- W empik go
Bratobójcy - ebook
Bratobójcy - ebook
Łódzkie małżeństwo Bednarków wychowuje czwórkę dzieci. By utrzymać rodzinę, pracują wszyscy, nawet najmłodsza, dwunastoletnia córka. Jedna z fabryk w mieście zatrudnia dwóch z braci, najstarszego z rodzeństwa – Antoniego i młodszego – Feliksa. W miejscu ich pracy wybucha strajk. Robotnicy dzielą się na trzy wyraźne grupy. Feliks ulega wpływom esdeków, do drugiej – pepesowskiej grupy należy Marta – dziewczyna, która podoba się Antoniemu, zaś sam chłopak tworzy trzecią, najmniejszą grupę, uznawaną za, nie wiedzieć czemu, narodową. Antoni, który dotychczas konsekwentnie popierał walkę z caratem nie rozumie, jak jego poglądy mogą równać się z narodowcami. Słyszał, że są to szpicle, pachołki burżuazji, a teraz znalazł się wśród nich. Jak do tego doszło? Antoni postanawia dociec prawdy. Czy rodzina Bednarków ucierpi na ideowym konflikcie rodzeństwa?
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2594-9 |
Rozmiar pliku: | 410 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ojciec, Piotr Bednarek, „preser“ z fabryki Rychtera, był człowiekiem statecznym, uczciwym, bogobojnym i trzeźwym. W całej kamienicy uważano Piotra Bednarka za wielkiego mądralę, bo i gazety czytywał i wypisać się jako tako umiał. Wprawdzie dość często słowo drukowane pojmował po swojemu, błędnie, spierając się później z kimś nazabój, gdy ten ktoś niedowierzająco odnosił się do jego opacznych twierdzeń, ale to nie przeszkadzało, że sąsiedzi stale zwracali się do niego o rady i wskazówki w kłopotach i troskach życia. Bednarek dumny był ze swego „wykształcenia“ i posiadanemi wiadomościami z każdym dzielił się chętnie.
W izbie Bednarków było czysto i schludnie, choć ciasno, że i palca nigdzie wściubić nie było można. Aczkolwiek rodzina była liczna — Bednarkowie bowiem posiadali czworo dojrzewającego potomstwa — w izbie stały jeno dwa łóżka, ustawione wzdłuż ściany jedno za drugiem. Piętrzyło się zato na tych łóżkach betów pod sam sufit. Na noc pościel i sienniki, układane za dnia na kupie, zrzucano na podłogę, i rodzina rozkładała się pokotem, po cygańsku, by spocząć po znojnym dniu pracy. A pracowali wszyscy, nawet najmłodsza, dwunastoletnia Zośka chodziła do fabryki i przebierała „tytki“ u Stolarowa.
Za łóżkami, w rogu izby stała żółta komoda, pełna różnej bielizny i innych fatałaszków, co to „kiedyś przyda się, choćby na łaty“. Na komodzie leżała w czerwonej oprawie duża księga „Żywotów Świętych Pańskich“, nakryta „heklowaną“ serwetką, a na niej stał czarny drewniany krzyż z ołowianym Chrystusem. Wyżej nad Ukrzyżowanym wisiał na ścianie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, przed którym w każdą środę i sobotę paliła się lampka oliwna. Obok okna stał przywarty do ściany stół olszowy, nakryty w dni powszednie grubym niebieskim papierem. Papier ten „przynosił“ Bednarek co miesiąc po arkuszu z fabryki, z czem wprawdzie krył się przed majstrem, ale sumienia sobie tem nie zaprzątał, bo „jeden arkusz papieru to dla fabrykanta nic“, a cerata stołowa w każdą niedzielę i święto błyszczała zawsze jak nowa. Resztę umeblowania stanowiły: kufer, na zielono pomalowany, serwantka, szafa do ubrań i sześć giętych krzesełek. Tuż przy drzwiach, na rozstawionych cegłach stał okrakiem żelazny piecyk, od którego każdej zimy przeprowadzano blaszane rury wokoło ścian, aby jak najwięcej zyskać ciepła. Ta część izby oddzielona była od reszty mieszkania kretonową zasłoną, tworząc w ten sposób „kuchnię“ i „pokój“. Ściany udekorowane były gęsto rozmieszczonemi pocztówkami i kilkoma świętych obrazkami z kalendarza Marjańskiego, wśród których święty Piotr z kluczami nieba, patron głowy rodziny, oprawiony był w ramkę, wykrajaną kiedyś „laubzegą“ przez jedną z latorośli Bednarkowych.
Najstarszym z dzieci był Antoś, kawaler już „po losach“, chłopak ambitny i na naukę łapczywy. Wszystkie oszczędności z tygodniówek obracał na książki i czytał. Ojciec złościł się na syna za jego rozrzutność, bo i „poco robotnikowi tyla nauki“? Dla robotnika wystarczy, mawiał, jak sobie przeczyta raz na tydzień gazetkę, aby nie być „jak tabaka w rogu“ i wiedzieć, co się na świecie dzieje, poza tem dość mu książki do nabożeństwa, „iżby nie sterczał w czasie sumy w kościele jak niemy słup“.
Ale Antoś był innego zdania i na uwagi ojcowskie nie reagował, kupując coraz nowe książki. Młodsi jego bracia, Felek i Stefek, pokpiwali z „mędrca“, ile wlazło, ale ten zbywał ich milczeniem; co najwyżej, gdy mu który nadokuczał, walił pięścią po grzbiecie. Powstawały wówczas awantury do których wtrącał się ojciec, dowodząc najstarszemu synowi, że „nie pozwoli odbierać sobie prawa karcenia dzieci, bo do rodziny zakradłby się nierząd“. Awantury te, dość zresztą rzadkie, kończyły się najczęściej dobrze, gdyż matka łagodziła spory perswazją i bracia rozchodzili się w zgodzie. Ale i młodsi bracia mimo mniejszego oczytania nie byli analfabetami i często toczyli z Antonim dysputy. Spory te jednak były spokojne, prowadzone poważnie, bez kłótni; przytem tak niewiadomo było, o co im szło, że ojciec ani w ząb „smyków“ nie rozumiał. I chociaż przysłuchiwał się sporom, jakby był „na niemieckiem kazaniu“, to przecież jego ojcowskie serce napawało się dumą, i wówczas wybaczał Antosiowi wyrzucanie pieniędzy na książki. Zczasem Felek i Stefek, widząc, że Antosiowi „nie dadzą rady w gębie“, pozazdrościli mu wiedzy i sami jęli się również garnąć do ksiażek, korzystając z pokaźnej bibljoteki starszego brata. Antoś nie był samolubem i chętnie pomagał młodszym braciom w czerpaniu wiadomości z chaotycznie gromadzonych dzieł, przeważnie naukowych, rzadziej beletrystycznych.
Życie rodziny Bednarków szło normalnym trybem życia łódzkiego proletarjatu. Życie to było jednostajne, szare, raz smutne, raz wesołe jak marcowa pogoda. Kto żyw i miał jakie takie siły, harował od rana do nocy w fabryce przy maszynie, byle mieć co „w gębę włożyć“, byle w święto jako tako się ubrać, pójść do kościoła i czasem popić.
Ale od jakiegoś czasu powietrze stawało się coraz cięższe; zanosiło się na jakiś niepokój, zwiastujący nadchodzącą burzę. Robotnicy mieli nasrożone miny, prowadząc spory na temat nowego, jasnego jutra. Miały zginąć ciężkie, znojne dni pracy, miała zginąć niewola. Troska o byt, łzy, ból, rozpacz miały ustąpić radości, weselu i ogólnemu szczęściu. Fabryki miały stać się własnością robotników. Świat miał się przenicować ku zadowoleniu i szczęściu proletarjatu, ku zgryzocie fabrykantów i burżuazji. Góra miała stoczyć się nadół, dół miał się wywindować na szczyty. Aby jednak to nastąpiło, trzeba było, żeby robotnik jako zbiorowisko, jako jedna solidarna bryła zamarła na chwilę w bezruchu. Trzeba — mówiono — proletarjatowi stanąć z pięścią wzniesioną ku górze, i trwać aż do zupełnego upadku kapitału.
Niejednemu z prostackich umysłów robociarskich nie mogło się to jakoś w głowie pomieścić aby fabrykantów tak łacno zmóc samem tylko nieróbstwem; ale co taki tkacz, przędzalnik czy farbiarz mógł wiedzieć o stosunku pracy do kapitału? Wiedział, że za jego ciężką pracę licho mu płacą, ot i wszystko. Ale co trzeba było czynić, żeby płacili więcej, nie wiedział. Miał na to tylko jedną radę: ukłonić się dyrektorowi, pocałować go w rękę i prosić. Jeżeli odmówił, biedak musiał nadal harować i trwać w nędzy, do jakiej przez Boga był stworzony. Stan ten, zdawało się, trwać będzie wiecznie, i robotnik będzie wciąż niewolnikiem kapitału. Naraz zjawili się nieznani apostołowie, głosząc wyzwolenie proletarjatu. Mówili, że aby było lepiej, trzeba odejść od maszyn. Robotnik niewielkie jeszcze wówczas miał pojęcie o znaczeniu strajku, ale posłuszny wezwaniom zakonspirowanych i nieznanych nikomu głosicieli nowej ewangelji — pewnego dnia przestał pracować. Wszyscy przybyli do fabryk, ale stanęli przy maszynach bezczynnie.
Antoni Bednarek był wiązaczem przy „selfaktorach“ u Steinerta. W tej samej fabryce w tkalni pracował jego młodszy brat, Felek. Obaj bracia byli przez ogół robotniczy lubiani. Mimo młodego wieku wybili się na czoło współtowarzyszy pracy, zwłaszcza Antoni, którego nawet starsi wiekiem, siwizną przyprószeni robotnicy mieli za najmądrzejszego i najbardziej „wyszczekanego“ robociarza. To też gdy wybuchł strajk, oczv wszystkich kierowały się w stronę Antoniego.
Ale Antoni sam nie wiedział, co się stało i dlaczego się stało. Wszystko zamarło, to prawda, i nietylko u Steinerta; stanęła w bezruchu cała Łódź, wszystkie fabryki trwały w groźnej ciszy, ale co dalej? Ba! co dalej! Gdyby to kto wiedział! Ktoś kierował masami robotniczemi, jakaś niewidzialna siła wstrzymała warsztaty i wrzeciona, nakazując robociarzowi posłuszeństwo. I robociarze słuchali. Widocznie krzywda ich była już tak wielka, że wystarczyło jednego hasła, aby głodowi śmiało spójrżeli w oczy. Widocznie znój ciągłej pracy dla posiadaczy kapitałów tak przytępił ich umysł, ich wolę, że nie umieli spojrzeć w twarz nieznanemu rozkazodawcy, który nakazywał groźny spoczynek. Maszyny, dające robotnikom chleb, stały się w tej chwili czemś, co się nienawidzi. Niezorganizowana jeszcze brać robotnicza ze wstrętem spoglądała na żelazne potwory, rozkoszując się bezczynnością, jak w uroczyste święta.
— Trzeba wytrwać! — brzmiał tajemniczy rozkaz.
Wielkie koła rozpędowe trwały w groźnym bezruchu, tryby ani drgnęły, wrzeciona spoczywały, a robotnicy z ciszy tej czerpali otuchę i nadzieję nowego życia, które niczem miało nie być podobne do życia wczorajszego. Siedząc grupkami po kątach wśród maszyn i warsztatów, rozprawiali, grali w karty, spierali się i... czekali. Młodzież, mniej troszcząc się o hasła wyzwoleńcze, flirtowała i swawoliła.
Z fabryk nikt nie wychodził. Wszyscy przebywali w nich dzień i noc na zmianę w obawie, by gdy zostawią fabryki na noc „bez opieki“, nie zastali rankiem zamkniętych bram. A mieli czego strzec. Przecież lada chwila spodziewali się podziału fabryk między siebie.
Drugiego dnia strajku zagnieździło się w fabrykach wojsko. Wśród robotników powstał popłoch. Zaczęto się przygotowywać do obrony przed ewentualnym atakiem żołnierzy, którzy mogli każdej chwili przystąpić do oczyszczania fabryk z robotników.
W fabryce Steinerta jak zresztą wszędzie nie wiedziano, jak zachować się względem wojska. W kotłowni zebrało się kilku robotników na naradę, na której byli także bracia Bednarkowie. Po krótkiej dyskusji uchwalono zastosować się do poczynań robotników innych fabryk i w tym celu wysłano jednego z Bednarków na zwiady do sąsiedniego „blichu“ Scheiblera. Bednarek wywiązał się z misji doskonale, gdyż w pół godziny później wiedziano, że w całem mieście robotnicy postanowili stać murem przy maszynach. Broń Boże, aby ktokolwiek opuścił teren fabryczny, bo mógłby utracić prawo do współudziału w podziale fabryk. Przy drzwiach, prowadzących do każdej sali, ustawiono straż, zbrojną w drągi i kawałki rur żelaznych. Niektórzy dowodzili, że „w razie czego“ to znajdą się i rewolwery.
— A nawet — mówili odważniejsi — jak zajdzie potrzeba, to puści się ze dwie bomby i z żołdactwem będzie koniec.
Nikt jednak nie wiedział, nawet ci, którzy udawali zuchów, skąd te bomby przyjdzie wziąć, gdyby potrzeba ich istotnie się okazała.
Ale żołdactwo siedziało spokojnie w wyznaczo nym sobie budynku i nie dało żądnym walki pol do bohaterskich popisów. Ani fabryki Steinerta, ani żadnej innej fabryki wojsko nie zaatakowało.
Trzeciego dnia strajku dano znać wszystkim, że w tkalni odbędzie się „masówka“. Jakoż niebawem sala tkalni nie mogła pomieścić zebranego z całej fabryki ogółu. Nieznany mówca roztkliwiał się nad niedolą robotniczą. Z ust jego płynęły słowa, nasycone nienawiścią do fabrykantów, słowa namiętne, gromowładne, jadowite. Mówca szafował hojnie majątkami fabrykantów, rozdając między robotników szczodrze wszystko, co było w posiadaniu ludzi bogatych. Tłum klaskał w spracowane dłonie i szalał radością. Podczas patetycznego biadania nad nędzą robotniczą mówca wtrącił o „polskich panach“, którym „zachciewa się jakiejś Polski, jakiejś ojczyzny“. Dla robotnika ojczyzną jest cały świat, bratem każdy robotnik. Słowa te nie znalazły u niektórych słuchaczów przychylnego przyjęcia. Feliks Bednarek wzniósł wprawdzie okrzyk na cześć mówcy, ale okrzyk ten powtórzony był przez tłum z niezbyt wielkim zapałem. Jakkolwiek dotąd każdy mocniejszy gest oratora, każde potężniejsze zaklęcie znajdowało u słuchaczów oddźwięk dodatni, tym razem gromada robotnicza odpowiedziała na okrzyk Feliksa nieśmiało i niepewnie. Co dziwniejsze, niektórzy zaczęli szemrać, jakby mówca dotknął bolesnej struny ich duszy. A przecież nie powiedział nic zdrożnego; wygłosił jedynie hasło, z którem można się było godzić lub nie, ale hasło to nie obrażało niczyich uczuć. Jeżeli nawet mogło to kogokolwiek urazić, to w każdym razie nie powinien się był czuć dotkniętym robotnik. Ale mówca nie wziął pod uwagę, że miał przed sobą robotnika, który nietylko był wyzyskiwany przez kapitał, ale i prześladowany politycznie przez obcy naród. Mówca był zbyt mało subtelny i nie odczuwał różnicy, jaka zachodziła między nim a słuchającą go masą robotniczą. Na poruszanie strun duszy polskiego robotnika mógł był sobie pozwolić agitator, posiadający również duszę polską, ale nigdy rewolucjonista z rudą brodą, garbatym nosem i bardzo mięsistemi wargami. Rzecznik walki z kapitałem o typowym wyrazie twarzy semickiej mógł był prawić o rewolucji, o walce z caratem, o wyrżnięciu wszystkich fabrykantów, ale gdy zaczął mówić o ojczyźnie do uszu robotników polskich, musiało to odbić się w tych uszach jak zgrzyt, drażniąco. Pomimo że byli to jeszcze robotnicy, nieświadomi swej roli społecznej, robotnicy, którzy dopiero poczynali rozglądać się po świecie i przyswajać pierwsze błyski uświadomienia społecznego, zabolało ich w sercach, gdy typowy okaz rasy semickiej zaczynał im mówić o ojczyźnie. I choćby im taki mówca ojczyznę pod niebiosy podnosił, zawsze byłoby to w jego ustach coś fałszywego, cóż dopiero, gdy pojęcie tej ojczyzny negował?
Słowa o ojczyźnie zraziły niektórych robotników do mówcy. I rzecz dziwna: nawet Antoni Bednarek, gorący zwolennik walki o prawa robotnicze, najbardziej zagrzewający do czynów, spojrzał na rudobrodego mówcę z grymasem. Nie zdradził się jednak ze swych uczuć i milczał. Bolesne drgnięcie serca zataił w sobie, nie chcąc głośnym protestem zaszkodzić sprawie robotniczej.
W umyśle Antoniego wirowało. Głowa nabita była hasłami i frazesami, zaczerpniętemi z różnorakich książek, czytanych na chybił trafił. Czytał wszystko, co wpadło mu do rąk, i wszystko umieszczał w komórkach swego mózgu. Pochłaniał chciwie każde drukowane słowo i do każdego słowa przywiązywał wagę. We wszystko, co mu drukiem podano, wierzył święcie, odnosząc się do każdego zagadnienia z entuzjazmem. Stąd pochodził jego zapał do rewolucji, która od kilku dni była tematem rozpraw całego łódzkiego proletarjatu. Ponieważ wszyscy mówili o walce, mówił o niej i Bednarek, nie zdając sobie jeszcze sprawy ani z jej wartości, ani znaczenia. Bednarek tak, jak cały proletarjat łódzki, nie wiedział jeszcze nic o organizacji. W pierwszych dniach żywiołowego strajku robotnicy byli jeszcze płynną masą, którą kto chciał i jak chciał ugniatał i pchał w takie czy inne łożysko. Nieliczne zorganizowane jednostki rozumiały to dobrze i, nie troszcząc się o istotę strajku, przystąpiły do intensywnej działalności organizacyjnej. Międzynarodówka zapuszczała macki w ten sypki piasek i, mieszając go z doktrynerską mierzwą, ugniatała na swój sposób w formę kosmopolityczną.
Bednarek, płynąc po wierzchu olbrzymiego morza proletarjackiego, razem z innymi znalazł się w tej formie i pojęcia swe kształtował jak inni. I gdyby na wiecu, na którym Antoni znalazł się pierwszy raz w życiu, przemawiał inny człowiek, któregoby czuł jak brata z krwi i kości, byłby z miejsca poszedł za nim w ogień. Ale nieszczęściem dla rewolucji w latach 1905 — 7 były właśnie te wschodnie typy, zwłaszcza na terenie ówczesnego Królestwa Polskiego, gdzie robotnik wychowywany był wprawdzie w ciemnocie, ale w chrześcijaństwie i tępionej przez władze polskości. Robociarz łódzki, entuzjazmujący się jak nikt inny walką i pracą, miał w sobie duszę polską. To też zapalał się, gdy mu nieznany mówca wskazywał drogę do wyzwolenia, ale z rezerwą odnosił się do haseł antypolskich, tem bardziej, że z temi hasłami przyszli do niego pierwsi — ludzie, z ducha i krwi dlań obcy.
Po wiecu garbatonosy mówca zachęcał robotników do organizowania się w karne szeregi bojowników socjaldemokracji, czem mieli zająć się partyjni towaraysze w liczbie dwu tkaczy i jednego gremplarza. Twarze wszystkich zwróciły się w stronę braci Bednarków. Feliks, bardziej krewki i zapalny, wyrwał się pierwszy i oświadczył publicznie, że wstępuje do partji. Za nim odezwało się jeszcze kilka głosów, gdy jakiś palacz z kotłowni wyraził wątpliwość, czy taka forma kaptowania ludzi do partji jest właściwa, skoro niewiadomo, czy przypadkiem na sali nie zsnajdują się szpicle, i nikt z obecnych mówcy nie zna?
W odpowiedzi na to wskoczył na skrzynkę jeden z tkaczy, Niemiec, oświadczając, że jedynym obcym człowiekiem na sali jest mówca, którego nikt chyba nie może posądzać, aby przyszedł przemawiać bez wiedzy partji, a zresztą, on, Erbert, zna go i ręczy, że jest autentycznym socjaldemokratą.
Zboku stał Antoni Bednarek, obserwując całe to zbiorowisko z rezerwą. Większość robotników zkolei obserwowała jego, czekając, czy zadeklaruje się na rzecz partji, której przedstawicielem był rudy brodacz.
Wtem ponad głowy zebranego tłumu wzniosła się rozwichrzona czupryna młodego pakowacza z magazynu. Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę.
— Towarzysze! Nie wierzcie socjaldemokracji, która chce nas utopić w morzu rosyjskiem...
Powstała wrzawa. Zwolennicy rudego brodacza rzucili się na śmiałka z pięściami. Młodzieniec, nie czekając na następstwa, przerwał zaledwie rozpoczętą replikę i, zeskakując ze skrzyni, dał drapaka. Znikł w gromadzie kobiet, które zasłoniły go sobą.
Feliks, który rozentuzjazmował się na rzecz przedstawiciela socjaldemokracji, pragnął popisać się wobec partji. Zacisnął pięści i z przekleństwem na ustach, torując sobie drogę łokciami, wdarł się siłą w stłoczoną masę kobiet, aby śmiałka nauczyć moresu. Wśród kobiet powstał wrzask i pisk, co potęgowało złość esdeckiego nowicjusza i pchało do gwałtowniejszego ataku. Wskoczył na skrzynkę i w pasji porwał garść szpulek z przędzą, rzucając je na głowy kobiet, wściekły za niedopuszczenie go do rozprawienia się z antagonistą mówcy.
Naraz stało się coś niespodziewanego. Do Feliksa podbiegł brat jego, Antoni, i ściągając go za poły bluzy ze skrzyni, wyrżnął tak silnie w nos, że wyciekło z niego kilka kropel krwi. Feliks puścił w ruch pięści, ale drugie potężne uderzenie między oczy odebrało mu ochotę do dalszej walki.
Wśród robotników i robotnic rozległa się salwa śmiechu. Śmiali się nawet oficjalni sympatycy sterczącego nad głowami zbawcy proletarjatu, patrząc, jak brat brata tresuje. Sam mówca jedynie, nie wiedząc o pokrewieństwie pięściarzy, próbował się oburzać, ale rychło zamilkł, widząc operetkowy nastrój zgromadzenia.
W tej chwili podeszła do Antoniego jedna z młodych „weberek“, imieniem Marta, i podając mu ostentacyjnie rękę, rzekła z patosem:
— Wasz gest, towarzyszu, zasługuje na najwyższe uznanie.
Bednarek poczuł dumę. Twarz gromiciela brutalnego brata lekko się zarumieniła. Spojrzał na dziewczynę i, trzymając w dłoni jej rękę, uniósł ją do ust i pocałował. Ale jednocześnie zawstydził się, jakby popełnił jakiś gruby nietakt. Zdawało mu się, że oczy wszystkich kobiet naigrawają się w tej chwili z niego, i co prędzej odszedł nabok. Wsunął się między mężczyzn, nie śmiąc podnieść oczu.
Robotnicy poczęli się rozchodzić. Większość opuściła tkalnię, udając się każdy do swej sali. Wszyscy rozprawiali na temat sprawy robotniczej i zajścia między braćmi.
Antoni poszedł do przędzalni i z rękoma, założonemi wtył, długo chodził tam i zpowrotem wzdłuż selfaktora. Marta zajęła jego myśl. Odgłos pocałunku w rękę dziewczyny wobec tysiąca ludzi dźwięczał mu jeszcze w uszach i wywoływał na jego twarzy wypieki, mimo że w tej chwili żadna z robotnic na niego nie patrzała. Jakże to się stało, że publicznie pocałował w rękę młodziutką dziewczynę? Bednarek czuł, że stanie się teraz pośmiewiskiem całej fabryki. A robotnicy umieją drwić, jeżeli kogo na ząb wezmą. Nie przepuszczą żadnej okazji do kpin i nie darują nikomu.
Zmartwiony nakrył głowę maciejówką, ażeby wyjść z sali i ukryć się na tyłach fabryki koło stawu, gdzie go nikt nie będzie widział, i wstyd przeboleje. Tam na trawie uspokoi wzburzone myśli i zapomni o śmiesznym dla siebie wypadku. Biegł szybko po żelaznych schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Gdy znalazł się na ostatniej kondygnacji schodów, ujrzał przed sobą trudną do przebycia zaporę. Na kilku dolnych stopniach siedziało coś ze sześć gremplarek i mówiły o nim. Słyszał to wyraźnie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wyśmiewały się z niego. Zatrzymał się, by wrócić na salę, ale już było za późno. Gremplarki ujrzały go i natychmiast dwie z nich podniosły się, aby go przepuścić. O zawróceniu z drogi mowy być nie nie mogło. Poszedł więc nieśmiało naprzód, pragnąc jak najprędzej wydostać się na podwórze. Robotnice zastąpiły mu drogę.
— Co będzie dalej, panie Antoni? — spytała jedna z nich. — Fabryka stoi już trzeci dzień.
— Wszystkie fabryki stoją — odparł Bednarek, zdziwiony, że nie śmieją się z niego.
— A długo jeszcze będzie tego strajku?
Bednarek, mniemając, że nie powinien wychodzić z roli moralnego przywódcy robotników, odparł:
— Dopóki nie zwyciężymy.
Sam jednak nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia tych słów. Tak odpowiedział, bo odpowiedź ta zdawała mu się być najrozsądniejsza, najbardziej godna jego osoby. Rozejrzał się po twarzach kobiet i nie zauważył, aby miały skłonność do żartów. Pytały go poważnie, z dużem zakłopotaniem i widoczną troską o samych siebie; pytały go o dalsze następstwa strajku jako więcej uświadomionego towarzysza, oczekując od niego zadawalniającej odpowiedzi.
— Jutro wypłata. Nie wie pan, czy zapłacą nam za cały tydzień?
— Czy zapłacą? Myślę...
Bednarek nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo i skąd miał wiedzieć? Był młodym, szczerym, bezpartyjnym robotnikiem. Wierząc święcie w rozbrzmiewające wokół hasła walki, mówił, jak czuł, jak myślał, bez krętactw. Kłamać nie umiał, prawdy powiedzieć nie mógł, bo nie wiedział, w jakiej odpowiedzi tę prawdę wyrazić, a do niewiedzy przyznać się nie śmiał. Ten, na którego patrzą oczy całej przędzalin, nie mógł czegoś nie wiedzieć. A przecież nie wiedział, czy za bezczynne przebywanie nie w fabryce zapłacą, czy nie. Strapiony myślał nad odpowiedzią, gdy przez otwarte drzwi wpadła do sieni Marta.
— Towarzysze! Za chwilę odbędzie się drugi wiec w tkalni. Tym razem przemówi nasz mówca.
Bednarek oblał się ponsem. Scena cmoknięcia w rękę tej młodej dziewczyny stanęła mu żywo w pamięci. Nie śmiąc podnieść oczu, domyślał się, że jest objektem obserwacji kobiet. Co one sobie teraz myślą? Co myśli ta młoda „weberka“, którą też zapewne wprowadził w zakłopotanie swym głupim, dziecinnym gestem? Czy gniewa się na niego i uważa za nieokrzesanego prostaka, czy też może nie zwróciła nawet uwagi na jego nietakt? Nie! ona nie mogła tego nie spostrzec. Coś mówiło mu w duszy, że postępek jego oceniła dodatnio. Nie gniewa się na niego, na pewno się nie gniewa. Podniósł oczy, rozejrzał się po twarzach robotnic i skonstatował, że twarz Marty była najładniejsza. Oczy jej najmilej do niego przemawiały.
Marta wzięła go za rękę jej dziecko i poprowadziła z sobą.
— Chodźcie, towarzyszu! Posłuchacie naszego mówcy. To nie to, co esdek.
Poszedł za dziewczyną, dziwnie rozradowany. Wszystkie niepewności myśli znikły. W sercu zrobiło mu się ciepło, wiosennie. Jaka ta „weberka“ piękna, jaka miła, jak słodko uśmiecha się do niego i jak jednocześnie rozsądnie mówi. Dlaczego jej dotychczas nie widział? Do jakiej należy partji, skoro mówi o „naszym“ mówcy, podkreślając wyraźnie, że „to nie to, co esdek“?
W tkalni znów zaroiło się tłumem robotników. Na tej samej skrzyni, z której przed godziną przemawiał agatator esdecki, zjawił się teraz inny zbawca proletarjatu, znacznie młodszy, wygolony, z binoklami na nosie. Stał na trybunie w oczekiwaniu, aż tłum ustawi się i uciszy. Rozglądając się po zebranych, uśmiechał się, robiąc miny deklamatora przed wystąpieniem na estradzie.
Marta stanęła tuż przy trybunie w towarzystwie Antoniego. W duszę Bednarka wstępowała jakaś widoczna zmiana. Coś w nim wywracało się i burzyło. W sercu jego budziło się jakieś nowe, nieznane mu jeszcze uczucie. Z jednej strony rozpierała go radość z poznania dziewczyny, która tak troskliwie około niego zabiegała, z drugiej dziwił się, czemu ponad głowy robotników wyrastają, jacyś nowi ludzie, ludzie nawet z tej samej fabryki, w której dotychczas on jeden zdawał się płynąć po wierzchu. Teraz, gdy przyszło do pokazania oblicza masy robotniczej, masa ta dzieli się na dwie partje socjalistyczne. Bednarek, zdający się być dotychczas jedynym przywódcą robotników, zostaje teraz gdzieś wtyle, nauboczu, a ster życia robotniczego biorą do rąk obcy przybysze z poza fabryki. I przybysze ci mają w fabryce swoich zwolenników. To znaczy, że coś się tworzyło, coś kiełkowało i rosło, potężniało w moc organizacyjną, o czem Bednarek nie wiedział. Nie mógł pojąć, dlaczego zjawiła się nagle obok niego ta dziewczyna, której dotychczas nie znał, a która wywiera na niego tak potężny wpływ i wskazuje, dokąd mu pójść należy. Ta dziewczyna zatem odgrywała ważniejszą rolę w tym tłumie niż Bednarek, jedyny, zdawało się, inteligentny robotnik w całej fabryce.
Antoni stał blisko mówcy, wpatrując się w jego ruchliwą i uśmiechniętą twarz. Mówca powiódł ostatni raz oczyma po tłumie i zaczął mówić. Z początku cicho, spokojnie, jakby recytował wyuczoną na pamięć prelekcję, później zapalał się i podnosił ton mowy. Po chwili rzucał gromy przekleństw na fabrykantów, rozczulał się nad nędzą robotniczą i również drwił z „polskich panów“. Bednarek słuchał przemówienia, rozmyślał i stwierdził, że młody ten inteligent mówi jota w jotę to samo, co jego rudy poprzednik. Ten również nawoływał do socjalizmu, chwalił to, co tamten, i co tamten ganił. Dlaczego się tedy kłócą? O co im chodzi, że się wzajemnie zwalczają, skoro obaj zapowiadają rychłe zburzenie tronów? I dlaczego obaj atakują „polskich panów“?
Bednarek postanowił dociec tajemnicy i poprosił mówcę, gdy ten skończył przemówienie, aby i jemu pozwolił wejść na skrzynkę i kilka słów do zebranych wypowiedzieć. Mówca łaskawie zezwolił, i nad głowami robotników ukazał się Antoni. Wszystkie twarze zwróciły się ku niemu. Wszyscy byli ciekawi, co powie młody, prosty robotnik. Posiada dużo wiadomości i jest wygadany, to prawda, ale gdzie mu tam mierzyć się z oszklonym inteligentem socjalistycznym. A może oświadczy się publicznie za polską partją socjalistyczną i pociągnie innych za sobą? A jeśli wystąpi przeciwko? To niemożliwe. Że nie poszedł za esdekiem było pewne, bo inaczej nie byłby walnął w nos rodzonego brata w chwili, gdy t en pogonił za oponentem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.