- W empik go
Brzask - ebook
Brzask - ebook
Zbiór opowiadań wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Zbiór zawiera utwory: „Brzask”, „Puszcza Białowieska”, „Grecka szczelina”, „Dno nędzy”. Zachęcamy do ciekawej lektury. Fragment opowiadania „Brzask”: „Z duszą zmąconą do głębi spieszyłem od oceanu w tę stronę, o której nawykłem marzyć w długie noce zimowe. Nie wiedziałem, czy kiedy kresu dosięgnę. Rozpaczliwie dowodziłem sobie, że to pewnie nigdy nie nastąpi. Wyliczałem przeszkody niezwalczone, gdyż kapryśne jak podmuchy wiatru wiejącego w stepie pod niebem przyćmionym lotnymi chmurami. Dowodzenia nie działały jednak na mnie, nie wsiąkały w głąb a niby o mur rozbijały się o dziwną, stalową, na niczym nieopartą pewność. Ogarniało mnie uczucie ogromnej swobody, uczucie ptaka, co skrzydła, długo bezczynne rozwinąwszy, mknie bez troski w dal. Pragnienie życia rozpierało mi piersi, żądza czynu drżała w piersiach, a pieśń tryumfu towarzyszyła mi, w trop biegły za mną wszystkie moje marzenia dźwięcząc chórem słodkim a potężnym: – Osiągniesz... I spełni się wszystko, co kochasz i ziści się więcej, niż śmiesz pomyśleć... tylko żyj, dąż, pragnij!... Bajeczna cisza i bezludność miejsc, które tak długo zamieszkiwałem, wyrugowały z serca mego nienawiść. Pojąłem nie tylko myślą, lecz całym sobą to, co mi twierdzono z dawien dawna, od dzieciństwa, że ból z jednakowym okrucieństwom przeszywa każdą istotę, ludzką, każdą istotę żywą i wszystkie serca, drżące od zmian życia, stały się mi jednakowo zrozumiałe, jednakowo pożałowania godne, choć nie jednakowo... bliskie”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-702-3 |
Rozmiar pliku: | 409 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z duszą zmąconą do głębi spieszyłem od oceanu w tę stronę, o której nawykłem marzyć w długie noce zimowe. Nie wiedziałem, czy kiedy kresu dosięgnę. Rozpaczliwie dowodziłem sobie, że to pewnie nigdy nie nastąpi. Wyliczałem przeszkody niezwalczone, gdyż kapryśne jak podmuchy wiatru wiejącego w stepie pod niebem przyćmionem lotnemi chmurami. Dowodzenia nie działały jednak na mnie, nie wsiąkały w głąb a niby o mur rozbijały się o dziwną, stalową, na niczem nieopartą pewność. Ogarniało mnie uczucie ogromnej swobody, uczucie ptaka, co skrzydła, długo bezczynne rozwinąwszy, mknie bez troski w dal. Pragnienie życia rozpierało mi piersi, żądza czynu drżała w piersiach, a pieśń tryumfu towarzyszyła mi, w trop biegły za mną wszystkie moje marzenia dźwięcząc chórem słodkim a potężnym:
– Osięgniesz... I spełni się wszystko, co kochasz i ziści się więcej, niż śmiesz pomyśleć... tylko żyj, dąż, pragnij!...
Bajeczna cisza i bezludność miejsc, które tak długo zamieszkiwałem, wyrugowały z serca mego nienawiść. Pojąłem nietylko myślą, lecz całym sobą to, co mi twierdzono zdawien dawna, od dzieciństwa, że ból z jednakowem okrucieństwom przeszywa każdą istotę, ludzką, każdą istotę żywą i wszystkie serca, drżące od zmian życia, stały się mi jednakowo zrozumiałe, jednakowo pożałowania godne, choć nie jednakowo... blizkie. Wyobraźnia wyrobiona ciemnością biegunowych zim, przedstawiała mi wyraźnie i z łatwością całą kulę ziemską – srebrzystą u biegunów, pozłocisto-zieloną w pół ciała, oblaną błękitnemi morzami, pocentkowaną żółtemi plamami pustyń, porysowaną szaremi żyłami górskich łańcuchów, owiniętą płachtami dni, zórz i nocy płynących za sobą niezmiennie... Wśród jej obszarów pełno było zakątków prześlicznych, krain rajskich, lecz dla mnie, czułem to dobrze, dla pełni uczuć moich, dla tego hymnu życia, który każda dusza dąży wyśpiewać doszczętnie, istniał tylko punkt jeden na całym tym globie.
Tętniały kopyta końskie po wyschłej jesiennej drodze, brzęczały dzwonki uprzęży, turkotały koła, powóz z jękiem zapadał w wyboje, w tumanach kurzu wzlatał na wzgórza i z karkołomną szybkością spadał na dół; potem znowu się wznosił, znów spadał, lub jak ogromny drop rozpostarłszy loty, biegł równym stepem. Mijałem góry, lasy, wsie... przepływałem na promach i łodziach rzeki... poznałem niezliczoną moc stacyi pocztowych, niby paciorki w równych odstępach tkwiących wzdłuż brzegów bladożółtej wstęgi gościńca. Lecz wszystko to ślizgało się po wierzchu mej świadomości, zajętej mglistą, ale bardzo ważną robotą.
Ach znam to wszystko i mam tego dosyć! – mówiły moje oczy znękane.
Przyjaźnie spoglądałem tylko na słupy wiorstowe.
Pierwszą rzeczą, która oddziałała na mnie niby iskra elektryczna i zmusiła zwrócić baczniejszą uwagę na świat zewnętrzny, był plant kolei żelaznej, widok szyn, lokomotywy, która wyrzucając kłęby pary i dymu, sapiąc i dudniąc, przemknęła przed naszym powozem, wlokąc za sobą szereg pustych wagonów.
– Co panu? – spytał mnie wypadkowy towarzysz podróży. – Czy pan nigdy nie widział kolei żelaznej?
– Owszem, widziałem...
Bardzo byłem zadowolony, że nie oczekując końca zaczął sam mówić i objaśniać mi wszystko uprzejmie.
– Oto budka! A tam – weksel... To są słupy telegraficzne... Ten człowiek, co tam stoi, to pewnie stróż... Czy nieprawda, że podobny do stróża? Tu rosną akacye, drzewa, których pan pewnie nie zna, a to są lipy...
W cieniu ich upłynęło moje dzieciństwo; obecnie z trudnością je poznałem! Zerwałem nieznacznie liść i długo ze wzruszeniem mu się przyglądałem w wagonie. Tyle lat, najlepszych lat, byłem oderwany jak ten liść...
Szybko mknęły nikłe, chyże obrazy, oprawne w ramy okna. Przewinęło się białe miasto, wdzięcznie schowane w zielonych ogrodach, pasma lasów, czarnych i postrzępionych, cały szereg nudnych, jak krople wody do siebie podobnych stacyi kolejowych, wsie wielkie i brunatne; potem z głębi przestrzeni wynurzyło się znowu miasto czerwone, zbrukane, przysłonięte dymem niezliczonych fabryk, a za niem znowu ciemne, dzikie, tajgą porosłe »urmany«, nagie skaliste szczyty i przepaście o fioletowych, głębokich dnach.
Krajobraz zmieniał charakter, linie jego zaczynały falować, wznosić się, dawno pożegnany kraj, kraj podobny stawał przedemną w całej surowej swej piękności. Ujrzałem znów jego stożkowate, siwemi mgłami opłynięte góry, lesiste wądoły, w głębi których szumiały burzliwe, kryształowe rzeczki, ujrzałem jeziora, niby olbrzymie srebrne puklerze, rzucone wśród borów, stepy, gdzie trawy wyrastają jak las, równiny, gdzie kwitną nigdy przez nikogo nic deptane kwiaty, gdzie dojrzewają dziewicze, nigdy nie koszone łąki, gdzie drzemie puszcza nieskończenie smętna i milcząca.
Na niebie paliła się zorza tego kraju, która nie ma pewnie równej sobie w sile barw i ich rozmaitości; potem nastąpiła ostatnia noc. Nie widziałem jej, gdyż znużony wielką ilością przebytych wrażeń, usnąłem snem kamiennym. Pociąg stukotał swą jednostajną piosenkę i śniło się mi, że nie na zachód jechałem, lecz na północ, że to przewodnik krajowiec nucił ubogą melodyę a purga przeszkadzała mu, wyła i miotła śniegiem...
– Panie, już jesteśmy! Już minęliśmy! Niech pan wyjrzy, a może pan jeszcze zobaczy... – zbudził mnie towarzysz podróży.
Aha! Nareszcie jesteśmy! Wyglądam przez okno. Ten sarn krajobraz falisty, ciemną tajgą porosły, to samo wysokie blado-turkusowe niebo. Mimo to ogarnęło mnie dziwne uczucie, drżałem prawie. Przebyłem linię, poza którą już inne rządzą prawa. Niejasne wzburzenie zamieniło się zwolna w rzewną, spokojną radość. To, na co czekałem lata, spełniło się. To brzask, po którym nastąpią dni złote!
Dusza leciała ku tym dniom skupiona w jeden ostry, przenikliwy grot, z poczuciem, że góry przebije, tamy zburzy, zniszczy wszelkie przeszkody i dosięgnie celu lub sama w proch się rozsypie. Czułem ogromną wdzięczność do świata za wszystko co mi dał, za to poczucie siły i ten wicher pragnień. Tak: wszystko... kocham i wszystkim... przebaczam, lecz strzeżcie się, gdyż wiem, co mi się należy i wezmę...
Zmiany następowały nieznacznie. Inny kraj ujrzałem dopiero na przystani wielkiej rzeki, gdzie z wagonu miałem się przesiąść na parostatek. Wśród barwnego tłumu ludzi zauważyłem stojącą na uboczu gromadkę istot, jakich nie widziałem dawno. Okryci byli w brudne łachmany, po przez które przeświecało ciało czarne i wyschłe; większość miała głowy niepokryte, rozczochrane, oczy obojętnie przed siebie patrzące, nogi bose, duże, zabłocone, gęsto usiano guzami i bliznami.
– Bosaki... Łachmaniarze... Czy pan nigdy ich nie widział?
– Nie widziałem ich... dawno!
To ponowne z nimi spotkanie, jak nóż ostry przeszyło mi serce. Nieraz obcowałem w puszczach z ludźmi źle odzianymi, źle żywionymi, nieledwie umierającymi z niedostatku, lecz była to nędza inna, zdrowsza, szlachetniejsza, gdyż nie zawierała w sobie... krzywdy! Tamtych pozbawiały pokarmu: zbyt długa zima, niezwykła wiosna, jałowe lato, lecz w tych przeciwnościach kształciły się ich charaktery, wyrabiała myśl, uczyli się przewidywania. Tu nic – prócz zawiści i występku!
Na czele gromadki bosaków stał osobnik olbrzymiego wzrostu, z czerwonej koszuli podpasanej powrozem. Łokcie zabawnie wystawił, nogi szeroko rozstawił i z humorem wisielca, dłubał ogromną wykałaczką w zębach, które pewnie dawno już nie znały nic prócz wódki. Obok niego jegomość w pomiętym cylindrze, smoktał wyniośle okurek cygara i prezentował szereg metalowych guzików kamizelki, ręce wsadziwszy do kieszeni, choć nie wiem doprawdy, jak tam utrzymać się mogły, gdyż to, w co one bywają zwykle wszyte, istniało w leciuchnych, uchwytnych zaledwie zarysach. I oni i towarzysze ich, patrzyli na nas przechodniów, dostatnio ubranych, z pewnem lekceważeniem, jak na »coś co się miga«, co do zupełnie innego należy gatunku.
Aby te zwątlałe, pokręcone głodem żołądki napełnić strawą, aby to poranione nogi obuć, aby te zwyrodniałe umysły oświecić, aby ich wyschłe, puste żyły ogrzać krwią gorącą, aby dzikie ich dusze wrócić ludzkości, trzebaby mieć wolę nie jak grot, ale jak taran, a takich taranów niezliczoną moc i uderzać nimi bez wytchnienia, z całą potęgą, tak, żeby od uderzeń tych drżała w posadach swych ziemia...
Dokoła był już kraj inny. Rzeka, po której płynęliśmy, miała znaczną szerokość; lecz nie były to już te oceany wody słodkiej, po falach których mknąłem tak niedawno w drobnej cudzoziemskiej pirodze..................PUSZCZA BIAŁOWIEZKA
Pociąg, do którego wsiedliśmy w Bielsku, składał się z długiego szeregu pustych platform, żwirówek, odrapanych brankardów i dwóch tylko pasażerskich wagonów. Trzecia klasa pełna była wrzasku, ruchu, żydów, chłopów, kłębów gryzącego dymu tytuniowego; w drugiej: w jednym przedziale jakaś pani, roniąc z niechcenia francuskie wyrazy, rozmawiała półgłosem z dwoma szlachcicami – poznałem ich po sumiastych wąsach; w sąsiednim – samotny pan w czapce z zielonym lampasem patrzał wytrwale w okno. Wieźli nas tym pociągiem na Wschód bez pośpiechu ale z wielkim zgrzytem i sapaniem. Droga wiła się wśród ślicznej, zlekka sfalowanej okolicy. Szachownica zasianych pól i siwe smugi świeżo zoranej roli spływała wspaniale z widnokręgu po stokach wzgórz, niby bogata królewska opona. W jej fałdach tu i owdzie błyszczały nitki rzeczułek, połyskiwały strugi i stawy, to porosłe szczeciniastym szuwarem, to czyste, lustrzane z czochratemi wierzbami u brzegów. Czasem zaczerniał w wądole drobny gaj olchowy, niby znamię rodzime na pięknej, jasnej okolicy. Biały dwór mignął w ciemnych ogrodach na szczycie pagórka. Sadzona strzelistemi topolami droga biegła ku niemu, a opodal mała wioszczyna rozsypała się, jak szary różaniec. Nigdzie śladu lasów. Bezmiar błękitnego powietrza, pełen śpiewających skowronków, spoczywał bezpośrednio na łanach zbóż, a skąpany w rosie, miał w ten łagodny, słoneczny poranek taką przejrzystość, że widać było wyraźnie odległe, coraz to inne krzewy, grusze, krzyże i wiatraki z rozpostartemi ramionami, płynące ku nam na powodzi światła. Górą luźno rozpierzchłe obłoki, jak wianek białych kwiatów, wieńczyły młody dzień.
– Gdzież lasy?!
Wyglądaliśmy ich niecierpliwie. Nareszcie jedna z pań, którym towarzyszyłem, zawołała radośnie:
– Już są! Patrz pan!
Ciemna, długa, wązka chmura zamajaczyła na horyzoncie. Jednocześnie gwizdnęła chrapliwie lokomotywa i pociąg zwolnił. Lecz nie lasy witaliśmy w ten sposób, ale straszyli dzieci, które u zamkniętego szlabanem przejazdu zrobiły sobie zabawkę z przemykania przez szyny tuż przed pociągiem. Konduktorzy łajali je, maszynista groził pięścią, lecz dopiero gdy pociąg prawie przystanął, one pierzchły z wesołą wrzawą i rozsypały się, jak stado gołębi po łące, płosząc tam długonogie bociany.
Pan w czapce, z zielonym lampasem, kiwał nagannie głową, aż ruszyliśmy dalej, sapiąc i wyrzucając na pozłotę słońca kłęby brunatnego dymu.
Droga wężowato wiła się wśród uprawnych pagórków. Miejscami tor był tak wązki, że ciężkie, płowe warkocze bujnego żyta z gwiazdkami modrych chabrów i malinowych kąkoli nieledwie zaglądały do okien wagonów. Ciepły, przyjemny aromat kwitnącego zboża zalatywał aż do nas. Pociąg na skrętach niezgrabnie stukotał, niby koń zmieniający w galopie nogę. Hukały miarowo bufory, brzęczały łańcuchy, drżały i jęczały szyny, ale wszystko szło ospale, bez żywszego tętna, jak codzień się powtarzające, niepotrzebne, ciężkie roboty.
Od czasu do czasu rozlegało się gderliwe gwizdnięcie lokomotywy, spędzającej z plantu to babę z dwojakami, to zbłąkaną krowę. Baba uśmiechnęła się na zuchwały żart konduktora, a krowa długo biegła torem, nie rozumiejąc, czego chcą od niej i oglądała się głupowato na pociąg.
Sina chmura lasu rozpływała się tymczasem coraz szerzej po ziemi. Zwolna pierwsze jej smugi z błękitnawych stały się szaro-zielone, rozbiły na oddzielne gaje i zalesia. Spodem wyłoniły się szeregi pni drobnych od odległości, równych, niby pułki żołnierzy stojących pod bronią. Nad nimi chwiały się wdzięcznie kosmate chorągwie uliścionych gałęzi.
Jeszcze jeden zakręt i znaleźliśmy się przed stacyą Hajnówka. Brzydka, pospolita wgryzła się piernikową rdzą swych budowli i bladożółtymi placami pylnych trzebieży w śliczny, sosnowy bór.
Wozili nas tu z linii na linię dobre pół godziny, odczepiając jedne, przyczepiając drugie wagony. Dama i szlachcice wysiedli, natomiast do wagonu z panem w zielonej czapce wszedł drugi pan w błyszczącym mundurze i przy szpadzie.
Pociąg oswobodzony od połowy co najmniej ciężarów, pomknął z wesołym łoskotem. Z obu stron kolejowego porębu..........GRECKA SZCZELINA
Po stromej drodze dostaliśmy się na wyżyny, okalające dolinę, i stanęli w dębowym gaju. Spojrzałem poza siebie. Białe domki kolonii, kamienne, murowane jej studnie, pokratkowane łysiny winnic, ciemne szeregi drzew owocowych i żółte pasma ścieżyn, wijących się wśród jasnej murawy, i ludzkie postacie w barwnych, świątecznych strojach – wszystko pozłocone blaskiem poranku zjawiło się raz jeszcze przed mojemi oczami. A tam, o kilkadziesiąt kroków dalej przed nami puszcza głucha, ciemna, rzekłbyś, dziewicza – ciżba strzelistych pni, koron bujnych i rozłożystych, gałęzi tęgich i pokręconych, w pnącze spowitych. U spodu drzew »chmerecze« – gęsta koronka z ciernic, akacyi i rozmaitych krzewów, przesnutych bluszczem i powojami.
Szliśmy szybko wśród tych »chmereczów« i znaleźli się wkrótce na pierwszej przełęczy. Przed nami, poprzez rzedniejące wierzchołki na dół zbiegającej gęstwiny, ukazywały się szafirowe zarysy wiszarów; od prawej strony z poza lasu dolatywał głuchy szum morza, rozbijającego się o skały. Ścieżka uciekała z pod naszych nóg, zuchwale biegnąc w dół, i znikła na zakręcie w powietrznej bramie, oplecionej w bluszcz; a w dole widać było dno wąwozu i ścianę zwieszonego nad nim urwiska, pozłoconego ukośnymi promieniami słońca. Spuściliśmy się w dół, gdzie zieleń jeszcze potężniejszą, jeszcze bardziej natrętną zalała nas powodzią: górą szły dęby, buki, graby, dołem – jakieś nieznane mi południowe krzewy, wśród których po podłużnych, koralowych jagodach poznałem dereń i »musumułę« krzaczkowate drzewko ze słodkim owocem, podobnym do naszej ulęgałki, ale dojrzewającym na... Boże Narodzenie. Przejście wpośród tej gęstwiny zwężało się coraz bardziej. Dzikie wino, bluszcz, chmiel, pnące się róże tworzyły nad niem przejrzyste sklepienie, czasem tak nizkie, że końce zwieszających się pędów muskały nam twarze i zaczepiały się o czapki. Znowu wdarliśmy się na pagórek i znowu spuścili w dół; potem – jeszcze pagórek i jeszcze dół – i tak po wielokroć. Kiedy mijaliśmy płytki wądół, porosły gęstym, jak szczecina, zagajnikiem, mój towarzysz powiedział:
– Tu bywają dziki!
Maluchny strumyk cicho szemrał wśród głazów, ocieniony tarczami wielkich liści łopuchu i przykryty kożuchem zwojłoczonej jeżyny, łozy i bluszczu. Droga stawała się coraz uciążliwszą. Na jej torze jużeśmy się we dwóch zmieścić nie mogli; puściłem więc przodem mego przewodnika.
– Dobrze, żeśmy nie wzięli panienki – rzekł on, zwracając się do mnie. – Chociaż mówiła, że »to nic«, ale zawsze trzebaby było dawać na nią baczenie... A my wszędzie dojdziemy i ja panu wszystko pokażę!
– Powiedz mi, Szymonie, czy droga, którą teraz idziemy, była tu już przed waszem przybyciem?
– Co miała nie być? Była! Zresztą.......................DNO NĘDZY
I.
Wśród tajgi dalekiej północy są miejscowości tajemnicze, o których krajowcy mówią niechętnie, zbywając zapytania odpowiedzią, że tam... »chyba wiatr zalata lub ptaki wędrowne siadają po drodze do morza«... Tam wody królują; wszędzie je widać blade i lśniące i niebo nad niemi wisi blade od ich odbicia. Żyły ziemi błotnistej, rozmokłej, wiją się kapryśnie jak macki polipów, po błękitnych roztoczach, wiążąc w oka i węzły luźnej czarnej sieci. Lasy rzadkie, niby rzęsy, porastają płaskie grzędy suszy; czasem wzgórze maluchne wytryśnie, a na niem gaj drzew roślejszych i zdrowszych, czasem trafi się rzeczułka, łącząca dwa wodozbiory i szmerem swym naruszy jednostajność wód stojących. Oko błąka się w perłowych przestworzach z trudnością czepiając się nikłych deseni odległych wysp i przylądków.
Kraj dziwnej smętności.
Lecz dramat tych wodnych obszarów tkwi głównie w ich... brzegach. Jeziora tamtejsze wzruszają najwięcej nie wtedy, gdy burza je wstrząsa i miota rozszalałe bałwany; nie w dzień pogodny, gdy..............