- W empik go
Była sobie miłość - ebook
Była sobie miłość - ebook
Nowa powieść autora książki Saga, czyli filiżanka, której nie ma.
Brawurowa, przewrotna opowieść o jednej z najstarszych i zarazem najsłynniejszych legend celtyckich – o Tristanie i Izoldzie Jasnowłosej. Autor umieszcza słynnych zakochanych w średniowiecznej litewskiej wiosce, w masońskiej loży, w sercu walk powstańców z caratem, na legendarnej amerykańskiej drodze 66, a nawet w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, aż po współczesność. Łączy ich to, co w średniowiecznym micie najbardziej przejmujące – że zakochani nigdy nie będą mogli być razem. Ale przecież miłość jest silniejsza niż wszystko.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6868-1 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To było tak:
Nad moją dzielnicą rozprysnęła się wiosna. Z całym tym beznadziejnie kiczowatym sztafażem pęczniejących pąków, liści puchnących świeżością, promieniami słońca bryzgającymi z odległości stu pięćdziesięciu milionów kilometrów i tak dalej, i tak dalej. Niby czas miłości, odrodzenia, nadziei i wszystkich tych idiotyzmów. Bardzo niby.
To był dzień, w którym siedemdziesiąt pięć lat temu kilkuset bohaterskich narwańców uwierzyło w godną śmierć wbrew rozsądkowi. Na skrawku miasta, na trzech kilometrach kwadratowych, stłoczono kilkaset tysięcy ludzi. Otoczono ich murem. Umierali z głodu, zarazy, ze smutku i rozpaczy. Wywożono ich z pobliskiej rampy kolejowej donikąd. Tych kilkuset buntowników już nie chciało umierać w rozpaczy. Dziewiętnasty dzień kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Dosyć. Machabeusze ruszyli z butelkami z benzyną na żelaznego wroga. Mieli jeszcze trochę z łaski darowanych pistoletów, kilka karabinów. Niewielu z nich ocalało. Po pięć deko chleba na dzień. Jak walczyć, kiedy puchną nogi? Jeden z Machabeuszów przeżyje i po latach powie, że człowiek jest z gruntu zły. Od zarania gatunku musiał zabijać, żeby żyć.
Z okien mojego skromnego mieszkania w nieskromnym apartamentowcu widać dzielnicę, która kilkadziesiąt lat temu była oceanem ruin, zakrzepłej krwi, spalonych kości. Z tych szczątków powstała dzielnica. Tak: z e szczątków, a nie tylko – na szczątkach. Kiedy budowano w tym miejscu nową dzielnicę, część trupów zległa w ziemi na zawsze, ale część kości przemielono razem z gruzem. Ta mikstura posłużyła za tynk na elewacjach budynków wznoszonych w tym miejscu. Jak się żyje na cmentarzu?
Tej nocy nie mogłem spać. Miałem ciężkie sny. Pod zaciśniętymi powiekami moje oczy widziały śmierć. Po przejrzeniu EKG i USG serca lekarz stwierdził stan przedzawałowy i migotanie przedsionków. Ciągle zwlekałem ze spisaniem testamentu.
– Jednak powinieneś to zrobić.
Przysiadła w nogach tapczanu. Nie widziałem jej twarzy. Była cieniem. Być może była piękna, być może brzydka.
– Jeśli to zrobię… To tak, jakbym już skazał się…
– Przestań – zaprzeczyła. – To tylko zapobiegliwość.
Uniosłem głowę z poduszki, by zajrzeć jej w twarz. Odepchnęła mnie stanowczym gestem. Poddałem się. Głowa wróciła na poduszkę. Mokrą od potu. Zasnąłem. A właściwie drzemałem, wsłuchując się w ciszę za oknem. Cisza miała barwę krzyków i miażdżonych ciał. Tego dnia w telewizji będą pokazywać trupy leżące na ulicy, być może w miejscu, gdzie teraz mieszkam. Podobno ludzie wywlekali zwłoki swoich bliskich na chodnik, by uniknąć kosztów pogrzebu. Władze sanitarne miały obowiązek zająć się trupami i pochować je na koszt dzielnicy.
Wstałem o siódmej. Wziąłem prysznic. Ogoliłem się, patrząc jak co dzień na swoją twarz w lustrze. Jak co dzień zastanawiałem się, skąd mam tę bliznę na czole. Kiedy piłem kawę, wydawało mi się, że cień ciągle tam jest. Wciąż tkwi na krańcu tapczanu, jak na krańcu świata. Być może to było złudzenie. Pracowałem nad projektem do dziesiątej czterdzieści pięć. O jedenastej miały się zacząć uroczystości. Te nieoficjalne. Oficjalne były odgrodzone policyjnymi barierkami, bramkami do wykrywania broni i materiałów wybuchowych. Machabeusze właściwie nie mieli broni i materiałów wybuchowych.
Rozdawano papierowe żółte kwiaty podobne do gwiazdy. Dałem sobie przylepić żółtą papierową gwiazdę na piersi. Pomyślałem:
Stygmat czy pamięć?
Nie kontynuowałem tej myśli, bo wydała mi się kwintesencją banału. Pomyślałem o swoim sercu, które być może wkrótce rozpadnie się na skrawki.
Jak to się ma do skrawków ludzi, po których teraz stąpam? – pomyślałem.
Dzień był coraz bardziej słoneczny i zlewał się z pogodną żółcią kwiatów na piersiach ludzi w pochodzie. Patrzyłem na jasne twarze w tłumie. Tamci nie mieli jasnych twarzy. Tłum zatrzymał się przy wzgórku usypanym w miejscu, gdzie Machabeusze popełnili zbiorowe samobójstwo. Potem pochód ruszył tam, skąd wywieziono trzysta tysięcy ludzi donikąd. Padały nazwiska i imiona bliskich zamienionych w bezimienny proch i pył. Spotkałem przyjaciela. Sąsiada zza ściany, prawnika.
– Czy to wszystko ma sens?
– Nie wiem – odpowiedziałem sąsiadowi.
Przypomniałem sobie słowa jednego z Machabeuszy, tego ocalonego: „Człowiek jest z gruntu zły”. Ten ocalony został lekarzem. Jeśli nie mógł uratować chorego, przeprowadzał go ze spokojem na tamtą stronę. Podobno pacjenci ocalonego buntowali się przed śmiercią, chcieli jeszcze choć raz zobaczyć żonę, siostrę, wnuczkę. „Człowiek za wszelką cenę nie chce umierać”, mówił Machabeusz.
A czego chce za wszelką cenę? – spytałem sam siebie.
Czułem czyjąś obecność, czyjś wzrok na swoich plecach. Odwróciłem się. To nie była ona, ta, która nagabywała mnie dzisiejszej nocy.
Dziewczyna miała złociste włosy. O wiele jaśniejsze niż żółty stygmat przyklejony do piersi.
To było tak:
– Wstałaś już?
– Mhm.
Skłamałam. Jeszcze leżałam w łóżku i patrzyłam na błyski zajączków biegających po suficie. Prawdopodobnie nie wstanę dziś w ogóle z łóżka. Nie mam ani siły, ani ochoty.
Z komórki dobiegł głos przyjaciółki:
– Kłamiesz.
– Mhm.
– Musisz się zwlec. Wzięłaś trazodon? – spytała przyjaciółka.
– Wzięłam. Dlaczego muszę się zwlec?
Na kilka sekund w iPhonie zaległa cisza. Przyjaciółka szukała odpowiedniego pretekstu, by mnie wykopać w łóżka i postawić twarzą w twarz z życiem.
– Choćby dlatego, że trzeba ruszyć dupsko.
– W jakim celu? – spytałam usiłując oszukać przyjaciółkę i samą siebie nieco mocniejszym tonem.
– O jedenastej jest marsz.
– Wiem, wiem – przerwałam przyjaciółce. – Ale muszę dokończyć artykuł.
– Kurwa mać, o czym?
Przyjaciółce wydawało się, że jeśli będzie przeklinała, to postawi mnie do pionu. Idiotka. Gdy się leży w piekle, twarzą w gównie, to żadne przekleństwo nie jest w stanie postawić do pionu.
– Artykuł o tymczasowym aresztowaniu posła…
– Przestań – przerwała przyjaciółka, a mnie się wydało, że wielka kula waty zatkała mi usta. Na moment straciłam oddech.
– Kłamiesz. Nie piszesz żadnego artykułu.
To była prawda. Nie pisałam żadnego artykułu. Pisałam rozpacz. Własnymi słowami. W głowie i w piersiach. Nie na twardym dysku.
– Jest piękny dzień.
– Widzę – odrzekłam.
Kłamałam. Widziałam za oknem czerń. Tylko zajączki tańczące na suficie dawały oznaki życia.
– Zaraz u ciebie będę – oznajmiła przyjaciółka.
– Nie trzeba. Dam sobie radę.
– Nie dasz sobie rady. Za pół godziny jestem. Idziemy na marsz.
Klik. Przyjaciółka się rozłączyła, a ja pomyślałam:
Dajcie mi spokój. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Wiem, wiem, trzeba. Wczoraj dziarscy chłopcy i hoże dziewczęta z ONR zrobili sobie nasiadówkę w Stoczni Gdańskiej, w sali, w której narodziła się Solidarność. Potem przemaszerowali ulicami Gdańska z chorągwiami. Akurat wczoraj. Kilkadziesiąt lat temu inni dziarscy chłopcy ze sztandarami maszerowali tymi samymi ulicami. Być może ci sami chłopcy palili w getcie ludzkie resztki. Wiem, wiem, trzeba. Za kilka dni dziarscy chłopcy i hoże dziewczęta spotkają się na polsko-niemieckiej granicy. Będą świętować urodziny Führera. Wiem, wiem. Ale ja nie mam siły.
Spojrzałam na błyszczkę tańczącą na suficie. Wstałam. Chyba to nikłe światełko poderwało mnie ze zmiętego posłania. Przysiadłam na krawędzi łóżka. Obok mnie usadowiła się ona.
– Przesadzasz.
– Z czym? – spytałam.
– Z tą swoją rozpaczą – odpowiedziała tamta.
– Być może. Ale… – zastanowiłam się – ale to jest stały fragment.
– Czego? – spytała tamta.
Nie odpowiedziałam. Bo co? Że rozpacz jest wmurowana na amen w ludzki gen? Obojętnie, czy jedzie się na rzeź z Umschlagplatzu, czy leży się bezwolnie na dnie piekła, patrząc w sufit mieszkania na Natolinie.
– Możesz się uratować – pocieszyła tamta.
– W jaki sposób?
– Wstań. Czeka cię podróż.
Słowa tamtej zmieszały się z pobłyskami na suficie i dziwną ciszą za oknem. W tej ciszy tkwiły krzyki i chrzęst kości.
– Podróż? Dokąd?
Dzień był piękny. Słoneczny jak żonkil, który przylepiła mi do kurtki śliczna dziewczyna. Nie miałam pojęcia, dlaczego wyłuskałam wzrokiem akurat jego.
Odwrócił się. Miał głębokie, piwne spojrzenie i głęboką bliznę na czole. W oczach plątało się, coś, jakby zaproszenie w podróż.