Budząc lwy - ebook
Budząc lwy - ebook
Pasjonujący thriller psychologiczny z dylematem moralnym w tle
Neurochirurg Ejtan Grin wiedzie perfekcyjne życie szczęśliwego męża i ojca. Pewnej nocy, wracając do domu po wyczerpującym dyżurze, potrąca człowieka. Widząc, że mężczyźnie – imigrantowi z Afryki – nie można już pomóc, ucieka z miejsca wypadku. Gdy następnego dnia do drzwi zapuka żona ofiary z jego portfelem w ręku, Ejtan rozpocznie rozpaczliwą walkę, by ratować swoją rodzinę i reputację. Ceną za milczenie kobiety nie będą jednak pieniądze, lecz coś, co zburzy jego uporządkowane życie.
Budząc lwy to trzymająca w napięciu powieść o poczuciu winy, wstydzie i pożądaniu, opowiedziana z kilku punktów widzenia. Gundar-Goshen po mistrzowsku oddaje moralne rozterki swoich postaci, precyzyjnie opisując ich skomplikowaną psychikę. Jednocześnie odsłania przed czytelnikami problemy współczesnego Izraela, które rzadko znajdziemy w literaturze współczesnej.
W 2017 roku książka otrzymała prestiżową brytyjską nagrodę Jewish Quarterly-Wingate Prize.
Gundar-Goshen umiejętnie łączy fabułę thrillera z pogłębionym portretem psychologicznym bohaterów. – „The New York Times Book”
Ta powieść wytrąca z poczucia samozadowolenia, trzymając w napięciu do ostatniej strony. – „The Wall Street Journal”
Gdyby istniała nagroda dla najlepszego pierwszego zdania powieści, Gundar-Goshen z pewnością by ją otrzymała. Budząc lwy to książka odważna i zaskakująca. – „Financial Times UK”
Wstrząsająca. – „Harper’s Bazaar”
Gęsty thriller moralny. Kolejne zwroty akcji przyprawią czytelników o palpitacje serca. Ma się wrażenie, że książka za chwilę stanie w płomieniach. – „Kirkus Reviews”
Dla każdego, kto wierzy w magię słowa pisanego. – Bookreporter
Trzymająca w napięciu. Takich zwrotów akcji nie powstydziliby się autorzy najlepszych thrillerów. – „The Sunday Times UK”
Ayelet Gundar-Goshen (ur. 1982) skończyła psychologię kliniczną na Uniwersytecie Telawiwskim. Pracowała dla izraelskich organizacji działających na rzecz praw człowieka. Jest również cenioną scenarzystką. Za swoją pierwszą powieść otrzymała prestiżową nagrodę Sapira dla najlepszego debiutu. Prawa do Budząc lwy sprzedano do dziewięciu krajów
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-817-9545-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Kurz był wszędzie. Cienka, biała warstwa, jak lukier na urodzinowym torcie, którego nikt nie chce. Przywarł do liści palm na głównym placu, dojrzałych drzew, które przywieziono ciężarówkami i wepchnięto w ziemię, bo nikt nie wierzył, że młode sadzonki mogłyby się tu przyjąć; pokrył plakaty wyborcze do rady miasta, które trzy miesiące po głosowaniu nadal powiewały z balkonów: łysiejący panowie z wąsem spoglądający zza kurzu na swych potencjalnych wyborców – niektórzy z wszechwiedzącym uśmiechem, inni poważnym wzrokiem, każdy zgodnie z zaleceniem oficjalnego doradcy do spraw wizerunku. Kurz na szyldach reklamowych; kurz na przystankach autobusowych; kurz na omdlałych z pragnienia bugenwillach płożących się wzdłuż skraju chodników; wszędzie kurz.
Mimo to wydawało się, że nikt nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Mieszkańcy Beer Szewy przywykli już do kurzu, tak jak przywykli do całej reszty – bezrobocia, przestępczości, parków miejskich pełnych potłuczonych butelek. Mieszkańcy miasta wciąż budzili się wśród pokrytych kurzem ulic, chodzili do zakurzonej pracy, uprawiali seks pod kurzową pierzynką i sprowadzali na świat dzieci, z których oczu wyzierał kurz. Czasami zastanawiał się, czego bardziej nienawidzi – kurzu czy mieszkańców Beer Szewy. Chyba kurzu. Mieszkańcy Beer Szewy przynajmniej nie oblepiali jego terenówki o poranku. A kurz owszem. Cienką, białą warstwą, która przyćmiewała ognistą czerwień terenowego auta i zmieniała ją w wypłowiały róż, parodię samego siebie. Wściekły, Ejtan wyciągnął palec w kierunku szyby i częściowo starł tę zniewagę. Nawet gdy wytarł palec w spodnie, kurz nadal się do niego kleił, a on wiedział, że będzie musiał zaczekać aż do mycia rąk w szpitalu Soroki, żeby poczuć się znów naprawdę czysty. W chuj z tym miastem.
(Czasem, kiedy słuchał własnych myśli, przerażały go. Wtedy przypominał sobie, że nie jest rasistą. Że głosuje na socjaldemokratyczny Merec. Że ożenił się z kobietą, która kiedyś, zanim została Liat Grin, nazywała się Liat Samucha. Kiedy wymienił sobie to wszystko, trochę się uspokajał i mógł dalej nienawidzić tego miasta z czystym sumieniem).
Gdy wsiadł do auta, starał się trzymać ubrudzony palec jak najdalej od siebie, jakby nie był częścią jego ciała, lecz jakąś próbką tkanki, którą trzyma w ręku na potrzeby demonstracji – jeszcze chwila i położy ją przed profesorem Zakaim, aby mogli razem przyjrzeć się jej pożądliwym wzrokiem: pokaż nam, kim jesteś! Ale profesor Zakai jest teraz wiele kilometrów stąd, budzi się o poranku wolnym od kurzu pośród zieleniejących ulic Raanany, mości się w luksusie swego srebrnego mercedesa, torując sobie drogę pośród korków Dystryktu Centralnego.
Tymczasem, mknąc pustymi ulicami Beer Szewy, Ejtan życzył profesorowi Zakajemu przynajmniej godziny i piętnastu minut spoconego stania na rozjeździe Geha, z zepsutą klimatyzacją. Wiedział jednak doskonale, że klimatyzacja mercedesa się nie psuje, a węzeł Geha jest tylko słodką namiastką tego, co pozostawił za sobą, przeprowadzając się tutaj – wielkiego miasta. Miejsca, w którym wszyscy chcą się znaleźć. Pewnie, w Beer Szewie nie było korków i dokładał starań, żeby podkreślić to w każdej rozmowie ze znajomymi z centrum kraju. Ale zawsze, gdy tak robił – z błogim uśmiechem na twarzy, z przejrzystym spojrzeniem szlachetnego człowieka pustyni – myślał sobie, że także na cmentarzu nie ma korków, a mimo to nie zdecydowałby się tam zamieszkać. Domy wzdłuż alei Regera rzeczywiście przypominały cmentarz. Monotonny, jednolity szereg kamiennych bloczków, które kiedyś były białe, a dziś coraz bardziej szarzeją. Ogromne macewy, z których okien wyglądały czasami zmęczone, zakurzone twarze coraz to innych duchów.
Na parkingu przed Soroką natknął się na doktora Cendorfa, który uśmiechnął się do niego szeroko i spytał: „A jak się dziś miewa doktor Grin?”, on zaś wydobył z siebie zużyty uśmiech, zaprezentował go najlepiej, jak potrafił, i odrzekł: „W porządku”. Potem weszli razem przez bramę szpitala, zamieniając klimat i czas, które narzuciła im natura, na zuchwałe dzieło systemów oświetlenia i chłodzenia, zapewniających im wieczny poranek i nieprzemijającą wiosnę. Przy wejściu na oddział Ejtan rozstał się z doktorem Cendorfem na rzecz zbyt długiego szorowania w umywalce zakurzonego palca, aż przechodząca obok młoda pielęgniarka zauważyła, że ma palce pianisty. To prawda, pomyślał, ma palce pianisty. Kobiety zawsze mu to mówiły. Ale jedyną rzeczą, na której grywał, były uszkodzone, przecięte neurony, na których brzdąkał palcami otulonymi w rękawiczki, żeby zobaczyć, jaką melodię zdoła z nich wydobyć – o ile jakąkolwiek.
Dziwny to instrument, mózg. Nigdy do końca nie wiesz, jaki dźwięk uzyskasz, gdy uderzysz w taki czy inny klawisz. Oczywiście istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że jeśli będziesz stymulować płat potyliczny za pomocą delikatnego impulsu elektrycznego, człowiek, którego masz przed sobą, zezna, iż widzi kolory, natomiast nacisk na neurony płata skroniowego z dużym prawdopodobieństwem wywoła złudzenie dźwięków i głosów. Ale jakich dźwięków? Jakich wizji? Tu właśnie cała sprawa się komplikuje. Bo o ile nauka bardzo lubi prawa ogólne i niezmienne, ludzie, jak się zdaje, wolą różnić się między sobą. Z jakimś dramatycznym samozaparciem upierają się, by wykazywać różne nowe symptomy, które nawet jeśli są zaledwie wariacją na ten sam muzyczny temat, to jednak są od siebie zbyt odległe, by dało się je podsumować w jednym uogólniającym sformułowaniu. Dwóch chorych cierpiących na zespół czołowy nigdy nie raczy zsynchronizować się pod względem skutków ubocznych. Jeden będzie zachowywał się nieokrzesanie i wulgarnie, drugi natomiast zmieni się w kompulsywnego wesołka. Jeden będzie rzucał bezsensowne uwagi z podtekstem seksualnym, drugi nie będzie mógł się oprzeć chęci podnoszenia każdego przedmiotu, który znajdzie się na jego drodze. To prawda, wyjaśnienie dla zszokowanych członków rodziny obu pacjentów będzie identyczne: z jakiegoś powodu (wypadku drogowego? nowotworu? zbłąkanej kuli?) uszkodzona została kora płatów czołowych w części nadoczodołowej, która jest odpowiedzialna za regulację zachowań. Od strony neurokognitywnej wszystko funkcjonuje prawidłowo: pamięć działa, a umiejętności arytmetyczne pozostały nienaruszone. Ale człowieka, którego znaliście, już nie ma. Kto pojawi się w jego miejsce? Tego nie wiadomo. I tyle. Od tego momentu – cała masa przypadków. Przypadkowość, ta wyuzdana puszczalska, tańcuje między łóżkami oddziału, pluje na lekarskie kitle i tak długo łaskocze naukowe wykrzykniki, aż pochylą głowy i zwiną się w znaki zapytania.
„Jak więc można dowiedzieć się czegokolwiek?!” – wykrzyknął kiedyś w kierunku drewnianego podwyższenia w sali wykładowej. Od tej chwili upłynęło piętnaście lat, a on nadal pamiętał żar, który wezbrał w nim pewnego sennego popołudnia, gdy zrozumiał, że zawód, którego się uczy, nie jest wcale bardziej pewny niż jakakolwiek inna profesja. Drzemiąca obok studentka obudziła się z przerażeniem na jego okrzyk i rzuciła mu wrogie spojrzenie. Pozostali uczestnicy zajęć czekali na dalszy ciąg wypowiedzi starszego wykładowcy, która z pewnością zawierać będzie materiał na egzamin. Jedynym, który nie uznał tego pytania za problem, był sam profesor Zakai. Podniósł na niego rozbawiony wzrok znad katedry.
– A pan jak się nazywa?
– Ejtan. Ejtan Grin.
– Jedyny sposób, by dowiedzieć się czegokolwiek, Ejtanie, to podążać za śmiercią. Śmierć uczy cię wszystkiego, co musisz wiedzieć. Weźmy na przykład przypadek Henry’ego Molaisona, chorego na padaczkę z Connecticut. W 1953 roku neurochirurg o nazwisku Scoville zmapował ośrodki epilepsji w dwóch płatach skroniowych i Henry Molaison przeszedł pionierską operację usunięcia obszarów odpowiedzialnych za chorobę, w tym także hipokampu. Czy wiesz, co się stało potem?
– Umarł?
– I tak, i nie. Henry Molaison nie umarł, bo po operacji obudził się i żył dalej. Ale w innym sensie Henry Molaison rzeczywiście umarł, bo od chwili, gdy wybudzono go po operacji, nie był w stanie wyprodukować ani jednego nowego wspomnienia. Nie mógł się zakochać ani żywić urazy, ani otworzyć się na nową ideę na czas dłuższy niż dwie minuty, gdyż po dwóch minutach obiekt miłości czy urazy, czy też nowa idea po prostu znikały. Miał dwadzieścia siedem lat, gdy odbyła się operacja, i chociaż zmarł dopiero w wieku osiemdziesięciu dwóch, to w zasadzie na zawsze pozostał dwudziestosiedmiolatkiem. Rozumiesz, Ejtanie, dopiero po tym, jak usunęli hipokamp, odkryli, że to właśnie on jest odpowiedzialny za kodowanie pamięci długotrwałej. Musimy czekać, aż coś się zepsuje, żeby zrozumieć, co wcześniej działało prawidłowo. To właściwie jest podstawowa metoda w badaniach nad mózgiem – nie możesz po prostu przyjść, rozłożyć ludzkiego mózgu na części i sprawdzić, co się stanie. Czekasz, aż przypadek dokona tego za ciebie. A wtedy naukowcy, jak stado padlinożerców, rzucają się na to, co zostało po tym, jak przypadek zrobił swoje, i starają się osiągnąć to, czego ty tak bardzo pożądasz – dowiedzieć się czegokolwiek.
Czy to właśnie tam, w tej sali wykładowej, zarzucona została przynęta? Czy już wtedy profesor Zakai wiedział, że ten pilny, zaangażowany student pójdzie za nim jak wierny pies, dokądkolwiek by się nie udał? Wkładając biały kitel, Ejtan zaśmiał się z własnej naiwności. On, który nie wierzył w Boga, który nawet jako dziecko nie dawał się nabrać na żadną historyjkę o rzeczach nadprzyrodzonych, zmienił tego wykładowcę w chodzące bóstwo. A gdy wierny pies odmówił wykonania komendy „zdechł pies”, udawania „nie widzę, nie słyszę, nie mówię”, bóstwo zwróciło ku niemu swój gniew i zesłało go z telawiwskiego raju do tej pustynnej krainy, do Soroki.
– Doktorze Grin?
Młoda pielęgniarka zatrzymała się obok niego i zaczęła opowiadać o tym, co działo się w nocy. Słuchał jej na tyle, na ile się dało, i ruszył, by przygotować sobie kawę. Idąc korytarzem, rzucał przelotne spojrzenia na twarze pacjentów – młoda kobieta dławiona cichym płaczem, Rosjanin w średnim wieku usiłujący rozwiązać sudoku drżącą dłonią. Czworo beduińskich krewnych gapiących się szklistym wzrokiem w telewizor na ścianie. Ejtan spojrzał kątem oka: zdeterminowany gepard z wysiłkiem wgryzał się w resztki czegoś, co – jeśli wierzyć lektorowi – było kiedyś lisem pospolitym. Proszę, oto fakt, iż każde życie czeka unicestwienie – dokładnie ten sam, o którym nie daj Boże wspominać na szpitalnych korytarzach – mógł zostać wyrażony bez przeszkód na ekranie telewizora. Gdyby, przechadzając się po betonowej dżungli zwanej Soroką, doktor Grin najzwyczajniej w świecie opowiadał o śmierci, chorzy postradaliby zmysły. Płacz, krzyki, ataki na członków zespołu lekarskiego. Niezliczoną ilość razy słyszał, jak wzruszony pacjent nazywa ich „aniołami w bieli”. I choć wiedział, że pod białym kitlem nie znajdzie aniołów, lecz ludzi z krwi i kości, to jednak nie chciał szukać dziury w całym. Jeśli ludzie potrzebują aniołów, kimże jest, by im tego zabraniać? I cóż z tego, że pielęgniarka z trudem uchroniła się przed oskarżeniem o zaniedbanie obowiązków, gdy wlała w jedno rozpalone gardło lek przeznaczony dla innego rozpalonego gardła? Anioły też się czasem mylą, zwłaszcza jeśli nie spały od dwudziestu trzech godzin. A kiedy przepełnieni rozpaczą i gniewem krewni napadali na przestraszonego rezydenta lub przerażoną specjalistkę, Ejtan wiedział, że na prawdziwych aniołów też by tak napadali, wyrywając im ze skrzydeł pióra, by nie mogli odlecieć do jaśniejącego królestwa niebieskiego w chwili, gdy ich ukochany krewny odchodzi w mrok krainy prochów. I oto wszystkie te duszyczki, które nie były w stanie rzucić nawet przelotnego spojrzenia śmierci w twarz, przyglądały się jej z całkowitym spokojem, wręcz z czułością, kiedy siała postrach na afrykańskiej sawannie. Bo teraz nie byli nikim więcej jak tylko Beduinami gapiącymi się w ekran – nawet Rosjanin odłożył sudoku i podniósł głowę, i nawet łkająca kobieta zerkała na tę scenę spod przybranych łzami rzęs. Gepard dziarsko przeżuwał resztki mięsa lisa pospolitego. Lektor mówił o suszy. Z braku deszczu zwierzęta sawanny zaczęły zjadać własne szczenięta. Obecni na oddziale neurochirurgii wpatrywali się zafascynowani w niecodzienny widok, jak mówił lektor, afrykańskiego lwa pożerającego własne młode. A Ejtan Grin był głęboko przekonany, że bogom natury należą się podziękowania nie za morfinę, lecz za trzydziestotrzycalową toshibę.
Cztery lata temu łysa pacjentka nazwała go cynikiem i napluła mu w twarz. Wciąż pamiętał dotyk śliny spływającej mu po policzku. To była młoda kobieta, nieszczególnie atrakcyjna. Mimo to przechadzała się po oddziale w jakimś królewskim majestacie, a chorzy i pielęgniarki bez zastanowienia schodzili jej z drogi. Pewnego dnia, gdy zbliżył się do jej łóżka podczas porannego obchodu, nazwała go cynikiem i splunęła mu w twarz. Na próżno próbował zrozumieć, co ją do tego sprowokowało. Podczas poprzednich obchodów jego pytania były rzeczowe, a jej odpowiedzi zdawkowe. Nigdy nie zaczepiła go na korytarzu. I właśnie dlatego, że nie potrafił znaleźć przyczyny, tak bardzo go to martwiło. Wbrew sobie dawał się wciągać w magiczne myślenie o niewidomych odzyskujących wzrok, o łysych kobietach, które zbliżająca się śmierć wyposaża w jakąś zdolność przenikania, penetrującą serce i nerki. Tej nocy, w małżeńskim łóżku, wśród pościeli pachnącej spermą, zapytał Liat:
– Czy ja jestem cyniczny?
Roześmiała się, a on poczuł się dotknięty.
– Aż tak?
– Nie – odpowiedziała i pocałowała go w czubek nosa – nie bardziej niż inni.
Naprawdę nie był cyniczny. Nie bardziej niż inni. Doktor Ejtan Grin miał dość swych pacjentów nie bardziej – i nie mniej – niż przypuszczalnie było przyjęte na oddziałach. A mimo to został zesłany na banicję za ocean kurzu i piachu, wygnany z łona szpitala w centrum kraju do ponurej, betonowej pustki Soroki. „Idiota – wyszeptał sam do siebie, desperacko próbując wskrzesić parskającą klimatyzację w swoim gabinecie. – Idiota i naiwniak”. Bo co jeśli nie zidiocenie może pchnąć zdolnego adepta medycyny do otwartej konfrontacji z dyrektorem, będącym jego przełożonym? Co jeśli nie zidiocenie w najczystszej postaci może sprawić, że będzie się upierał przy swojej racji, nawet gdy ów przełożony – ojciec chrzestny tegoż adepta jeszcze z czasów uniwersyteckich – odpowiada mu, żeby sobie uważał? Jakież to nowe formy zidiocenia wyznaczył ów adept, waląc w stół w kiepskiej namiastce asertywności i mówiąc: „To jest łapówka, Zakai, i ja w tym przeszkodzę”? I zwracając się do dyrektora szpitala, by opowiedzieć mu o kopertach z pieniędzmi oraz o pilnych-operacjach-bez-kolejki, które po nich następowały – czy rzeczywiście był na tyle głupi, żeby uwierzyć w jego zdziwione spojrzenie?
A co najgorsze, zrobiłby to ponownie. Wszystko. W zasadzie niemal powtórzył te słowa, gdy po dwóch tygodniach odkrył, że działanie dyrektora szpitala ograniczyło się do zatroszczenia się o przeniesienie go.
– Pójdę z tym do gazet – powiedział Liat. – Zrobię taki burdel, że nie będą mogli tego zatrzymać.
– Jasna sprawa – odparła. – Jak tylko zapłacimy za przedszkole Jaheliego, spłacimy auto i mieszkanie.
Potem będzie mówiła, że to była jego decyzja, że wsparłaby go niezależnie od drogi, którą by wybrał. Ale on pamiętał, jak brązowy miód jej oczu w mgnieniu oka stężał w orzech. Pamiętał, jak przez całą noc przewracała się w łóżku z boku na bok, zmagając się w snach z koszmarami, których natury się domyślał. Następnego ranka wszedł do gabinetu dyrektora szpitala i zgodził się na przeniesienie.
I trzy miesiące później był już tutaj, w bielonej wapnem willi w Omerze pod Beer Szewą. Jaheli i Itamar bawili się na trawie. Liat zastanawiała się, gdzie powiesić obrazki, on natomiast stał i patrzył na butelkę whisky, którą sprezentowali mu koledzy z oddziału na okoliczność jego odejścia, i nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać.
W końcu wziął ze sobą butelkę do szpitala i postawił ją na półce pośród dyplomów. Przecież ona także coś symbolizuje, tak jak dyplomy. Etap, który się zakończył, nauczkę, którą dostał. Gdy czasami zdarzyło mu się kilka minut oddechu między pacjentami, brał butelkę i przypatrywał się jej uważnie, zatrzymując się na dłużej na bileciku. „Ejtanowi – szerokiej drogi”. Możliwe, że te słowa to kpina z niego. Dobrze znał charakter pisma profesora Zakajego, te kropeczki jak w alfabecie Braille’a, które podczas jego studiów na uniwersytecie doprowadzały studentów do łez. „Czy mógłby pan powiedzieć, co pan tu napisał?” „Wolałbym, żeby pani studentka nauczyła się czytać”. „Ale to jest niezrozumiałe”. „Nauka, drodzy państwo, jest zagadnieniem niezrozumiałym”. Wszyscy gderali i narzekali, trwoniąc swój gniew na wyjątkowo nienawistne ankiety roczne, które nigdy niczego nie zmieniały. W kolejnym roku profesor Zakai wracał, by stanąć w sali wykładowej, a jego pismo na tablicy jak gołębie guano pozostawało nieodcyfrowywalne. Jedynym, który cieszył się na jego widok, był Ejtan. Z biegiem czasu z entuzjastyczną starannością nauczył się odczytywać pismo Zakajego, postać samego profesora pozostawała jednak dla niego niezrozumiałą zagadką.
„Ejtanowi – szerokiej drogi”. Bilecik wisiał na szyjce butelki whisky w wiecznym uścisku, sprawiając, że Ejtanowi robiło się niedobrze. Kilka razy myślał o tym, żeby zerwać życzenia i wyrzucić je do kosza, a nawet w ogóle rozstać się z całą tą butelką. Ale zawsze powstrzymywał się w ostatniej chwili, patrząc na słowa profesora Zakajego z takim samym skupieniem, z jakim patrzył w młodości na skomplikowane równanie.
Pracował tej nocy za dużo i był tego świadom. Bolały go mięśnie. Kolejne filiżanki kawy nie działały dłużej niż pół godziny. Dłonią ukrywał ziewnięcia, które groziły połknięciem całej poczekalni. O ósmej zadzwonił, by życzyć dzieciom dobrej nocy, i był tak zmęczony i nerwowy, że ofuknął Jaheliego. Chłopiec poprosił, żeby zrobił jak koń, a on odpowiedział: „Nie teraz” tonem, który przeraził ich obu. Później Itamar wziął na siebie ciężar prowadzenia rozmowy, zapytał, jak było w pracy i czy późno wróci, a Ejtan musiał przypomnieć sobie, że to troskliwe, dążące do pojednania dziecko nie skończyło jeszcze ośmiu lat. Kiedy Itamar mówił, usłyszał w tle pociąganie nosem Jaheliego, który z pewnością starał się płakać tak, by starszy brat nie zauważył. Gdy Ejtan zakończył rozmowę, był jeszcze bardziej zmęczony niż wcześniej i miał ogromne poczucie winy.
Prawie zawsze czuł się winny, kiedy myślał o swoich dzieciach. Czego by nie zrobił, zawsze wydawało się, że to za mało, niewystarczająco. Zawsze jest szansa, że właśnie tę rozmowę, w której agresywnie odmówił zrobienia jak koń, że właśnie tę rozmowę Jaheli zapamięta na lata. Przecież dokładnie takie rzeczy on sam pamięta z tamtych lat – nie te wszystkie razy, kiedy go przytulano, lecz te, kiedy mu odmawiano. Jak wtedy, gdy wybuchł płaczem podczas wycieczki po laboratorium ojca na Uniwersytecie Hajfy, a jego matka po prostu tam stała, razem ze wszystkimi odwiedzającymi, i szeptała, że powinien się wstydzić. I możliwe, że potem rzeczywiście go przytuliła. Albo wyciągnęła z portfela pięcioszeklowy zamiennik uścisku i wysłała go po loda na pocieszenie. To bez znaczenia, tego nie pamięta. Tak jak nie pamięta tych wszystkich skoków z drzewa na podwórku, kiedy ziemia przyjmowała go z otwartymi ramionami, a tylko ten jeden, kiedy się o nią roztrzaskał i złamał nogę.
Jak wszyscy ojcowie, także i on wiedział, że nie ma wyjścia. Że jest skazany na to, by rozczarować swoich synów. I jak wszyscy ojcowie, także i on skrycie żywił nadzieję, że może jednak nie. Może z nimi tak nie będzie. Może zdoła dać Itamarowi i Jaheliemu dokładnie to, czego potrzeba. No i tak, dzieci czasem płaczą, ale u niego będą płakały tylko wtedy, kiedy naprawdę nie ma innej możliwości. Dlatego że to one zawiodły, a nie dlatego że zawiódł on.
Kroczył korytarzem po oddziale, smażąc się w mroźnych płomieniach jarzeniówek, i próbował myśleć o tym, co się dzieje teraz w domu. Itamar jest w swoim pokoju, układa dinozaury od największego do najmniejszego. Jaheli na pewno się już uspokoił. Ten dzieciak jest jak Liat, szybko się nagrzewa i równie szybko chłodzi. Inaczej niż Ejtan, jego gniew jest jak szabatowa płyta grzewcza: jak już się włączy, to dwa dni nie stygnie. Tak, Jaheli na pewno jest już spokojny. Siedzi teraz na kanapie i po raz tysięczny ogląda Króla pingwinów. Ejtan znał ten film na pamięć. Żarty narratora, temat muzyczny, nawet kolejność napisów końcowych. I nie gorzej niż znał film, znał też Jaheliego: kiedy będzie się śmiał, kiedy będzie recytował wraz z narratorem ulubioną puentę, kiedy będzie zerkał w stronę ekranu zza poduszki. Zabawne fragmenty rozśmieszały go za każdym razem na nowo, a strasznych za każdym razem na nowo się bał, i to było dziwne, no bo w końcu ile razy można się śmiać z żartu, który znasz, i ileż razy można się bać zasadzki foki, skoro masz całkowitą pewność, że na końcu pingwin zdoła ją wykołować i zwiać. Mimo to w chwili, gdy pojawiała się foka, Jaheli dawał nura za poduszkę i z bezpiecznej odległości śledził losy pingwina. A Ejtan przyglądał mu się, jak przygląda się pingwinowi, i zastanawiał się, kiedy porzuci wreszcie tę płytę, kiedy dzieci przestają prosić w kółko o to, co znają, i zaczynają domagać się czegoś nowego.
Z drugiej strony jakież to przyjemne i wygodne wiedzieć już w połowie filmu, jak się on skończy. O ile łatwiejsza do zniesienia robi się groźna burza z trzydziestej drugiej minuty, kiedy wiesz, że ucichnie w czterdziestej trzeciej minucie. Nie wspominając o fokach, mewach i wszystkich pozostałych spiskowcach ostrzących sobie zęby na jajko, które zniosła królowa pingwinów, i niedających rady go zdobyć. I zawsze gdy nie udawała się zasadzka fok, tak jak było wiadomo, że się nie powiedzie, Jaheli klaskał, wysuwał buzię zza poduszki i mówił: „Tatusiu, mogę kakałko?”.
Możesz, jasne, że możesz. W fioletowym kubeczku, nie chce pić z żadnego innego. Trzy łyżeczki proszku. Dobrze wymieszać, żeby nie było grudek. Przypomnieć Jaheliemu, że jeśli teraz wypije, to potem już nie będzie kakałka, bo to niezdrowe. Mieć świadomość, że za dwie godziny mimo to się obudzi i znowu poprosi. I że jest spora szansa, że je dostanie, bo Liat nie może wytrzymać z tym jego rykiem. Spytać samego siebie, jak to jest, że on akurat może wytrzymać z tym jego rykiem. Czy to dlatego, że taki z niego wzorowy wychowawca, kategoryczny i konsekwentny ojciec, czy chodzi o coś innego?
W Itamarze zakochał się zaraz po urodzeniu. Z Jahelim trochę to trwało. Nie mówił o tym. Tego typu rzeczy o dzieciach się nie mówi. O dziewczynach można. Na przykład: chodzimy ze sobą już miesiąc, a jeszcze się w niej nie zakochałem. Ale kiedy chodzi o twoje dziecko, powinieneś kochać je od razu i natychmiast. Mimo że jeszcze go nie znasz. I z Itamarem naprawdę tak było. Jeszcze zanim go umyli, zanim tak naprawdę zobaczył jego twarz, już miał miejsce w jego sercu. Może dlatego, że przez kilka tygodni przed porodem zajmował się wyłącznie robieniem miejsca. Miejsca w szafach na ubranka, miejsca w szufladach na zabawki, miejsca na półkach na pieluszki. A gdy Itamar wreszcie się pojawił, wśliznął się na to miejsce całkowicie naturalnie, usadowił się tam i ani drgnął.
A przynajmniej tak to wyglądało u Ejtana. Liat było troszkę trudniej. Zgodzili się, że to przez bóle i spadek hormonów, i że jeśli nie przestanie płakać w ciągu dziesięciu dni, to pojadą do lekarza. Przestała płakać po mniej niż dziesięciu dniach, ale trochę trwało, zanim zaczęła się uśmiechać. Nie rozmawiali o tym, bo nie było o czym, lecz oboje wiedzieli, że Ejtan pokochał Itamara od razu, a Liat dołączyła po dwóch tygodniach. I że z Jahelim było odwrotnie. I zawsze pozostawało pytanie, czy ten rodzic, który dołączył później, z lekkim opóźnieniem, dogania miłość drugiego rodzica zawstydzonym, zasapanym truchtem, czy rzeczywiście kroczy teraz w tym samym tempie, czy też nadal pozostaje w tyle.
Sześć godzin później, gdy zdołali w końcu ustabilizować rannych z wypadku w dolinie Ha-Arawa, Ejtan wreszcie zdjął z siebie kitel.
– Wygląda pan na wykończonego – powiedziała młoda pielęgniarka. – Może prześpi się pan tutaj?
Ejtan był zbyt zmęczony, żeby rozważać ukryte znaczenia, które miały lub których nie miały te słowa. Grzecznie podziękował pielęgniarce, umył twarz i wyszedł na nocne powietrze. Już po pierwszym kroku poczuł to, o czym dziewiętnaście godzin klimatyzacji pozwoliło mu zapomnieć: pustynny upał, drażniący i zakurzony. Delikatny szum szpitalnych korytarzy – wyszukaną symfonię brzęczenia monitorów i dzwonków wind – zastąpiły w mgnieniu oka beerszewskie dźwięki. Świerszcze były zbyt spocone, żeby cykać. Bezdomne koty zbyt wysuszone, żeby zawodzić. Tylko radioodbiornik w mieszkaniu po przeciwnej stronie ulicy z uporem wywrzaskiwał znany popowy przebój.
Przed bramą szpitala teren parkingu już opustoszał i Ejtan odważył się mieć nadzieję, że ktoś mu ukradł terenówkę. Liat się wścieknie, rzecz jasna. Uruchomi swoje kontakty, przeklnie Beduinów tak, jak tylko ona potrafi. Potem przyjdą pieniądze z ubezpieczenia i będzie się upierała, żeby kupić nową. Tylko że tym razem powie jej „nie”, to samo „nie”, którego nie odważył się powiedzieć wtedy, gdy uparła się rozpieścić go z okazji przeniesienia. Powiedziała „rozpieścić go”, nie „wynagrodzić mu”, ale oboje wiedzieli, że to to samo. „Będziemy nim ciąć wydmy pod Beer Szewą – powiedziała. – Zrobisz doktorat z jazdy w terenie”. Gdy to powiedziała, zabrzmiało to niemal sensownie, i w pierwszych dniach pakowania jeszcze pocieszał się myślami o ostrych spadkach i stromych zboczach. Ale gdy przyjechali do Beer Szewy, Liat pochłonęła nowa praca i wycieczki terenówką w szabat zdawały się bardziej odległe niż kiedykolwiek. Na początku jeszcze próbował zaproponować Sagiemu i Nirowi, żeby się do niego przyłączyli, ale odkąd odszedł ze szpitala, ich rozmowy stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie sam pomysł wspólnego spędzania czasu zaczął wydawać się dziwny. Czerwona terenówka zgodziła się wnet na radykalną przemianę z pustynnego wilka w udomowionego pudla i poza lekkim warknięciem, które wydawała, jednocześnie przyspieszając przy wyjeździe z Omeru, stała się podobna do każdego innego zwyczajnego samochodu z przedmieścia. Z tygodnia na tydzień Ejtan coraz bardziej nią gardził, i teraz – kiedy dojrzał ją zza budki strażnika – z trudem powstrzymał się od kopnięcia w zderzak.
Ale gdy otworzył drzwi, z zaskoczeniem odkrył, że jest pełen wigoru. Ostatni zapas noradrenaliny został właśnie teraz uwolniony z jakiejś zapomnianej półki w mózgu i przyniósł mu nowy, nieoczekiwany przypływ energii. Pełny księżyc nad jego głową lśnił bielą obietnicy. Gdy uruchomił terenówkę, silnik mruknął pytająco. Może tej nocy?
I w mgnieniu oka obraca kierownicę w lewo zamiast w prawo, pędzi w kierunku wzgórz na południe od miasta. Tydzień przed przeniesieniem czytał w internecie o szczególnie wymagającym szlaku terenowym, niedaleko kibucu Tlalim. O tej porze, przy pustych ulicach, będzie tam w dwadzieścia minut. Można było usłyszeć zadowolone mruczenie silnika, gdy prędkościomierz przekroczył sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Po raz pierwszy od długich tygodni Ejtan poczuł, że się uśmiecha. Uśmiech przerodził się w prawdziwą radość, kiedy po zaledwie osiemnastu minutach odkrył, że szlak przy kibucu Tlalim uczciwie zapracował na swoją opinię. Ogromny księżyc zalewał białą, szutrową drogę, koła terenówki pędziły naprzód, w głąb pustyni. Po czterystu metrach zatrzymały się z piskiem hamulców. Na środku drogi stał jeżozwierz ogromnych rozmiarów. Ejtan był przekonany, że ucieknie, lecz zwierzę po prostu tam stało i patrzyło na niego. Nie starało się nawet podnieść kolców. Będzie musiał opowiedzieć o tym Itamarowi. Wahał się przez chwilę, czy nie wyciągnąć telefonu i nie zrobić zdjęcia, ale wiedział, że to tylko zaszkodzi opowieści. Długość stojącego przed nim jeżozwierza to poniżej metra, a ten, którego opisze Itamarowi, będzie miał przynajmniej z półtora. Ten jeżozwierz nie podnosi kolców, a tamten będzie strzelał igłami we wszystkich kierunkach. Ten tutaj jeżozwierz nie mówi ani słowa, a ten w opowieści zapyta: „Przepraszam, czy wie pan może, która godzina?”.
Ejtan uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie śmiech Itamara. Kto wie, może powtórzy później tę historię swoim kolegom z klasy. Przekona ich do siebie przy pomocy magicznego jeżozwierza. Ale Ejtan wiedział, że potrzeba o wiele więcej niż gadającego jeżozwierza, by przebić szklaną ścianę między jego synem a innymi dziećmi. Nigdy nie rozumiał, skąd wzięła się introwertyczność Itamara. Przecież ani on, ani Liat nigdy nie należeli do tych, którzy przyglądają się życiu z boku. Wprawdzie była w nich dwojgu pewna doza dystansu, czasem nawet wyniosłości, lecz zawsze byli częścią życia. Powiedzmy, tańczyli na jakiejś imprezie, jednocześnie nabijając się z pozostałych tańczących. Albo śmiali się przy kolacji z kilkoma innymi parami, a potem obgadywali je w drodze do domu. Z Itamarem było inaczej. Jego syn oglądał świat z zewnątrz. I choć Liat ciągle powtarzała, że nie ma co analizować, jemu jest tak dobrze, Ejtan wcale nie był przekonany, że to z wyboru. Nie żeby go unikano. Miał Nitaja. I tyle. („I w porządku – wciąż powtarzała mu Liat – są dzieci towarzyskie i są takie, którym pasuje bardziej intymna znajomość”). To nie uspokajało Ejtana, który wychodził z siebie, żeby być miłym dla Nitaja, bez wahania proponował, by zamówić pizzę, obejrzeć jakiś film, wszystko, żeby był zadowolony. A równocześnie bacznie się przyglądał – czy on naprawdę chce tu być, czy wizyta jest tylko kompromisem (bo inne dziecko dziś nie może; bo jego matka chciała tu wpaść po drodze, by zasięgnąć porady w jakiejś medycznej kwestii). Liat to wkurzało. „Przestań wreszcie z tą pizzą. Żeby sobie nie pomyślał, że kupujesz mu przyjaciół. Sam sobie poradzi”.
Może miała rację. Może powinien odpuścić. Nie było żadnych sygnałów, że Itamar cierpi w szkole. Ale jednak się martwił. Bo on, Ejtan, taki nie był. Kiedy wszyscy chłopcy wychodzili na boisko w piątkowy wieczór, był tam. Może nie w centrum, ale tam był. A jego syn nie. I chociaż nie powinno mu to robić różnicy, to jednak robiło. (A może to nie troska o Itamara go tak nastawia, lecz obawa przed rozczarowaniem, które może go spotkać ze strony syna. Zwłaszcza dlatego, że we wszystkich innych rzeczach byli do siebie tacy podobni. Jak bliźnięta syjamskie. Wziął więc to rozczarowanie, schował najgłębiej jak się dało i zamknął na klucz. Ale nadal istniało niebezpieczeństwo, że wystrzeli mu ono nagle przy Itamarze, zupełnie nieumyślnie).
Na zewnątrz terenówki jeżozwierz odwrócił się do niego plecami i ruszył w dalszą drogę. Ejtan patrzył, jak się oddala. Powoli, zuchwale, ciągnąc za sobą kolce. Przyglądał się, jak znika pomiędzy ciemnymi skałami. Droga przed nim znów była pusta i zachęcająca. Nagle uprzytomnił sobie, że to zatrzymanie tylko mu uświadomiło, jak bardzo był spragniony ruchu. Pomknąć naprzód. Ale chwileczkę, porządny rajd wymaga podkładu muzycznego. Przez dłuższą chwilę wahał się między Janis Joplin a Pink Floyd, aż wreszcie zdecydował, że nie ma to jak udręczone wrzaski Joplin na taką nocną wyprawę. I rzeczywiście wrzeszczała, na pełny regulator, i silnik także wrzeszczał, a po krótkiej chwili dołączył się też Ejtan – wrzeszczał entuzjastycznie podczas szaleńczych zjazdów, wrzeszczał wyzywająco, gdy wyskakiwał w górę, wrzeszczał całkowicie beztrosko, biorąc ostry zakręt obok wzgórza. A potem zamilkł (Janis Joplin nadal się darła, niewiarygodne, jakie ta kobieta miała struny głosowe) i jechał dalej, a od czasu do czasu, gdy wydała mu się szczególnie samotna, przyłączał się do niej w refrenie. Już od lat nie bawił się tak dobrze sam, bez dodatkowej pary oczu, z którą mógłby dzielić ten zachwyt, bez kogokolwiek, kto wtórowałby jego radości. Spojrzał kątem oka w lusterko wsteczne w kierunku wielkiego, majestatycznego księżyca. I akurat pomyślał sobie, że jest to najpiękniejszy księżyc, jaki w życiu widział, kiedy uderzył w tego człowieka. I w pierwszej chwili po uderzeniu ciągle myślał o księżycu, wciąż myślał o księżycu, a potem w mgnieniu oka przestał, jak zdmuchnięta świeca.
W pierwszej chwili jedyne, o czym mógł myśleć, to jak bardzo musi się wysrać. Pilna, nieodwołalna potrzeba, którą z wielkim trudem udaje mu się powstrzymać. Jakby całe gówno błyskawicznie, w ciągu sekundy opadło w dół jelit i lada chwila wszystko w niekontrolowany sposób wylezie, bez żadnych pytań. I wtedy, w mgnieniu oka, ciało się odłącza. Mózg przechodzi na autopilota. Już nie czuje, że musi się wysrać. Już nie zastanawia się, czy dotrwa w ogóle do kolejnego oddechu.
To był Erytrejczyk. Albo Sudańczyk. Albo Bóg wie kto. Trzydziesto-, może czterdziestoletni mężczyzna. Nigdy nie potrafił ustalić, ile oni mają lat. Na koniec safari w Kenii dał napiwek facetowi, który prowadził dżipa. Wdzięczność tego człowieka mu schlebiała i dorzucił kilka pozbawionych znaczenia pytań, z życzliwością, w którą w tamtej chwili wierzył. Zapytał, jak mu na imię, ile ma dzieci i ile ma lat. Na imię miał Husu, miał troje dzieci i był w wieku Ejtana, chociaż wyglądał na starszego o dekadę. Ci ludzie rodzą się starzy i umierają młodzi, a pomiędzy tym niewiele jest do opowiadania. Kiedy zapytał go o dokładną datę urodzenia, okazało się, że jest między nimi dzień różnicy. Nie miało to żadnego znaczenia, ale jednak. A teraz ten mężczyzna, czterdziesto-, może trzydziestoletni, leży na drodze z roztrzaskaną głową.