Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Być pożytecznym - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Być pożytecznym - ebook

Wywiad rzeka z Lamą Ole Nydahlem, pierwszym Europejczykiem, który otrzymał pełen przekaz nauk buddyzmu tybetańskiego i jako Lama przeniósł je na Zachód. To jednocześnie fascynująca opowieść o naszym umyśle, jego ogromnym potencjale, a w szczególności doskonałych właściwościach: nieustraszonej mądrości, spontanicznej radości i aktywnym współczuciu. Lama Ole mówi o tym, jak nauki buddy pomagają nam zobaczyć nieograniczone możliwości świata i nadać naszemu życiu sens i znaczenie. Jak znaleźć się w punkcie, w którym nie musimy się już niczego obawiać, ponieważ doświadczyliśmy umysłu jako przestrzeni. Ta książka zabierze nas na wycieczkę w rejony gdzie można poczuć prawdziwy sens słów Wyzwolenie i Oświecenie, a jednocześnie jest pasjonującą rozmową o życiu, filozofii, religii, fizyce kwantowej, kulturze, wolności, polityce i wielu innych rzeczach które nas w życiu interesują i pociągają. Lama Ole dzieli się z nami ogromnym życiowym doświadczeniem, które wspiera medytacja i błogosławieństwo oświeconych mistrzów szkoły Karma Kagyu. W pełen humoru sposób opowiada po prostu o tym jak być szczęśliwym i wolnym człowiekiem.

„Diamentowa Droga sprawia jednak, że stajemy się odważni, pogodni i przyjaźni. To sposób życia, dzięki któremu rozpuszczają się po prostu przeszkody, blokujące nasze rozpoznanie prawdziwej natury umysłu. To doświadczenie jest ponadczasowe, nie związane z żadną kulturą i prowadzi do całkowitej wolności”. Lama Ole Nydahl.

Kategoria: Filozofia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-148-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Z HIMMELBERGU W HIMALAJE

Dla­czego wła­śnie bud­dyzm? Pocho­dzisz z Danii, mogłeś się więc rów­nie dobrze zde­cy­do­wać na chrze­ści­jań­stwo albo któ­rąś z daw­nych skan­dy­naw­skich reli­gii…

Nie mia­łem tu chyba żad­nego wyboru. Już w dzie­ciń­stwie, w cza­sie wojny i po jej zakoń­cze­niu, cią­gle widzia­łem w snach męż­czyzn i kobiety w ciem­no­czer­wo­nych sza­tach, co w żaden spo­sób nie paso­wało do lat czter­dzie­stych w Danii i wyda­wało mi się dosyć dziwne. Na moich pierw­szych dzie­cin­nych rysun­kach widać, jak poma­gam tym ludziom w czer­wo­nych sza­tach w walce i prze­pro­wa­dzam ich przez góry, któ­rych zresztą w Danii nie ma, do dolin, w któ­rych byli bez­pieczni. Drugą co do wiel­ko­ści i naj­bar­dziej znaną duń­ską „górą” jest Him­mel­berg, o wyso­ko­ści 147 metrów.

Macie więc jako Duń­czycy bar­dzo bli­sko do nieba.

Zamiast wspi­nać się do nieba, ścią­gamy je sobie na dół (śmiech). Póź­niej, kiedy doro­słem i zajęty byłem nocami czymś zupeł­nie innym, czu­łem się zawsze bar­dzo poru­szony, kiedy sły­sza­łem lub czy­ta­łem coś o Tybe­cie i Azji Środ­ko­wej. Cho­ciaż utoż­sa­mia­łem się wtedy rów­nież z boha­te­rami islandz­kich sag, wie­dzia­łem, że na Wscho­dzie czeka na mnie coś decy­du­ją­cego.

I rze­czy­wi­ście, od pierw­szego spo­tka­nia lamo­wie nazy­wali mnie Maha­kalą, czyli głów­nym straż­ni­kiem naszej linii prze­kazu. Zimą 1986 roku, kiedy wraz z moją żoną Han­nah i garstką przy­ja­ciół nie­le­gal­nie podró­żo­wa­li­śmy po Tybe­cie na otwar­tych pakach róż­nych sta­rych cię­ża­ró­wek, przez chmury wznie­co­nego kurzu zoba­czy­li­śmy w odle­gło­ści godziny jazdy od Kantse we wschod­nim Tybe­cie, po lewej stro­nie, w pobliżu rzeki i łysych gór, duży, czwo­ro­kątny i podobny do twier­dzy budy­nek z gliny, na któ­rego ścia­nach wid­niały kolumny „nama­lo­wane” w rów­nych odstę­pach przez spły­wa­jącą wodę wapienną. Ten dom przy­cią­gnął naszą uwagę z nie­zwy­kłą siłą. Żeby nakło­nić kie­rowcę do zatrzy­ma­nia cię­ża­rówki, wali­łem z taką siłą w dach szo­ferki, że widać w niej było póź­niej wgnie­ce­nia. On jed­nak naj­wy­raź­niej już ogłuchł od cią­głego hałasu w roz­pa­da­ją­cym się samo­cho­dzie i niczego nie usły­szał. Kiedy wresz­cie zatrzy­mał się w Kantse, zesko­czy­li­śmy z Han­nach natych­miast na dół, lądu­jąc pra­wie na gło­wach kilku mni­chów, opie­ku­ją­cych się małym klasz­to­rem Kalu Rin­po­cze, jed­nego z naszych wie­lo­let­nich nauczy­cieli. Na nasze pyta­nia, co jest takiego szcze­gól­nego w owym dużym domu z bia­łymi pasami, sto­ją­cym pomię­dzy szosą i rzeką, odpo­wie­dzieli, że jest to Adrubt­sang, gdzie dora­stał XVI Kar­mapa, nasz główny nauczy­ciel.

XVI Kar­mapę spo­tka­li­śmy w 1969 roku w Nepalu, na początku naszego trzy­let­niego pobytu w Hima­la­jach. W cza­sie trze­ciego pobytu w tym kraju wje­cha­li­śmy do Kat­mandu roz­kle­ko­ta­nym volks­wa­ge­nem pięt­na­ście minut po nim. W ten spo­sób dzia­łają mocne związki. Podró­żo­wa­li­śmy całymi tygo­dniami drogą lądową z Europy, przez kraje muzuł­mań­skie i przez Bodh­gaja w Indiach do Nepalu. Kar­mapa przy­był po trzy­na­stu latach nie­obec­no­ści do Kat­mandu, żeby poświę­cić olbrzy­mią świą­ty­nię Urdziena Tulku oraz udzie­lić przy stu­pie Bod­nath serii bar­dzo wyjąt­ko­wych ini­cja­cji i prze­ka­zów, zwa­nych Kagyu-Nagdze, Skar­bem Mantr Kagyu. Spo­tka­li­śmy się z nim po raz pierw­szy pod stupą Swa­jambu pod­czas cere­mo­nii Czar­nej Korony i natych­miast zosta­li­śmy jego uczniami.

Czy naj­pierw zafa­scy­no­wała cię osoba Kar­mapy, a dopiero potem nauka Buddy, czy też stało się to jed­no­cze­śnie?

Kiedy pisa­łem pracę dyplo­mową na uni­wer­sy­te­cie w Kopen­ha­dze na temat filozofii Aldo­usa Hux­leya, ocze­ki­wa­łem już od bud­dy­zmu osta­tecz­nych wglą­dów. Chcia­łem wska­zać innym wolną od nar­ko­ty­ków drogę ludz­kiego roz­woju. W tym cza­sie tra­ci­li­śmy wielu dobrych przy­ja­ciół z powodu nar­ko­ty­ków. Dania nale­żała wtedy jak zwy­kle do awan­gardy i nasze zain­te­re­so­wa­nie nimi było zupeł­nie świa­dome. W 1961 roku spró­bo­wa­li­śmy po raz pierw­szy haszy­szu, tuż po moim wyj­ściu z woj­ska. W 1966 roku w moje uro­dziny dotarła do nas pierw­sza por­cja LSD, zaraz po jego wyna­le­zie­niu przez Hof­f­mana. Ist­niały wów­czas trzy euro­pej­skie sto­lice kul­tury nar­ko­ty­ków – Lon­dyn, Amster­dam i Kopen­haga. Cały ten wewnętrzny świat dotarł bar­dzo szybko do Danii, która zawsze była otwarta na nowo­ści. Wraz z Han­nah podzie­la­li­śmy na początku entu­zjazm dla tej rze­komo szyb­kiej drogi do abso­lut­nych sta­nów umy­słu. Oddzia­ły­wa­nie Timo­thy Leary’ego na uni­wer­sy­tety wschod­niego wybrzeża Sta­nów Zjed­no­czo­nych było powszech­nie znane, a we wta­jem­ni­czo­nych krę­gach roz­czy­ty­wano się w Drzwiach per­cep­cji Aldo­usa Hux­leya. Wszystko wrzało, był to bar­dzo pory­wa­jący czas, pełen ide­ali­zmu i muzyki Beatle­sów i Rol­ling Sto­ne­sów; jed­nak już wtedy tra­ci­li­śmy coraz wię­cej przy­ja­ciół z powodu nar­ko­ty­ków.

W 1967 roku obej­rze­li­śmy sobie Maha­ri­sziego, ale to był hin­du­izm, dla nas o wiele za słodki. Jed­no­cze­śnie sły­sze­li­śmy o wschod­nich Tybe­tań­czy­kach, o Kham­pach, któ­rzy już w 1950 roku pod­czas pierw­szego ataku Chiń­czy­ków bro­nili swego kraju i w 1959 roku na­dal, pra­wie nie­uzbro­jeni, dziel­nie wal­czyli z chiń­skimi oku­pan­tami. To wła­śnie oni, a nie zor­ga­ni­zo­wana w śre­dnio­wieczny spo­sób tybe­tań­ska armia, prze­pro­wa­dzili wyso­kich lamów przez hima­laj­skie prze­łę­cze do bez­piecz­nych Indii. W ten spo­sób zwró­ci­li­śmy po raz pierw­szy uwagę na Tybe­tań­czy­ków i ich reli­gię.

Kiedy w cza­sie pierw­szych poby­tów w Azji nauczy­li­śmy się patrzeć na świat z per­spek­tywy „zarówno to, jak i tamto” zamiast „albo-albo”, wszystko inne wyda­rzyło się potem nie­jako samo z sie­bie. Pomo­gli nam w tym pełni mocy wschodni Tybe­tań­czycy i nasi nauczy­ciele. Wraz z Han­nah zauwa­ży­li­śmy wkrótce, że ludzie ci mają w sobie coś z wikin­gów, i natych­miast poczu­li­śmy się wśród nich jak w domu. Dzięki nim wszystko się zaokrą­gliło.

Wspa­nia­łym przy­kła­dem był dla nas szla­chetny i w pełni urze­czy­wist­niony Lob­pyn Tse­czu Rin­po­cze z Bhu­tanu, któ­rego w 1987 roku zapro­si­li­śmy do naszych roz­wi­ja­ją­cych się na całym świe­cie ośrod­ków. Piszę o nim w moich książ­kach Bud­do­wie dachu świata i Dosia­da­jąc tygrysa. W jego przy­padku żadna pochwała nie będzie wystar­cza­jąca. Poru­szał wszyst­kich i wspie­rał wszę­dzie naszą pracę. Pomimo poważ­nej cho­roby serca podró­żo­wał całymi mie­sią­cami po Zacho­dzie i bło­go­sła­wił nasze ośrodki bud­dyj­skie Dia­men­to­wej Drogi, aż do 2003 roku, kiedy nie­stety zmarł w Bang­koku. Poma­gał nam bez­in­te­re­sow­nie i z wielką ener­gią, i to on wła­śnie dopro­wa­dził nas do Kar­mapy.

A póź­niej dzięki Kar­ma­pie zachwy­ci­li­ście się nauką Buddy?

Tak, cho­ciaż pro­wa­dzi­li­śmy życie pod każ­dym wzglę­dem pory­wa­jące, byli­śmy oboje z Han­nah przede wszyst­kim inte­lek­tu­ali­stami, dla któ­rych wszystko musiało się zga­dzać na każ­dym pozio­mie. To, co nie dało się prze­ko­nu­jąco wyja­śnić i trą­ciło ckli­wo­ścią, szybko nisz­czył duń­ski humor, czę­sto bez­li­to­sny. W ducho­wej wie­dzy Tybe­tań­czy­ków nie zna­leź­li­śmy jed­nak żad­nych logicz­nych dziur, lecz tylko pewne rze­czy, które nie byłyby uży­teczne na Zacho­dzie z powodu róż­nic kul­tu­ro­wych.

Nasze wąt­pli­wo­ści budziło także typowe dla Azji roz­war­stwie­nie tybe­tań­skiego spo­łe­czeń­stwa, które bar­dzo odbie­gało od zachod­nich wyobra­żeń o rów­no­upraw­nie­niu. Inspi­ro­wały nas nato­miast wglądy i sze­roka mię­dzy­ludzka wymiana, dla któ­rych w naszych spo­łe­czeń­stwach czę­sto bra­kuje miej­sca wśród prze­pi­sów praw­nych, demo­kra­cji i bez­pie­czeń­stwa socjal­nego. Byli­śmy jed­nak prze­ko­nani, że można połą­czyć osią­gnię­cia zachod­niej cywi­li­za­cji z dobrymi i sku­tecz­nymi meto­dami ludz­kiego roz­woju, jakimi dys­po­no­wał Tybet.

Matka zawsze mi opo­wia­dała, że jako małe dziecko mówi­łem, że chcę zostać duń­skim mistrzem świa­do­mo­ści, cho­ciaż nie mia­łem wów­czas naj­mniej­szego poję­cia, czym jest świa­do­mość. Nie wiem, jak wpa­dłem na ten pomysł, ale na pewno było to coś, co już bar­dzo wcze­śnie we mnie dzia­łało. Potem Kar­mapa – w pełni oświe­cony mistrz – przy­jął nas z Han­nah do swo­jego pola mocy i popro­wa­dził drogą, która była dla nas naj­lep­sza i która do dzi­siej­szego dnia umoż­li­wia osią­gnię­cie celu ludziom wol­nym od uprze­dzeń.

W tam­tych cza­sach nie­wielu miesz­kań­com Zachodu dane było, tak jak nam i kil­korgu naszych przy­ja­ciół, otrzy­mać nauki od żyją­cych jesz­cze wtedy mistrzów medy­ta­cji sta­rych szkół „Czer­wo­nych Cza­pek”, któ­rych opi­suję we wspo­mnia­nych już wcze­śniej książ­kach. To naj­wspa­nialsi ludzie, jacy kie­dy­kol­wiek i gdzie­kol­wiek żyli i żyją.

Kalu Rin­po­cze z połu­dnio­wego przed­gó­rza Hima­la­jów uczył nas wszyst­kiego – od prak­tyk pod­sta­wo­wych, zwa­nych nyn­dro, po osta­teczne wglądy w naturę umy­słu, które można uzy­skać dzięki zasto­so­wa­niu metod, abs­trak­cji lub sto­pie­niu się z nauczy­cie­lem czy odpo­wied­nimi for­mami bud­dów. Przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji jeź­dzi­li­śmy też wtedy do Sik­kimu, żeby spo­tkać się z Kar­mapą. To było naj­pięk­niej­sze.

Ni­gdy nie byłeś mni­chem, lecz zawsze jako czło­wiek świecki żyłeś prak­tycz­nym życiem. Pra­co­wa­łeś, musia­łeś się trosz­czyć o wła­sne utrzy­ma­nie, nie odrzu­ca­łeś tak zwa­nych rze­czy świa­to­wych…

W cza­sie lat nauki w Hima­la­jach żyli­śmy za 50 dola­rów mie­sięcz­nie, które przy­sy­łali nam moi rodzice. Jeśli wymie­niało się pie­nią­dze na wol­nym rynku, suma ta wystar­czała nawet na to, żeby poma­gać innym. Od czasu do czasu uczy­łem rów­nież w Kopen­ha­dze angiel­skiego w kla­sie matu­ral­nej, pra­co­wa­łem jed­no­cze­śnie na budo­wie, a wie­czo­rami oboje z Han­nah sprzą­ta­li­śmy w jed­nej ze szkół. Czę­sto pra­co­wa­li­śmy po 16 godzin na dobę. Miesz­ka­nie na stry­chu nada­ją­cego się do roz­biórki domu, poło­żo­nego naprze­ciwko kolo­nii hip­pi­sów, Chri­stia­nii, kosz­to­wało nas 10 dola­rów mie­sięcz­nie, nosi­li­śmy też prak­tyczne, woj­skowe ubra­nia, dzięki czemu rze­czy­wi­sty stan naszych finansów pra­wie nie rzu­cał się w oczy.

Przy­glą­da­jąc się nie­któ­rym bud­dy­stom, mam wra­że­nie, że nie mie­rzą się ze świa­tem. Żyją miękko i łagod­nie, ale czę­sto bra­kuje mi w ich posta­wie siły, cze­goś, co by mnie rze­czy­wi­ście porwało. Nic z tego, co mówią, nie jest nie­praw­dziwe, ale cza­sami wszystko to jest po pro­stu tro­chę nudne. Czy masz też takie odczu­cia?

Świet­nie to ują­łeś! Dla­tego pod­kre­ślam zawsze bez ogró­dek, jak wiel­kim speł­nie­niem obda­rza mnie odwieczna kobie­cość. Jed­no­cze­śnie to utrzy­muje z dala od naszych ośrod­ków takich ludzi, któ­rzy i tak nie potrafiliby zasto­so­wać czy­stego poglądu Dia­men­to­wej Drogi. Poza tym w cza­sie wykła­dów wspo­mi­nam regu­lar­nie o takich czy innych cha­rak­te­ry­stycz­nych cechach islamu, dzięki czemu nie przy­cho­dzą do nas potem osoby, które wolą raczej żyć z zamknię­tymi oczami. Nato­miast ci, któ­rzy jed­nak z nami zostają, są zdolni do dużych postę­pów w roz­woju i korzy­stają póź­niej z naszych bud­dyj­skich ośrod­ków. Mamy w naszej linii wspa­niałe kobiety i sil­nych męż­czyzn.

Ogól­nie bio­rąc, Budda nauczał jed­nak trzy rodzaje ludzi, któ­rzy chcieli być odpo­wie­dzialni za samych sie­bie. Pierw­sza grupa nauk prze­zna­czona była dla tych, któ­rzy pra­gnęli uchro­nić się przed cier­pie­niem dzięki świa­do­mej obser­wa­cji przy­czyny i skutku. To wła­śnie oni nadają łagod­ność i deli­kat­ność połu­dnio­wemu bud­dy­zmowi – wła­ści­wo­ści, które są tak potrzebne w życiu mniszki czy mni­cha.

Kolejną grupę nauk prze­ka­zał Budda z myślą o tych uczniach, któ­rzy szu­kają boga­tego życia wewnętrz­nego i dla­tego też chcą, żeby ich współ­czu­cie uzu­peł­niało się jak naj­le­piej z pona­do­so­bi­stą bud­dyj­ską mądro­ścią – doświad­cze­niem pusto­ści wszyst­kich zja­wisk zewnętrz­nych i wewnętrz­nych. Jeśli roz­wi­nę­li­śmy obie te wła­ści­wo­ści jed­no­cze­śnie – bez popa­da­nia w sen­ty­men­ta­lizm z jed­nej strony, a biu­ro­kra­tyczną sztyw­ność z dru­giej – ozna­cza to, że ten poziom został osią­gnięty.

Ist­nieje wresz­cie ostatni poziom nauk Buddy, Dia­men­towa Droga (Wadżra­jana), zwana rów­nież Drogą Wibra­cji (Man­tra­janą) lub Drogą Pełni (ciała, mowy i umy­słu – czyli Tan­tra­janą). W Dia­men­to­wej Dro­dze chęt­nie spraw­dzamy, na co nas stać. Dzięki temu podej­ściu dwa tysiące moich uczniów sko­czyło razem ze mną ze spa­do­chro­nem, żeby obser­wo­wać swój umysł.

Prak­tyka Dia­men­to­wej Drogi – nazy­wa­nej tak dla­tego, że osta­tecz­nie umysł jest pro­mie­niu­jący i nie­znisz­czalny jak ów szla­chetny kamień – zaczyna się od zro­zu­mie­nia, że prawda musi prze­ni­kać wszystko, tak jak prze­strzeń, a także że możemy sobie wyobra­zić oświe­ce­nie tylko dla­tego, iż jest ono naszą praw­dziwą naturą.

Myślę, że rów­nież sam Budda nie był mię­cza­kiem, lecz w grun­cie rze­czy praw­dzi­wym rewo­lu­cjo­ni­stą. Prze­ciw­sta­wie­nie się oby­cza­jom hin­du­izmu w jego cza­sach wyma­gało z pew­no­ścią wiel­kiej mocy.

Budda był wojow­ni­kiem. Nie pocho­dził z kasty bra­mi­nów, kapła­nów, lecz z kasty ksza­tri­jów, wojow­ni­ków, o czym dzi­siaj czę­sto się zapo­mina. Do 29. roku życia ćwi­czył się we wszyst­kich dostęp­nych wów­czas sztu­kach wojen­nych i sztu­kach walki. Miał też ponoć 500 kocha­nek, co ucho­dziło wów­czas wśród ple­mion pół­noc­nych Indii za oznakę wyso­kiej i zaszczyt­nej pozy­cji spo­łecz­nej. Naj­czę­ściej były to chyba wdowy po pole­głych wojow­ni­kach, o które trosz­czyła się wów­czas spo­łecz­ność. Ozna­cza to rów­nież, że Budda potrafił zaspo­koić potrzeby wszyst­kich swo­ich kobiet – naj­wy­raź­niej cho­dził wcze­śnie do łóżka i jadł dużo wita­min.

Czy mówiąc, że Budda był wojow­ni­kiem, masz także na myśli to, że życie duchowe jest rów­nież walką?

To zależy od tego, na ile zręcz­nie prze­ka­zy­wane są nauki oraz jak doj­rzałe i wolne są grupy, które je otrzy­mują. Jeśli wyja­śnie­nie jest odpo­wied­nie i możemy swo­bod­nie je zasto­so­wać w taki spo­sób, żeby przy­nio­sło nam jak naj­wię­cej pożytku, wów­czas będziemy się roz­wi­jać cał­ko­wi­cie natu­ral­nie. Od czasu do czasu natkniemy się co prawda na taką czy inną prze­szkodę, ale jeśli będziemy prak­ty­ko­wać przy­tom­nie i świa­do­mie, otrzy­mamy poży­teczne nauki. Na przy­kład nagle zoba­czymy zja­wi­ska z innej per­spek­tywy i wszystko poto­czy się dalej samo. Bud­dyzm nie używa poczu­cia winy, tak sil­nie cha­rak­te­ry­zu­ją­cego chrze­ści­jań­stwo. Jeśli popeł­ni­li­śmy błąd, uczymy się z niego, jak naj­szyb­ciej prze­pra­szamy i następ­nym razem sta­ramy się zro­bić wszystko znacz­nie lepiej. Natura Buddy każ­dej istoty jest trwała i dla­tego jest ważna. Zna­cze­nie mają wyłącz­nie nie­prze­mi­ja­jące rezul­taty; wszystko inne przy­po­mina raczej Disney­land.

Bud­dyzm nie naucza wiary w coś absur­dal­nego i dla­tego nie można w nim wpaść w pułapkę wąt­pli­wo­ści, pro­wa­dzą­cych do pomie­sza­nia?

Znowu dosko­nale to ują­łeś. Też tak sądzę.

Cza­sami jed­nak rów­nież pozorny „suk­ces” może się stać prze­szkodą na ducho­wej dro­dze. Swoje pierw­sze doświad­cze­nie medy­ta­cyjne prze­ży­łem w 1996 roku w Gre­cji, dzięki jed­nemu z two­ich uczniów – w chwili, gdy wyja­śniał mi medy­ta­cję Kar­mapy.

Tak, bar­dzo dobrze. Zarówno droga, jak i cel są dosko­nałe.

Było to dla mnie nie­sa­mo­wite doświad­cze­nie, czu­łem, że prze­nika mnie zupeł­nie nowa siła, dygo­ta­łem na całym ciele… Myśla­łem: „To wła­śnie jest to!”. I potem całymi latami pró­bo­wa­łem powtó­rzyć to doświad­cze­nie.

Tak, potem przy­szło ocze­ki­wa­nie, które osta­tecz­nie sta­nęło ci na dro­dze.

Wła­śnie. Myśla­łem, że medy­ta­cja musi być fajer­wer­kiem dobrego nastroju. Bie­ga­łem więc za nim gorącz­kowo, dopóki nie zauwa­ży­łem, że w ogóle nie o to cho­dzi. Dla­tego pytam, czy prak­tyka może być rów­nież walką, na przy­kład walką z nudą. Medy­ta­cja bywa prze­cież cza­sami śmier­tel­nie nudna.

Mimo to dobrze jest się nią cie­szyć. Jeśli nie popeł­niamy pew­nego błędu, jakim na pewno jest chęć medy­to­wa­nia na naturę umy­słu bez nagro­ma­dze­nia w nim uprzed­nio olbrzy­miej ilo­ści dobrych wra­żeń, to dobre są choćby bud­dyj­skie man­try. Uczu­cie znu­dze­nia, które zmu­sza nas do bie­ga­nia za wciąż nowymi medy­ta­cjami, to podej­mo­wana przez ego próba obrony swego tery­to­rium, zagro­żo­nego naj­wy­raź­niej nie­ustan­nym ata­kiem.

Na początku ego pró­buje obró­cić wszystko na swoją korzyść i myśli sobie: „Już przed­tem byłem wspa­niały, a teraz będę jesz­cze w dodatku głę­boko udu­cho­wiony”. Jeśli jed­nak chce w ten spo­sób prze­trwać swoje spo­tka­nie z bud­dy­zmem, to postę­pu­jąc tak, popeł­nia tak naprawdę naj­więk­szy błąd, ponie­waż wszystko, co jest duchowe w spo­sób pona­do­so­bi­sty, auto­ma­tycz­nie roz­pusz­cza „ja”. W dodatku, jak już wspo­mi­na­łem, naj­więk­szym wro­giem „ja” są powtó­rze­nia. Wraz z rosną­cym doświad­cze­niem w medy­ta­cji ego widzi coraz wyraź­niej, że jego moc zanika. Uświa­da­miamy sobie, że jeste­śmy czę­ścią cało­ści, i rozu­miemy, że wszystko, co oso­bi­ste – ciało, myśli i uczu­cia – przy­cho­dzi, zmie­nia się i odcho­dzi. W ten spo­sób krok po kroku roz­pusz­cza się w naszym umy­śle ilu­zja oddziel­nego i naprawdę ist­nie­ją­cego „ja”.

Jed­nak to, co pozo­staje, jest o wiele cie­kaw­sze – jest to sama świe­tli­sta nie­ogra­ni­czo­ność prze­ży­wa­ją­cego, będąca zwier­cia­dłem za odbi­ciami i morzem pod falami. Nie odcho­dzi wła­śnie to, co jest nie­zmienne, co u wszyst­kich z nas jest tym samym – prze­strzeń, która pozwala rze­czom się wyda­rzać, oraz ponad­cza­sowa przy­tom­ność. Tak naprawdę wej­ście na pona­do­so­bi­stą duchową drogę jest ze strony ego głu­pim błę­dem i na początku bar­dzo się ono przed tym broni. Na szczę­ście możemy je cią­gle od nowa zwy­cię­żać i wypro­wa­dzać w pole – wtedy wszystko staje się poda­run­kiem.

Czyli ego może mi stać na dro­dze, ale w okre­ślo­nym momen­cie staje się jasne, że pra­cuje ono nad wła­snym uni­ce­stwie­niem?

Tak, do pew­nego momentu ego myśli, że dzięki prak­ty­kom zyskuje na sile; są one zresztą bar­dzo przy­jemne. Jed­nak stop­niowo uświa­da­mia ono sobie, że traci coraz wię­cej tery­to­rium. To mu się nie podoba, pró­buje więc róż­nych dróg ucieczki, co z kolei spra­wia, że zacho­wu­jemy się cza­sem dzie­cin­nie lub dra­ma­tycz­nie.

W dłuż­szej per­spek­ty­wie medy­tu­jący prze­żywa wywal­czoną wol­ność jako bogac­two i szczę­ście. Potem prze­szko­dami stają się raczej leni­stwo i nawyki, a napę­dem peł­nym mocy – postawa bodhi­sat­twy. Obiet­nica nie­usta­ją­cej pracy dla dobra wszyst­kich istot – cho­ciaż ich liczba jest nie­ogra­ni­czona i dla­tego praca ta ni­gdy nie dobie­gnie końca – jest bez wąt­pie­nia naje­le­gant­szą ze wszyst­kich życio­wych postaw!

Pod tym nie pod­pi­sze się na poważ­nie żadne ego.

Jeśli ego rze­czy­wi­ście wie­dzia­łoby, w czym bie­rze udział, nie zro­bi­łoby tego. Sam skła­dam tę obiet­nicę ze szcze­gólną rado­ścią.

Czy „duchowa duma” jest wobec tego poży­teczna na początku ścieżki, ponie­waż wstęp­nie skła­nia ego do współ­pracy, która je potem nie­zau­wa­że­nie roz­pu­ści?

Zde­cy­do­wa­nie tak. Za każ­dym razem jest to też wiel­kie zwy­cię­stwo, któ­remu na Dia­men­to­wej Dro­dze może zaszko­dzić jedy­nie poważne zła­ma­nie związ­ków z nauczy­cie­lem.

Jak wyglą­dało Twoje pierw­sze doświad­cze­nie medy­ta­cyjne z Kar­mapą?

Jak zwy­kle prze­ży­li­śmy to oboje z Han­nah tak samo – pierw­szą rze­czą, którą zauwa­ży­li­śmy, kiedy w 1969 roku, ośle­pieni pro­mie­niami słońca prze­świ­tu­ją­cymi zza chmur, zoba­czy­li­śmy go w świą­tyni na Swa­jambu w oto­cze­niu setek Tybe­tań­czy­ków, była Czarna Korona, którą trzy­krot­nie uno­sił nad głową.

Ten widok ude­rzył w nas jak grom z jasnego nieba, nagle poczu­łem tak silne napię­cie, jak­bym połknął sta­lowy resor. Sie­dzia­łem cał­ko­wi­cie wypro­sto­wany, znaj­do­wa­łem się gdzieś w otwar­tej prze­strzeni, a całą moją świa­do­mość wypeł­niała jedy­nie Czarna Korona. W całym swoim wcze­śniej­szym, boga­tym w doświad­cze­nia życiu nie prze­ży­łem niczego, co można by z tym porów­nać. Potem mie­li­śmy sporo roboty, bo Tybe­tań­czycy nie są przy­zwy­cza­jeni do cze­ka­nia w kolejce w ele­ganc­kim, angiel­skim stylu. Ponie­waż w Tybe­cie ini­cja­cji udzie­lano tylko nie­wielu oso­bom, które sie­działy w pierw­szych rzę­dach, wszy­scy z całej siły prze­py­chali się do przodu, przy czym mło­dzi i silni napie­rali na dzieci i na star­szych, przy­du­sza­jąc ich do ścian. Wszy­scy chcieli dostać bło­go­sła­wień­stwo wiel­kiego lamy. Natych­miast zna­la­złem gdzieś długi bam­bu­sowy kij, opar­łem go jed­nym koń­cem o ścianę i w ten spo­sób powstrzy­ma­łem napie­ra­jący tłum, dzięki czemu starsi i słabi mogli dostać się do Kar­mapy jako pierwsi. Potem prze­pu­ści­łem mło­dych i sil­nych, aż wresz­cie zna­leź­li­śmy się przed nim rów­nież my z Han­nah. Nasze postrze­ga­nie bar­dzo się zmie­niło – odle­głość od wąskich drzwi po lewej stro­nie budynku, do odgro­dzo­nego kratą głów­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym sie­dział Kar­mapa, wyno­siła może z pięć metrów, jed­nak oboje naj­wy­raź­niej prze­ży­wa­li­śmy poko­ny­wa­nie jej jak pro­ces naro­dzin, czu­li­śmy się tak, jak­by­śmy się poru­szali w dłu­gim, wąskim tune­lem.

Kar­mapa dotknął czub­ków naszych głów i kiedy spoj­rze­li­śmy na niego, wydał nam się więk­szy od całego pomiesz­cze­nia i pro­mie­nio­wał jak tysiąc słońc.

Trzy­ma­jąc się za głowy, w głę­bo­kim szoku podą­ża­li­śmy za mni­chami, któ­rzy kie­ro­wali nas to tu, to tam, zawie­szali nam na szy­jach pobło­go­sła­wione sznu­reczki, wrę­czali jakieś kulki z ziół i nale­wali w zagłę­bie­nie dłoni odro­binę nek­taru, który trzeba było wypić. Potem zapro­wa­dzono nas kilka stopni dalej, do pra­wej czę­ści budynku. Wraz z garstką innych osób trzy­ma­li­śmy się mocno kraty, pod­czas gdy pro­mie­niu­jący męż­czy­zna przed nami bło­go­sła­wił ostat­nich uczest­ni­ków ini­cja­cji. Zauwa­żył nas zaraz po przy­by­ciu – ist­nieje zdję­cie, zro­bione w chwili, gdy nas poznał. Kar­mapa wygląda na nim tak, jakby myślał: „Pomocy, oni znów tu są. Znowu zaczną się kło­poty!”.

Roz­po­zna­li­śmy się nawza­jem ponow­nie. Ja w poprzed­nim życiu ochra­nia­łem Kar­mapę, a Han­nah była z pew­no­ścią jego tłu­maczką. Po tym spo­tka­niu przez dwa­na­ście następ­nych lat spraw­dzał wie­lo­krot­nie moją siłę i umie­jęt­ność wyczu­cia sytu­acji Han­nah. Na przy­kład kilka dni po przy­jeź­dzie, kiedy scho­dzi­li­śmy razem wąską ścieżką ze stupy Swa­jam­bhu, wsko­czył mi zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie na plecy, przy swo­ich dzie­więć­dzie­się­ciu kilo­gra­mach wagi. Na szczę­ście, cho­ciaż kolana mi drżały, udało mi się utrzy­mać w pio­nie i znieść go na sam dół do sto­ją­cych tam stup.

Ostat­nio pewni starsi już opie­ku­no­wie obec­nego Kar­mapy Taje Dordże opo­wie­dzieli mojemu bli­skiemu przy­ja­cie­lowi Man­fre­dowi z Mona­chium, że Kar­mapa zawsze się wtedy dopy­ty­wał, gdzie oboje z Han­nach prze­by­wamy i czym się aku­rat zaj­mu­jemy. Kiedy go zapy­tali, dla­czego mając tak wielu zachod­nich uczniów i spon­so­rów cią­gle dopy­tuje się wła­śnie o nas, odpo­wie­dział:

„Wielu z was ma nadzieję, że Chiń­czycy opusz­czą Tybet i będziemy mogli wró­cić do domu i tam prak­ty­ko­wać. To jed­nak już minęło, tak się nie sta­nie! Inni z was sądzą, że Hin­dusi ponow­nie przyjmą bud­dyzm, tak jak daw­niej. Tak się jed­nak rów­nież nie sta­nie. Przy­szłość bud­dyzmu Dia­men­to­wej Drogi jest na Zacho­dzie, a tych dwoje, Han­nah i Ole, prze­niosą go tam i umoc­nią”.

Tak czy ina­czej, tego dnia – podob­nie jak wiele razy póź­niej – nie chcie­li­śmy w ogóle opusz­czać jego pola mocy i po pro­stu sie­dzie­li­śmy przed świą­ty­nią. Kiedy zro­biło się ciemno i kiedy zaczęły pod­cho­dzić do nas coraz bli­żej wałę­sa­jące się psy, z któ­rych więk­szość miała wście­kli­znę i trzeba było na nie naprawdę uwa­żać, wciąż cze­ka­li­śmy na znak.

Prze­ka­zał nam go pewien lekarz z Bhu­tanu – przy­niósł od Kar­mapy mały paku­nek z wło­sami wszyst­kich jego 16 inkar­na­cji. Wsu­ną­łem to zawi­niątko do lewej gór­nej kie­szeni gru­bej, woj­sko­wej koszuli, ale kiedy scho­dzi­li­śmy już na dół, zro­biło mi się bar­dzo gorąco; mia­łem wra­że­nie, że koszula na mnie pło­nie. Wtedy jesz­cze pali­łem i w pierw­szej chwili pomy­śla­łem, że przez nie­uwagę wło­ży­łem do kie­szeni żarzącą się fajkę, ale tego dnia w ogóle nie zabra­łem jej ze sobą. Zdzi­wiony, prze­ło­ży­łem mały paku­nek z wło­sami do pra­wej kie­szeni, jed­nak rów­nież po tej stro­nie zaraz poczu­łem to samo. Prze­kła­da­łem go więc z jed­nej kie­szeni do dru­giej, a kiedy wresz­cie zdją­łem koszulę, aż krzyk­ną­łem z bólu. Cho­ciaż zawi­niątko wyglą­dało z zewnątrz jak mały paku­nek z wło­sami, wewnątrz wypeł­niała je nie­zwy­kła moc. Te włosy są do dzi­siaj naj­waż­niej­szą rze­czą, jaką zawiera mój gał, noszony na szyi tybe­tań­ski pojem­nik na reli­kwie. Przed swoją śmier­cią Kar­mapa napeł­nił także ten gał innymi szcze­gól­nymi przed­mio­tami, żeby wielu ludzi mogło otrzy­mać bło­go­sła­wień­stwo w jego imie­niu..

Nie każdy ma na dro­dze tak silne doświad­cze­nia. Wielu ludzi roz­po­czyna prak­tykę medy­ta­cyjną, ponie­waż inte­lek­tu­al­nie prze­ko­nani są o praw­dzi­wo­ści nauk bud­dyj­skich, jed­nak ni­gdy nie mają tak bez­po­śred­nich, odczu­wal­nych fizycznie prze­żyć jak te, które przy­da­rzyły się wam.

To prawda, prze­ży­wa­li­śmy to wszystko z Han­nah tak mocno z powodu naszego sil­nego związku z Linią Kagyu z wcze­śniej­szych żywo­tów. Dziś na Zacho­dzie wielu innych ludzi zostało bud­dy­stami z powodu dobrej karmy, być może jed­nak nie­któ­rzy z nich zacho­wują pewien dystans do nauk albo głów­nie je stu­diują. Przy­cho­dzą do bud­dy­zmu Dia­men­to­wej Drogi, ponie­waż w innej kul­tu­rze zaszli już po pro­stu tak daleko, że teraz poru­sza ich tylko osta­teczny pogląd i metody. Czują w pewien spo­sób, że następ­nym kro­kiem musi być bud­dyj­ska odpo­wie­dzial­ność za samego sie­bie, że duali­styczne „reli­gie wiary” nie mają im już pra­wie niczego do zapro­po­no­wa­nia. Ludzie ci są tylko w nie­wiel­kim stop­niu zain­te­re­so­wani róż­nymi for­mami bud­dów, w któ­rych pola mocy ja zosta­łem wpro­wa­dzony i któ­rych chyba z dzie­się­ciu już do tej pory widzia­łem – były to zresztą naj­sil­niej­sze doświad­cze­nia mojego życia. Podo­bają im się jed­nak abs­trak­cyjne nauki i bogac­two zwią­za­nych z nimi wyja­śnień. Nato­miast bar­dzo mocne doświad­cze­nia pod­czas pierw­szego spo­tka­nia z for­mami bud­dów mają chyba tylko takie osoby, które posia­dają głę­boki zwią­zek z tybe­tań­skimi naukami z poprzed­nich żywo­tów. Tak było wła­śnie z Han­nah i ze mną – natych­miast poczu­li­śmy się bar­dzo zain­spi­ro­wani i oboje mie­li­śmy bar­dzo silne, fizyczne doświad­cze­nia.

Co radzisz ludziom, któ­rzy prze­czy­tali na przy­kład Twoją książkę Bud­do­wie dachu świata, dowie­dzieli się z niej o tych doświad­cze­niach i rów­nież chcie­liby prze­żyć coś podob­nego? Kiedy ich ego chce je mieć… Co mówisz oso­bom, które przy­cho­dzą do cie­bie i opo­wia­dają, że medy­tują już od dwóch lat i nic się jesz­cze nie wyda­rzyło?

Mówię im, że jeśli prak­ty­kują wła­ści­wie i w opar­ciu o bud­dyj­skie Schro­nie­nie, ich medy­ta­cje mogą im przy­nieść wyłącz­nie poży­tek. Jeśli prze­ży­wamy coś przy­jem­nego, to dzięki podzie­le­niu się tym z innymi to się jesz­cze umocni, nato­miast wszyst­kie trudne i nie­przy­jemne doświad­cze­nia ozna­czają pozby­wa­nie się przy­szłych cier­pień; ozna­czają, że pro­blemy mające nadejść póź­niej mogą zostać roz­bro­jone już teraz i pro­wa­dzić do ludz­kiej doj­rza­ło­ści.

Jeśli komuś prze­szka­dza w medy­ta­cji to, że w jego życiu poja­wia się zbyt wiele nie­przy­jem­nych doświad­czeń, może po pro­stu tylko mecha­nicz­nie czy­tać tek­sty medy­ta­cyjne. W ten spo­sób, dzięki mądro­ści i dobrym wra­że­niom, każdy może zadbać o swoją przy­szłość. Dzięki temu przy­bie­rze ona przy­jemny kształt, odpo­wia­da­jący tre­ściom zawar­tym w umy­śle danej osoby. Potem możemy sami wytwa­rzać coraz to nowe, wyzwa­la­jące wra­że­nia i zapo­mnieć o sta­rych ogra­ni­cze­niach i trud­no­ściach.

Czy masz rów­nież wra­że­nie, że ludzie Zachodu muszą raczej „pusz­czać” rze­czy, niż jesz­cze wię­cej ich wchła­niać?

Tak, urlop na plaży daje jedy­nie uwa­run­ko­wane rezul­taty. Dopóki prądy ocze­ki­wań i obaw wciąż płyną, opa­lony brzuch da nam tylko zwod­ni­cze poczu­cie, że nasze życie jest sta­bilne.

Wła­ści­wie sądzę jed­nak, że Zachód był zawsze zasad­ni­czo „spo­łeczny” i bar­dziej współ­czu­jący niż Wschód, a ostat­nio stał się rów­nież bar­dziej udu­cho­wiony. W Azji myśli się przede wszyst­kim o cenie. Żyje tam wielu ludzi roz­wi­nię­tych duchowo dzięki prak­tyce hin­du­izmu, tao­izmu i bud­dy­zmu, lecz także ogromna liczba takich, któ­rzy – być może z powodu ubó­stwa, róż­nic kla­so­wych, a także nie­zdol­no­ści do zro­zu­mie­nia, że karma nie jest losem – myślą ego­istycz­nie tylko o sobie i mało inte­re­sują się innymi. Pod­kre­ślam rów­nież zawsze, że poza wspie­ra­niem Tybe­tań­czy­ków, kiedy tylko jest to moż­liwe, nie mamy nic wspól­nego z ich rzą­dem czy poli­tyką. Nie rozu­miemy sta­rego, feu­dal­nego, tybe­tań­skiego spo­łe­czeń­stwa wraz z jego sądow­nic­twem, sto­su­ją­cym potworne kary. Wolimy trzy­mać się od tego wszyst­kiego z daleka. Jako ludzie Zachodu nie mamy więc żad­nych zobo­wią­zań wobec kul­tury tybe­tań­skiej. Repre­zen­tu­jemy tylko jedną rzecz z Tybetu – stru­mień doświad­cze­nia nie­prze­rwa­nych linii urze­czy­wist­nio­nych kobiet i męż­czyzn, któ­rzy na prze­strzeni ostat­niego tysiąca czy nawet 1250 lat urze­czy­wist­niali i prze­ka­zy­wali Dia­men­tową Drogę, medy­to­wali w hima­laj­skich jaski­niach, następ­nie scho­dzili do wsi, żeby zaro­bić na następny worek jęcz­mien­nej mąki – tsampy, a potem znów wyco­fy­wali się do swo­ich jaskiń, aż do momentu, kiedy ich umysł wię­cej już się nie zmie­niał. To oni są naszym Schro­nie­niem i zacho­wa­nie ich wie­dzy o natu­rze umy­słu uczy­ni­li­śmy swoim życio­wym zada­niem. Cała reszta, nie­za­leż­nie od tego, jak wie­lo­barwna i wyjąt­kowa by nie była, pozo­staje piekną, ale nie­ła­twą do prze­ka­za­nia dalej kul­turą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: