- W empik go
Błony umysłu - ebook
Błony umysłu - ebook
Co wynika z faktu, że żyjemy? I jak żyć w świecie, który ciągle się przeobraża?
„Jolanta, córka Ireny, wnuczka Bronisławy, prawnuczka Ludwiki” – gdy na okładce pierwszego wydania tej niezwykłej, filozoficznej opowieści o człowieku zamiast tradycyjnego imienia i nazwiska pojawiły się imiona przodkiń Jolanty Brach-Czainy, zapanowały zdumienie, konsternacja i zachwyt. Dopiero odkrywaliśmy w Polsce herstorię, a ludowa historia kobiet dopiero zaczynała być opowiadana.
Niewiele jest książek równie przełomowych dla polskiej filozofii i literatury jak dzieła Jolanty Brach-Czainy. Wielokrotnie cytowane i dyskutowane stały się kluczowe dla zrozumienia tego, kim jesteśmy.
W rozważaniach zebranych w Błonach umysłu Brach-Czaina przypomina – podobnie jak w legendarnych Szczelinach istnienia – o rytuałach, które wypełniają naszą codzienność. Ale co wynika z faktu, że żyjemy? I jak żyć w świecie, który ciągle się przeobraża?
Zdaniem filozofki ludźmi stajemy się poprzez relacje. „Jestem wśród innych tak, jak oddycham”, pisze. Błony umysłu są zaproszeniem do przyjrzenia się na nowo światu ludzi, zwierząt, roślin i pojęć. Zaproszeniem nieustannie aktualnym, bo zawsze w swojej zachłanności „kurczowo ściskamy okruchy świata, żebrząc o życie”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66778-35-1 |
Rozmiar pliku: | 485 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobry obyczaj każe zaczynać od wyjaśnienia, kto mówi i czym zamierza zajmować uwagę innych. A to zmusza do zastanowienia, kim się jest. Z pozoru jest to łatwe pytanie, na które najczęściej odpowiadamy, podając swoje imię i nazwisko.
Co jednak dzieje się, gdy ktoś z przyjaciół zapyta nas: „Kim ty właściwie jesteś?”. Niby to samo pytanie, a od razu wszyscy są zdenerwowani. Wyczuwamy dezaprobatę. Spodziewamy się, że następne zdanie może brzmieć: „Ja ciebie nie poznaję!”. Rozumiemy, że podawana w wątpliwość jest nasza tożsamość, zagrożona bliska więź, cofnięte zaufanie, którym byliśmy obdarzani jako – jak się teraz okazuje – ktoś inny. Przewidujemy, że na proste pytanie trudno będzie nam odpowiedzieć.
Sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, gdy sami sobie zadajemy to pytanie. A trzeba dodać, że ono zwykło pojawiać się, gdy opuszcza nas dobry nastrój. Zazwyczaj już wcześniej musiało zdarzyć się coś, co nas zaniepokoiło, co zakłóciło codzienną rutynę pozwalającą przechodzić od czynności do czynności, jak gdyby tylko o nie chodziło. Na szczęście to pytanie pojawia się w naszych myślach rzadko. Ciekawe, czy dlatego że odpowiedź wydaje nam się oczywista? Czy że zbyt nas niepokoi? Może obawiamy się naruszyć swój nawarstwiony przez lata wewnętrzny obraz, który zdołaliśmy uzgodnić z własnymi wymaganiami. Bo przecież trudno wykpić się nazwiskiem albo przechwałką, że, powiedzmy, będąc ministrem, jestem zarazem matką pięciorga dzieci. Takie odpowiedzi dobre są dla innych.
Warto jednak zauważyć, że pytanie: „Kim jestem?” – proste i niepokojące – w gruncie rzeczy zawsze stanowiło fundament filozofii. Filozofowie, chcąc przedstawić siebie, opisywali człowieka, a ten z konieczności ciągnął za sobą cały świat, bez którego był niczym. Tak więc „ja” filozofów wyłaniało wszystko, w czym było zanurzone, czym żyło i czemu chciało się przeciwstawić, by wyodrębnić siebie. Relacja człowieka ze światem – raz dostrzeżona jako pytanie wymagające odpowiedzi – okazała się problemem żarłocznym, zmuszającym do ciągłego z nim zmagania i pożerającym każde rozwiązanie, jakkolwiek jest sformułowane i z jakiejkolwiek przychodzi strony.
Jeśli przyjąć proponowaną tu hipotezę, że filozoficzne wizje świata wynikały z trudności, jakie ich autorom nastręczała autoprezentacja, to trzeba powiedzieć, że dziś – choć z pewnością odmienione i inaczej rozwiązywane – takie właśnie trudności są problemami kobiet. We współczesnej kulturze żarłoczne pytanie o relację człowieka ze światem domaga się kobiecej odpowiedzi, choć ma być przeznaczona dla wszystkich; formułowa z żeńskiego punktu widzenia, ale uniwersalna. Przez pewien czas.
Zacznijmy od sprawy prezentacji. Jak przedstawiać się mają kobiety, skoro są pozbawione własnych nazwisk? Te należą do mężczyzn. Kobiety mają tylko imiona. Używając męskich nazwisk, wskazują cudze rodowody, a nie własne. Życie kobiet jest jednostkowe. Cywilizacja odcięła je od tradycji. Kobiety nie mają przeszłości, ich historia w oczach społeczeństwa sprowadza się do jednego życia. A nawet mniej, bo i ono jest pocięte na odcinki stemplowane różnymi nazwiskami mężczyzn. Niektóre kobiety, starając się utrzymać ciągłość prezentacji przynajmniej w ramach własnego życia, zachowują nazwiska panieńskie lub dodają je do nazwisk mężów. Ale przecież nazwisk panieńskich nie ma. Są to raczej kawalerskie nazwiska ojców.
Tylko mężczyzna, używając imienia i nazwiska, może w miarę jednoznacznie prezentować siebie. A co najważniejsze, nazwisko przypomina mu nieustannie, że nie jest sam, że nie wziął się znikąd. Mężczyzna zachowuje kontakt z poprzedzającymi go pokoleniami. Natomiast kobiety cywilizacja wyrwała z ich tradycji, stale przecina wszelkie związki i zaciera ślady. Ich nazwiska nie zachowują pamięci pramatek, a nawet – co mniej ważne – praojców, skoro kolejne kobiece pokolenia są rozsypywane po cudzych rodach i ukrywane pod coraz to innymi nazwiskami.
Mówi się, że jest to zwyczaj stary i tak mocno utrwalony, że nie można go zmienić. Być może, ale na społeczne tradycje złożyło się wiele złych zwyczajów i gdy nie możemy ich zmienić, przynajmniej nie musimy udawać, że są dobre albo choćby neutralne, gdy nie są.
W naszych niedobrych tradycjach kobieta jest efemerydą, zjawiskiem jednorazowym. W takiej też sytuacji jestem „ja-kobieta-człowiek” zdana na swe jednostkowe siły, szukająca doraźnych rozwiązań, gdy ktoś pyta mnie, kim właściwie jestem.
Mogę postąpić tak, jak zwykli to robić filozofowie – ponad ustawionymi wokół barierami – określić swoją tożsamość w relacji ze światem, od którego właśnie otrzymuję wzmocnienie i o który się poszerzam przez ten czas, kiedy jestem. My się przenikamy, rozdzielamy, łączymy. Jesteśmy procesem: ja i świat.
Mogę też postąpić w sposób w zwykłych warunkach niemożliwy i przynajmniej wówczas, gdy piszę, porzucić męskie nazwiska, odwołać się do moich matek i skoro nasze są tylko imiona, podpisać się imionami.
Jolanta
córka Ireny
wnuczka Bronisławy
prawnuczka Ludwiki
Pejzaż z długą tradycją
Skalna rynna. Jakby przesunęło się tędy coś ogromnego i znikło. Można domyślać się, że wydrążone podłoże było poddane działaniu wielkich sił. Jest wypolerowane gładko, jakby ludzie szlifowali je przez wieki. Starannie wypracowany suchy tor, dynamicznie ukształtowane łuki zakrętów sugerują możliwość wielkiego pędu. Wszystko przygotowane do ruchu, na który próżno czekamy. Schodzimy w dół, ale słychać głosy nawołujące, by powrócić do źródeł, choć wiemy, że dawno wyschły. Jesteśmy we wnętrzu wielkiej konstrukcji służącej pustce. Poruszamy się po drobiazgowo wypracowanym fundamencie braku.
Sucha rzeka. Zjawisko naturalne. I ludzkie. Wierzymy przecież w powtarzanie się losu. Sądzimy, że wystarczy stanąć w miejscu, a wróci to, co było, i tak będzie dobrze. Chętnie trzymamy się więc martwego podłoża, a poszukiwanie nowych strumieni wydaje nam się zawsze ryzykowne.
Strażnicy tradycji przekonują, by nie opuszczać pustego koryta, które przez wieki podobno dobrze służyło ludziom, a w nas narasta obawa, że tracimy siły, błądząc na pustkowiu. Coraz częściej podejrzewamy, że strumień płynie dziś gdzie indziej, i tam trzeba by się dostać. Pytamy więc, jakie są rozsądne granice poszanowania tradycji. Czy opierać się na wierze ojców, czy na myśli córek?
Zastanawiamy się, czy surowy, kamienny pejzaż dziejów budzi w nas respekt, czy przeraża. Ślady pozostałe w łożysku wyschniętej, górskiej rzeki czytamy jak kamienne tablice, na których coś zapisano, ale brak widocznych przejawów życia, zieleni i jej miękkości powoduje, że te znaki, choć imponujące, nie odnoszą się do nas. Żywa tkanka, jaką sami stanowimy, nie przystaje do pięknej, martwej drogi, do tej imponującej konstrukcji, cierpliwie wypracowanej przez wieki. Ale bierność i lęk przed ryzykiem więżą nas na starym szlaku. Podejrzewamy, że trzeba iść w innym kierunku, lecz nie wiemy dokładnie gdzie i ten brak jasnej orientacji powoduje, że wolimy trzymać się wydeptanej drogi w dawnym korycie rzeki. Łudzimy się, że wielkie siły może nie całkiem stąd odeszły. Wyobrażamy sobie huk pędzącej wody, choć nic takiego nie następuje. Odwiedzamy stare świątynie, podziwiamy wysiłek ich twórców i choć nie rozpoznajemy bogów, nasłuchujemy w ruinach szeptów dawnej wiary.
Gdy w dolnym biegu pusta rzeka trafia do miasta, widać, jak potężną była kiedyś arterią. Była tu uregulowana, a rozmiary wyschniętego toru są imponujące. Jest w nim zapisany dynamizm wody i trud ludzi. Czujemy się onieśmieleni, zmęczeni długą drogą, ale prawdę mówiąc, także wystrychnięci na dudka. Zaschnięte ślady płynącej tędy kiedyś wody są widoczne tylko w rzeźbie podłoża. Równe, szerokie dno wybrukowano kamieniami. Już samo zebranie i wyselekcjonowanie bezmiernej liczby płaskich, rzecznych kamieni wymagały wielkiej pracy. Podobnie zbudowano rozchylone ściany wysokich w tym miejscu brzegów. Idziemy wygodnie po pochyłym, rozległym dnie koryta, a nasze niespokojne myśli krążą wokół ogromnej masy wody, jaka może się tu pomieścić i którą to dno pamięta. Z ulgą witamy pojawiające się co pewien czas drogi odwrotu, kamienne schodki, które pną się po ścianach w górę, bo wielka masa wyimaginowanej dziś wody jest dla ludzkiej psychiki za ciężka.
Wreszcie docieramy do ujścia suchej rzeki. Jest zasypane. Przeszliśmy drogę o długiej tradycji, która nie prowadzi dziś do żadnego celu i sama w sobie jest martwa, ale mimo wszystko miała fragmenty w swej surowości piękne. Był to pejzaż potężny, monumentalny, budzący niejednokrotnie uczucia podniosłe. Ale trzeba powiedzieć, że wartości estetyczne, bez których tak trudno się obejść, mają zdolność uwodzenia, więc oddajemy się im z wielką przyjemnością, nie bacząc na pojawiające się w tych stanach trudności z jasną oceną sytuacji.
Więc nie wiem, czy kiedykolwiek zdobędziemy się na to, by powiedzieć, że to, co martwe, jest martwe. Ani czy będziemy rozumnie towarzyszyć zmianom, jakie w nas zachodzą? Czy w ogóle nadążymy z rozpoznaniem samych siebie? I czy zechcemy towarzyszyć światu, który nie ustaje?
Jolanta Brach-Czaina
SZCZELINY ISTNIENIA
Ścierka, piasek, szczur, talerz, pąk, kiełbasa, wiśnia, kurz – egzystencjalny konkret to podstawa rozważań Jolanty Brach-Czainy w książce Szczeliny istnienia. Wydany po raz pierwszy w 1992 roku esej był wielkim wydarzeniem literackim. Zyskał miano książki kultowej, „biblii feminizmu”. Przede wszystkim jednak czytelnicy odbierali te niewielkie objętościowo teksty bardzo osobiście, ponieważ pada w nich pytanie nawet nie o to, jak powinniśmy istnieć, ale o to, jak rzeczywiście istniejemy.
Filozofia codzienności Jolanty Brach-Czainy bierze się z zadumy na tym, co blisko, dookoła nas, czego doświadcza każdy człowiek. „Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach”. Obcinanie paznokci, wynoszenie śmieci, ścielenie łóżka, zmywanie naczyń, obieranie ziemniaków – każda z tych czynności ma w oczach filozofki wymiar egzystencjalny i metafizyczny. Brach-Czaina dopatruje się egzystencjalnego sensu zarówno w rodzeniu się czy umieraniu, jak i w jedzeniu czy codziennym krzątaniu się po domu. Podobnie można go dostrzec w każdej z otaczających nas rzeczy, o ile tylko zechcemy zamilknąć i pozwolić tym przedmiotom codziennego użytku, zdarzeniom potocznym, sytuacjom oczywistym i swojskim drobiazgom przemówić. O ile tylko pozwolimy sobie na myślenie o nich i ich analizę.
Szczeliny istnienia pokazują nam, że „codzienność jest nie tylko bezpieczną, płytką laguną nieruchomej nudy, lecz także samym środkiem bytowania, miejscem podstępnej, głębinowej, nieprzejednanej walki sił istnienia i unicestwiania”.