- W empik go
Bokser i śmierć. Opowiadania zebrane - ebook
Bokser i śmierć. Opowiadania zebrane - ebook
Doskonałe pisarstwo nigdy nie traci swej mocy.
W czasach gdy do literackiego obiegu wróciła tematyka obozowa i wojenna, opowiadania mistrza krótkiej formy zaskakują świeżością. Józef Hen pokazuje, jak ekstremalne sytuacje ujawniają prawdę o człowieku. Sprawdzają każdego – także nas, czytelników. Czego będziemy oczekiwać od polskiego boksera, kiedy zmierzy się z komendantem obozu koncentracyjnego?
– Hitlera mam! – krzyknął. – Hitlera złapałem!
– O rany, Hitler! – wrzasnęliśmy.
Zbiegło się nas sporo, żeby popatrzeć na drania. Patrzymy; naprawdę Hitler, tylko mina już inna, dziadowska, całkiem na psy zjechał.
Stoimy, gapimy się na Hitlera, on na nas.
Nie trzeba wielkiej przenikliwości, żeby stwierdzić, że jego proza ma coś z siły Hemingwaya. Wolę Hena. Jest prawdziwszy.
Aleksander Jackiewicz (tygodnik "Film")
Koledzy panu tego nigdy nie wybaczą. Za dobre.
Jan Brzechwa (wypowiedź po lekturze opowiadań autora)
Józef Hen (ur. 1923 w Warszawie) – autor kilkudziesięciu książek prozatorskich i scenariuszy, a także tomów wspomnień i dzienników. Wiele z jego dzieł zostało zekranizowanych, jak umieszczone w tym tomie opowiadania: Bokser i śmierć, Krzyż walecznychczy Wdowa po Joczysie, a także powieści: Prawo i pięść czy Nikt nie woła. Tłumaczony na wiele języków. Ułożył ten zbiór opowiadań.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-277-2604-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marcin Wyrembelski
Bogata i różnorodna mozaika.
O opowiadaniach Józefa Hena
Bicie po twarzy
Bokser i śmierć
Na śniegu
Cud z chlebem
Krzyż Walecznych
Kłopot z psem
Wdowa po Joczysie
Nieznany
Hitler w naszych rękach
Portret
Ojciec
26 rue Joffre
Wielki bieg Deptały
Bicie po twarzy
(opowiadanie sekundanta)
Autobusy jak żółwie
Eckermann
Wielka rola dla Feruły
Ona
„So long!”
Świecidełka
Człowiek w nocy
Woda do łydek
i trochę piasku
Powiernik serc
* * *
Morderca
Raskolnikow
Człowiek, który miał
powiesić Greisera
Konie
Wybraniec
Mira L.
Czechow
Człowiek, który zmarnował swoje życie
Rozwód
Klarysa
Nikaragua
Niebo naszych ojców
Niebo naszych ojców
Przeżyć w Paryżu
Długa, chyża łódź
Szóste, najmłodsze
Szóste, najmłodszeNa śniegu
Szli otępiali, ze zwieszonymi głowami. Zatopić się w myślach – to było najprostsze. Zapomnieć, że dławi plecak, że gniecie karabin, że ciąży manierka z wodą.
Dokoła rozpościerał się ogromny, biały step. Czasem zawył wiatr, podniósł kurzawę śniegu, sypnął za kołnierz lodowatymi ziarnkami, schłostał przepalone mrozem policzki. Czasem któryś przystanął, rozejrzał się – jak biało! jak przeraźliwie biało! – poprawił plecak, i dalej…
Chłopiec liczył kroki: – Raz… dwa… trzy… Do stu wytrzymam. – Ale wytrzymywał więcej. Liczby stawały się coraz dłuższe, coraz zawilsze. – Dwieście pięćdziesiąt trzy… dwieście pięćdziesiąt cztery – chłopiec plątał się w nich, gubił, nie nadążał za własnym krokiem. Przestał liczyć.
Bolały nogi. Denerwowało, że droga była zasypana śniegiem, nierówna, jakby na złość, jakby umyślnie. Zbaczało się ciągle w pole, grzęzło w zaspach po kolana, czasem ktoś potknął się, upadł, ale wnet wstawał i szedł dalej – no bo co było robić?
Oficer człapał obok, nachmurzony, zasępiony. Spoglądał od czasu do czasu z troską na żołnierzy i mruczał:
– Prędzej… prędzej… równo…
Ale to tylko tak, dla formy.
Bo szli.
Chłopiec kulał – stopy miał pewnie poodparzane – zrobiło mu się gorąco, spocił się. Wiatr zawiewał czasem ostudzającą falą za kołnierz, więc chłopiec rozmyślał: Zaziębię się, zaziębię się, na pewno… – I dziwił się, jak bardzo tego chciał. Zaziębi się, będzie gorączkował, położą go na wozie, wyprostuje zmęczone nogi. Może odeślą go do szpitala?
Potykał się coraz częściej. Ten za nim burknął:
– Co ty, nędzo, nogi nie utrzymasz?
Chłopiec skulił się. Poczuł, że nogi grzęzną w śniegu. Stracił równowagę i upadł. Kolega go szturchnął.
– Wstań!
Mroźny wiatr ledwie muskał twarz, w uszach rozbrzmiewało jakąś daleką, dawno zapomnianą melodią. Rozmarzył się: leży na wozie, koła turkoczą jednostajnie, koń klekoce kopytami po asfalcie.
Próbował zebrać się w sobie, wstać, ale nie mógł.
Nie mam sił – uprzytomnił sobie.
– Co ty? Wstań! – naglił kolega.
– Czego chcesz? – bronił się chłopiec. – Przecież nie mam sił.
I kiedy go podnosili, ciągle się jeszcze opierał:
– Zrozumcie, zrozumcie, nie mam sił… Ale szedł dalej. Karabin rżnął ramię, sznury plecaka wpijały się w grzbiet. Ten za nim wyjaśniał mu, że trzeba iść, trudno, trzeba – przecież nie można wpaść w ręce nieprzyjacielowi.
– Co poradzisz? – mówił. – Nie wolno wpaść im w łapy.
Chłopiec o tym wiedział, powtarzał to sobie nieraz, ale wiatr tak nieludzko chłostał i wszystko było takie ciężkie. I ta droga: grudy, zaspy, grudy, zaspy. I ten bezkres, koszmar bieli – bezdrzewnej, oślepiającej. Ciągle wracała wizja wozu, ciągle rozbrzmiewał w uszach turkot kół, klekot kopyt. Więc szedł, marząc: leży, wóz unosi go daleko za tę pustkę, między drzewa i ludzi; albo: siedzi przy stole, przed nim kubek gorącej herbaty, ale takiej, że ręce można grzać, a on powoli, powoli ją pije… Ludzie kiwają nad nim głowami, a on im powtarza: „Nie mam sił… nie mam i już…”.
Ten za nim ciągle go trąca, kilka razy nastąpił mu na pięty, a on nie rzucił mu nawet krótkiego „przestań”. I nagle ogarnęło go przerażenie: O Boże, przecież ja nie mam sił!
Teraz to sobie uświadomił: już koniec. Dalej nie pójdzie. Zostanie tu, na śnieżnym stepie. Albo siądzie na wóz. Wiedział, że na wóz nie wolno siadać, bo szkapina i tak za chwilę, tylko patrzeć, padnie. Ale poprosi oficera.
Oficer zdziwił się:
– Na wóz? Zwariowałeś! Koń przecież zdycha… Nie, nie można!
Żołnierze zatrzymali się. Przysłuchują się, kiwają głowami.
– Ja już nie mogę – mówił chłopiec. – Nie mam sił.
– Co ja ci poradzę? – Oficer bezradnie trzepnął palcami. – Sam chodzę jak i ty. Jeszcze kilkanaście kilometrów – i nocleg. No, do szeregu!
– Kiedy ja nie mam sił…
– Do diabła! Wszyscy nie mamy sił. Do szeregu!
– Ja dalej nie pójdę – powiedział chłopiec.
Oficer pokiwał z politowaniem głową.
– A gdzie zostaniesz? Tutaj? Rozejrzyj się tylko!
Chłopiec rozejrzał się i przeraził. Więc iść dalej? Człapać, dreptać, zapadać się w śnieg, liczyć kroki, brnąć, brnąć.
Powtórzył:
– Ja dalej nie pójdę.
– Nie pójdziesz? – Oficer miał tego dość. – Gadzie! Do nich chcesz przystać?! – Wyrwał z kabury nagan. – Zastrzelę! Zastrzelę jak psa!
Żołnierze ich otoczyli. Chłopiec rzucił na nich wzrokiem, potem na nagan, wyprostował się i krzyknął:
– Strzelaj!
Oficer osłupiał.
A tamten krzyczał jak opętany:
– Strzelaj! Strzelaj! No, strzelaj!
Nie strzeli – pomyśleli żołnierze. Chłopiec krzyczał, bił się pięściami po piersi, płakał, ale też myślał: Nie strzeli, nie strzeli. – Oficer stał niezdecydowany, palce zaczęły mu marznąć, czuł, że nie ruszy kurkiem.
– Marsz do szeregu! – krzyknął. – Na postoju pójdziesz pod sąd! Marsz, bo zastrzelę jak psa!
– Nie pójdę! Strzelaj!
Oficer ochłódł.
– Myślisz, że nie strzelę? – spytał, unosząc brew.
– Wszystko mi jedno!
– Pójdziesz czy nie?
– Nie strzeli – usłyszał czyjś szept oficer. Przeraził się zaciekłości chłopca, żal mu go przecież było, taki młody. Ale szał mógł się udzielić żołnierzom i jemu samemu; osłabną i oszaleją wśród ogromnego, śnieżnego stepu.
Zacisnął zęby i wycedził:
– No?
– Nie!
Huknął strzał. Żołnierze wzdrygnęli się. Chłopiec spojrzał ze zdziwieniem na oficera, zatrzepotał rękami i zwalił się na śnieg.
Oficer pokiwał głową, schował nagan do kabury. Przez chwilę stał zgarbiony, przypatrując się chłopcu, wreszcie wyprostował się i powiedział cichutko, z westchnieniem:
– Połóżcie go na wóz… jest ranny…
1945