia. Pływałem trochę, a potem lepiłem z piasku wygodne siedzisko z oparciem, siadałem i patrzyłem, jak słońce powoli chowa się w wodzie.
Na tej zagubionej na morzu wysepce znalazłem wytchnienie od wyścigu szczurów, mogłem wreszcie zerwać z oczu ciemną opaskę dogmatycznych przekonań zachodniej cywilizacji i zobaczyć świat w nowym świetle. Początkowo myśli zajmowało mi nieustanne roztrząsanie i ocenianie fiaska, jakim okazało się moje życie. Lecz wkrótce wewnętrzny cenzor przestał mnie zadręczać i zakończył swój bezlitosny przegląd czterdziestu lat, jakie spędziłem na tej planecie. Zacząłem na nowo doświadczać, co znaczy żyć chwilą obecną i smakować ją, przypominać sobie doznania, którymi cieszyłem się jako beztroskie dziecko, zacząłem znów czerpać przyjemność z samego faktu, że żyję.
Przebywając na tej rajskiej wysepce, stałem się bardziej ludzki, w dwojakim tego słowa znaczeniu. Stałem się również lepszym specjalistą w swojej dziedzinie – biologii komórkowej, czyli cytologii. Do tej pory wiedzę oraz naukowe szlify zdobywałem w sterylnych, tchnących martwotą klasach, salach wykładowych i laboratoriach. Kiedy zanurzyłem się w bogatym ekosystemie Karaibów, zmieniłem swoje spojrzenie na biologię – przyroda jawiła mi się teraz jako żywy, oddychający, sprzężony układ, a nie zbiorowisko poszczególnych gatunków walczących o miejsce na Ziemi.
Medytacja w ciszy leśnych ustroni oraz podziwianie podwodnych, misternie inkrustowanych koralowych raf uświadomiły mi zadziwiające wzajemne powiązanie tamtejszej flory i fauny. Wszystkie gatunki żyją tam w delikatnej, dynamicznej równowadze, nie tylko z innymi gatunkami, ale również ze swoim środowiskiem. Pieśń, która w tym rajskim ogrodzie sączyła się do mych uszu, głosiła harmonię życia, a nie odwieczne zmagania. Nabrałem głębokiego przeświadczenia, że współczesna biologia nie docenia ważnej roli współpracy w przyrodzie, ponieważ jej darwinowskie korzenie uwypuklają rywalizację jako zasadę życia.
Kiedy tak odmieniony wróciłem do Wisconsin, moi koledzy na wydziale nie byli szczęśliwi. Stałem się zagorzałym radykałem – śmiałem podważać uświęcone prawdy biologii, na których się opierała. Zacząłem nawet otwarcie krytykować Charlesa Darwina i wątpić w zasadność jego teorii ewolucji. W oczach innych biologów takie postępowanie z mojej strony było równoznaczne z nagłą przemianą księdza, który wtargnąwszy do Watykanu, krzyczy, że papież jest oszustem.
Nie zdziwiłbym się, gdyby koledzy tłumaczyli sobie mój kolejny krok urazem głowy, doznanym na wyspie w wyniku uderzenia spadającym orzechem kokosowym: postanowiłem porzucić profesorską posadę i spełniając młodzieńcze marzenie, przyłączyłem się do zespołu rockowego, z którym wyjechałem w trasę koncertową. Odkryłem talent Yanniego, który zyskał w końcu zasłużoną sławę, i zająłem się oprawą laserową jego koncertów. Szybko wyszło jednak na jaw, że dużo lepiej nadaję się do prowadzenia wykładów i badań naukowych niż do oświetlania rozrywkowych przedstawień. Przemogłem kryzys wieku średniego, o którym opowiem w jednym z rozdziałów, porzuciłem show-biznes i wróciłem na Karaiby, gdzie znów miałem uczyć biologii komórkowej.
W swej karierze akademickiej zahaczyłem jeszcze o Wydział Medycyny na Uniwersytecie Stanforda, który okazał się jej ostatnim przystankiem. Byłem już wówczas zaprzysięgłym orędownikiem „nowej” biologii. Odrzuciłem nie tylko darwinowską wersję ewolucji z jej naczelną zasadą walki o byt, ale również Naczelny Dogmat biologii – twierdzenie, że to geny sterują życiem. Nie zgadzałem się z nim z jednego zasadniczego powodu: otóż geny nie mogą się samoczynnie włączać ani wyłączać. Innymi słowy, geny same się nie ujawniają. Musi pobudzić je do działania jakiś czynnik występujący w środowisku. Mimo że potwierdzają to pionierskie badania, zaślepieni dogmatem o wszechmocy genu konserwatywni naukowcy nie przyjmują ich wyników do wiadomości. Moja jawna krytyka Naczelnego Dogmatu wyrobiła mi opinię heretyka. Już nie zasługiwałem jedynie na ekskomunikę – dla takich jak ja szykowano stos!
Kiedy ubiegałem się o posadę na Uniwersytecie Stanforda, poproszono mnie o wygłoszenie próbnego wykładu. W trakcie prelekcji zarzuciłem zgromadzonym na sali uczonym, a były wśród nich międzynarodowe sławy genetyki, że w swym zasklepieniu przypominają religijnych fundamentalistów; trwają przy Naczelnym Dogmacie, choć dowody przemawiają przeciwko niemu. Po mym obrazoburczym wystąpieniu na sali wybuchły gniewne okrzyki. Byłem pewny, że z mojej pracy nici. Tymczasem przedstawione przeze mnie zasady nowej biologii uznano za ożywcze i obiecujące na tyle, by zaproponować mi stanowisko na uczelni. Zyskałem poparcie kilku wybitnych uczonych, między innymi kierownika Katedry Patologii, Klausa Benscha. Dzięki temu mogłem rozwijać swoje koncepcje i stosować je w badaniach nad klonowanymi komórkami ludzkimi. Ku zdumieniu wielu naukowców z mego otoczenia, doświadczenia w pełni potwierdziły głoszoną przeze mnie alternatywną wizję biologii. W oparciu o wyniki tych badań opublikowałem dwa artykuły (Lipton i wsp. 1991, 1992) i porzuciłem życie akademickie, tym razem na dobre.
Odszedłem, gdyż mimo wsparcia, jakie otrzymałem ze strony uczelni, czułem, że moje przesłanie trafia w próżnię. W świetle badań podejmowanych przez naukowców w późniejszych latach, moje zastrzeżenia wobec Naczelnego Dogmatu i nadrzędności genów okazały się jak najbardziej zasadne. A epigenetyka, nauka badająca mechanizmy, za pomocą których środowisko wpływa na funkcjonowanie genów, należy dziś do najprężniej rozwijających się dziedzin wiedzy. Wykazanie istotnej roli środowiska w regulowaniu aktywności genów było celem moich badań nad komórką prowadzonych już dwadzieścia lat wcześniej (Lipton 1977a, 1977b), a więc na długo zanim epigenetyka jako gałąź nauki stała się modna. Choć świadomość ta przynosi mi poniewczasie intelektualną satysfakcję, wiem, że gdybym pozostał na uczelni i dalej prowadził tam badania, moi koledzy wciąż zastanawialiby się, czy aby co jakiś czas nie spada mi na głowę kolejny orzech kokosowy, ponieważ w ciągu ostatniej dekady moje poglądy coraz bardziej się radykalizowały. Zafascynowanie nową biologią to nie tylko przygoda intelektualna. Wierzę, że komórki uczą nas czegoś więcej niż tylko mechanizmów życia – możemy się od nich również dowiedzieć, jak żyć, aby nasze życie było pełne i bogate.
W hermetycznym środowisku naukowym takie poglądy z pewnością przyniosłyby mi nagrodę zbzikowanego doktora Dolittle za antropomorfizm, a ściślej mówiąc za cytomorfizm, głoszenie świadomości komórki, lecz dla mnie są biologią czystej wody. Choć uważasz się za odrębną jednostkę, z punktu widzenia biologii komórkowej stanowisz zgodną społeczność około 50 bilionów jednokomórkowych obywateli. Niemal wszystkie składające się na twoje ciało komórki to podobne do ameby twory, które wypracowały wspólną strategię współdziałania na rzecz swojego przetrwania. W ujęciu najbardziej podstawowym, ludzka istota to po prostu wynik „zbiorowej świadomości drobnoustrojowej”. Tak jak naród stanowi odbicie cech swych członków, nasze człowieczeństwo musi odzwierciedlać fundamentalną naturę komórkowej społeczności.
Czego uczą nas o życiu komórki
Biorąc za wzór społeczność komórek, doszedłem do wniosku, że nie jesteśmy ofiarami własnych genów – jesteśmy panami swojego losu i mamy moc budowania życia, w którym panują pokój, szczęście i miłość. Wypróbowałem to na sobie, odpowiadając niejako na zarzuty słuchaczy mych wykładów, zdziwionych tym, że te moje prawdy mnie samego nie uczyniły szczęśliwszym. Mieli rację; zrozumiałem, że powinienem tę świadomość i nowatorską wizję biologii wnieść do codziennego życia. O tym, że mi się to udało, przekonałem się pewnej słonecznej niedzieli w Nowym Orleanie, gdy kelnerka w kawiarni powiedziała do mnie: „Kochaniutki, wyglądasz na najszczęśliwszego człowieka na świecie. Zdradź mi swój sekret, skarbie. Dlaczego jesteś taki szczęśliwy?”. Zaskoczyło mnie jej pytanie i właściwie bez zastanowienia wypaliłem: „Bo jestem w niebie!”. Kelnerka pokiwała głową, mrucząc pod nosem: „Coś takiego”, a potem przyjęła ode mnie zamówienie. Rozszyfrowała mnie. Byłem szczęśliwy jak nigdy wcześniej w całym swoim życiu.
Czytelnicy nastawieni sceptycznie, a takich jest przecież niemało, mogą słusznie powątpiewać w głoszone przeze mnie przekonanie, że Ziemia to Niebo. Przecież z religijnego punktu widzenia Niebo to miejsce, w którym bytują Najwyższa Istota oraz błogosławieni zmarli. Niektórzy pewnie sobie pomyślą: „Ten facet naprawdę sądzi, że Niebo zawiera w sobie Nowy Orlean albo jakiekolwiek inne duże miasto istniejące na tym świecie? Obdarte bezdomne kobiety i dzieci wegetujące w zaułkach; powietrze tak gęste, że trudno stwierdzić, czy gwiazdy naprawdę świecą na niebie; rzeki i jeziora tak zanieczyszczone, że przeżyć mogą w nich jedynie jakieś niewyobrażalne przerażające stwory? Ta Ziemia ma być Niebem? Tutaj przebywa Najwyższa Istota? I on Ją zna?”.
Odpowiedzi na te pytania brzmią twierdząco. Choć gwoli ścisłości muszę przyznać, że nie znam osobiście całej Najwyższej Istoty, ponieważ nie znam całej ludzkości. Na Miłość Boską, jest WAS ponad sześć miliardów! Co więcej, nie znam też tak naprawdę wszystkich przedstawicieli wielkiego królestwa roślin i zwierząt, a wierzę, że oni również składają się na Boga.
Jak zawołałby sierżant na musztrze: „Wrrrróć! On twierdzi, że ludzie są Bogiem?”.
No cóż, owszem, tak właśnie twierdzę. Choć nie ja to wymyśliłem. Napisane jest przecież w Księdze Rodzaju, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Tak, tak, były zadeklarowany racjonalista powołuje się teraz na świętych mędrców, Jezusa, Buddę, Rumiego. W moich poglądach nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni – porzuciłem redukcjonistyczne, naukowe spojrzenie na życie i przyjąłem duchowe. Jesteśmy stworzeni na obraz Boga i jeśli pragniemy poprawić naszą fizyczną i psychiczną kondycję, musimy w naszym sposobie widzenia rzeczywistości znów uwzględnić Ducha.
Ponieważ nie jesteśmy bezradnymi biochemicznymi machinami, sprawy nie rozwiąże łykanie pigułki za każdym razem, kiedy w naszym ciele czy umyśle coś nie gra. Chirurgia i leki to potężne narzędzia, o ile ich się nie nadużywa, lecz w myśleniu, że z pomocą farmakologii wszystko da się w prosty sposób naprawić, tkwi zasadniczy błąd. Ilekroć wprowadzamy do organizmu lek, żeby przywrócić właściwe działanie procesu A, nieuchronnie zakłócamy proces B, C czy D. To nie sterowane przez geny hormony czy neuroprzekaźniki panują nad naszymi ciałami i umysłami – to nasze przekonania wpływają na nasze ciała i umysły, a więc na to, jak żyjemy… Och wy, ludzie małej wiary!
Z ciasnej szufladki na wolność i światło
W mojej książce wytyczam granicę, rysując przysłowiową linię na piasku. Po jednej stronie rozciąga się świat w ujęciu neodarwinistycznym, które przedstawia życie jako niekończącą się wojnę zwaśnionych, biochemicznych robotów. Po drugiej znajduje się Nowa Biologia, postrzegająca życie w kategoriach wspólnej wyprawy, której uczestnicy współdziałają ze sobą i potrafią sami się zaprogramować tak, aby wieść życie pełne radości. Kiedy przejdziemy na tę jasną stronę i zrozumiemy, na czym polega Nowa Biologia, przestaniemy wreszcie toczyć frakcyjne spory o to, co jest ważniejsze: dziedziczenie czy środowisko. Pojmiemy bowiem, że w pełni świadomy umysł wykorzystuje jako swój atut i jedno, i drugie.
Humaniści mogą się obawiać, że w swej książce proponuję zawiły wykład naukowy, lecz ja im powiadam: Nie lękajcie się. Kiedy pracowałem na uczelni, męczyłem się w obowiązkowym trzyczęściowym sztywnym garniturze i ciasno zawiązanym krawacie, cierpiałem katusze podczas niekończących się zebrań, ale uczenie sprawiało mi ogromną przyjemność. I później, mimo że porzuciłem karierę akademicką, niejako kontynuowałem pracę dydaktyczną. Jeździłem po całym świecie z wykładami na temat zasad Nowej Biologii. Dzięki tym odczytom doszlifowałem umiejętność przedstawiania trudnych zagadnień naukowych w formie przystępnych prezentacji, wzbogaconych kolorowymi wykresami, z których sporo zamieściłem również w tej książce.
Rozdział pierwszy poświęcony jest „mądrym” komórkom; poruszam w nim kwestię, dlaczego i w jaki sposób możemy się od nich wiele dowiedzieć o naszych ciałach i umysłach. W rozdziale drugim przytaczam naukowe dowody wskazujące na to, że geny nie sterują życiem. Przedstawiam w nim również najnowsze odkrycia epigenetyki, dynamicznie rozwijającej się dziedziny biologii, odsłaniającej tajniki mechanizmów, za pomocą których środowisko oddziałuje na zachowanie komórek bez naruszania kodu genetycznego. Ta gałąź wiedzy rzuca nowe światło na powstawanie i przebieg takich chorób jak rak czy schizofrenia, ujawniając ich niezwykle skomplikowany charakter.
Rozdział trzeci traktuje o błonie komórkowej, czyli „skórze” komórki. Z pewnością więcej słyszeliście o jądrze komórki, w której mieści się DNA, niż o jej błonie. Zaawansowane badania coraz wyraźniej ujawniają jednak to, co stwierdziłem przed niemal trzydziestu laty: prawdziwym mózgiem zawiadującym czynnościami komórki jest jej błona. Na podstawie najnowszych odkryć można sądzić, że ta wiedza przyczyni się do niebywałego postępu w medycynie.
W rozdziale czwartym zajmuję się oszałamiającymi osiągnięciami fizyki kwantowej. Jej zdobycze są wprost bezcenne dla zrozumienia istoty chorób i ich odpowiedniego leczenia. To prawdziwa tragedia, że konserwatywne środowisko medyczne jeszcze nie wprowadziło fizyki kwantowej do programów nauczania na wydziałach kształcących przyszłych lekarzy i nie wykorzystuje jej w swoich badaniach. (Sądząc jednak po odzewie ze strony moich słuchaczy, wielu przedstawicieli tego środowiska poszukuje nowych paradygmatów).
W rozdziale piątym wyjaśniam tytuł książki, _Biologia przekonań_. Pozytywne myśli znacząco wpływają na zachowanie i geny, ale tylko wtedy, gdy są one zgodne z wzorcami „wdrukowanymi” w podświadomość. Myśli negatywne mają równie potężny wpływ. Kiedy zrozumiemy, jak ten zespół pozytywnych i negatywnych przekonań, czyli nasza wiara, wpływa na naszą biologię, możemy tę wiedzę wykorzystać w naszym życiu tak, aby cieszyć się zdrowiem i szczęściem.
Rozdział szósty ujawnia, dlaczego zarówno komórkom, jak i ludziom potrzebny jest rozwój oraz w jaki sposób strach hamuje ten rozwój, a miłość, przeciwieństwo strachu, mu sprzyja.
Rozdział siódmy skupia się na świadomym wychowywaniu potomstwa. Rodzice muszą w pełni zdać sobie sprawę z tego, jaką rolę odgrywają w kształtowaniu przekonań dziecka i jaki wpływ te przekonania mają na całe jego późniejsze życie, a tym samym na dzieje ludzkiej cywilizacji. Ten rozdział nie jest przeznaczony tylko dla rodziców; każdy z nas był dzieckiem, a wgląd w to, jak zostaliśmy w dzieciństwie zaprogramowani, to prawdziwe objawienie!
Z kolei w Epilogu mówię o tym, w jaki sposób za sprawą Nowej Biologii uświadomiłem sobie konieczność powiązania dziedziny Ducha i dziedziny Nauki, rzecz kiedyś nie do pomyślenia dla naukowca-agnostyka. Jestem zaszczycony tym, że „Watkins Mind Body Spirit”, czasopismo wydawane przez najstarszą księgarnię ezoteryczną w Londynie, umieściło mnie na liście 100 Najbardziej Wpływowych Duchowych Autorytetów żyjących w naszych czasach. Moje nazwisko znalazło się w doborowym towarzystwie, obok Dalaj Lamy, Desmonda Tutu, Wayne Dyera, Thicha Nhata Hanhy, Deepaka Chopry, Gregga Bradena i mojego wydawcy, Louise Hay. Jakież to niezwykłe wyróżnienie dla kogoś, kto kiedyś badał wyłącznie mechanistyczny, materialny świat!
Czy jesteś gotów rozważyć alternatywę dla wizji świata i człowieka głoszonej przez współczesną medycynę – istnienie rzeczywistości, w której ludzkie ciało to coś więcej niż tylko biochemiczna machina? Czy jesteś gotów zaprząc swój podświadomy i świadomy umysł do tworzenia życia, w którym panują zdrowie, szczęście i miłość, bez pomocy inżynierii genetycznej i uzależniania się od leków? Nie musisz niczego kupować ani do niczego się zobowiązywać. Wystarczy, że na chwilę „odłożysz na półkę” archaiczne przekonania wpojone ci przez świat nauki i przez media, aby wypróbować nową, porywającą świadomość, jaka wyłania się z najnowszych pionierskich badań.