Bractwo - ebook
Bractwo - ebook
Niezwykle aktualna i błyskotliwa analiza fundamentalistycznej tyranii oraz systemowego bestialstwa. Sarr w swym debiucie pokazuje, jak łatwo tchórzostwo bierze górę nad bohaterstwem i oporem, kreśląc przy tym uwikłane w etyczne dylematy i osobiste zmagania postaci, które próbują narzucić innym własny świat wartości.
W fikcyjnym mieście Kalep, pod brutalnymi rządami fundamentalistów, dochodzi do publicznej egzekucji dwojga zakochanych. Ich matki rozpoczynają potajemną korespondencję, która przynosi im pewną pociechę po utracie dzieci, a zarazem stanowi jedyną możliwość, by rozliczyć się z przywódcami tytułowego Bractwa, organizacji przywodzącej na myśl ISIS.
Tymczasem grupa intelektualistów i wolnomyślicieli próbuje rozbudzić świadomość społeczno-polityczną zastraszonego społeczeństwa. Wydają podziemną gazetę, by nakłonić rodaków do buntu. Wkrótce jednak muszą zmierzyć się z konsekwencjami swojego przedsięwzięcia, ponieważ brutalny przywódca Bractwa, niezwykle inteligentny fanatyk, rozpoczyna osobistą krucjatę, aby znaleźć odpowiedzialnych i wymierzyć im – sprawiedliwą w swoim przekonaniu – karę.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.
Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d'aide à la publication de l'Institut français.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367515030 |
Rozmiar pliku: | 863 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Studiował polonistykę na KUL-u i literaturę porównawczą na Sorbonie. Przełożył ponad sześćdziesiąt powieści autorów francuskich (Dumas, Proust, Cendrars, Genet, Houellebecq, Despentes, Littell, grupa OuLiPo) i frankofońskich pisarzy z Afryki i Antyli (Ken Bugul, Mabanckou, Diop, Sarr, Ben Jelloun, Trouillot, Lahens). Jest laureatem Nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego (2010), nagrody „Literatury na Świecie” (2015), Nagrody Artystycznej Miasta Lublin (2016), kawalerem francuskiego Orderu Sztuki i Literatury (2015). Opublikował _Wiersze zebrane_ (Paryż 1988), powieści _Szosa warszawska_ (Warszawa 1995) i _Flądry, gazele, żyrafy_ (Kraków 2006).1
Tłum, który czekał od brzasku, z trudem powstrzymał się teraz od tupania nogami: niecierpliwił się, dyszał, gwizdał; musiał wreszcie zobaczyć śmierć. Abdel Karim to czuł. Ale postanowił nie ingerować w dramaturgię zdarzeń, chciał, by nerwowość jeszcze się nasiliła. Zdawało mu się, że tylko w tej atmosferze rozwiązania sięgają piękna tragedii.
Oczekiwanie zaczęło się wcześnie: gdy po modlitwie _fadżr_ utworzyły się długie procesje cieni i dziwne sylwetki nagle wypełniły ulice Kalep, zbiegające się na ogromnym placu przed ratuszem. Było w tym marszu coś fascynującego; i ten olbrzymi tłum szedł, posuwał się naprzód, pełzał, nieprzebrany, niepowstrzymany, powolny, podobny w swoich ruchach do wykonującej manewr starożytnej falangi. W ciszy, której jedyną poezją było namaszczenie. W ciszy, którą ledwie zakłócał szmer znoszonych butów i sandałów, wleczonych po laterytowej ziemi czy asfalcie. Tylko od czasu do czasu czyjś głos, choć nie wiadomo, czy był to głos mężczyzny, czy kobiety, pytał jednym tchem:
– Na którą godzinę?
– Na dziesiątą, _in sza’ Allah_ – odpowiadał mu inny głos.
Potem wszyscy milkli.
Oczekiwanie się przeciągało, wreszcie Abdel Karim przyjechał samochodem, a za nim jego ludzie. To był olbrzym. Nie miał turbanu jak jego kompani: szedł z odsłoniętą twarzą, wystawiając łysą głowę na palące słońce. Patrzył na podniecony tłum, czekający na jego słowa. Wykonał ręką zamaszysty gest i zapadła zupełna cisza. Jego potężny głos rozbrzmiewał na całym placu.
– _A’uzu billahi min-asz-Szajtan-nir-Radżim_. Boże, spraw, by moje słowa były czyste i okryte światłem prawdy i sprawiedliwości.
– _Amin_ – zaszemrał tłum.
Kolos podjął swoją przemowę:
– _As-salamu alejkum_, ludu Kalep. Pozdrawiam was. Niech Pan napełni was swoją łaską za to, że przyszliście tutaj dziś rano. Nie będę mówił długo. Wiecie, co mnie sprowadza, i ta chwila się zbliża. Chciałem tylko przypomnieć, że każdy, kto naruszy fundamentalne Prawo Allaha, _subhanahu wa ta’ ala_, i Jego proroka Muhammada, Bożego Posłańca…
– _Sallallahu ’alajhi wa sallama_ – przerwał mu tłum jednym głębokim głosem.
– …ktokolwiek złamie Prawo, poniesie karę przewidzianą w Czcigodnym Koranie. Zajmę się tym osobiście. Nie okażę litości. Zrobię to bez skrupułów i wymierzę karę przewidzianą w Prawie, _in sza’ Allah_. Pamiętajcie, mieszkańcy Kalep, że Prawo jest drogą Zbawienia. Nigdy o tym nie zapominajcie i niech nikt nie ośmieli się myśleć, że krytyka ze strony Zachodu, który uważa Prawo za barbarzyństwo…
– _Astaghfirullah_ – wyszeptał tłum.
– …niech nikt – ciągnął – nie ośmieli się myśleć, że ta krytyka może być prawdą. Ci, którzy ją głoszą, są sługami Szejtana, ich jedynym celem jest nas poróżnić i w ten sposób oddzielić od Pana. Jedynym Prawem, jakie znamy, jedynym, które ma dla nas wartość, jest Prawo Boże. Niech Allah spali zachodnich grzeszników, a ocali wiernych, niech Allah uchroni nas przed Diabłem, niech Allah nas prowadzi i da nam siłę, byśmy modlili się do Niego i byli Mu zawsze posłuszni! Niech Allah zaprowadzi Pokój! _Allahu Akbar! Allahu Akbar! Allahu Akbar!_
– _Allahu Akbar, Allahu Akbar!_ Niech żyje Bractwo! – zaczął skandować strwożony tłum.
W tej samej chwili uzbrojeni mężczyźni stojący za Abdelem Karimem wznieśli karabiny ku niebu i wystrzelili. Huk detonacji zmieszał się z krzykami; i ten potężny zgiełk, głos ludzi i automatów, wzniósł się ku Bogu, którego wysławiano i dziurawiono kulami.
Abdel Karim uniósł dłoń w majestatycznym geście. Wystrzały ucichły, a wraz z nimi zgasł głos zmęczonego tłumu.
– A teraz, moi bracia, nadszedł czas, by zrobić to, co nas wszystkich tu sprowadziło. Wyciągnijcie ich!
Otworzono bagażnik samochodu i wywleczono z niego dwa kształty podobne do ludzkich ciał. Były nagie. Jednym był mężczyzna. Drugim była kobieta. Popędzono ich naprzód uderzeniami kolb w plecy, a czasem, kiedy się opierali, w nerki i między łopatki. Wtedy upadali i wstawali z trudem. Ręce mieli związane na plecach. Kobieta wyglądała na wyczerpaną, słaniała się na nogach, a każdy jej krok sprawiał wrażenie ostatniego. Osunęła się w pewnej chwili na ziemię i wydawało się, że już się nie poruszy. Jeden z jej katów, zdjęty litością czy kierując się rozsądkiem, wykonał gest, jakby chciał ją podtrzymać. Natychmiast rozległ się głos Abdela Karima:
– Nie dotykać nieczystej!
Strażnik zrezygnował z próby udzielenia pomocy skrępowanej kobiecie i kopnął ją, żeby naprawić swój błąd.
Mężczyzna starał się iść prosto, ale sposób, w jaki powłóczył nogami, zdradzał znużenie ciała poddanego najgorszym torturom. Bito go mocniej po nerkach i szyi. Często upadał, ale podnosił się tak szybko, jak mógł. Jego hart ducha musiał się nie spodobać jednemu ze strażników, bo kopnął go w obnażone krocze. Mężczyzna runął na ziemię, wydając zwierzęcy wrzask, spotęgowany przez ciszę. Tylko krzyk kobiety, równie przeraźliwy, wtórował mu echem. I to było wszystko. Cisza powróciła. Mężczyzna leżał na ziemi. Ból wydawał się nie do zniesienia. Wił się, dygotał, potem zrobił się sztywny.
– Podnieście go.
Postawiono go na nogi. Na ciele pokrytym pyłem widać było krwawiące jeszcze rozcięcia. Nie mógł utrzymać równowagi i upadł. Znowu go podniesiono, ale jak dziecko o jeszcze słabych nogach znów znalazł się na ziemi.
Po kilku próbach zdołano go podźwignąć i grupka dotarła w końcu do Abdela Karima.
– Oto oni – powiedział Abdel Karim, wyciągając ramię w stronę przybyłych i nadal patrząc na tłum. – Oto cudzołożna para. Zostaną ukarani, jak na to zasługują. Ale chciałbym, żeby teraz podeszli ich rodzice, jeżeli tu są.
W tłumie nastąpiło poruszenie. Ludzie zaczęli się odwracać, patrzeć na lewo, na prawo; każdy chciał zobaczyć, kto też mógł wydać _to_ na świat. W końcu dwaj mężczyźni i jakaś kobieta ruszyli w kierunku Abdela Karima, pary skazańców i trzech katów. Zatrzymali się w pobliżu.
– _As-salamu alejkum_, bracia.
– _Wa alejkum as-salam_ – odpowiedzieli chórem mężczyźni, którzy wyszli z tłumu.
– Czyją córką jest ta dziewczyna?
Kobieta ruszyła naprzód, a za nią mężczyzna w długim niebieskim kaftanie o szerokich rękawach. Kobieta cicho płakała, mężczyzna, choć jego emocji można się było domyślać, starał się zachować godny wyraz twarzy.
– Jesteś ojcem?
– Tak – odparł mężczyzna.
– A ty, _Adża_, jesteś matką?
Kobieta, wstrząsana szlochem, nie mogła odpowiedzieć. Uczynił to za nią mężczyzna.
– To matka – odparł.
– Dobrze – podjął Abdel Karim. – Czy przedtem chcecie jej coś powiedzieć?
W tej chwili matka nie mogła się już opanować i krzyknęła. Chciała zbliżyć się do skazanej. Abdel Karim od razu ją powstrzymał:
– Nie dotykać nieczystej.
– Jestem jej matką – jęknęła kobieta.
– To niczego nie zmienia.
Matka osunęła się na ziemię i potoczyła w pyle, głośno lamentując. Wokół niej nikt nie zareagował. Abdel Karim patrzył na nią. A ojciec wpatrywał się w coś w oddali, na niebie. Dziewczyna, której dotąd nie było słychać, upadła na kolana. Obie kobiety płakały.
– A ty, _Hadżi_, masz coś do powiedzenia?
Mężczyzna przełknął ślinę i nie przestając patrzeć w niebo, przemówił:
– Zawiodłaś mnie, moja córko. Okryłaś mnie hańbą. A ty – po raz pierwszy spojrzał na kobietę, która leżała u jego stóp – wstań, zachowaj godność i nie wyj jak suka. To także twoja wina. Nie potrafiłaś wychować córki. Wstań!
Kobieta, zapłakana, nie poruszyła się. Wyglądała, jakby opadła z sił. Zagniewany ojciec gwałtownie chwycił ją za ramiona i nie tyle podniósł, ile oderwał ją od ziemi. Matka jęknęła, ale stała z pochyloną głową, z twarzą pokrytą ziemią zmieszaną ze łzami.
– _As-salamu alejkum_ – powiedział wtedy ojciec; jego oczy zaszły mgłą. Nie czekając na odpowiedź, wziął kobietę za rękę i ciężkim krokiem ruszyli w stronę tłumu, w którym zniknęli i znów stali się anonimowi.
Abdel Karim patrzył, jak się oddalają, i nic nie wskazywało na to, by odczuwał jakiekolwiek emocje. Dziewczyna wciąż leżała na ziemi i płakała.
– A ty, _al-Adżi_, jesteś ojcem tego mężczyzny?
– Tak – odparł drugi starzec.
– Gdzie jest matka?
– Nie przyszła. Nie była tu do niczego potrzebna. Zakazałem jej tu przychodzić.
– Czy masz coś do powiedzenia swojemu synowi?
Zamiast odpowiedzi starzec energicznie splunął w stronę skazańca. Plwocina spadła na jego tors. Potem dodał z grymasem obrzydzenia:
– To już nie jest mój syn. Nigdy nim nie był.
– _As-salamu alejkum_, bracie – powiedział tylko Abdel Karim.
– _Wa alejkum as-salam_. _Allahu Akbar_, niech żyje Bractwo.
Potem się odwrócił, ruszył dumnym krokiem i wmieszał się w tłum mężczyzn. Jego syn nie odezwał się słowem i nie okazał żadnych uczuć, ani gdy został opluty, ani gdy słuchał jego słów.
– Moi bracia, przejdziemy teraz do wymierzenia kary, jeżeli Bóg pozwoli. Niech to posłuży za przykład nam wszystkim. Cudzołóstwo jest grzechem głównym. Prawo będzie karało każdy taki przypadek. Bractwo nie zamknie oczu na żaden grzech. Niech nas Bóg prowadzi.
Abdel Karim kazał rzucić mężczyznę na kolana, obok dziewczyny.
Było trzech katów i dwoje skazanych. Należało mieć pewność, że zginą. Obok tej grupy stał Abdel Karim z twarzą skąpaną słońcem. Lud wydawał się martwy, a jednak jego nerwy były napięte do granic, w jego wstrzymanym oddechu czuć było niepokój, podniecenie, namacalne dreszcze.
– Cel! – rozkazał olbrzym.
Kaci załadowali karabiny i złożyli się do strzału.
Abdel Karim po raz ostatni spojrzał na parę skazańców. Byli piękni i mieli zaledwie po dwadzieścia lat.
– Pal!
Rozległy się trzy wystrzały, których echo zawisło w powietrzu niczym ognisty pył. Młodzi kochankowie upadli bez żadnego krzyku. Dziewczyna miała w piersi dwa czerwone otwory. Mężczyzna został ugodzony w środek czoła.
Nie trzymali się już za ręce.
– _Allahu Akbar!_ – zawołał Abdel Karim.
Tłum powtórzył to chórem, pośród odoru prochu i śmierci, jakby ten krzyk oznaczał wyzwolenie.2
Bezgwiezdna noc pełni księżyca spowiła Kalep i miasto, które po południu ożywiały rozmowy o porannej egzekucji, wydawało się teraz bezludne. Tylko nieliczni włóczędzy, pojedynczo lub w grupkach, przemierzali tę miejską pustynię i czasem któryś z nich rzucał w noc jakieś niezrozumiałe słowa, zwieńczone zwykle obłąkańczym śmiechem; zaraz też, w odruchu solidarności serc i społecznej kondycji, krzyki i nawoływania innych włóczęgów odzywały się echem. I przez kilka sekund ten dziwny improwizowany chór intonował litanię, choć nie było wiadomo, czy jest radosna czy smutna, wesoła czy pełna rozpaczy, czy jest wyrazem szczęścia czy skargą. Może była tym wszystkim naraz i czasem miała w sobie tyle samo wdzięku co lekki, słodki, obsesyjny nokturn. Potem stapiała się nagle z nocą, tak jak się z niej wyłoniła; i znów wokół rozciągało się imperium jeszcze bardziej dojmującej ciszy. W zaciszu domów zaciekawienie, jakie wzbudził ten niespodziany koncert, opadało; każdy bez słowa podejmował nić swoich zajęć czy myśli.
– Wolałabym koncert szczekających psów! Ci pomyleńcy nie umieją śpiewać!
– W Kalep nie ma już bezdomnych psów, siostrzyczko. W tym mieście nie ma już żadnych psów, chyba że wszystkim założono kagańce i gdzieś je schowano.
– Ach… To prawda, nie pomyślałam o tym. Już od kilku tygodni nie widzę Pothia, kundla, który wałęsał się po okolicy i którego tak się bałam. Już tu nie przychodzi. Ale dlaczego? Dlaczego nie ma już psów?
– Wszystkie zostały zabite, spalone i rzucone na stertę przy południowym wyjeździe z miasta. Jeszcze tam leżą ich zwęglone trupy. Zabito je, bo mówią, że to szatańskie zwierzęta, że przyciągają Diabła.
Idrissa od razu pożałował, że rozmawia z siostrą tak szczerze.
– Co to takiego sterta?
– Kopiec…
– Zgoda. Ale kto je zabił?
– Dobrze wiesz…
– Znowu oni… Co za dranie! Ale dlaczego?
Idrissa Camara uśmiechnął się smutno, widząc wzburzenie swojej ośmioletniej siostry Rokhai. Jej niewinny gniew był ujmujący i śmieszny zarazem. „Tak, to dranie”, pomyślał, patrząc na dziewczynkę, która odnajdując właściwy sobie dobry humor i zapominając o gniewie, już rzuciła się w ramiona wchodzącej do pokoju matki. Idrissa podszedł do okna, wychodzącego na jedną z głównych ulic w centrum miasta. Stał tam przez długie minuty, jakby miał nadzieję, że nagle wydarzy się jakiś cud.
Był siedemnastoletnim młodzieńcem, szczupłym – smukłym, jak lubił o sobie mówić – o harmonijnych rysach. Miał bardzo jasne oczy, których blask, kontrastujący z czernią skóry, nadawał jego stanowczemu i melancholijnemu spojrzeniu dziwną intensywność.
Młody człowiek, wpatrzony w tę pozbawioną życia ulicę, gładził meszek, który zaczynał rosnąć mu na podbródku. Pogrążony w myślach, nie spostrzegł od razu, że ulica się ożywiła. Dopiero gdy siostra zaczęła podskakiwać i krzyczeć: „To oni, to oni! Chcę ich zobaczyć! Podnieś mnie, Idi!”, zdołał wyrwać się z zadumy.
Idrissa ujrzał za oknem przerażające w ciemnościach kształty sześciu jadących ulicą jeepów, wyposażonych w karabiny maszynowe. Z tyłu każdego pojazdu siedzieli uzbrojeni ludzie. W mroku ledwie było widać ich nieruchome sylwetki. Spojrzenie młodego człowieka nagle się wyostrzyło. Samochody, jeden za drugim, powoli jechały naprzód. Ciężkie karabiny były skierowane w niebo; ich lufy połyskiwały dziewiczym blaskiem w ciemnościach. Przez kilka sekund mogło się wydawać, że młodzieniec toczy śmiertelną walkę z kolumną podobną do żelaznej anakondy, której pierścieniami były kolejne pojazdy. Idrissa nie spuszczał ich z oczu, aż zniknęły i warkot silników ucichł. Wtedy jego spojrzenie stało się trochę bardziej ludzkie.
Przez cały ten czas Rokhaya nie dawała bratu spokoju, krzyczała, ciągnęła go za rękę, drapała, uderzała pięścią, udawała nawet, że płacze, z nadzieją, że ją podniesie i pokaże jej jeepy, które usłyszała pierwsza. Obserwacja tych przejeżdżających uzbrojonych pojazdów stała się nawykiem, swoistym rytuałem: dziewczynka wypatrywała ich z tą dziwną ekscytacją, jaka zawsze ogarnia dzieci na widok rzeczy niespotykanych, które działają na wyobraźnię. I Rokhaya z wolna nauczyła się rozpoznawać warkot samochodów i światła ich reflektorów.
– Nie ma już na co patrzeć, Rokhi. Szybko przejechali.
I gdy Rokhaya, zapłakana, siedziała na podłodze, młody człowiek powiedział matce, która wróciła do kuchni, żeby go zawołała, gdy skończy szykować kolację. Potem zamknął się w swoim pokoju na piętrze. Siostra przestała już płakać.
„Kiedyś, gdy byłem mały, płakałem, bo nie mogłem zobaczyć orszaku fałszywego lwa. Dziś Rokhaya płacze, bo nie może zobaczyć uzbrojonych pojazdów…”
Pomyślał o jeepach wolno jadących ulicą i przyznał z niechęcią, że ten konwój wyglądał dość majestatycznie. Szybko odpędził od siebie tę myśl, był zły, że przyszło mu to do głowy.
– Co za kraj…
Tym razem Idrissa wymówił to szeptem.3
Ndey Joor Camara z domu Sarr krzątała się w kuchni, szykując kolację, a jej _cerrê_, którego swojska woń zapowiadała prawdziwą ucztę, wypełniała dom, nęciła kubki smakowe, łechtała podniebienie, podsycała apetyt. Ndey Joor Camara była najlepszą kuchmistrzynią w mieście i jedną z pięciu najlepszych w prowincji. Przynajmniej tak mówili wszyscy. Spośród licznych korzyści, jakie przyniosło jej surowe wychowanie, najważniejszą było opanowanie jakże subtelnej sumaliskiej sztuki kulinarnej. W jej wydaniu, dzięki olśniewającej wiedzy, kuchnia stawała się gastronomią. Potrafiła wszystko: łączyć najlepsze składniki, by uzyskać najbardziej niezwykłe kompozycje, wyborne, o zachęcającym wyglądzie i zapachu; wydobyć najdelikatniejsze smaki z nietypowych produktów; uwolnić najdelikatniejsze i najwykwintniejsze aromaty dań. Jej potrawy raz były łagodne, ale nigdy mdłe, to znów pikantne, ale nigdy zbyt ostre, a ten geniusz subtelnego łączenia smaków w potrawie dopełniała doskonała znajomość owoców sumalijskiej ziemi, to znaczy wiedza, jak najlepiej je wykorzystać, jak wydobyć ich walory, jak je uszlachetnić. Choć nigdy nie otworzyła żadnej książki kucharskiej, która nie pozostawia choć odrobiny miejsca rzeczom decydującym o kunszcie wielkiej kucharki: twórczej swobodzie i zmysłowi improwizacji, potrafiła przyrządzać najróżniejsze potrawy, od najbardziej klasycznych po najoryginalniejsze, od najbardziej złożonych po najprostsze w gastronomicznym repertuarze Sumalu. A to dlatego, że posługiwała się intuicją; a nawet więcej, sercem: czując kuchnię, nieustannie ją udoskonalając, bawiąc się nią, jej aromatami i kodami. Znajdowało to odzwierciedlenie w daniach; a jej stół, jeden z najbardziej obleganych w Kalep, oferował zawsze niespodzianki, nawet w przypadku potraw najlepiej znanych, lubianych, najczęściej serwowanych. Miały w sobie coś, co sprawiało, że ludzie mówili z głębokim przekonaniem: „Czuć w tym rękę Ndey Joor Camary”. Bo tak, jak się mówi o właściwym artyście stylu, głosie, tonie czy technice, by podkreślić jego wyjątkowość, wspominając tę damę, wypadało napomknąć o jej niezawodnej ręce i wyjątkowym geniuszu.
Zachęcana przez rodzinę, Ndey Joor kiedyś otworzyła nawet restaurację, która po pewnym czasie stała się najczęściej uczęszczanym lokalem nie tylko w mieście, ale i w całej prowincji. Dzięki szeptanej reklamie wieści o kulinarnym talencie Ndey Joor Camary szybko rozeszły się poza granice miasta. Już od dziesiątej trzydzieści wszystkie stoły zajmowali ludzie, którzy przyszli na obiad, i już od osiemnastej podawano kolację, choć zwykle w Kalep jadało się dwie czy trzy godziny później. Ale, jak wiadomo, perspektywa uczty usuwa wszystkie obiekcje i wszelkie opory. Klienci przybywali z Soro, Bantiki, Akante, miast sąsiadujących z Kalep, żeby zjeść u Ndey Joor. Stali w kolejce, przepychali się, czasem nawet bili – to też się zdarzało – by mieć zaszczyt zasiąść przy stole, na jednym z sześćdziesięciu miejsc oferowanych w Çinn-gui. Całe Kalep do dziś pamięta surrealistyczne sceny kolejek bez końca, wielkich zgromadzeń przed drzwiami lokalu. Ludzka masa, gwarna i wygłodniała, czekała, aż wrota tego przybytku rozkoszy się otworzą, a jeśli ten moment się oddalał, skandowała jednym straszliwym głosem: „_Yërmande añ wi!_”. Było w tym coś przerażającego.
A gdy drzwi się otwierały! Kiedy się otwierały! Rozpoczynał się wielki szturm, szamotanina, przepychanki, jakich świat nie widział. Rzekłbyś: Hamilkar Barkas szarżujący na barbarzyńców ze stadem słoni podczas bitwy u ujścia Bagradasu. Widząc tych wygłodniałych ludzi przypuszczających atak na stoły, Flaubert mógłby napisać bez obawy, że oskarżą go o zbyt śmiałe porównanie: „to siedemdziesiąt dwa słonie ruszyły do boju w dwóch rzędach”. A wtedy ów lud, zjednoczony kilka minut wcześniej przez głód, dzielił się, rozpraszał, rozbiegał na wszystkie strony za sprawą tego samego głodu. Popychano się; i w tej masie, którą inteligencja chwilowo opuściła, garnitury ścierały się z łachmanami, dyrektorzy firm ze zwyczajnymi ludźmi, szefowie z bezrobotnymi. Walka klas jest motorem Historii. Głód jest motorem walki klas.
Ten sukces, który przerastał Ndey Joor, bardzo szybko, miast jej schlebiać, zaczął ją przerażać. Sceny walki wręcz o jej potrawy napawały ją lękiem i wkrótce poczuła się osaczona: dzwoniono do niej bez przerwy, żeby zarezerwować stół, zaproponować współpracę lub podpisanie umowy z jednym z wielkich hoteli w Bandiani. Otrzymywała nawet anonimowe listy z pogróżkami. Jej przyjaciółki, którym się zwierzyła, sądziły, że ich autorami są właściciele konkurencyjnych lokali, którzy tracili klientelę na rzecz Çinn-gui; zaś jej syn Idi uważał, że te epistoły są dziełem jej przyjaciółek: „przez ciebie ich mężowie przestali jadać w domu”, mówił z uśmiechem.
Tak czy owak, po dwóch ciężkich miesiącach, podczas których odzyskała z nawiązką zainwestowane pieniądze (niektórzy klienci, kiedy ich pytano: „na miejscu czy na wynos?”, odpowiadali bez cienia zażenowania: „jedno i drugie”), Ndey Joor ukarała Kalep: zamknęła restaurację. Miano jej to za złe, błagano ją, a nawet składano jej różne propozycje. Odmówiła. Tak zakończył działalność Çinn-gui, który pozostanie w pamięci mieszkańców Kalep jeszcze przez wiele pokoleń.
Dziś w miejscu, gdzie znajdowała się ta restauracja, mieści się sklep żelazny, ale na fasadzie budynku widać jeszcze wypisane czerwonymi literami porzekadło, które Ndey Joor wybrała na swoją dewizę: „_Çinn su naree neex su baxee xeeñ_”. Właściciel sklepu, który był jednym z bywalców restauracji, zostawił je tam na pamiątkę.4
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Modlitwa muzułmańska, pierwsza w ciągu dnia, odmawiana o świcie. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).
„Jeśli Allah pozwoli”.
Dosłownie: „Chronię się u Allaha przed ukamienowanym demonem”. Rytualna formuła, którą w świecie islamu często otwiera się przemowę, oddając się w opiekę Allahowi.
„Pokój z wami”, muzułmańskie powitanie.
„Niech będzie Wychwalony i Wywyższony”, wyrażenie używane, gdy wymawiane jest imię Allaha.
„Niech Allah go błogosławi i da mu zbawienie”, wyrażenie używane, gdy wymawiane jest imię proroka Mahometa.
„Niech Allah mi wybaczy”, formuła używana w świecie islamu dla wyrażenia skruchy.
„Bóg jest wielki!”
Określenie będące oznaką poważania, używane w odniesieniu do cieszących się szacunkiem kobiet w pewnym wieku. Także w stosunku do tych, które odbyły pielgrzymkę do Mekki.
Wariant określenia _Hadżi_, używanego w stosunku do szanowanych mężczyzn w pewnym wieku, a także w stosunku do tych, którzy odbyli pielgrzymkę do Mekki.
Simb (czyli taniec lub gra fałszywego lwa), tradycyjne widowisko z udziałem mężczyzn przebranych za lwy, organizowane w Senegalu z okazji wielkich świąt (przyp. tłum.).
Wymowa: . Potrawa na bazie kaszy jaglanej, wytwarzanej z prosa, symbolizującego płodność, i okraszonej rozmaitymi sosami; bardzo ceniona w Afryce Zachodniej.
Garnek.
„Śniadanie, litości!”
Gustave Flaubert, _Salambo_, przeł. Wacław Rogowicz, Siedmioróg, Wrocław 2011, s. 157.
Porzekadło wolof: „To aromat zapowiada ucztę”.KONTAKT:
[email protected]
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
- Verena Kessler _Duchy z miasteczka Demmin_ w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
- Victoria Kielland _Moi mężczyźni_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Nona Fernández _Strefa mroku_ w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Aleksandra Pakieła _Oto ciało moje_
- Charles Yu _Ucieczka z Chinatown_ w tłumaczeniu Agi Zano
- Andrea Abreu _Ośli brzuch_ w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Linn Strømsborg _Nigdy, nigdy, nigdy_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej