Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Blady ogień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Blady ogień - ebook

"Blady ogień" to jedno z niekwestionowanych arcydzieł Vladimira Nabokova, książka oparta na niepowtarzalnym pomyśle formalnym. Rzecz składa się z poematu napisanego przez fikcyjnego dwudziestowiecznego poetę amerykańskiego oraz przedmowy do niego, komentarza i indeksu pióra również fikcyjnego edytora, który wykorzystał okoliczności, by przejąć kontrolę nad rękopisem. Czytelnik szybko orientuje się, że teksty komentatora nie przystają do komentowanego przezeń utworu. Edytor opowiada przede wszystkim własną historię, historię ostatniego, zdetronizowanego wskutek rewolucji władcy nieistniejącej na mapach krainy o nazwie Zembla oraz zamachu na króla-emigranta. Fabuła wyłaniająca się z komentarza jest jasna, wyraźna, pełna szczegółów i precyzyjnie zarysowanych postaci, nietrudno jednak zgadnąć, że są to rojenia szaleńca. "Realnego" przebiegu wydarzeń trzeba się domyślać, ale czytelnik otrzymuje wystarczająco wiele informacji, by domysły złożyły się w logiczną i przekonywającą całość.

Mary McCarthy napisała o tej powieści, że "jest jednym z największych dzieł sztuki naszego stulecia", czyli wieku XX, i bez wątpienia miała rację!

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8387-062-5
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Blady ogień, poemat napisany kupletem bohaterskim, złożony z dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu wersów, podzielony na cztery pieśni, stworzył John Francis Shade (urodzony piątego lipca 1898 roku, zginął dwudziestego pierwszego lipca 1959) w ciągu ostatnich dwudziestu dni życia, w swoim domu w New Wye w Appalachii w Stanach Zjednoczonych. Rękopis – głównie czystopis – z którego wiernie przedrukowano niniejszą wersję, składa się z osiemdziesięciu fiszek średniej wielkości, przy czym na górnej różowej linii każej z nich Shade umieścił nagłówek (numer pieśni i datę), a w czternaście linii niebieskich wpisał cienką stalówką, drobnym, imponująco wyraźnym charakterem, tekst swego poematu, opuszczając jedną niebieską linię, ilekroć chciał zaznaczyć odstęp między strofami, i zaczynając każdą kolejną pieśń od nowej fiszki.

Krótka (sto sześćdziesiąt sześć wersów) Pieśń Pierwsza, w której co chwila napotykamy zabawne ptaszę lub halo przysłoneczne, wypełnia trzynaście fiszek. Pieśń Druga, ulubienica czytelników, i to wstrząsające tour de force, Pieśń Trzecia, są identycznej długości (trzysta trzydzieści cztery wersy) i zajmują po dwadzieścia siedem fiszek. Pieśń Czwarta długością równa jest Pierwszej i także zajmuje trzynaście fiszek, z których ostatnie cztery, zużyte w dniu śmierci autora, zawierają poprawiony brulion zamiast czystopisu.

John Shade, człowiek metodyczny, zazwyczaj przepisywał o północy swe dzienne pensum ukończonych wersów, lecz nawet jeśli później postanawiał przepisać je raz jeszcze – podejrzewam zaś, że czasem mu się to zdarzało – oznaczał daną fiszkę lub fiszki nie datą ostatecznych poprawek, lecz poprawionego brulionu lub pierwszej wersji czystopisu. Czyli zapisywał dzień autentycznego tworzenia, a nie powtórnych czy wręcz wtórnych natchnień. Naprzeciw mojej obecnej siedziby znajduje się okropnie hałaśliwe wesołe miasteczko.

Dysponujemy zatem pełnym kalendarium jego pracy. Pieśń Pierwszą zaczął po północy drugiego lipca, a zakończył czwartego. Pieśń Drugą rozpoczął w dniu swych urodzin, ukończył zaś jedenastego lipca. Kolejny tydzień poświęcił Pieśni Trzeciej. Pieśń Czwartą zaczął dziewiętnastego lipca, a ostatnia, trzecia, część jej objętości (wersy 949–999) ma, jak już wspomniałem, formę poprawionego brulionu. Nadzwyczaj nieporządny z wyglądu, pełen miażdżących skreśleń i huraganowych wstawek, nie mieści się on między liniami fiszki tak akuratnie jak czystopis. Okazuje się jednak przepięknie dokładny, skoro już damy weń nurka i zmusimy się, żeby otworzyć oczy w krystalicznej głębi, którą skrywa zmącona powierzchnia. Nie ma tam ani jednego dziurawego wersu czy dwuznacznego zapisu. Powinno to być wystarczającym dowodem, że zarzuty sformułowane (dwudziestego czwartego lipca 1959 roku) w wywiadzie gazetowym z pewnym samozwańczym shadzistą – który, nie zapoznawszy się z rękopisem poematu, stwierdził, że „składa się on z luźnych szkiców i żaden z nich nie pozwala ustalić ostatecznej wersji utworu” – są złośliwym wymysłem tych, co pragną nie tyle ubolewać nad stanem, w jakim pozostało dzieło wielkiego poety, gdy śmierć przerwała mu pracę, ile uwłaczać kompetencji, a może i uczciwości niżej podpisanego redaktora i komentatora.

Inne stwierdzenie wygłoszone publicznie przez profesora Hurleya i jego klikę dotyczy zagadnień strukturalnych. Cytuję z tego samego wywiadu: „Nie sposób orzec, jak długi w zamyśle Johna Shade’a miał być poemat, nie można jednak wykluczać, że to, co autor po sobie pozostawił, stanowi jedynie drobny fragment utworu, który widział w szkle, niby w zagadce”. Znowu bzdura! Prócz mnóstwa dowodów wewnętrznych, które rozbrzmiewają istnym klangorem w Pieśni Czwartej, jest jeszcze oświadczenie Sybil Shade (w dokumencie z dwudziestego piątego lipca 1959 roku), iż mąż jej „nigdy nie zamierzał przekroczyć formy czterech części”. Pieśń Trzecia miała być przedostatnią – sam słyszałem, jak to powiedział w trakcie przechadzki o zachodzie słońca, kiedy myśląc na głos, oceniał wykonaną tego dnia pracę i gestykulował z samozadowoleniem, które można mu wszak wybaczyć, a jego dyskretny towarzysz daremnie usiłował dostosować swój zamaszysty, długonogi krok do spazmatycznej dreptaniny starego niechlujnego poety. Mało tego: powiem nawet (podczas gdy nasze cienie dalej spacerują bez nas), że został mu do napisania już tylko jeden wers (a mianowicie wers tysięczny), tożsamy z wersem pierwszym, dopełniający symetrii struktury, której dwie identyczne części środkowe, solidne i rozbudowane, tworzą wraz z krótszymi flankami bliźniacze skrzydła, każde długości pięciuset wersów, i niech szlag trafi tę muzykę. Znając kombinatoryczne skłonności Shade’a i jego subtelne wyczucie harmonicznej równowagi, nie wyobrażam sobie, żeby chciał zdeformować fasety swego kryształu, zakłócając jego przewidywalny wzrost. A jeśli tego wszystkiego jeszcze nie dość – och, dość już, aż nadto – miałem okazję usłyszeć w dramatycznych okolicznościach, jak wieczorem dwudziestego pierwszego lipca mój biedny przyjaciel własnym głosem obwieścił koniec, lub rychły koniec, swych trudów. (Zob. mój przypis do wersu 991).

Ten oto plik osiemdziesięciu fiszek spięty był gumką, którą teraz z czcią znów je opasuję, zbadawszy po raz ostatni ich cenną treść. Inny, znacznie cieńszy, obejmuje tuzin takich kart, spiętych razem i przechowywanych w tej samej beżowej kopercie co plik główny, zawiera zaś pewną liczbę dodatkowych kupletów, które biegną krótką i częstokroć zamazaną ścieżką przez chaos pierwszych przymiarek. Shade z reguły niszczył bruliony, gdy przestawały mu być potrzebne: doskonale pamiętam, jak w pewien promienny ranek ujrzałem ze swej werandy, że pali cały stos fiszek w bladym ogniu piecyka, przed którym stał z pochyloną głową, niczym zawodowa płaczka w wichurze czarnych motyli wyklutych z tego podwórkowego auto da fé. Ten tuzin kart zachował jednak, a to ze względu na niespożytkowane klejnoty lśniące w mierzwie wykorzystanych już szkiców. Mógł niejasno przewidywać, że zechce zastąpić pewne ustępy czystopisu niektórymi spośród tych pięknych odrzutów, a może – co zresztą wydaje się bardziej prawdopodobne – skryte upodobanie, jakim darzył tę czy inną winietę, usuniętą wyłącznie z powodów architektonicznych (lub dlatego, że irytowała panią S.), kazało mu odłożyć całopalenie do czasu, gdy marmurowy absolut nieskazitelnego maszynopisu potwierdzi wartość tych rezerw – albo obnaży niezręczność i nieczystość pozornie najbardziej urokliwych wariantów. A może też – pozwolę sobie dodać z całą skromnością – chciał mnie poprosić o radę, kiedy już przeczyta mi gotowy utwór, wiem bowiem, że miał ten zamiar.

W moich przypisach do poematu znajdzie czytelnik wszystkie te skreślone wersje. Ich miejsce w utworze wskazują, a przynajmniej sugerują, bezpośrednio z nimi sąsiadujące szkice wersów ostatecznie zaakceptowanych przez poetę. Wiele z nich ma w pewnym sensie o wiele większą wartość artystyczną i historyczną aniżeli niektóre z najlepszych fragmentów wersji końcowej. Pora jednak, żebym wyjaśnił, jak zostałem redaktorem Bladego ognia.

Natychmiast po śmierci mego biednego przyjaciela skłoniłem zrozpaczoną wdowę, aby dla udaremnienia i storpedowania komercjalnych zapałów i akademickich intryg, które nieuchronnie musiał wzniecić rękopis jej męża (własnoręcznie przeze mnie przeniesiony w bezpieczne miejsce, nim jeszcze ciało autora spoczęło w grobie), podpisała oświadczenie, że zmarły osobiście przekazał mi manuskrypt; że opublikuję utwór niezwłocznie, z własnym komentarzem, i sam wybiorę wydawcę; że wszelkie zyski prócz procentu należnego wydawcy wpłyną na jej konto; i że w dniu publikacji rękopis trafi do Biblioteki Kongresu i na zawsze pozostanie w tamtejszych zbiorach. A teraz słucham, czy ktokolwiek poważny ośmieli się zarzucić mi, że to nieuczciwa umowa. Uznano ją jednak (zrobił to dawny adwokat Shade’a) za „niebywały koktajl zła”, kto inny zaś (dawny agent poety) kąśliwie dał wyraz wątpliwościom, czy rozdygotanego podpisu pani Shade przypadkiem nie nakreślono „szczególnym rodzajem czerwonego atramentu”. Takie serca, takie umysły z natury niezdolne są pojąć, że człowiek może darzyć arcydzieło przywiązaniem eliminującym wszystko inne, zwłaszcza gdy przywiązanie to jest awersem haftu, który zauroczył swego widza i jedynego rodzica – kogoś, czyja własna przeszłość splata się w owym hafcie z losem niewinnego autora.

W swym ostatnim przypisie do poematu wspomniałem, zdaje się, że śmierć Shade’a – istna bomba głębinowa – wyrzuciła na powierzchnię takie sekrety i tyle martwych ryb, iż musiałem opuścić New Wye tuż po ostatniej rozmowie z uwięzionym zabójcą. Pisanie komentarza trzeba było odłożyć, póki nie znajdę nowego incognito w spokojniejszym otoczeniu, lecz związane z poematem sprawy praktyczne należało załatwić natychmiast. Poleciałem do Nowego Jorku, kazałem sporządzić fotokopię rękopisu, dogadałem się z jednym z wydawców Shade’a i miałem już zawrzeć kontrakt, gdy całkiem mimochodem, pośród bezkresnego zachodu słońca (siedzieliśmy w komórce z orzecha i szkła pięćdziesiąt pięter nad procesją skarabeuszy) rozmówca mój zauważył:

– Z pewnością uraduje pana wiadomość, doktorze Kinbote, że profesor X (członek Komitetu Shade’a) zgodził się służyć nam radą przy redagowaniu tekstu.

Otóż radość jest rzeczą nader subiektywną. Jedno z naszych głupszych zemblańskich przysłów mówi: „Zgubiona rękawiczka, ta to się raduje”. Czym prędzej zapiąłem teczkę i udałem się do innego wydawcy.

Wyobraźcie sobie łagodnego, niezdarnego olbrzyma; wyobraźcie sobie osobistość historyczną, która o pieniądzach wie tylko to, co dotyczy abstrakcyjnych miliardów narodowego zadłużenia; wyobraźcie sobie księcia banitę, nieświadomego, że w spinkach do koszuli nosi Golkondę! Mówiąc krótko – och, po prostu hiperbolicznie: jestem najmniej praktycznym człowiekiem na świecie. Gdy ktoś taki jak ja spotyka starego lisa z branży wydawniczej, ich wzajemne stosunki są zrazu wzruszająco swobodne i koleżeńskie, z całym mnóstwem przekomarzań i najrozmaitszych oznak życzliwości. Nie mam powodu sądzić, że cokolwiek stanie na przeszkodzie, aby ta wstępna faza stosunków między mną a poczciwym Frankiem, moim obecnym wydawcą, przerodziła się w stan permanentny.

Frank potwierdził odbiór korekty, którą mi tu przysłano, i poprosił, abym wspomniał w Przedmowie – a ja z ochotą prośbę tę spełniam – że nikt prócz mnie nie odpowiada za ewentualne omyłki w moim komentarzu. Wstawić przed zawodowy. Zawodowy korektor dokładnie porównał wydrukowany tekst poematu z fotokopią rękopisu i znalazł kilka błahych literówek, które przeoczyłem; była to jedyna pomoc z zewnątrz, z jakiej korzystałem. Nie muszę mówić, jak wielką miałem nadzieję, że Sybil Shade dostarczy mi bogatych danych biograficznych; niestety, wyjechała z New Wye jeszcze przede mną i mieszka obecnie u krewnych w Quebecu. Mogliśmy oczywiście prowadzić wielce owocną korespondencję, nie dało się jednak zmylić pogoni shadzistów. Tłumnie ruszyli do Kanady i opadli tę biedną niewiastę, gdy tylko straciłem kontakt z nią i z jej zmiennymi nastrojami. Zamiast odpowiedzieć na list, który miesiąc wcześniej wysłałem do niej ze swej jaskini w Cedarn, pytając w nim o szereg najbardziej palących kwestii, takich jak prawdziwe nazwisko „Jima Coatesa” itd., wysłała mi nagle depeszę z prośbą, żebym zgodził się przyjąć profesorów H. (!) i C. (!!) do współpracy przy redagowaniu poematu jej męża. Jakże głęboko mnie to zdumiało i zabolało! Wszelkie współdziałanie ze zdezinformowaną wdową po moim przyjacielu stało się odtąd naturalnie wykluczone.

A przyjaciel ten był mi zaiste drogi! Z kalendarza wynika, że znałem go zaledwie kilka miesięcy, bywają jednak przyjaźnie, które tworzą swe własne wewnętrzne trwanie, własne eony przezroczystego czasu, niezależnego od wirującej, dokuczliwej muzyki. Nigdy nie zapomnę, w jaką euforię wpadłem na wieść, że – wspominam o tym w osobnej nocie, do której z czasem dotrze czytelnik – mój podmiejski dom (wynajęty dla mnie od sędziego Goldswortha, bawiącego w Anglii na urlopie naukowym; wprowadziłem się doń piątego lutego 1959 roku) stoi nieopodal domu słynnego poety amerykańskiego, którego wiersze przed dwoma dziesiątkami lat próbowałem tłumaczyć na zemblański! Poza tym zaszczytnym sąsiedztwem château Goldsworth, jak wkrótce się przekonałem, niewiele miał zalet. Ogrzewanie było jedną wielką farsą: piec w piwnicy dygotał i stękał, a jego ledwo letnie wyziewy docierały przez otwory w podłodze do pomieszczeń, wątłe niczym ostatnie tchnienie konającego. Zamknąłem przepusty na piętrze, próbując w ten sposób dodać energii wylotowi w salonie, sprawa okazała się jednak beznadziejna, gdyż klimatowi tego pokoju szkodziło to, że od arktycznego otoczenia nie dzieliło go nic prócz lichych drzwi wejściowych, bez choćby namiastki sieni: może dom zbudował w środku lata naiwny osadnik, niezdolny przewidzieć, jaką zimę szykuje dlań New Wye – a może staroświecka uprzejmość wymagała, aby przypadkowy gość już od progu mógł się przekonać, że w salonie nie dzieje się nic niestosownego.

W Zembli luty i marzec (ostatnie dwa z czterech, jak je nazywamy, „białonosych miesięcy”) też bywały dość srogie, lecz nawet chłopska izba stanowiła zbalansowaną bryłę ciepła, a nie plątaninę zabójczych przeciągów. Owszem, powiedziano mi – bo tak zwykle mówi się nowo przybyłym – że wybrałem najgorszą zimę od lat, i to w dodatku na wysokości Palermo. Kiedy w jeden z pierwszych poranków w New Wye wybierałem się na uczelnię świeżo zakupionym, czerwonym autem o wielkiej mocy silnika, spostrzegłem, że państwo Shade, których nie zdążyłem jeszcze poznać towarzysko (dowiedziałem się potem, iż sprawiałem na nich wrażenie kogoś, kto woli, aby go zostawiono w spokoju), mordują się ze swoim starym packardem na śliskim podjeździe: wóz rzęził męczeńsko, ale nie mógł wydobyć udręczonego tylnego koła z wklęsłości lodowego piekła. John Shade niezdarnie krzątał się z wiadrem, czerpiąc zeń garście brązowego piachu i gestem siewcy posypując błękitne szkliwo. Był w śniegowcach, z postawionym kołnierzem z wikunii, a jego bujne siwe włosy wyglądały w słońcu jak oszronione. Wiedziałem, że przed kilkoma miesiącami chorował, chcąc więc spytać sąsiadów, czy by nie dali się podwieźć na uniwersytet moją potężną maszyną, pospieszyłem ku nim. Uliczka obiegająca łukiem niewielkie wzniesienie, na którym stał mój wynajęty zamek, oddzielała go od ich podjazdu, i właśnie miałem przez nią przejść, gdy straciłem równowagę i usiadłem na zaskakująco twardym śniegu. Upadek mój podziałał jak katalizator na sedan Shade’ów, ten bowiem dał się wreszcie udobruchać i o mało mnie nie przejechał, skręciwszy w uliczkę: John prowadził, strojąc wysilone miny, a Sybil zapalczywie coś do niego mówiła. Nie jestem pewien, czy jedno lub drugie mnie zauważyło.

Lecz w kilka dni później, w poniedziałek szesnastego lutego, zostałem przedstawiony staremu poecie podczas lunchu w klubie wykładowców. „Nareszcie złożyłem listy uwierzytelniające”, zapisałem nieco ironicznie w notesie. Zaproszono mnie, żebym usiadł z Shadem oraz z czterema czy pięcioma innymi znamienitymi profesorami przy jego stałym stole, pod powiększonym zdjęciem Koledżu Wordsmitha, takiego, jaki był – oniemiały i zaniedbany – w pewien wybitnie pochmurny dzień latem 1903 roku. Lakoniczna propozycja Shade’a, żebym „spróbował wieprzowiny”, wydała mi się ucieszna. Przestrzegam ścisłej diety wegetariańskiej i lubię sam sobie gotować. Wyjaśniłem czerwonolicym biesiadnikom, że myśl o zjedzeniu czegoś, co przedtem międliło dłońmi inne stworzenie mego gatunku, napawa mnie nie mniejszą odrazą, niż gdybym miał pożreć jakąś istotę, nie wykluczając – tu zniżyłem głos – miąższej studentki z końskim ogonem, która obsługiwała nas, liżąc ołówek. W dodatku zjadłem już przyniesione w teczce owoce, oświadczyłem więc, że zadowolę się butelką zacnego miejscowego piwa. Wobec mej swobody i prostoty wszyscy natychmiast się rozluźnili. Zasypano mnie zwykłymi w takich razach pytaniami, czy osoba mego wyznania toleruje ajerkoniak i koktajle mleczne. Shade powiedział, że z nim rzecz ma się akurat na odwrót: z wyraźnym przymusem kosztuje jarzyn. Kiedy napoczyna sałatkę, czuje się, jakby w zimny dzień wchodził do morza, i zawsze musi zebrać się w sobie, nim zaatakuje fortecę jabłka. Nie byłem jeszcze wtedy przyzwyczajony w sumie do raczej męczących kpin i żarcików, którymi częstują się nawzajem amerykańscy intelektualiści reprezentujący pewien szczególny typ akademicki, owoc chowu wsobnego, nie zdecydowałem się więc wyznać Shade’owi przy wszystkich tych roześmianych leciwych jegomościach, jak bardzo podziwiam jego dzieło, obawiałem się bowiem, że poważna dyskusja literacka wyrodzi się w pospolite facecje. Spytałem go natomiast o jednego z moich nowych studentów, który uczęszczał także na jego zajęcia – chmurnego, delikatnego, bezsprzecznie uroczego chłopca; lecz stary poeta potrząsnął oszadziałym puklem i odparł, że dawno już przestał zapamiętywać twarze i nazwiska studentów, a z całej grupy, dla której ma wykłady z poezji, nie potrafi wyobrazić sobie na zawołanie nikogo prócz chodzącej o kulach wolnej słuchaczki.

– Ejże – rzekł profesor Hurley. – Chcesz powiedzieć, John, że w twoim umyśle ani w trzewiach naprawdę nie gości wizja tej oszałamiającej blondyny w czarnym trykocie z dekoltem, która nawiedza Lit. 202?

Shade, rozpromieniony aż po najskrytsze zmarszczki, dobrotliwie poklepał Hurleya po nadgarstku, żeby go uciszyć. Inny dręczyciel spytał, czy to prawda, że zainstalowałem u siebie w suterenie dwa stoły do pingponga. Spytałem, czy to zbrodnia? Nie, przyznał, ale czemu dwa?

– A czy dwa to już zbrodnia? – zareplikowałem, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Choć serce miał zawodne (zob. wers 735) i lekko kulał, przemieszczając się jakimś dziwacznie pokrętnym krokiem, Shade bez umiaru kochał długie spacery, ale śnieg mu przeszkadzał, toteż zimą poeta wołał, żeby żona po skończonych zajęciach odwoziła go autem do domu. W kilka dni później, szykując się do wyjścia z Sali Parthenocissusów, czyli Auli Głównej (dziś zwanej, niestety, Aulą Shade’a), zobaczyłem, że czeka na dworze, aż małżonka po niego wstąpi. Przez chwilę stałem przy nim na schodach portyku z kolumnami i wciągałem rękawiczki, palec za palcem, patrząc w bok, jakbym miał lada moment przyjąć defiladę pułku.

– Solidna robota – stwierdził. Spojrzał na zegarek. Płatek śniegu przykrył szkiełko. – Kryształ do kryształu – rzekł poeta.

Zaofiarowałem się odwieźć go swoim potężnym kramlerem:

– Żony, panie Shade, bywają zapominalskie.

Przekrzywił kudłatą głowę, żeby spojrzeć na zegar nad wejściem do biblioteki. Przez ponury bezmiar zaśnieżonej murawy przeszli dwaj promienni chłopcy w barwnych zimowych strojach, śmiejąc się i ślizgając. Shade raz jeszcze spojrzał na zegarek i wzruszając ramionami, przyjął moją propozycję.

Spytałem, czy pozwoli, że pojedziemy okrężną drogą, z postojem przed sklepem spółdzielczym, bo chciałem kupić herbatniki w czekoladzie i trochę kawioru. Powiedział, że nie ma nic przeciw temu. Z wnętrza supermarketu zobaczyłem przez witrynę, jak starszy pan daje nurka do sklepu z alkoholami. Kiedy wróciłem ze sprawunkami, siedział już z powrotem w aucie i czytał jeden z tych brukowców, o których nigdy bym nie pomyślał, że jakikolwiek poeta raczy wziąć je do ręki. Czknął smakowicie, a ja odgadłem, że w zakamarkach ciepłego palta ukrył piersiówkę brandy. Właśnie skręcaliśmy w podjazd prowadzący do jego domu, gdy przed drzwiami zahamowała Sybil. Wysiadłem z dworną żwawością.

– Ponieważ mój mąż nie ma zwyczaju przedstawiać swoich znajomych, zapoznajmy się sami. Doktor Kinbote, prawda? Sybil Shade. – Następnie zwróciła się do męża, mówiąc, że mógł przecież zaczekać jeszcze minutę w swoim gabinecie: trąbiła i wołała, aż wreszcie poszła na samą górę itd. Odwróciłem się, żeby odejść, nie chcąc przysłuchiwać się scenie małżeńskiej, ale zawołała mnie z powrotem.

– Proszę się z nami napić – powiedziała – a właściwie ze mną, bo Johnowi nie wolno brać alkoholu do ust.

Wyjaśniłem, że nie zabawię zbyt długo, bo umówiłem się u siebie w domu na małe prywatne seminarium, a potem turniej tenisa stołowego z dwoma czarującymi identycznymi bliźniakami i jeszcze jednym chłopcem, jednym chłopcem.

Jąłem odtąd częściej widywać czcigodnego sąsiada. Jedno z moich okien regularnie dostarczało mi pierwszorzędnej rozrywki, zwłaszcza gdy czekałem na jakiegoś spóźnialskiego gościa. Z piętra swego domu wyraźnie widziałem okno salonu Shade’ów, póki gałęzie rosnących między nami drzew liściastych były gołe, i prawie co wieczór patrzyłem, jak poeta pomału kiwa stopą w domowym pantoflu. Znaczyło to, że siedzi z książką w niskim fotelu, zawsze jednak udawało mi się dostrzec tylko tę stopę i jej cień, który także wahał się na przemian w górę i w dół, posłuszny tajemnemu rytmowi zaabsorbowanego umysłu, w stężonym świetle lampy. Codziennie o tej samej porze brązowy pantofel z marokinu zsuwał się ze stopy w wełnianej skarpecie, stopa zaś dalej oscylowała, lecz w nieco zwolnionym tempie. Wiadomo było, że nadciąga pora snu i wszystkie jej zgrozy; że za parę chwil wielki palec zacznie szturchać i tarmosić kapeć, a potem opuści wraz z nim moje złociste pole widzenia, przecięte herbową szarfą czarnej gałęzi. Czasem Sybil Shade przebiegała z wielką szybkością i wymachiwaniem rękami, niby ktoś, kto w ataku furii wypada za drzwi, lecz wkrótce wracała znacznie wolniejszym krokiem, jakby zdążyła tymczasem wybaczyć mężowi przyjaźń z ekscentrycznym sąsiadem; ale sekret tych jej zachowań wyszedł na jaw pewnego wieczoru, kiedy wykręciłem ich numer, równocześnie patrząc w okno, i tym magicznym sposobem wprawiłem ją w ów pospieszny i całkiem niewinny ruch, który był dla mnie taką zagadką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: