Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Burzowa góra - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Burzowa góra - ebook

Podczas obchodów przesilenia letniego w Stenträsk na powierzchni bagna zostaje zauważone ciało. Przypuszcza się, że jest to zaginiona żona Wikinga Stromberga.

Jednak ciało z bagna wkrótce zostaje zidentyfikowane jako mężczyzna, na dodatek, który nie zginął przez utonięcie.

Ktoś wbił mu kołek w serce i przybił ciało na dnie bagna.

Dla Wikinga to odkrycie oznacza zawrotną podróż w głąb rodzinnej historii. Wkrótce nie może być już pewien, co jest prawdą, a co kłamstwem, a nawet tego, kim jest on sam.

Burzowa górato ostatnia część trylogii opowiadająca o Stenträsk w północnej Szwecji i dramacie, w którego centrum znajduje się szef policji Wiking Stromberg. Pierwsze dwie części Krąg polarny i Zimne bagno odniosły natychmiastowy sukces, zostały docenione przez krytyków i były jednymi z najlepiej sprzedających się powieści kryminalnych.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-102-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

opo­wieść ta bie­rze swój począ­tek w cza­sach, kiedy ostat­nie dzi­kie reni­fery na­dal pasły się w Torne Lap­p­mark i kiedy jesz­cze nic nie zagłu­szało szumu potoku. Łoso­sie bawiły się, sosny pró­bo­wały się­gnąć niskiego nieba, a woda pły­nęła jak zawsze od cza­sów Stwo­rze­nia.

To tutaj osie­dlili się nowo przy­byli.

Posta­wili domy po obu stro­nach zatoki Långviken, wąskiej bruzdy po lewej stro­nie rzeki Luleälven, wci­na­ją­cej się głę­boko w kra­jo­braz kilka mil na pół­noc od Stenträsk.

Iskrzący się świat, piękny na swój spo­sób, twardy jak głę­boko zamar­z­nięta zie­mia.

Wzno­sząca się nad nim góra, ani wysoka, ani pła­ska, roz­cią­gała się mię­dzy nie­bem a rzeką i mokra­dłami. W dia­lek­cie oko­licz­nych Samów, któ­rym posłu­gi­wano się w oko­licy, nazy­wano to miej­sce _dálkke_ i _várre:_ góra i burza.

Nie było to miej­sce gościnne. Mię­dzy świer­ko­wym lasem a gołym ska­li­stym zbo­czem ster­czały kamienne kopce, tar­gane wia­trami kar­ło­wate brzozy, nie­wiel­kie stru­myki i groźne urwi­ska w trud­nym do poko­na­nia bała­ga­nie.

Obie rodziny były prze­ko­nane, że to wła­śnie one poja­wiły się tu pierw­sze. Rodzina Långströmów nade­szła ze wschodu, gdzie były kopal­nie żelaza. Rodzina Storm­ber­gów, uży­wa­jąca swo­jego nazwi­ska, ozna­cza­ją­cego Burzową Górę, jako głów­nego argu­mentu, pocho­dziła z nizin, z wybrzeża. Wśród przod­ków rodu było wielu pobor­ców podat­ko­wych i wój­tów, co być może było prawdą, jed­nak w tym przy­padku nie miało żad­nego zna­cze­nia. Tak przy­naj­mniej uznała rodzina Långströmów.

Przez ponad sto lat ist­niała tu wio­ska Långviken, ze swo­imi domo­stwami i cha­tami, sto­do­łami i karcz­mami, kon­flik­tami, mał­żeń­stwami i naro­dzi­nami dzieci.

Nikt z miesz­ka­ją­cych tu ludzi nie miał poczu­cia, że żyje w izo­la­cji, dopóki nie poja­wiła się droga.

A potem, kiedy kon­cern ener­ge­tyczny Vat­ten­fall posta­no­wił zale­d­wie kilka kilo­me­trów stąd zbu­do­wać naj­więk­szą elek­trow­nię wodną w Euro­pie, skoń­czyła się histo­ria osady. Lustro wody miało się pod­nieść na tyle, że zakry­łoby czubki sosen. Långviken miało zostać zalane w imię ener­ge­tycz­nej przy­szło­ści bez surow­ców kopal­nych.

I wła­śnie w tym miej­scu nasza opo­wieść przy­spie­sza, jesz­cze przed mor­der­stwami i wła­ma­niem w Kal­tis, zanim wyszły na jaw skry­wane tajem­nice i życiowe kłam­stwa, bo podob­nie jak cie­nie na dnie zapory zaczęła się two­rzyć histo­ria, opo­wieść o tym, co kie­dyś tu było.STENTRÄSK, MIDSOMMAR 2021 ROKU

ciało żony wikinga storm­berga wypły­nęło na powierzch­nię bagna w trak­cie tań­ców na pola­nie, a dokład­niej – to wła­śnie wtedy nade­szła wia­do­mość.

Ciało zna­lazł ktoś, kto zbie­rał jagody. Znaj­do­wało się nie­da­leko miej­sca, w któ­rym zagi­nęła tam­tego let­niego dnia już dobre trzy­dzie­ści lat temu, w pół­nocno-zachod­niej czę­ści bagna.

Wia­do­mość roze­szła się lotem bły­ska­wicy, niczym wielka fala wśród morza tań­czą­cych wokół uma­jo­nego masztu na Kvarn­dam­m­sval­len, spra­wia­jąc, że orkie­stra uci­chła w trak­cie pio­senki.

Wiking, który nie­dawno stra­cił matkę i sam prze­szedł lecze­nie onko­lo­giczne z pie­kła rodem, przy­jął wia­do­mość ze scep­tycz­nym spo­ko­jem.

– To na pewno są szczątki czło­wieka? Nie łosia czy innego zwie­rzę­cia? – spy­tał, bazu­jąc na swoim doświad­cze­niu.

Jego kolega, Roland Lars­son, spoj­rzał w kie­runku Storm­ber­get, Burzo­wej Góry.

– To czaszka podobno.

– Pojadę za wami – oświad­czył Wiking.

Przed chwilą dotarł na miej­sce uro­czy­sto­ści. For­mal­nie na­dal prze­by­wał na zwol­nie­niu lekar­skim i nie peł­nił obo­wiąz­ków szefa poli­cji, a więc nie był na służ­bie.

Kilka kole­ża­nek jego matki pode­szło bli­żej, by zło­żyć mu kon­do­len­cje. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że to z powodu odna­le­zio­nych szcząt­ków żony, ale oka­zało się, że cho­dzi o jego matkę. Karin była w swoim cza­sie zastęp­czy­nią szefa gmin­nego działu pomocy spo­łecz­nej. Na kilka dni przed wyzna­czo­nym ter­mi­nem przy­ję­cia pierw­szej dawki szcze­pionki prze­ciwko covid zacho­ro­wała i zmarła. Wiking podzię­ko­wał nieco skrę­po­wany i przed­sta­wił im Alice, swoją nową kobietę.

– A teraz w końcu zna­le­ziono Helenę – ode­zwał się jeden z męż­czyzn, tak­su­jąc Alice błysz­czą­cymi oczami. – Pew­nie czu­jesz ulgę, że to wszystko wresz­cie się skoń­czyło? – zwró­cił się do Wikinga.

– Co mam zro­bić? Chcesz, żebym wró­ciła do Luleå? – wyszep­tała Alice, kiedy wszy­scy się roze­szli.

– Nie, jedź do miesz­ka­nia.

– Jesteś pewien? Ludzie mogą uznać, że to dziwne.

Wiking spoj­rzał na nią pyta­jąco.

– Będę sama w twoim miesz­ka­niu. Może powi­nie­neś wspo­mi­nać swoją żonę w spo­koju?

– Niech zadzwo­nią gdzieś i złożą zaża­le­nie.

Alice opu­ściła Kvarn­dam­m­sval­len, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Wiking udał się na par­king za komi­sa­ria­tem, otwo­rzył drzwi swo­jego volvo i wsiadł do środka. Sie­dział chwilę, przy­glą­da­jąc się chmu­rom pędzą­cym po nie­bie za kościelną wieżą. Zbie­rało się na deszcz. Miał sucho w ustach, co było dzia­ła­niem ubocz­nym naświe­tlań. Śli­nianki zostały upie­czone. Kazano mu żuć gumę, czego nie­na­wi­dził.

Zasta­na­wiał się, czyje szczątki wyrzu­ciło bagno.

W lusterku wstecz­nym zoba­czył kole­gów kie­ru­ją­cych się na par­king i wsia­da­ją­cych do radio­wozu. Włą­czył sil­nik, wci­ska­jąc guzik na desce roz­dziel­czej.

Jed­nego był pewien.

To nie szczątki Heleny wypły­nęły w bagnie.

Ruszył za radio­wo­zem i skrę­cił na drogę numer 374, minął Pålberget i wje­chał na teren bazy robo­tów. Podą­żył pełną zakrę­tów leśną drogą, pozba­wioną jakich­kol­wiek zna­ków dro­go­wych. W końcu zapar­ko­wał na nawrotce obok wie­ko­wej wybla­kłej tablicy z zaka­zem wjazdu:

OBSZAR CHRO­NIONY

Cudzo­ziem­com wstęp wzbro­niony

RESTRIC­TED AREA

Entry pro­hi­bi­ted for aliens

SPER­GE­BEIT

Zutritt für Ausländer ver­bo­ten

ZONE PRO­HI­BEE

Accès inter­dit aux étrangers

SUOJA-ALUE

Pääsy ulko­ma­ala­isilta kiel­letty

САНКТУАРЬ

Доступ запрещен для иностранцев

Zbie­ra­czem jagód oka­zał się męż­czy­zna, czter­dzie­sto­la­tek z wielką brodą i latarką na brzu­chu. Uniósł rękę w geście powi­ta­nia i się przed­sta­wił: Ludvig. Roland Lars­son zano­to­wał jego dane oso­bowe.

– Pro­szę mi powie­dzieć, co pan zbiera tu, na bagnach? Teraz, w czerwcu.

Ludvig uśmiech­nął się nie­pew­nie i poka­zał zawar­tość jed­nej ze swo­ich kie­szeni. Były w niej pta­sie jajka.

– Trzna­del czu­baty – powie­dział. – Dość rzadki gatu­nek, ale nie­za­gro­żony wymar­ciem. Nie popeł­ni­łem żad­nego prze­stęp­stwa.

Wiking przy­glą­dał się małym jajecz­kom, bia­łym w brą­zowo-czer­wone kropki.

– Trzna­del czu­baty składa jaja w maju – powie­dział. – To są jaja pie­cuszka.

Zło­dziej jaj, naj­wy­raź­niej dość nie­do­świad­czony, wyglą­dał na zała­ma­nego. Pie­cu­szek nale­żał do naj­czę­ściej wystę­pu­ją­cych w Szwe­cji pta­ków.

– Może pan wska­zać miej­sce, w któ­rym zna­lazł pan szczątki? – popro­siła Fatima Al-Aziz, aspi­rantka z Rättvik, która po skoń­czo­nych stu­diach została w komi­sa­ria­cie.

Ruszyli gęsiego przez mokra­dła, funk­cjo­na­riu­sze bli­sko męż­czy­zny, Wiking na samym końcu. Nie ode­szli daleko, chyba nawet nie­spełna sto metrów.

– Coś mu wyro­sło – powie­dział męż­czy­zna, wska­zu­jąc na ciało.

Nie­wąt­pli­wie były to szczątki ludz­kie, cho­ciaż zostało zale­d­wie kilka kości: czaszka, mied­nica, ręce i nogi. Wszystko uno­siło się na wodzie jakiś nie­cały metr od brzegu, oto­czone skąpą bagienną roślin­no­ścią. Rosły tu wrzo­śce bagienne, krzewy żura­winy, a za krza­kami bagniaka Wiking dostrzegł resztki pta­siego gniazda.

Po co doro­słemu męż­czyź­nie jaja pie­cuszka?

– Dzię­kuję – zwró­cił się Roland Lars­son do zło­dzieja jajek. – Przej­mu­jemy sprawę. Może pan wra­cać do domu.

Męż­czy­zna nie wyko­nał żad­nego ruchu, który świad­czyłby o tym, że zamie­rza ruszyć się z miej­sca, stał i przy­glą­dał się szcząt­kom kości, ocze­ku­jąc dal­szego ciągu.

– Pro­simy, żeby pan natych­miast się stąd odda­lił – ode­zwała się Fatima Al-Aziz, wska­zu­jąc ręką nawrotkę na końcu drogi.

Męż­czy­zna wymru­czał coś pod nosem i odszedł wol­nym kro­kiem.

– Szkie­let może się uno­sić na wodzie? – spy­tała Fatima cicho.

– Prawo Archi­me­desa – rzu­cił Roland Lars­son. – Zależy od masy wła­ści­wej wody. Jajko umiesz­czone w szklance z wodą pój­dzie na dno, ale jeśli dodać do wody tro­chę proszku do pie­cze­nia, to utrzyma się na powierzchni. Jeśli w bagnie będzie wystar­cza­jąco dużo róż­nych bru­dów, to wszystko wypły­nie.

Lars­son ukuc­nął obok szcząt­ków, trzy­ma­jąc w ręku miarkę.

– Wzrost nie­cały metr osiem­dzie­siąt – stwier­dził, skła­da­jąc miarkę. – Ile wzro­stu miała Helena?

– Metr sześć­dzie­siąt osiem – powie­dział Wiking.

– Metr osiem­dzie­siąt to średni wzrost Szweda – rzu­ciła Fatima. – Mało która kobieta jest tak wysoka – dodała.

Wszystko zda­wało się wska­zy­wać na to, że mieli do czy­nie­nia ze szcząt­kami męż­czy­zny.

– Co mu wystaje z klatki pier­sio­wej? – spy­tał Wiking. Pod­szedł bli­żej i sta­nął obok kolegi.

Szkie­let miał liczne prze­bar­wie­nia, czę­ściowo był też poro­śnięty mchem i rośli­nami przy­po­mi­na­ją­cymi algi. Wyda­wał się nie­na­ru­szony, silne stawy trzy­mały kości na miej­scu. Bra­ko­wało jedy­nie kilku pal­ców u rąk i nóg, a po lewej stro­nie klatki pier­sio­wej wid­niała dziura. Bra­ko­wało też żeber. Widać było kawa­łek spróch­nia­łego drewna przy samym krę­go­słu­pie, być może był to kawa­łek pnia.

– Drew­niany kołek? – zdzi­wiła się Fatima. – Czy może po pro­stu kawa­łek drzewa? Jakby wyra­stał mu z ciała.

– Pier­wot­nie musiał być znacz­nie grub­szy – stwier­dził Roland. – Może to jakiś pręt?

Stali obok sie­bie, wpa­tru­jąc się chwilę w ludz­kie szczątki: w wypeł­nione mchem oczo­doły i ster­czące ku niebu palce. Roland nacią­gnął na dłoń ręka­wiczkę i ponow­nie ukuc­nął. Się­gnął po wysta­jący z ciała patyk. Jego prawa stopa stra­ciła opar­cie i ześli­zgnął się do wody. Wiking i Fatima chwy­cili go za ręce i mokrego od piersi w dół wycią­gnęli na brzeg. Szkie­let koły­sał się spo­koj­nie na powierzchni lekko falu­ją­cego bagna. W dłoni Rolanda został kawa­łek drewna. Roz­padł mu się w pal­cach. Spoj­rzał na szkie­let w bagnie.

– Został prze­kłuty drew­nia­nym koł­kiem. To on trzy­mał go na dnie – powie­dział.

Wszy­scy spoj­rzeli na miej­sce, gdzie kie­dyś było serce męż­czy­zny.

– Kołek spróch­niał, więc ciało wypły­nęło na powierzch­nię – wyja­śnił Wiking.

Wiatr przy­brał na sile, szar­pał krza­kami weł­nianki i kosówką. Niebo pociem­niało.

Prze­bity koł­kiem. Jak wam­pir, zamy­śliła się Fatima.

– To mogło się wyda­rzyć w śre­dnio­wie­czu? – spy­tała.

– Nie­wy­klu­czone, cho­ciaż wąt­pię – odpo­wie­dział Wiking. – W tym miej­scu jest dużo wody, bagno bar­dziej przy­po­mina jezioro. Drew­niany kołek nie prze­trwałby w wodzie kil­ka­set lat. Wypły­nąłby na powierzch­nię wcze­śniej.

Spa­dły na nich pierw­sze kro­ple desz­czu, cięż­kie i cie­płe.

– Musimy wygro­dzić teren i wydo­być nie­bosz­czyka w cało­ści naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe – oświad­czył Roland. – No i muszę się prze­brać w coś suchego – dodał, po czym zwró­cił się do Wikinga: – A co z tobą? – spy­tał. – Kiedy koń­czy ci się zwol­nie­nie lekar­skie?

Wiking odwró­cił twarz do desz­czu.

– Być może ni­gdy – powie­dział.

Opady przy­brały na sile, ale na­dal było jasno. Świa­tło dzienne w wie­czór świę­to­jań­ski w Stenträsk zni­kało na moment około pół­nocy, ale tak naprawdę mrok ni­gdy tu nie zapa­dał. Słońce nie zacho­dziło, odpo­czy­wało jedy­nie około godziny niczym wielki łuk spi­na­jący hory­zont, po czym wra­cało na gór­skie szczyty.

Wiking ruszył w desz­czu, kie­ru­jąc się do Stenträsk, włą­czył radio. Jacyś mło­dzi ludzie śmiali się i roz­ma­wiali o pod­ca­stach, part­ne­rach i o poran­nym pro­gra­mie. Wyłą­czył audy­cję. Błoto zmie­szane z wodą ochla­py­wało koła wozu, wycie­raczki rzę­ziły. Zaczął się zasta­na­wiać, czy może jed­nak powi­nien się­gnąć po gumę do żucia, ale oparł się poku­sie.

Zapar­ko­wał przed blo­kiem na Kvarndammsvägen i wziął do ręki komórkę. Miał kilka wia­do­mo­ści z recep­cji miej­sco­wego komi­sa­riatu. Ode­zwała się też lokalna prasa i pro­gram radiowy Nor­r­bot­ten 4, wszy­scy pro­sili o komen­tarz w związku ze zna­le­zi­skiem na bagnach. I nic dziw­nego. Po napa­dzie w Kal­tis znik­nię­cie Heleny było naj­bar­dziej tajem­ni­czym lokal­nym wyda­rze­niem.

Odpi­sał, że nie ma nic do powie­dze­nia.

Ruszył na górę do miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze, które kie­dyś było ich miesz­ka­niem. Jego i Heleny. Może głów­nie jej, bo prze­cież to ona nale­gała, żeby wró­cili do jego rodzin­nego mia­sta.

Teraz wie­dział już dla­czego.

Tuż pod mia­stem znaj­do­wała się naj­więk­sza w Euro­pie baza robo­tów, gdzie testo­wano broń maso­wego raże­nia. Helena Isaks­son nie była córką dyplo­maty, była sowiec­kim nie­le­ga­łem, któ­rej sze­fo­wie zle­cili dotar­cie do wyni­ków testów. Wiking i ich dwójka dzieci, Mar­kus i Elin, peł­nili rolę zakład­ni­ków, spra­wia­jąc, że Helena robiła wszystko, czego GRU sobie zaży­czyło. Kiedy runęła żela­zna kur­tyna, została – w dość bru­talny spo­sób – prze­rzu­cona do Moskwy, skąd po jakimś cza­sie wysłano ją do Sta­nów.

Dla Wikinga i wszyst­kich pozo­sta­łych uto­nęła w bagnie.

Kiedy jej sowiecki „mąż” zmarł na początku XXI wieku, została prze­nie­siona w stop­niu puł­kow­nika do głów­nej sie­dziby GRU w Moskwie, gdzie odpo­wia­dała za ana­lizy otwar­tych źró­deł. W ramach Wydziału Dru­giego.

Kiedy GRU, mimo jej współ­pracy przez te wszyst­kie lata, pod­jęło decy­zję, że należy pozbyć się jej syna Mar­kusa, posta­no­wiła się wyco­fać. Upo­zo­ro­wała wła­sną śmierć, szwedz­kie służby wywia­dow­cze prze­jęły ją na brzegu Zatoki Fiń­skiej, a ona odwza­jem­niła się infor­ma­cjami o sowiec­kim wywia­dzie. W podzię­ko­wa­niu dostała nową toż­sa­mość. Została Alice Eriks­son, kon­sul­tantką infor­ma­tyczną, zamiesz­kałą w Nacka pod Sztok­hol­mem. Pod­dała się drob­nej ope­ra­cji pla­stycz­nej, obcięła i ufar­bo­wała włosy i zaczęła uży­wać brą­zo­wych socze­wek.

W obli­czu zbli­ża­ją­cego się cudu gospo­dar­czego w Nor­r­bot­ten Alice Eriks­son prze­nio­sła się do Luleå. Ona i Wiking poznali się przez Tin­dera, nieco nie­wy­godna, ale konieczna misty­fi­ka­cja. Wiking został wcze­śniej zmu­szony do umó­wie­nia się na dwie randki z innymi kobie­tami, dopiero wtedy pozwo­lono mu spo­tkać się z Alice.

Nie chciał nawet myśleć o tym, co mogłoby się wyda­rzyć, gdyby Rosja­nie odkryli, że ona żyje. Jej bli­skość na­dal przy­pra­wiała go o zawrót głowy. Otwo­rzył drzwi do miesz­ka­nia, zdjął buty i posta­wił na półce obok jej obu­wia.

– Jesteś głodny? Zro­bię maka­ron.

Stała w drzwiach do kuchni, ciemna syl­wetka na tle pada­ją­cego z okna sza­rego świa­tła. Kucharką ni­gdy nie była. Wiking pod­szedł do niej, przy­cią­gnął do sie­bie. Ist­niała naprawdę, na­dal.

Poca­ło­wał ją, lekki, suchy poca­łu­nek.

– Nie, dzięki. Póź­niej zro­bię sobie kanapkę.

– Daj znać, gdy­byś zmie­nił zda­nie.

Prze­szedł przez salon i opadł na kanapę, po wypra­wie na bagna krę­ciło mu się w gło­wie ze zmę­cze­nia. Zdjął szal, który miał okrę­cony wokół szyi, by chro­nił go przed pro­mie­niami słońca, wło­żył do ust gumę do żucia. O smaku owo­co­wym.

Zimą, kiedy tera­pia zmie­rzała do końca i wszyst­kie skutki uboczne dały o sobie znać z całą siłą, Wiking był na serio prze­ko­nany, że umrze. Nie był w sta­nie pojąć, że można było czuć się tak strasz­nie źle, a mimo to na­dal żyć.

A jed­nak tak było: żył.

A potem poja­wiła się ona.

Usły­szał, jak prze­sta­wia naczy­nia w kuchni. Wyjął z ust gumę do żucia, owi­nął w papie­rek po opa­ko­wa­niu i wyrzu­cił do śmieci.

– Heleno – zawo­łał. – Możesz mi tro­chę nało­żyć.

Nie­całą minutę póź­niej przy­szła do pokoju, nio­sąc dwa tale­rze z dymią­cym spa­ghetti, pach­ną­cym masłem i soją.

– Alice – popra­wiła go. – To ważne.

Nawi­nął spa­ghetti na wide­lec. Ser i masło sto­piły się z soją, two­rząc bru­natną maź.

– Ni­gdy nie masz wąt­pli­wo­ści, kim jesteś? – spy­tał.

– Już nie – odpo­wie­działa, prze­łknąw­szy. Dzio­bała widel­cem spa­ghetti.

– Opo­wiedz. Jak się czu­jesz po spo­tka­niu z Mar­ku­sem?

Spoj­rzała w stronę regału, zosta­wia­jąc wide­lec na tale­rzu. Sie­działa chwilę, patrząc przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Zanim udali się na tańce, odwie­dzili po raz pierw­szy Mar­kusa i Jose­fin. Mar­kus zacho­wał się wobec niej obo­jęt­nie. Była kobietą z Tin­dera, z którą spo­ty­kał się jego ojciec, więc co ona go obcho­dziła? Wie­dział, że ojciec wcze­śniej spo­ty­kał się z innymi kobie­tami, położną z Boden i z jakąś archi­tektką z Piteå, która miała na imię Ceci­lia. Żona Mar­kusa, Jose­fin, przy­jęła ją z uda­wana ser­decz­no­ścią. Dzieci wsty­dziły się, ale były nią zain­te­re­so­wane, poka­zały jej swoje rysunki i zabawki.

– Dziw­nie się czu­łam, widząc go – powie­działa po chwili. – To było nie­rze­czy­wi­ste. Tyle lat cier­pie­nia i tęsk­noty za małym dziec­kiem i nagle oka­zuje się, że to już doro­sły męż­czy­zna. Ojciec. Miły, tro­skliwy. Mądry, o sil­nej oso­bo­wo­ści.

Spoj­rzała na Wikinga i uśmiech­nęła się ostroż­nie.

– Wyko­na­łeś kawał dobrej roboty.

– Nie uwa­żasz, że powin­ni­śmy im powie­dzieć? Kim jesteś.

Pokrę­ciła głową, się­gnęła po wide­lec i nawi­nęła na niego spa­ghetti.

– To zbyt nie­bez­pieczne.

– Twoi dawni sze­fo­wie mogliby chcieć im zaszko­dzić? Nie prze­sa­dzasz?

Zer­k­nęła na niego i wzru­szyła ramio­nami prze­pra­sza­jąco. Wiking uznał, że nie pozwoli, żeby wywi­nęła się tak łatwo.

– Jak to się stało, że tra­fi­łaś w śro­dek tego całego zamie­sza­nia?

– Zamie­sza­nia?

– Mam na myśli szpie­go­stwo.

– Skoń­czy­łeś jeść?

Wzięła jego talerz i zanio­sła do kuchni. Usły­szał, jak wsta­wia naczy­nia do zmy­warki, która po chwili ruszyła. Kiedy wró­ciła, usia­dła obok niego.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała, kła­dąc dłoń na jego popa­rzo­nej szyi. Skóra dopiero nie­dawno się wygo­iła po naświe­tla­niach i była cienka jak bibułka, jasno­ró­żowa i gładka.

Odsu­nął jej dłoń i przy­cią­gnął ją do sie­bie.

– Jak ty się czu­jesz? – odpo­wie­dział pyta­niem na pyta­nie.

Zamknęła oczy.

– Myślisz, że Mar­kus i Elin się zdzi­wią, jeśli przyjdę na pogrzeb Karin?

Objął ją moc­niej.

– Nie obcho­dzi mnie to. Chcę, żebyś tam była.

– Myślisz, że by mnie roz­po­znała?

Wiking puścił ją.

– Tak, przy­pusz­czam, że tak.

Pra­wie wszy­scy, któ­rzy znali ją z tam­tych cza­sów, albo wyje­chali, albo już nie żyli. Lars-Ivar Pek­kari, part­ner Gustava, z któ­rym Wiking potem przez wiele lat pra­co­wał, odszedł już dawno temu. Ker­stin, wła­ści­cielka pen­sjo­natu, zmarła rok po jej znik­nię­ciu. Pozo­stali prze­nie­śli się na połu­dnie kraju.

Do osób, z któ­rymi Helena spo­ty­kała się, kiedy miesz­kała w Stenträsk, i któ­rzy na­dal tu miesz­kali, nale­żała Carina Bur­strand, recep­cjo­nistka w komi­sa­ria­cie. Obec­nie była aktywną dzia­łaczką Szwedz­kich Demo­kra­tów, tak opę­taną ambi­cją rato­wa­nia szwedz­ko­ści, że „pogu­biła się we wła­snej dupie”, cytu­jąc Gitte Landén Daglönare, kolejną ich dawną zna­jomą. Alice i Carina przy­wi­tały się zdaw­kowo pod­czas tań­ców na pola­nie, Wiking zwró­cił co prawda uwagę na wro­gość kobiety, ale to był jej natu­ralny stan.

Siv Johans­son, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Karin jesz­cze z cza­sów mło­do­ści, też sta­no­wiła pewne ryzyko. Miała pro­blemy z poru­sza­niem się i dla­tego nie brała udziału w zaba­wie na pola­nie. Wiking nie potra­fił oce­nić, na ile zacho­wała trzeź­wość umy­słu, ale uznał, że może być nie­bez­pieczna. Jej córka, Susanne, po tym jak została wdową, wła­ści­wie prze­pro­wa­dziła się do Stenträsk. Ona i Helena ćwi­czyły razem aero­bik, ale Wiking nie upa­try­wał w niej zagro­że­nia. Susanne, która przed­sta­wiała się jako dzien­ni­karka i wolny strze­lec, inte­re­so­wała się wyłącz­nie sobą.

Jeśli ktoś mógł ją roz­po­znać, to był to Sven, brat Wikinga. Cier­piał na zespół łam­li­wego chro­mo­somu X i był lekko inte­lek­tu­al­nie upo­śle­dzony. Na co dzień potrze­bo­wał pomocy, ale bacz­nie wszystko obser­wo­wał i był sza­le­nie dokładny, no i kochał Helenę.

Na samą myśl, że ktoś mógłby ją roz­po­znać, Wiking czuł dziwne pod­nie­ce­nie, ale i strach. Jej zmar­twych­wsta­nie miało w sobie coś nie­opi­sa­nie kuszą­cego, chciał, żeby wszy­scy się dowie­dzieli. Cza­ro­dziej­ska różdżka roz­sie­wa­jąca gwiazdy zamie­niała życie w różową tęczę. Zewsząd roz­le­gał się śpiew chó­rów, jed­nak gdzieś z tyłu czaił się strach, lęk, że zaraz roz­pły­nie się w powie­trzu i znik­nie. I wszystko okaże się snem.

– Sven będzie na pogrze­bie? – spy­tała zmar­twych­wstała Helena.

– Roz­ma­wia­łem z kie­row­niczką zakładu. Odra­dzała. Uznała, że będzie to dla niego zbyt obcią­ża­jące. Poże­gnamy mamę w kaplicy dzień przed pogrze­bem, tylko ja i on.

Wiking wie­dział, że decy­zja był słuszna, jed­nak czuł się zawie­dziony. Chciał, żeby Sven poznał Alice. Cho­ciaż może lepiej, żeby do takiego spo­tka­nia doszło w innym miej­scu, nie w tłu­mie ludzi.

Alice wstała z kanapy i ponow­nie wyszła do kuchni, sły­szał, jak odkręca kran i sięga po coś do szafki. Wró­ciła ze szklanką wody i jabł­kiem.

– Kupi­łam je w domu towa­ro­wym Åhléns, kiedy byłam w ciąży z Mar­ku­sem – powie­działa, uno­sząc szklankę. – Prze­trwały wszyst­kie, poza dwiema. Jak ty to zro­bi­łeś?

Wiking wbił wzrok w dywan: Co on robił? Poza tym, że żył?

Usia­dła obok niego na kana­pie, posta­wiła szklankę z wodą na sto­liku, ugry­zła kęs jabłka i się­gnęła po komórkę do tyl­nej kie­szeni.

– Zoba­czymy, co piszą o ciele w bagnie – powie­działa, jedząc jabłko. Zaczęła czy­tać sku­piona.

– Pew­nie, że zna­le­ziono ciało mojej żony – stwier­dził Wiking.

Ski­nęła głową.

– Tak. „Helena Storm­berg wyszła na bagna i uto­nęła w sierp­niu 1990 roku…”

– To ciało męż­czy­zny – wszedł jej w słowo Wiking. – Który zresztą wcale nie uto­nął.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na niego.

– Był przy­bity pali­kiem do dna. Drewno spróch­niało i szkie­let wypły­nął na powierzch­nię.

– Przy­bity pali­kiem?

– Przez serce.

– Jak Męż­czy­zna z Bock­sten?

– Kto?

Szybko zaczęła wystu­ki­wać coś na kla­wia­tu­rze komórki, zagłę­biła się w lek­tu­rze, jedząc dalej jabłko.

– Czę­sto w bagnach znaj­duje się ciała – powie­działa, nie pod­no­sząc wzroku znad komórki. – Pełno ich w całej pół­noc­nej Euro­pie. Zna­le­ziono ich kil­ka­set, więk­szość pocho­dziła z epoki żelaza. Podej­rzewa się, że w więk­szo­ści były to ofiary skła­dane z ludzi. Nie­przy­jemne. Cho­ciaż Męż­czy­zna z Bock­sten, zna­le­ziony w bagnie Bock­sten nie­da­leko Var­berg, to inny przy­pa­dek. Dato­wany na śre­dnio­wie­cze. W jego ciele tkwiły trzy paliki. Jeden, dębowy, prze­szył serce, dwa pozo­stałe, oba brzo­zowe…

Uci­chła i czy­tała dalej, wpa­tru­jąc się w ekran.

Męż­czy­zna z Bock­sten. Wiking już kie­dyś o nim sły­szał.

– Jak on tam tra­fił? – spy­tał.

Alice czy­tała chwilę w mil­cze­niu. Wiking się­gnął po kolejną gumę do żucia.

– Podej­rzewa się, że został zamor­do­wany. Został napad­nięty z przodu, dostał cios w dolną szczękę i prawe ucho, upadł, po czym otrzy­mał cios w poty­licę, który oka­zał się śmier­telny. Pali­ko­wa­nie zmar­łych ma zwią­zek z daw­nymi wie­rze­niami w zjawy. Sprawca robił to, żeby nie nawie­dzał go duch zmar­łego.

– Prak­tyczne roz­wią­za­nie, jeśli nie chcemy, żeby ciało zostało odna­le­zione. Piszą coś o moty­wie?

– Ow­szem. Podej­rzewa się, że przy­był do Hal­lan­dii, żeby pobie­rać podatki, może też kon­fi­sko­wać zie­mię…

– No pro­szę – skwi­to­wał Wiking. – A skąd to wia­domo?

– Zaraz do tego dojdę…

Alice czy­tała dalej.

– Był smu­kły, jeź­dził konno, nie przy­wykł do cięż­kiej fizycz­nej pracy. Miał początki reu­ma­ty­zmu, na który cier­pieli jedy­nie ludzie wyż­szego stanu, pro­wa­dzący sie­dzący tryb życia. Przy­pusz­cza się, że był wyso­kiej rangi urzęd­ni­kiem u jakie­goś moż­no­władcy w XIV wieku. W Hal­lan­dii w tym cza­sie miesz­kali jedy­nie chłopi, nie­wy­klu­czone, że był poborcą podat­ków czy innych opłat.

– I to twier­dzą spe­cja­li­ści od czego? Wiki­pe­dii?

Alice uśmiech­nęła się i wska­zała głową na komórkę.

– Dębowy palik, który prze­szył mu serce, był czę­ścią śre­dnio­wiecz­nej kon­struk­cji dacho­wej, przy­trzy­my­wał siano na kale­nicy. W magiczną siłę bagien wie­rzono jesz­cze w XIX wieku.

Poca­ło­wał ją, nie przej­mu­jąc się gumą do żucia. Poczuł, że odwza­jem­nia jego poca­łu­nek. Dziwne, że wspo­mnie­nie jej ciała na­dal żyło w jego dło­niach i języku. Była taka sama jak daw­niej. Tak samo pach­niała, przy­po­mniał sobie jej oddech na swo­jej twa­rzy, gdy się kochali. Wyda­wane przez nią dźwięki, jej siłę. Jej twarde jądro pozo­stało nie­zmie­nione. Na szczę­ście sili­ko­nowe piersi znik­nęły, poczuł ulgę. Zawsze go krę­po­wały. Jakby mię­dzy nimi było coś obcego.

Uwie­rały go tylko te puste lata. Bli­zny się zago­iły, ale na­dal je czuł.

Twier­dziła, że ni­gdy nie uda­wała, kiedy byli razem, a on jej wie­rzył. Jed­nak świa­do­mość tego, kim była i co robiła, nie była przy­jemna. Jej pocho­dze­nie i ranga spra­wiały, że musiał się do tego usto­sun­ko­wać, wie­dział, że tego nie unik­nie.

Tak naprawdę wcale nie wie­dział, kim była. Nie wie­dział też, do czego była zdolna.

A prze­cież jedyne, czego pra­gnął, to żeby wszystko było jak daw­niej.wiking nie­na­wi­dził pogrze­bów. Nie wie­dział, co zro­bić ze swoją żałobą. Na widok trumny przed ołta­rzem zawsze zaczy­nało bra­ko­wać mu odde­chu. Nagle miał wra­że­nie, że upada, że po omacku pró­buje zna­leźć opar­cie w pomiesz­cze­niu, w któ­rym nie ma powie­trza. Krzyk, któ­rego nie sły­chać.

Do tej pory ni­gdy nie musiał się zaj­mo­wać żad­nym pogrze­bem. Kiedy zmarł jego ojciec, wszyst­kim zajęła się matka, ciała Heleny ni­gdy nie zna­le­ziono, więc nie było pogrzebu. Tym razem jed­nak nie miał żad­nej wymówki. Cała odpo­wie­dzial­ność za ostat­nią podróż Karin spa­dła na niego. Mar­kus uparł się, że pomoże mu wszystko zapla­no­wać, co tylko pogor­szyło sprawę.

Zakład pogrze­bowy, do któ­rego się zwró­cili, rekla­mo­wał się jako mała firma z wiel­kim ser­cem, wsłu­chu­jąca się w prośby klien­tów, ela­styczna. Wiking i Mar­kus spo­tkali się na ulicy przed biu­rem zakładu.

– Bab­cia dosko­nale wie­działa, czego chce – oświad­czył Mar­kus, ści­ska­jąc go mocno. – Daj im po pro­stu kartkę z jej życze­niami.

Kilka lat temu, po ope­ra­cji wsz­cze­pie­nia by-pas­sów, Karin zro­biła grun­towne porządki, oddała nie­po­trzebne ubra­nia i rze­czy, któ­rych nie uży­wała, a wszyst­kie ważne doku­menty zło­żyła do kar­tonu, który posta­wiła na naj­wyż­szej półce w gar­de­ro­bie w daw­nym pokoju Wikinga. Wśród papie­rów była też kartka, na któ­rej spi­sała swoje życze­nia doty­czące samego pogrzebu.

Wiking zaczerp­nął głę­boko powie­trza. Boże drogi, jedyne, co miał zro­bić, to prze­ka­zać tę kartkę. Nie musiał się o nic mar­twić.

Zakład pogrze­bowy nale­żał do kobiety, nie­ska­zi­tel­nie ubra­nej czter­dzie­sto­pa­ro­latki. Doce­niła fakt, że Karin zosta­wiła dokładne instruk­cje, doprawdy wzo­rowy przy­pa­dek. Kościół, kwiaty, psalmy, nagro­bek, chwila wspo­mnień. Wszystko zostało wyja­śnione szybko i spraw­nie. Usta­lono datę pogrzebu i można było przejść do samej cere­mo­nii.

– Ciało ma zostać skre­mo­wane – zwró­cił się Wiking do kobiety. – Więc musimy jesz­cze wybrać urnę – oświad­czył.

Mar­kus spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Skre­mo­wane? Dla­czego?

Wiking wyj­rzał przez okno, na zewnątrz zaczęło padać.

– Tak chciała. Nie wiem dla­czego. Więc nie będzie opusz­cze­nia trumny do grobu.

– O czym ty mówisz? – dzi­wił się Mar­kus. – Oczy­wi­ście, że będzie. Zosta­nie pocho­wana obok dziadka, tak jest napi­sane na nagrobku.

Wiking poczuł, że musi usiąść obok wybra­nej już dębo­wej trumny, zakrę­ciło mu się w gło­wie.

– Nie wiem dla­czego – powtó­rzył. – Ni­gdy mi tego nie powie­działa.

W tym momen­cie przy­dała się rekla­mo­wana ela­stycz­ność wła­ści­cielki zakładu pogrze­bo­wego.

– Nie musimy tej decy­zji podej­mo­wać w tym momen­cie – oświad­czyła nie­mal rado­śnie. – Nie ma pośpie­chu. Naj­pierw zapew­nijmy Karin godną ostat­nią podróż.

Wiking zamknął oczy i ukrył twarz w dło­niach.

Powie­dział prawdę. Nie wie­dział, z czego wyni­kało życze­nie matki. Dla­czego nie chciała zostać pocho­wana obok swo­jego męża, nie­za­leż­nie od napisu na nagrobku.KARIN

1961 ROK DZIEŃ PRZED WIGI­LIĄ BOŻEGO NARO­DZE­NIA

ciało, szczu­płe i białe.

Stała naga przed lustrem toa­letki w swoim pokoju za kuch­nią. Nikt jej nie widział, bo pokój nie miał okna. Była sama ze swoją tajem­nicą.

Unio­sła włosy i spięła spinką z tyłu głowy, jakby je uło­żyła. Zdjęła poszewkę z poduszki i udra­po­wała na wło­sach.

Roze­śmiała się do swego lustrza­nego odbi­cia, naga panna młoda.

Zdjęła z łóżka prze­ście­ra­dło, owi­nęła wokół ciała. Wyha­fto­wane na nim jej ini­cjały zna­la­zły się dokład­nie na jej pier­siach. Zaczerp­nęła powie­trza, była nie­mal piękna. W dro­dze do ołta­rza. Letni ślub. Pro­mie­nie słońca i zapa­chy. Bukiet kon­wa­lii w jej dło­niach, deli­katne i piękne, ale i tru­jące.

Obró­ciła się przed lustrem, zamo­tała się w prze­ście­ra­dło i o mało co nie upa­dła. Nie szko­dzi. Wie­działa, że nie może teraz upaść, teraz, kiedy jej życie naresz­cie dostało skrzy­deł.

Posta­no­wiła poroz­ma­wiać z ciotką Agnes pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia, wytłu­ma­czyć, jak sprawy się miały. Nie musiała już dłu­żej zgi­nać ple­ców.

Koniec z rózgą i wyzwi­skami. Jej czas u Storm­ber­gów minął.

1948−

Nie miała nawet dwóch lat, kiedy przy­była do Långviken, gdzie by­naj­mniej nie cze­kało ją gorące powi­ta­nie.

Matka nie­mal stra­ciła życie przy jej poro­dzie. Potem wydała jesz­cze na świat mar­twe dziecko, jej młod­szego brata, i wkrótce umarła. Wykrwa­wiła się w szpi­talu w Kal­tis, mimo trans­fu­zji, a może wła­śnie z jej powodu. Kto wie, czy grupy krwi się zga­dzały. Jej ojciec zgi­nął nie­mal w tym samym cza­sie, spła­wia­jąc drewno. Dla­tego tra­fiła do Storm­ber­gów, rodziny ze strony matki.

Została nazwana „kuzy­neczką” i nikt nie krył, że wszyst­kim prze­szka­dzała. W domu było cia­sno. Ciotka Agnes i wujek Hil­ding sypiali w izbie za kuch­nią, chłopcy na waleta na roz­kła­da­nej kana­pie. Jej przy­pa­dło miej­sce na stry­chu, gdzie ściany uszczel­niane były mchem, a nie­wiel­kie okienko wycho­dziło na stru­mień.

Erling był naj­mniej­szym z braci Storm­ber­gów, zarówno pod wzglę­dem wieku, jak i postury. Miał lekki puch na policz­kach i sym­pa­tyczne oczy. Nie­kiedy uczył Karin waż­nych rze­czy, na przy­kład jak węd­kuje się w prze­rę­blu czy je klu­ski ziem­nia­czane z pod­sma­ża­nym masłem.

Tord był śred­nim z braci. Cichy, z zaję­czą wargą. Miał w sobie jakiś smu­tek. Jakby sło­wom trudno było przejść przez nie­zdar­nie zszytą górną wargę. Hilma, jego narze­czona, była jego prze­ci­wień­stwem. Cie­pła i łagodna, śmiała się czę­sto i gło­śno. Karin ją kochała.

No i był też Gustav, naj­star­szy z braci. Wyfru­nął już z gniazda i był dumą ciotki Agnes. Wysoki, sze­roki w ramio­nach, o wyra­zi­stym spoj­rze­niu i sil­nych dło­niach. Było w nim coś suro­wego, ale i łagod­nego. Ema­no­wał spo­ko­jem, a zara­zem chło­dem. Karin trzy­mała się od niego na dystans.

Ciotka Agnes nie­mal zawsze była w domu.

Wuja Hil­dinga nie­mal ni­gdy nie było w domu.

Kie­dyś było ina­czej, mawiała ciotka. Wtedy poma­gano sobie. Mło­dzi chłopcy potra­fili doić krowy, a dziew­częta posłu­gi­wać się kosą. Zbie­rano trawę z tor­fo­wisk na paszę, kobiety, dzieci i męż­czyźni łowili ryby i zasta­wiali sidła na drobną zwie­rzynę. Wszy­scy byli potrzebni. Potem co prawda poja­wiła się praca najemna, ale tylko dla męż­czyzn. Ich wie­dza zyskała war­tość, wie­dza kobiet oka­zała się bez­war­to­ściowa. No i zie­mia stała się wła­sno­ścią pań­stwa, nie ludzi…

Ciotka czę­sto mówiła rze­czy, któ­rych Karin nie rozu­miała.

Na przy­kład że rodzina Långströmów po dru­giej stro­nie zatoki zawarła pakt z Dia­błem. Karin nie bar­dzo wie­działa, co to zna­czy, ale na pewno było to coś bar­dzo złego.

Innym razem nazwała ich „najem­nymi”. To okre­śle­nie było jesz­cze mniej zro­zu­miałe niż „pakt z Dia­błem”, ale też nie zna­czyło niczego dobrego. Poza tym matka rodu, Ade­lina Långström, pocho­dziła z fiń­skiej strony zatoki. To było tak złe, że aż trudne do poję­cia.

Ciotka Agnes czę­sto opo­wia­dała o histo­rii Storm­ber­gów. Był to stary ród o dłu­gich tra­dy­cjach, który od tysiąca lat zamiesz­ki­wał Nor­r­bot­ten, na długo przed tym, zanim zie­mie te tra­fiły do korony szwedz­kiej, i eony lat, zanim poja­wili się tu Långströmowie. Ród był wów­czas nie­wy­obra­żal­nie bogaty, potężny i sza­no­wany. Wśród jego przod­ków był zarówno ksiądz, który był zaufa­nym króla Gustawa I Wazy, jak i arcy­bi­skup, który for­mal­nie zli­kwi­do­wał kato­li­cyzm w Szwe­cji. Karin słu­chała tego, robiąc wiel­kie oczy. Kato­li­cyzm na pewno też był czymś bar­dzo złym. Gustaw Waza był potęż­nym kró­lem, świet­nie jeź­dził na nar­tach, a jego podo­bi­zna znaj­do­wała się na opa­ko­wa­niu chrup­kiego chleba, sprze­da­wa­nego w wiej­skim skle­pie w Kal­tis. W jej rodzie było wielu wspa­nia­łych męż­czyzn, szcze­rych i mądrych. Może była spo­krew­niona z samym kró­lem, tym od chrup­kiego chleba. Nikt tak co prawda nie twier­dził, ale Karin pomy­ślała, że prze­cież tak wła­śnie mogło być. Była więc pra­wie księż­niczką?

Ciotka Agnes opo­wia­dała o tym wszyst­kim pod­czas wykop­ków, kiedy myły ziem­niaki, mie­szały krew po zaszlach­to­wa­niu świ­nia­ków czy zbie­rały maliny polarne. Opo­wia­dała o cier­pie­niach, które Storm­ber­go­wie musieli zno­sić mimo swego zacnego pocho­dze­nia. Jak wal­czyli, haro­wali i ile musieli wytrzy­mać.

Pierw­sze lata nad zatoką były cięż­kie. Jeden z chłop­ców, o imie­niu Abel, wyszedł wio­sną na lód i się uto­pił, inny praw­do­po­dob­nie zmarł z głodu.

Nato­miast Långströmowie byli napły­wowi. Przy­byli do Nor­r­bot­ten z połu­dnia kraju, byli więc nie­mal cudzo­ziem­cami, by nająć się do pracy w hucie żelaza nad Torneälven.

Kowale, wia­domo, co to za ludzie. Spo­ceni, śnia­dzi, brudni i gwał­towni. Z takimi nikt nie chciał mieć nic do czy­nie­nia.

Tak uwa­żali Storm­ber­go­wie i to wła­śnie powie­działa dzi­siaj ciotka Agnes.

Czego ciotka Agnes nie powie­działa, to że Långströmowie oka­zali się zarówno pra­co­wici, jak i stro­niący od alko­holu, i przy pie­nią­dzach. Gdy bar­dzo wcze­śnie, jesz­cze w pierw­szych dzie­cię­cych latach mia­steczka, zaini­cjo­wali spo­tka­nie obu rodów, by usta­lić warunki współ­pracy i poro­zu­mie­nia, Storm­ber­go­wie nie mogli odmó­wić. Popły­nęli więc, acz­kol­wiek nie­chęt­nie, na drugą stronę zatoki, by wysłu­chać, co „najemni” mieli do zapro­po­no­wa­nia.

Zostali przy­jęci bar­dzo miło. Poka­zano im zabu­do­wa­nia i staj­nie.

Dom miesz­kalny, który wznie­śli Langströmowie, był znacz­nie więk­szy niż dom Storm­ber­gów. Podob­nie zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze i pomost nad wodą. Zapro­szono ich do nie­dawno wykoń­czo­nej pie­karni, poka­zano Srebrny Medal i dyplom Berg­skol­le­gium.

Nie padło to na podatny grunt.

Pycha była grze­chem śmier­tel­nym, zde­cy­do­wali Storm­ber­go­wie, nie zasta­na­wia­jąc się nad belką we wła­snym oku.

Bieda jed­nak nie wybiera, więc rodziny posta­no­wiły sobie poma­gać i dzie­lić się zbio­rami na bagnach i pastwi­skami na gór­skich zbo­czach. Poza tym dwójka dzieci wyraź­nie się polu­biła, mały Wiking Storm­berg, pierw­sze dziecko uro­dzone w osa­dzie, i nieco star­sza od niego Sara Långström.

Jed­nak po spo­tka­niu nastroje mię­dzy oboma rodami szybko się pogor­szyły.

Storm­ber­go­wie uznali się za pokrzyw­dzo­nych. Långströmowie nie rozu­mieli tego. Łodzie zostały unie­ru­cho­mione, by ani Wiking, ani Sara nie mogli do sie­bie prze­pły­wać.

W zamian zbu­do­wali razem chatę na górze przy wodo­spa­dzie, przy Tällfallet.

Każda próba pojed­na­nia mię­dzy rodami koń­czyła się tra­ge­dią, twier­dziła ciotka Agnes. Przy­naj­mniej ta ostat­nia. Långströmowie byli Dia­błem. Karin musiała obie­cać, że ni­gdy się do nich nie zbliży.

Po dru­giej stro­nie zatoki widziała, jak nad czub­kami brzóz powstaje wysoki budy­nek. Z obory docho­dziły odgłosy bydła. Widziała też jasno­wło­sego chłopca, który bawił się z sza­rym psem na brzegu, rzu­cał mu patyki, siło­wał się z nim nad wodą, a obaj byli cali w gli­nie, sza­rzy jak gnomy.

Wie­działa, że chło­piec ma na imię Carl.

Obi­bok, uznała ciotka Agnes i kazała jej pozmy­wać.

Prawda o Dia­ble dotarła do niej w dniu, kiedy pod Car­lem zała­mał się lód. Było to w kwiet­niu 1954 roku, Karin cho­dziła wtedy do dru­giej klasy.

Ran­kiem tego dnia rzeka pokryta była przej­rzy­stą, twardą taflą lodu, jed­nak słońce zro­biło swoje, lód stał się kru­chy, pokrył się top­nie­jącą breją. Karin jechała na nar­tach jakieś pięć­dzie­siąt metrów za Car­lem, który szedł na pie­chotę, kiedy nagle zoba­czyła, jak woda pochła­nia chło­paka. W jed­nej sekun­dzie szedł przed nią, w następ­nej już go nie było.

Pusta tafla lodu. Bul­go­cząca woda. Pra­żące słońce.

Nie myśląc o dia­błach czy innych nie­czy­stych stwo­rze­niach, ruszyła ile tchu w płu­cach ku prze­rę­bli i po kilku kro­kach zoba­czyła jego głowę wysta­jącą znad lodu, koły­szącą się na wodzie. Coś wołał, ale ona sły­szała jedy­nie panikę w jego gło­sie.

Była już cał­kiem bli­sko, kiedy zauwa­żyła, że lód pod nią zaczyna trzesz­czeć. Zdjęła narty, rzu­ciła się jak długa na lód, prze­su­wa­jąc kijki i narty w stronę prze­rę­bla. Chło­pak macał gołą dło­nią wzdłuż kra­wę­dzi, chwy­cił czu­bek jed­nej z nart i pocią­gnął. Drew­niana narta zaczęła zjeż­dżać w stronę kra­wę­dzi prze­rę­bla, cią­gnąc za sobą Karin, mimo że ta leżała na niej całym swoim cię­ża­rem.

– Spró­buj jesz­cze raz! – krzyk­nęła. – Przy­trzy­maj się narty i wcią­gnij się na lód.

Chło­pak krzy­czał z zimna i ze stra­chu, wyda­wało się, że nie rozu­mie, co do niego mówi.

Karin chwy­ciła jeden kijek i pod­peł­zła do skraju prze­rę­bla, spoj­rzała chło­pa­kowi w oczy i powie­działa:

– Chwyć moją rękę.

Jego oczy, wiel­kie jak spodki. Wziął jej wycią­gniętą dłoń. Drugą ręką Karin zatknęła kijek w lód, poło­żyła jego dłoń na czubku kijka.

– Cią­gnij – powie­działa.

Kijek nie był zatknięty mocno, ale speł­nił swoją funk­cję. Chło­pak poło­żył ręce na lodzie, pod­cią­gnął się, po czym zaczął się tur­lać, byle dalej od prze­rę­bla. Dyszał, był wycień­czony. Siny z zimna leżał na lodzie i trząsł się jak osika. Karin owi­nęła go swoim sza­li­kiem, nacią­gnęła mu na głowę czapkę, wło­żyła ręka­wice.

– Stań na moich nar­tach – powie­działa, poma­ga­jąc mu się pod­nieść. Z jego ubra­nia pole­ciała lodo­wata woda.

Potem sta­nęła za nim i objęła go w pasie obiema rękami. Poczuła chłód i wil­goć.

– Ruszamy – powie­działa. – Lewa, prawa. Lewa, prawa.

Chło­pak nie miał odwagi zejść z jej nart, mimo że lód pod nimi był już twardy i bez­pieczny.

– Lewa, prawa. Lewa, prawa.

Karin dopil­no­wała, żeby dotarł bez­piecz­nie na swoją stronę zatoki. Od tego dnia wie­działa, że Långströmowie nie byli Dia­błem, bo prze­cież Dia­beł nie pła­kał i nie mógł się uto­pić, no i pew­nie nie zwra­cał poży­czo­nych ubrań.

Tego lata, kiedy Karin skoń­czyła dzie­sięć lat, szwedzka obrona prze­pro­wa­dziła symu­lo­wany wybuch jądrowy za szczy­tami Burzo­wej Góry, ładu­nek nitro­litu zawie­ra­jący trzy­dzie­ści sześć ton bonilu. Został zde­to­no­wany nie­da­leko Nausty. Karin stała nad brze­giem rzeki i patrzyła, jak wielki grzyb roz­ra­sta się nad gór­skimi szczy­tami.

Była to świet­nie zor­ga­ni­zo­wana próba. Samo­loty bojowe i wozy pan­cerne zajęły pozy­cje w róż­nych odle­gło­ściach od miej­sca wybu­chu w celu spraw­dze­nia siły fali ude­rze­nio­wej. W maszy­nach umiesz­czono zwie­rzęta: nie­wiel­kie kró­liki. Poło­wie z nich popę­kały płuca. Próbę powtó­rzono kolej­nego lata, tym razem użyto jed­nak sil­niej­szego ładunku: pięć­dzie­się­ciu ton bonilu. Karin prze­cho­dziła wtedy odrę i nie obser­wo­wała chmury, ale ciotka Agnes uznała, że była nieco mniej­sza niż poprzed­nim razem.

Nie miało to być pocie­sze­niem, raczej wyra­zem zawodu. Karin zapa­mię­tała jej reak­cję i znaj­do­wała w niej nadzieję.

Ciotka Agnes była z kamie­nia: cała.

Była kimś, kto zawsze radził sobie ze wszyst­kim, z trud­nymi praw­dami i trud­nymi tajem­ni­cami.STENTRÄSK, LATO 2021 ROKU

datę pogrzebu karin usta­lono na dru­giego lipca. Dzień oka­zał się zimny i bez­chmurny, znad Morza Barentsa wiał lodo­waty wiatr. Pastor Her­mans­son, który wła­ści­wie prze­szedł już na eme­ry­turę, zgo­dził się popro­wa­dzić cere­mo­nię w kościele w Stenträsk. Był wyraź­nie wzru­szony. Karin śpie­wała w chó­rze, znali się czter­dzie­ści lat.

Cere­mo­nia była pro­sta. Odśpie­wano psalmy _Piękna jest zie­mia_, _Dzień za dniem_ i _Miłość Boga jest jak brzeg i jak trawa_. Jest wia­trem i prze­strze­nią, nie­skoń­czo­nym domem. Wiking zamknął oczy i ści­snął mocno rękę Alice, czuł, jak łzy spły­nęły mu z twa­rzy na szyję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: