- nowość
Być pożytecznym - ebook
Być pożytecznym - ebook
Wywiad rzeka z Lamą Ole Nydahlem, pierwszym Europejczykiem, który otrzymał pełen przekaz nauk buddyzmu tybetańskiego i jako Lama przeniósł je na Zachód. To jednocześnie fascynująca opowieść o naszym umyśle, jego ogromnym potencjale, a w szczególności doskonałych właściwościach: nieustraszonej mądrości, spontanicznej radości i aktywnym współczuciu. Lama Ole mówi o tym, jak nauki buddy pomagają nam zobaczyć nieograniczone możliwości świata i nadać naszemu życiu sens i znaczenie. Jak znaleźć się w punkcie, w którym nie musimy się już niczego obawiać, ponieważ doświadczyliśmy umysłu jako przestrzeni. Ta książka zabierze nas na wycieczkę w rejony gdzie można poczuć prawdziwy sens słów Wyzwolenie i Oświecenie, a jednocześnie jest pasjonującą rozmową o życiu, filozofii, religii, fizyce kwantowej, kulturze, wolności, polityce i wielu innych rzeczach które nas w życiu interesują i pociągają. Lama Ole dzieli się z nami ogromnym życiowym doświadczeniem, które wspiera medytacja i błogosławieństwo oświeconych mistrzów szkoły Karma Kagyu. W pełen humoru sposób opowiada po prostu o tym jak być szczęśliwym i wolnym człowiekiem.
„Diamentowa Droga sprawia jednak, że stajemy się odważni, pogodni i przyjaźni. To sposób życia, dzięki któremu rozpuszczają się po prostu przeszkody, blokujące nasze rozpoznanie prawdziwej natury umysłu. To doświadczenie jest ponadczasowe, nie związane z żadną kulturą i prowadzi do całkowitej wolności”. Lama Ole Nydahl.
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8382-148-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dlaczego właśnie buddyzm? Pochodzisz z Danii, mogłeś się więc równie dobrze zdecydować na chrześcijaństwo albo którąś z dawnych skandynawskich religii…
Nie miałem tu chyba żadnego wyboru. Już w dzieciństwie, w czasie wojny i po jej zakończeniu, ciągle widziałem w snach mężczyzn i kobiety w ciemnoczerwonych szatach, co w żaden sposób nie pasowało do lat czterdziestych w Danii i wydawało mi się dosyć dziwne. Na moich pierwszych dziecinnych rysunkach widać, jak pomagam tym ludziom w czerwonych szatach w walce i przeprowadzam ich przez góry, których zresztą w Danii nie ma, do dolin, w których byli bezpieczni. Drugą co do wielkości i najbardziej znaną duńską „górą” jest Himmelberg, o wysokości 147 metrów.
Macie więc jako Duńczycy bardzo blisko do nieba.
Zamiast wspinać się do nieba, ściągamy je sobie na dół (śmiech). Później, kiedy dorosłem i zajęty byłem nocami czymś zupełnie innym, czułem się zawsze bardzo poruszony, kiedy słyszałem lub czytałem coś o Tybecie i Azji Środkowej. Chociaż utożsamiałem się wtedy również z bohaterami islandzkich sag, wiedziałem, że na Wschodzie czeka na mnie coś decydującego.
I rzeczywiście, od pierwszego spotkania lamowie nazywali mnie Mahakalą, czyli głównym strażnikiem naszej linii przekazu. Zimą 1986 roku, kiedy wraz z moją żoną Hannah i garstką przyjaciół nielegalnie podróżowaliśmy po Tybecie na otwartych pakach różnych starych ciężarówek, przez chmury wznieconego kurzu zobaczyliśmy w odległości godziny jazdy od Kantse we wschodnim Tybecie, po lewej stronie, w pobliżu rzeki i łysych gór, duży, czworokątny i podobny do twierdzy budynek z gliny, na którego ścianach widniały kolumny „namalowane” w równych odstępach przez spływającą wodę wapienną. Ten dom przyciągnął naszą uwagę z niezwykłą siłą. Żeby nakłonić kierowcę do zatrzymania ciężarówki, waliłem z taką siłą w dach szoferki, że widać w niej było później wgniecenia. On jednak najwyraźniej już ogłuchł od ciągłego hałasu w rozpadającym się samochodzie i niczego nie usłyszał. Kiedy wreszcie zatrzymał się w Kantse, zeskoczyliśmy z Hannach natychmiast na dół, lądując prawie na głowach kilku mnichów, opiekujących się małym klasztorem Kalu Rinpocze, jednego z naszych wieloletnich nauczycieli. Na nasze pytania, co jest takiego szczególnego w owym dużym domu z białymi pasami, stojącym pomiędzy szosą i rzeką, odpowiedzieli, że jest to Adrubtsang, gdzie dorastał XVI Karmapa, nasz główny nauczyciel.
XVI Karmapę spotkaliśmy w 1969 roku w Nepalu, na początku naszego trzyletniego pobytu w Himalajach. W czasie trzeciego pobytu w tym kraju wjechaliśmy do Katmandu rozklekotanym volkswagenem piętnaście minut po nim. W ten sposób działają mocne związki. Podróżowaliśmy całymi tygodniami drogą lądową z Europy, przez kraje muzułmańskie i przez Bodhgaja w Indiach do Nepalu. Karmapa przybył po trzynastu latach nieobecności do Katmandu, żeby poświęcić olbrzymią świątynię Urdziena Tulku oraz udzielić przy stupie Bodnath serii bardzo wyjątkowych inicjacji i przekazów, zwanych Kagyu-Nagdze, Skarbem Mantr Kagyu. Spotkaliśmy się z nim po raz pierwszy pod stupą Swajambu podczas ceremonii Czarnej Korony i natychmiast zostaliśmy jego uczniami.
Czy najpierw zafascynowała cię osoba Karmapy, a dopiero potem nauka Buddy, czy też stało się to jednocześnie?
Kiedy pisałem pracę dyplomową na uniwersytecie w Kopenhadze na temat filozofii Aldousa Huxleya, oczekiwałem już od buddyzmu ostatecznych wglądów. Chciałem wskazać innym wolną od narkotyków drogę ludzkiego rozwoju. W tym czasie traciliśmy wielu dobrych przyjaciół z powodu narkotyków. Dania należała wtedy jak zwykle do awangardy i nasze zainteresowanie nimi było zupełnie świadome. W 1961 roku spróbowaliśmy po raz pierwszy haszyszu, tuż po moim wyjściu z wojska. W 1966 roku w moje urodziny dotarła do nas pierwsza porcja LSD, zaraz po jego wynalezieniu przez Hoffmana. Istniały wówczas trzy europejskie stolice kultury narkotyków – Londyn, Amsterdam i Kopenhaga. Cały ten wewnętrzny świat dotarł bardzo szybko do Danii, która zawsze była otwarta na nowości. Wraz z Hannah podzielaliśmy na początku entuzjazm dla tej rzekomo szybkiej drogi do absolutnych stanów umysłu. Oddziaływanie Timothy Leary’ego na uniwersytety wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych było powszechnie znane, a we wtajemniczonych kręgach rozczytywano się w Drzwiach percepcji Aldousa Huxleya. Wszystko wrzało, był to bardzo porywający czas, pełen idealizmu i muzyki Beatlesów i Rolling Stonesów; jednak już wtedy traciliśmy coraz więcej przyjaciół z powodu narkotyków.
W 1967 roku obejrzeliśmy sobie Maharisziego, ale to był hinduizm, dla nas o wiele za słodki. Jednocześnie słyszeliśmy o wschodnich Tybetańczykach, o Khampach, którzy już w 1950 roku podczas pierwszego ataku Chińczyków bronili swego kraju i w 1959 roku nadal, prawie nieuzbrojeni, dzielnie walczyli z chińskimi okupantami. To właśnie oni, a nie zorganizowana w średniowieczny sposób tybetańska armia, przeprowadzili wysokich lamów przez himalajskie przełęcze do bezpiecznych Indii. W ten sposób zwróciliśmy po raz pierwszy uwagę na Tybetańczyków i ich religię.
Kiedy w czasie pierwszych pobytów w Azji nauczyliśmy się patrzeć na świat z perspektywy „zarówno to, jak i tamto” zamiast „albo-albo”, wszystko inne wydarzyło się potem niejako samo z siebie. Pomogli nam w tym pełni mocy wschodni Tybetańczycy i nasi nauczyciele. Wraz z Hannah zauważyliśmy wkrótce, że ludzie ci mają w sobie coś z wikingów, i natychmiast poczuliśmy się wśród nich jak w domu. Dzięki nim wszystko się zaokrągliło.
Wspaniałym przykładem był dla nas szlachetny i w pełni urzeczywistniony Lobpyn Tseczu Rinpocze z Bhutanu, którego w 1987 roku zaprosiliśmy do naszych rozwijających się na całym świecie ośrodków. Piszę o nim w moich książkach Buddowie dachu świata i Dosiadając tygrysa. W jego przypadku żadna pochwała nie będzie wystarczająca. Poruszał wszystkich i wspierał wszędzie naszą pracę. Pomimo poważnej choroby serca podróżował całymi miesiącami po Zachodzie i błogosławił nasze ośrodki buddyjskie Diamentowej Drogi, aż do 2003 roku, kiedy niestety zmarł w Bangkoku. Pomagał nam bezinteresownie i z wielką energią, i to on właśnie doprowadził nas do Karmapy.
A później dzięki Karmapie zachwyciliście się nauką Buddy?
Tak, chociaż prowadziliśmy życie pod każdym względem porywające, byliśmy oboje z Hannah przede wszystkim intelektualistami, dla których wszystko musiało się zgadzać na każdym poziomie. To, co nie dało się przekonująco wyjaśnić i trąciło ckliwością, szybko niszczył duński humor, często bezlitosny. W duchowej wiedzy Tybetańczyków nie znaleźliśmy jednak żadnych logicznych dziur, lecz tylko pewne rzeczy, które nie byłyby użyteczne na Zachodzie z powodu różnic kulturowych.
Nasze wątpliwości budziło także typowe dla Azji rozwarstwienie tybetańskiego społeczeństwa, które bardzo odbiegało od zachodnich wyobrażeń o równouprawnieniu. Inspirowały nas natomiast wglądy i szeroka międzyludzka wymiana, dla których w naszych społeczeństwach często brakuje miejsca wśród przepisów prawnych, demokracji i bezpieczeństwa socjalnego. Byliśmy jednak przekonani, że można połączyć osiągnięcia zachodniej cywilizacji z dobrymi i skutecznymi metodami ludzkiego rozwoju, jakimi dysponował Tybet.
Matka zawsze mi opowiadała, że jako małe dziecko mówiłem, że chcę zostać duńskim mistrzem świadomości, chociaż nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia, czym jest świadomość. Nie wiem, jak wpadłem na ten pomysł, ale na pewno było to coś, co już bardzo wcześnie we mnie działało. Potem Karmapa – w pełni oświecony mistrz – przyjął nas z Hannah do swojego pola mocy i poprowadził drogą, która była dla nas najlepsza i która do dzisiejszego dnia umożliwia osiągnięcie celu ludziom wolnym od uprzedzeń.
W tamtych czasach niewielu mieszkańcom Zachodu dane było, tak jak nam i kilkorgu naszych przyjaciół, otrzymać nauki od żyjących jeszcze wtedy mistrzów medytacji starych szkół „Czerwonych Czapek”, których opisuję we wspomnianych już wcześniej książkach. To najwspanialsi ludzie, jacy kiedykolwiek i gdziekolwiek żyli i żyją.
Kalu Rinpocze z południowego przedgórza Himalajów uczył nas wszystkiego – od praktyk podstawowych, zwanych nyndro, po ostateczne wglądy w naturę umysłu, które można uzyskać dzięki zastosowaniu metod, abstrakcji lub stopieniu się z nauczycielem czy odpowiednimi formami buddów. Przy każdej nadarzającej się okazji jeździliśmy też wtedy do Sikkimu, żeby spotkać się z Karmapą. To było najpiękniejsze.
Nigdy nie byłeś mnichem, lecz zawsze jako człowiek świecki żyłeś praktycznym życiem. Pracowałeś, musiałeś się troszczyć o własne utrzymanie, nie odrzucałeś tak zwanych rzeczy światowych…
W czasie lat nauki w Himalajach żyliśmy za 50 dolarów miesięcznie, które przysyłali nam moi rodzice. Jeśli wymieniało się pieniądze na wolnym rynku, suma ta wystarczała nawet na to, żeby pomagać innym. Od czasu do czasu uczyłem również w Kopenhadze angielskiego w klasie maturalnej, pracowałem jednocześnie na budowie, a wieczorami oboje z Hannah sprzątaliśmy w jednej ze szkół. Często pracowaliśmy po 16 godzin na dobę. Mieszkanie na strychu nadającego się do rozbiórki domu, położonego naprzeciwko kolonii hippisów, Christianii, kosztowało nas 10 dolarów miesięcznie, nosiliśmy też praktyczne, wojskowe ubrania, dzięki czemu rzeczywisty stan naszych finansów prawie nie rzucał się w oczy.
Przyglądając się niektórym buddystom, mam wrażenie, że nie mierzą się ze światem. Żyją miękko i łagodnie, ale często brakuje mi w ich postawie siły, czegoś, co by mnie rzeczywiście porwało. Nic z tego, co mówią, nie jest nieprawdziwe, ale czasami wszystko to jest po prostu trochę nudne. Czy masz też takie odczucia?
Świetnie to ująłeś! Dlatego podkreślam zawsze bez ogródek, jak wielkim spełnieniem obdarza mnie odwieczna kobiecość. Jednocześnie to utrzymuje z dala od naszych ośrodków takich ludzi, którzy i tak nie potrafiliby zastosować czystego poglądu Diamentowej Drogi. Poza tym w czasie wykładów wspominam regularnie o takich czy innych charakterystycznych cechach islamu, dzięki czemu nie przychodzą do nas potem osoby, które wolą raczej żyć z zamkniętymi oczami. Natomiast ci, którzy jednak z nami zostają, są zdolni do dużych postępów w rozwoju i korzystają później z naszych buddyjskich ośrodków. Mamy w naszej linii wspaniałe kobiety i silnych mężczyzn.
Ogólnie biorąc, Budda nauczał jednak trzy rodzaje ludzi, którzy chcieli być odpowiedzialni za samych siebie. Pierwsza grupa nauk przeznaczona była dla tych, którzy pragnęli uchronić się przed cierpieniem dzięki świadomej obserwacji przyczyny i skutku. To właśnie oni nadają łagodność i delikatność południowemu buddyzmowi – właściwości, które są tak potrzebne w życiu mniszki czy mnicha.
Kolejną grupę nauk przekazał Budda z myślą o tych uczniach, którzy szukają bogatego życia wewnętrznego i dlatego też chcą, żeby ich współczucie uzupełniało się jak najlepiej z ponadosobistą buddyjską mądrością – doświadczeniem pustości wszystkich zjawisk zewnętrznych i wewnętrznych. Jeśli rozwinęliśmy obie te właściwości jednocześnie – bez popadania w sentymentalizm z jednej strony, a biurokratyczną sztywność z drugiej – oznacza to, że ten poziom został osiągnięty.
Istnieje wreszcie ostatni poziom nauk Buddy, Diamentowa Droga (Wadżrajana), zwana również Drogą Wibracji (Mantrajaną) lub Drogą Pełni (ciała, mowy i umysłu – czyli Tantrajaną). W Diamentowej Drodze chętnie sprawdzamy, na co nas stać. Dzięki temu podejściu dwa tysiące moich uczniów skoczyło razem ze mną ze spadochronem, żeby obserwować swój umysł.
Praktyka Diamentowej Drogi – nazywanej tak dlatego, że ostatecznie umysł jest promieniujący i niezniszczalny jak ów szlachetny kamień – zaczyna się od zrozumienia, że prawda musi przenikać wszystko, tak jak przestrzeń, a także że możemy sobie wyobrazić oświecenie tylko dlatego, iż jest ono naszą prawdziwą naturą.
Myślę, że również sam Budda nie był mięczakiem, lecz w gruncie rzeczy prawdziwym rewolucjonistą. Przeciwstawienie się obyczajom hinduizmu w jego czasach wymagało z pewnością wielkiej mocy.
Budda był wojownikiem. Nie pochodził z kasty braminów, kapłanów, lecz z kasty kszatrijów, wojowników, o czym dzisiaj często się zapomina. Do 29. roku życia ćwiczył się we wszystkich dostępnych wówczas sztukach wojennych i sztukach walki. Miał też ponoć 500 kochanek, co uchodziło wówczas wśród plemion północnych Indii za oznakę wysokiej i zaszczytnej pozycji społecznej. Najczęściej były to chyba wdowy po poległych wojownikach, o które troszczyła się wówczas społeczność. Oznacza to również, że Budda potrafił zaspokoić potrzeby wszystkich swoich kobiet – najwyraźniej chodził wcześnie do łóżka i jadł dużo witamin.
Czy mówiąc, że Budda był wojownikiem, masz także na myśli to, że życie duchowe jest również walką?
To zależy od tego, na ile zręcznie przekazywane są nauki oraz jak dojrzałe i wolne są grupy, które je otrzymują. Jeśli wyjaśnienie jest odpowiednie i możemy swobodnie je zastosować w taki sposób, żeby przyniosło nam jak najwięcej pożytku, wówczas będziemy się rozwijać całkowicie naturalnie. Od czasu do czasu natkniemy się co prawda na taką czy inną przeszkodę, ale jeśli będziemy praktykować przytomnie i świadomie, otrzymamy pożyteczne nauki. Na przykład nagle zobaczymy zjawiska z innej perspektywy i wszystko potoczy się dalej samo. Buddyzm nie używa poczucia winy, tak silnie charakteryzującego chrześcijaństwo. Jeśli popełniliśmy błąd, uczymy się z niego, jak najszybciej przepraszamy i następnym razem staramy się zrobić wszystko znacznie lepiej. Natura Buddy każdej istoty jest trwała i dlatego jest ważna. Znaczenie mają wyłącznie nieprzemijające rezultaty; wszystko inne przypomina raczej Disneyland.
Buddyzm nie naucza wiary w coś absurdalnego i dlatego nie można w nim wpaść w pułapkę wątpliwości, prowadzących do pomieszania?
Znowu doskonale to ująłeś. Też tak sądzę.
Czasami jednak również pozorny „sukces” może się stać przeszkodą na duchowej drodze. Swoje pierwsze doświadczenie medytacyjne przeżyłem w 1996 roku w Grecji, dzięki jednemu z twoich uczniów – w chwili, gdy wyjaśniał mi medytację Karmapy.
Tak, bardzo dobrze. Zarówno droga, jak i cel są doskonałe.
Było to dla mnie niesamowite doświadczenie, czułem, że przenika mnie zupełnie nowa siła, dygotałem na całym ciele… Myślałem: „To właśnie jest to!”. I potem całymi latami próbowałem powtórzyć to doświadczenie.
Tak, potem przyszło oczekiwanie, które ostatecznie stanęło ci na drodze.
Właśnie. Myślałem, że medytacja musi być fajerwerkiem dobrego nastroju. Biegałem więc za nim gorączkowo, dopóki nie zauważyłem, że w ogóle nie o to chodzi. Dlatego pytam, czy praktyka może być również walką, na przykład walką z nudą. Medytacja bywa przecież czasami śmiertelnie nudna.
Mimo to dobrze jest się nią cieszyć. Jeśli nie popełniamy pewnego błędu, jakim na pewno jest chęć medytowania na naturę umysłu bez nagromadzenia w nim uprzednio olbrzymiej ilości dobrych wrażeń, to dobre są choćby buddyjskie mantry. Uczucie znudzenia, które zmusza nas do biegania za wciąż nowymi medytacjami, to podejmowana przez ego próba obrony swego terytorium, zagrożonego najwyraźniej nieustannym atakiem.
Na początku ego próbuje obrócić wszystko na swoją korzyść i myśli sobie: „Już przedtem byłem wspaniały, a teraz będę jeszcze w dodatku głęboko uduchowiony”. Jeśli jednak chce w ten sposób przetrwać swoje spotkanie z buddyzmem, to postępując tak, popełnia tak naprawdę największy błąd, ponieważ wszystko, co jest duchowe w sposób ponadosobisty, automatycznie rozpuszcza „ja”. W dodatku, jak już wspominałem, największym wrogiem „ja” są powtórzenia. Wraz z rosnącym doświadczeniem w medytacji ego widzi coraz wyraźniej, że jego moc zanika. Uświadamiamy sobie, że jesteśmy częścią całości, i rozumiemy, że wszystko, co osobiste – ciało, myśli i uczucia – przychodzi, zmienia się i odchodzi. W ten sposób krok po kroku rozpuszcza się w naszym umyśle iluzja oddzielnego i naprawdę istniejącego „ja”.
Jednak to, co pozostaje, jest o wiele ciekawsze – jest to sama świetlista nieograniczoność przeżywającego, będąca zwierciadłem za odbiciami i morzem pod falami. Nie odchodzi właśnie to, co jest niezmienne, co u wszystkich z nas jest tym samym – przestrzeń, która pozwala rzeczom się wydarzać, oraz ponadczasowa przytomność. Tak naprawdę wejście na ponadosobistą duchową drogę jest ze strony ego głupim błędem i na początku bardzo się ono przed tym broni. Na szczęście możemy je ciągle od nowa zwyciężać i wyprowadzać w pole – wtedy wszystko staje się podarunkiem.
Czyli ego może mi stać na drodze, ale w określonym momencie staje się jasne, że pracuje ono nad własnym unicestwieniem?
Tak, do pewnego momentu ego myśli, że dzięki praktykom zyskuje na sile; są one zresztą bardzo przyjemne. Jednak stopniowo uświadamia ono sobie, że traci coraz więcej terytorium. To mu się nie podoba, próbuje więc różnych dróg ucieczki, co z kolei sprawia, że zachowujemy się czasem dziecinnie lub dramatycznie.
W dłuższej perspektywie medytujący przeżywa wywalczoną wolność jako bogactwo i szczęście. Potem przeszkodami stają się raczej lenistwo i nawyki, a napędem pełnym mocy – postawa bodhisattwy. Obietnica nieustającej pracy dla dobra wszystkich istot – chociaż ich liczba jest nieograniczona i dlatego praca ta nigdy nie dobiegnie końca – jest bez wątpienia najelegantszą ze wszystkich życiowych postaw!
Pod tym nie podpisze się na poważnie żadne ego.
Jeśli ego rzeczywiście wiedziałoby, w czym bierze udział, nie zrobiłoby tego. Sam składam tę obietnicę ze szczególną radością.
Czy „duchowa duma” jest wobec tego pożyteczna na początku ścieżki, ponieważ wstępnie skłania ego do współpracy, która je potem niezauważenie rozpuści?
Zdecydowanie tak. Za każdym razem jest to też wielkie zwycięstwo, któremu na Diamentowej Drodze może zaszkodzić jedynie poważne złamanie związków z nauczycielem.
Jak wyglądało Twoje pierwsze doświadczenie medytacyjne z Karmapą?
Jak zwykle przeżyliśmy to oboje z Hannah tak samo – pierwszą rzeczą, którą zauważyliśmy, kiedy w 1969 roku, oślepieni promieniami słońca prześwitującymi zza chmur, zobaczyliśmy go w świątyni na Swajambu w otoczeniu setek Tybetańczyków, była Czarna Korona, którą trzykrotnie unosił nad głową.
Ten widok uderzył w nas jak grom z jasnego nieba, nagle poczułem tak silne napięcie, jakbym połknął stalowy resor. Siedziałem całkowicie wyprostowany, znajdowałem się gdzieś w otwartej przestrzeni, a całą moją świadomość wypełniała jedynie Czarna Korona. W całym swoim wcześniejszym, bogatym w doświadczenia życiu nie przeżyłem niczego, co można by z tym porównać. Potem mieliśmy sporo roboty, bo Tybetańczycy nie są przyzwyczajeni do czekania w kolejce w eleganckim, angielskim stylu. Ponieważ w Tybecie inicjacji udzielano tylko niewielu osobom, które siedziały w pierwszych rzędach, wszyscy z całej siły przepychali się do przodu, przy czym młodzi i silni napierali na dzieci i na starszych, przyduszając ich do ścian. Wszyscy chcieli dostać błogosławieństwo wielkiego lamy. Natychmiast znalazłem gdzieś długi bambusowy kij, oparłem go jednym końcem o ścianę i w ten sposób powstrzymałem napierający tłum, dzięki czemu starsi i słabi mogli dostać się do Karmapy jako pierwsi. Potem przepuściłem młodych i silnych, aż wreszcie znaleźliśmy się przed nim również my z Hannah. Nasze postrzeganie bardzo się zmieniło – odległość od wąskich drzwi po lewej stronie budynku, do odgrodzonego kratą głównego pomieszczenia, w którym siedział Karmapa, wynosiła może z pięć metrów, jednak oboje najwyraźniej przeżywaliśmy pokonywanie jej jak proces narodzin, czuliśmy się tak, jakbyśmy się poruszali w długim, wąskim tunelem.
Karmapa dotknął czubków naszych głów i kiedy spojrzeliśmy na niego, wydał nam się większy od całego pomieszczenia i promieniował jak tysiąc słońc.
Trzymając się za głowy, w głębokim szoku podążaliśmy za mnichami, którzy kierowali nas to tu, to tam, zawieszali nam na szyjach pobłogosławione sznureczki, wręczali jakieś kulki z ziół i nalewali w zagłębienie dłoni odrobinę nektaru, który trzeba było wypić. Potem zaprowadzono nas kilka stopni dalej, do prawej części budynku. Wraz z garstką innych osób trzymaliśmy się mocno kraty, podczas gdy promieniujący mężczyzna przed nami błogosławił ostatnich uczestników inicjacji. Zauważył nas zaraz po przybyciu – istnieje zdjęcie, zrobione w chwili, gdy nas poznał. Karmapa wygląda na nim tak, jakby myślał: „Pomocy, oni znów tu są. Znowu zaczną się kłopoty!”.
Rozpoznaliśmy się nawzajem ponownie. Ja w poprzednim życiu ochraniałem Karmapę, a Hannah była z pewnością jego tłumaczką. Po tym spotkaniu przez dwanaście następnych lat sprawdzał wielokrotnie moją siłę i umiejętność wyczucia sytuacji Hannah. Na przykład kilka dni po przyjeździe, kiedy schodziliśmy razem wąską ścieżką ze stupy Swajambhu, wskoczył mi zupełnie nieoczekiwanie na plecy, przy swoich dziewięćdziesięciu kilogramach wagi. Na szczęście, chociaż kolana mi drżały, udało mi się utrzymać w pionie i znieść go na sam dół do stojących tam stup.
Ostatnio pewni starsi już opiekunowie obecnego Karmapy Taje Dordże opowiedzieli mojemu bliskiemu przyjacielowi Manfredowi z Monachium, że Karmapa zawsze się wtedy dopytywał, gdzie oboje z Hannach przebywamy i czym się akurat zajmujemy. Kiedy go zapytali, dlaczego mając tak wielu zachodnich uczniów i sponsorów ciągle dopytuje się właśnie o nas, odpowiedział:
„Wielu z was ma nadzieję, że Chińczycy opuszczą Tybet i będziemy mogli wrócić do domu i tam praktykować. To jednak już minęło, tak się nie stanie! Inni z was sądzą, że Hindusi ponownie przyjmą buddyzm, tak jak dawniej. Tak się jednak również nie stanie. Przyszłość buddyzmu Diamentowej Drogi jest na Zachodzie, a tych dwoje, Hannah i Ole, przeniosą go tam i umocnią”.
Tak czy inaczej, tego dnia – podobnie jak wiele razy później – nie chcieliśmy w ogóle opuszczać jego pola mocy i po prostu siedzieliśmy przed świątynią. Kiedy zrobiło się ciemno i kiedy zaczęły podchodzić do nas coraz bliżej wałęsające się psy, z których większość miała wściekliznę i trzeba było na nie naprawdę uważać, wciąż czekaliśmy na znak.
Przekazał nam go pewien lekarz z Bhutanu – przyniósł od Karmapy mały pakunek z włosami wszystkich jego 16 inkarnacji. Wsunąłem to zawiniątko do lewej górnej kieszeni grubej, wojskowej koszuli, ale kiedy schodziliśmy już na dół, zrobiło mi się bardzo gorąco; miałem wrażenie, że koszula na mnie płonie. Wtedy jeszcze paliłem i w pierwszej chwili pomyślałem, że przez nieuwagę włożyłem do kieszeni żarzącą się fajkę, ale tego dnia w ogóle nie zabrałem jej ze sobą. Zdziwiony, przełożyłem mały pakunek z włosami do prawej kieszeni, jednak również po tej stronie zaraz poczułem to samo. Przekładałem go więc z jednej kieszeni do drugiej, a kiedy wreszcie zdjąłem koszulę, aż krzyknąłem z bólu. Chociaż zawiniątko wyglądało z zewnątrz jak mały pakunek z włosami, wewnątrz wypełniała je niezwykła moc. Te włosy są do dzisiaj najważniejszą rzeczą, jaką zawiera mój gał, noszony na szyi tybetański pojemnik na relikwie. Przed swoją śmiercią Karmapa napełnił także ten gał innymi szczególnymi przedmiotami, żeby wielu ludzi mogło otrzymać błogosławieństwo w jego imieniu..
Nie każdy ma na drodze tak silne doświadczenia. Wielu ludzi rozpoczyna praktykę medytacyjną, ponieważ intelektualnie przekonani są o prawdziwości nauk buddyjskich, jednak nigdy nie mają tak bezpośrednich, odczuwalnych fizycznie przeżyć jak te, które przydarzyły się wam.
To prawda, przeżywaliśmy to wszystko z Hannah tak mocno z powodu naszego silnego związku z Linią Kagyu z wcześniejszych żywotów. Dziś na Zachodzie wielu innych ludzi zostało buddystami z powodu dobrej karmy, być może jednak niektórzy z nich zachowują pewien dystans do nauk albo głównie je studiują. Przychodzą do buddyzmu Diamentowej Drogi, ponieważ w innej kulturze zaszli już po prostu tak daleko, że teraz porusza ich tylko ostateczny pogląd i metody. Czują w pewien sposób, że następnym krokiem musi być buddyjska odpowiedzialność za samego siebie, że dualistyczne „religie wiary” nie mają im już prawie niczego do zaproponowania. Ludzie ci są tylko w niewielkim stopniu zainteresowani różnymi formami buddów, w których pola mocy ja zostałem wprowadzony i których chyba z dziesięciu już do tej pory widziałem – były to zresztą najsilniejsze doświadczenia mojego życia. Podobają im się jednak abstrakcyjne nauki i bogactwo związanych z nimi wyjaśnień. Natomiast bardzo mocne doświadczenia podczas pierwszego spotkania z formami buddów mają chyba tylko takie osoby, które posiadają głęboki związek z tybetańskimi naukami z poprzednich żywotów. Tak było właśnie z Hannah i ze mną – natychmiast poczuliśmy się bardzo zainspirowani i oboje mieliśmy bardzo silne, fizyczne doświadczenia.
Co radzisz ludziom, którzy przeczytali na przykład Twoją książkę Buddowie dachu świata, dowiedzieli się z niej o tych doświadczeniach i również chcieliby przeżyć coś podobnego? Kiedy ich ego chce je mieć… Co mówisz osobom, które przychodzą do ciebie i opowiadają, że medytują już od dwóch lat i nic się jeszcze nie wydarzyło?
Mówię im, że jeśli praktykują właściwie i w oparciu o buddyjskie Schronienie, ich medytacje mogą im przynieść wyłącznie pożytek. Jeśli przeżywamy coś przyjemnego, to dzięki podzieleniu się tym z innymi to się jeszcze umocni, natomiast wszystkie trudne i nieprzyjemne doświadczenia oznaczają pozbywanie się przyszłych cierpień; oznaczają, że problemy mające nadejść później mogą zostać rozbrojone już teraz i prowadzić do ludzkiej dojrzałości.
Jeśli komuś przeszkadza w medytacji to, że w jego życiu pojawia się zbyt wiele nieprzyjemnych doświadczeń, może po prostu tylko mechanicznie czytać teksty medytacyjne. W ten sposób, dzięki mądrości i dobrym wrażeniom, każdy może zadbać o swoją przyszłość. Dzięki temu przybierze ona przyjemny kształt, odpowiadający treściom zawartym w umyśle danej osoby. Potem możemy sami wytwarzać coraz to nowe, wyzwalające wrażenia i zapomnieć o starych ograniczeniach i trudnościach.
Czy masz również wrażenie, że ludzie Zachodu muszą raczej „puszczać” rzeczy, niż jeszcze więcej ich wchłaniać?
Tak, urlop na plaży daje jedynie uwarunkowane rezultaty. Dopóki prądy oczekiwań i obaw wciąż płyną, opalony brzuch da nam tylko zwodnicze poczucie, że nasze życie jest stabilne.
Właściwie sądzę jednak, że Zachód był zawsze zasadniczo „społeczny” i bardziej współczujący niż Wschód, a ostatnio stał się również bardziej uduchowiony. W Azji myśli się przede wszystkim o cenie. Żyje tam wielu ludzi rozwiniętych duchowo dzięki praktyce hinduizmu, taoizmu i buddyzmu, lecz także ogromna liczba takich, którzy – być może z powodu ubóstwa, różnic klasowych, a także niezdolności do zrozumienia, że karma nie jest losem – myślą egoistycznie tylko o sobie i mało interesują się innymi. Podkreślam również zawsze, że poza wspieraniem Tybetańczyków, kiedy tylko jest to możliwe, nie mamy nic wspólnego z ich rządem czy polityką. Nie rozumiemy starego, feudalnego, tybetańskiego społeczeństwa wraz z jego sądownictwem, stosującym potworne kary. Wolimy trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Jako ludzie Zachodu nie mamy więc żadnych zobowiązań wobec kultury tybetańskiej. Reprezentujemy tylko jedną rzecz z Tybetu – strumień doświadczenia nieprzerwanych linii urzeczywistnionych kobiet i mężczyzn, którzy na przestrzeni ostatniego tysiąca czy nawet 1250 lat urzeczywistniali i przekazywali Diamentową Drogę, medytowali w himalajskich jaskiniach, następnie schodzili do wsi, żeby zarobić na następny worek jęczmiennej mąki – tsampy, a potem znów wycofywali się do swoich jaskiń, aż do momentu, kiedy ich umysł więcej już się nie zmieniał. To oni są naszym Schronieniem i zachowanie ich wiedzy o naturze umysłu uczyniliśmy swoim życiowym zadaniem. Cała reszta, niezależnie od tego, jak wielobarwna i wyjątkowa by nie była, pozostaje piekną, ale niełatwą do przekazania dalej kulturą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki