- nowość
- W empik go
Café Slavia - ebook
Café Slavia - ebook
Nikolaus hrabia Belecredos został porwany przez nurt wielkiej historii. Ciągle próbuje się dopasować nie tylko do zmieniającej sie praskiej pogody, ale także do nowych okoliczności społecznych i politycznych. Popełnia błędy, potyka się, zawodzi, dopuszcza się zdrad. Cichą przystanią jest dla niego jednak praska Café Slavia i jej kelner, pan Alois, który lojalnie wspiera hrabiego.
Wreszcie po polsku! Café Slavia – arcydzieło Oty Filipa, czeskiego pisarza w 1974 roku zmuszonego do emigracji do Niemiec. Tragikomiczna historia XX wieku widziana z centrum Pragi, rozgrywająca się między mostem Karola a tytułową kawiarnią i opowiedziana przez bon vivanta o jednym krótko-, a drugim dalekowidzącym oku. Największy sukces literacki Filipa w Niemczech. Pyszna lektura – śmieszy i przeraża!
Andrzej S. Jagodziński
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366505773 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez trzydzieści pięć lat codziennie – z wyjątkiem niedziel i świąt – pomiędzy godziną jedenastą a jedenastą trzydzieści przechodziłem mostem Karola z prawego brzegu Wełtawy na lewy. Żeby dotrzeć z Nowego Miasta na Smíchov u stóp Petřína, mógłbym pójść krótszą drogą przez most 1 Maja. Gdy pomyślę sobie teraz, że w ciągu trzydziestu pięciu lat co roku przynajmniej trzysta razy nadkładałem dwa i pół kilometra oraz trzydzieści minut, dochodzę do wniosku, że przewędrowałem w swoim życiu zbędne dwadzieścia sześć tysięcy dwieście pięćdziesiąt kilometrów i straciłem tym samym pięć tysięcy dwieście pięćdziesiąt godzin odmierzonego mi czasu. Obszedłem więc połowę globu, trwoniąc przy tym na okrężnej drodze dwieście dwadzieścia dni i nocy, i nigdy nie doszedłem dalej niż z prawego brzegu Wełtawy na lewy.
Początkowo chadzałem dłuższą trasą może dlatego, że chciałem uniknąć hałaśliwych tramwajów i uciążliwych dla mnie ludzi na moście 1 Maja. Nie czułem się na tym moście dobrze. Zbyt często zmieniał swą nazwę, a ponadto, chociaż w samym środku wspierał się na Wyspie Strzeleckiej, nie wydawał mi się dość bezpieczny. Stąd też wolałem pójść dłuższą drogą przez most Karola. Kiedy dziś pomyślę o tym późniejszym uzasadnieniu dla moich niezliczonych długich tras, o niebotycznej liczbie pozornie bez celu przewędrowanych kilometrów i o czasie, który straciłem, ogarnia mnie kompletne przerażenie. Niestety, prawie zawsze dzieje się tak, że nasze decyzje, nawet jeśli powzięte w dobrej wierze i racjonalnie przemyślane, okazują się później w swych skutkach bezzasadne, a nawet głupie.
Dzisiaj jednak, kiedy owo pozorne marnotrawstwo energii i czasu należy już do przeszłości, nie mogę uważać go za całkiem niepowetowaną stratę. Gdybym przed laty wybrał drogę przez most 1 Maja, który, jak wspomniałem, łączy bezpośrednio Nowe Miasto ze Smíchovem, nigdy nie spotkałbym Nikolausa hrabiego Belecredosa, człowieka dziwnego, mojego jedynego przyjaciela, którego przychylność wydaje się nie tylko dowartościowywać, lecz także uzasadniać trzydziestopięcioletnie nadkładanie drogi.
Ponieważ przechodzę do opowiadania o znajomości z Nikolausem hrabią Belecredosem, czuję się w obowiązku wyjaśnić od razu na samym początku dwie rzeczy, które ukażą tę relację we właściwym świetle: przez dwadzieścia lat niemal codziennie spotykałem na moście Karola hrabiego Belecredosa, a mimo to zupełnie go nie zauważałem. Gdy pewnego dnia mnie zagadnął, najpierw poczułem się zbity z tropu, tak, nawet dotknięty, gdyż w końcu nie po to wybrałem długą okrężną drogę, żeby jakiś całkiem obcy człowiek zatrzymywał mnie i zaczepiał przed posągiem Jana Nepomucena, świętego z mostu.
Pierwsza moja rozmowa z Nikolausem hrabią Belecredosem zaczęła się w następujący sposób: stałem trzy kroki od Świętego Jana Nepomucena i wpatrywałem się w wysoki na ponad sześć pięter posąg generalissimusa Stalina, stojący na zboczu powyżej lewego brzegu Wełtawy. Wtedy ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą jakiegoś emeryta, który z pewnością najlepsze lata miał już za sobą.
– Od lat spotykamy się na tym moście – powiedział. – Codziennie o tej porze nadchodzę z lewego brzegu, a pan z prawego.
– Nie znam pana – odparłem poirytowany.
– Ale ja pana znam, a dokładniej mówiąc, obserwuję pana już od dwudziestu lat. Odnoszę wrażenie, że przez cały ten czas nic a nic się pan nie zmienił. Ja natomiast – w tym momencie wydało mi się, że słyszę w jego głosie nutę próżności – każdego dnia staję się innym człowiekiem.
– Za dużo pan gada – zrugałem go opryskliwie. – Człowiek może się przebierać i zakładać maski, nie oznacza to jednak, że zmienia się w kogoś innego.
Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem. Przeszkadzało mi coś w jego oczach i nie chodziło jedynie o to, że zezował. Po kilku sekundach, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność, zapytał:
– Czy zechce pan posłuchać mojej historii?
– Nie.
– Drogi panie, przykro mi, ale już stał się pan częścią mojej historii – powiedział po cichu, głosem, który pasował bardziej do szantażysty albo oszusta. – Dwadzieścia, nawet ponad dwadzieścia lat spotykamy się na tym moście. Wiele razy zadawałem sobie pytanie: skąd ten człowiek nadchodzi, dokąd idzie i dlaczego robi to dzień w dzień o tej samej porze?
– To nie pańska…
– Niechże mi pan nie przerywa! Doprawdy, to nie moja sprawa, lecz, tak czy owak, fakt, że spotykamy się codziennie, jest dla mnie znakiem…
– Każdego dnia spotykamy setki ludzi. Przypadkowe spotkania, do tego nieuświadomione czy wręcz niezauważone, nie mają najmniejszego znaczenia.
W tej samej chwili, w której wypowiedziałem to zdanie, z niewyjaśnionych przyczyn zacząłem powątpiewać w jego sens.
Mężczyzna spojrzał na mnie z powagą, zrobił krok do tyłu, a potem odezwał się zamyślony:
– Być może nasze spotkania były i są dziełem przypadku, ale gdzieś w cieniu tego, nazwijmy to, przypadku, kryje się jakiś punkt wspólny. Mógłby pan być na przykład moim synem.
– Pan oszalał.
Mężczyzna wydawał się zbyt pogrążony we własnych myślach, by usłyszeć moją zniewagę.
– Jak się pan nazywa? – zapytał.
– To nie pańska sprawa.
– Och, proszę wybaczyć, zapomniałem się przedstawić. Nikolaus hrabia Belecredos, ostatni i zapomniany.
Wymamrotałem swoje nazwisko.
– Jest pan prażaninem?
– Nie.
– Mieszka pan w Pradze?
– Tak.
– Jest pan żonaty?
– Tak – wyrzuciłem z siebie wściekły.
– Ma pan dzieci?
– Dwoje.
– Zawód?
– Pisarz.
– Och! – wyszeptał Belecredos. – A gdzie pan mieszka?
– Na ulicy Rzeźniczej pod numerem czternastym.
– Drugie piętro po prawej stronie?
Wpatrywał się we mnie prawym okiem, lewym natomiast spoglądał w nieokreśloną dal ponad moim ramieniem.
– Niechże pan odpowiada! Drugie piętro po prawej stronie?
– Tak, drugie piętro po prawej stronie.
W tym momencie wydało mi się, że zmalał, jak gdyby nieco się skurczył. Jego głos również zabrzmiał bardziej miękko, mówił prawie ze wzruszeniem.
– Widzi pan, i mam wierzyć w przypadkowe spotkania? Już to powiedziałem: w cieniu przypadku zawsze kryje się jakiś punkt wspólny. Młody człowieku, w tym mieszkaniu – hrabia Belecredos kontynuował podniesionym głosem – w styczniu tysiąc dziewięćset dwunastego roku widziałem Lenina, słyszałem, jak przemawia. Przeżyłem to i owo! – Znowu się nadął, przybrał jednak niepozorny, niemal poufny ton i zapytał: – Czy teraz chciałby pan usłyszeć moją historię?
Od tamtej pory Nikolaus hrabia Belecredos czekał codziennie o wpół do dwunastej przed posągiem Świętego Jana Nepomucena. Bardzo trudno było mi go rozpoznać, ponieważ każdego dnia zakładał inną maskę. Raz był zuchwałym członkiem bohemy, kiedy indziej smętnym, melancholijnym panem z lepszego towarzystwa, najczęściej jednak zwykłym przechodniem ze znudzonym wyrazem twarzy.
Podczas naszych przechadzek po moście Karola hrabia Belecredos w ciągu pierwszych pięciu lat naszej znajomości często wracał do tematu „ratunku duszy”. Nie udało mu się jednak wyjaśnić mi, człowiekowi, którego temat ten zawsze nużył, na czym miałby polegać ów beznadziejny proces. Pewnego razu przerwał w środku zdania, zamyślił się, po czym stwierdził:
– Począwszy od tego cudownego momentu, kiedy po raz pierwszy zdołałem połączyć melodię języka z treścią, domniemana księżna Jelizawieta Myszkina wbijała mi do głowy: „Nikolausie, ratuj swoją duszę!”.
Nic nie mówił na temat swojej duszy. Tylko raz mi opowiedział, że wyobraża ją sobie jako szklaną kulę wypełnioną krystalicznie czystą wodą, w której złote, żółte i czerwone rybki unoszą się spokojnie, prawie bez ruchu, i gapią się na niego. Przez całe życie, mówił, trzyma tę kulę przed sobą w wyciągniętych rękach. Jego zadanie polega na tym, twierdził jak na mój gust z ciut nadmierną egzaltacją, by przenieść szklaną kulę po niedbale wybrukowanych, wilgotnych i ponurych uliczkach Pragi, obok zaczarowanych domów, i nie przewrócić się przy tym na pysk. Wiele lat później Nikolaus wyobrażał sobie swoją duszę jako ogromną szklaną kulę pełną wielobarwnych chmur i oparów mgły. Pośród nich, jak utrzymywał, tkwi jego głowa.
Dopiero w drugim roku naszej znajomości uświadomiłem sobie, że Belecredos nie ferował wyroków ani na temat innych, ani na temat samego siebie. Kiedy już czuł się zmuszony do wypowiedzenia jakiejś opinii, wygłaszał ją z nutą żalu i rezygnacji. Wciąż powracał do swoich, jak sam mawiał, porannych nabożeństw. Codzienne solilokwia w otwartym oknie mieszkania znajdującego się na najwyższym piętrze ambasady Chińskiej Republiki Ludowej stanowiły dla Nikolausa modlitwę poranną, pomagały nastroić się na wciąż zmieniające się zakłócenia atmosferyczne w ciągu dnia. O świcie próbował zwietrzyć aurę, by założyć maskę, która dokładnie odpowiadałaby wskazaniom chorągiewki na kopule kościoła Świętego Mikołaja. Prawym, krótkowidzącym okiem oglądał w lustrze swoją twarz, w której nigdy nie znajdował upodobania. Lewe oko, dalekowzroczny cud natury, przenikało serce miasta. Widziało przyczernione tłustą sadzą dachy Malej Strany, zgniłozielone, ogromne, wznoszące się ku niebu łono kopuły na kościele Świętego Mikołaja, Wełtawę i most Karola. Hrabia powiadał, że filary mostu przypominają szesnastu skamieniałych rycerzy ze schyłku średniowiecza, którym odrąbano mieczem górną część ciała. Od stuleci klęczą w brunatnej wodzie. Wykrwawieni, zmumifikowani, zwapnieni, osadzeni w kamieniu i błocie nie potrafili utrzymać linii prostej w nurcie rzeki. Dawniej most stanowił najkrótszą oś łączącą Malą Stranę ze Staromiejską Wieżą Mostową, teraz jednak ta oś w wielu miejscach się załamywała. Gdy spojrzeć z lewego brzegu Wełtawy, można odnieść wrażenie, twierdził Nikolaus, że niektóre filary przesunęły się w dół rzeki. Od szóstego filaru most osuwał się na kolana i dopiero pośrodku rzecznego nurtu obierał na nowo bezpośredni kurs na Wieżę Mostową.
Hrabia nigdy nie potrafił wyznaczyć granicy mgły oddzielającej jego krótkowzroczność od dalekowidztwa. Tworzyła krąg, który niekiedy się poszerzał, a innym razem przysuwał do niego tak blisko, że nie mógł w tej mgle oddychać.
Pomnik Karola IV po lewej stronie Staromiejskiej Wieży Mostowej, który był dla Nikolausa niezmiernie ważny, o czym świadczył fakt, że hrabia stale zmuszał mnie, bym patrzył na statuę cesarza i króla jego oczami, znajdował się zawsze w polu widzenia dalekowidzącego oka.
Ja widziałem, niestety, jedynie miejskie gołębie krążące wokół ukoronowanego i namaszczonego władcy. Karol nie roztaczał blasku. Stał tam od stu lat, z koroną na głowie wciąż pochylonej do przodu, z obwisłymi ramionami, upaprany odchodami bezczelnych ptaków.OPOWIEŚĆ PIERWSZA
Nikolaus hrabia Belecredos nigdy się nie śmiał.
– Błędem byłoby zakładać – zaczął pewnego razu na moście Karola – że choćby raz w życiu naprawdę się zaśmiałem! Odkąd sięgam pamięcią, śmiejąc się, napinam jedynie mięśnie i niezwykle delikatną skórę twarzy. Kiedy moje oblicze nie było jeszcze poorane, wysuszone i potrzaskane, za każdym razem, kiedy chciałem się roześmiać, tak mocno naprężałem skórę, że pękała i krwawiła.
To, w jaki sposób Nikolaus się śmiał, dałoby się być może wytłumaczyć szokiem, którego doznał w dzieciństwie. W monologach wygłaszanych w mojej obecności wciąż powracał do tematu śmiechu i uśmiechu. Jego guwernantka, domniemana rosyjska księżna Myszkina, czytała mu baśnie, a kiedy doszła do zdania: „I wtedy krasnoludki roześmiały się na cały głos: ha, ha, ha!”, w jej ustach zabrzmiało ono jak: „I wtedy krasnoludki roześmiały się na cały głos: ga, ga, ga!”.
I tu małe wyjaśnienie: w języku rosyjskim nie ma spółgłoski „h”, więc Rosjanie wymawiają ją jak „g”. Wprawdzie Myszkina mówiła płynnie po niemiecku i po czesku, jednak według słów Nikolausa przykładała olbrzymią wagę do tego, by ignorować w obu językach zasady odnoszące się do spółgłoski „h”.
Nikolausowi nie spodobał się ten rodzaj śmiechu, usiadł w łóżku i oznajmił:
– Ha, ha, ha! Tak śmieją się krasnoludki!
– Nie, Niki – miała odpowiedzieć Myszkina i poirytowana zamknąć książkę z baśniami. – Grzeczne i dobre krasnale śmieją się z zasady ga! ga! ga! W końcu odpowiadam za twoje grabiowskie wychowanie i gańba mi, gdybym tego nie wiedziała!
Od tamtej pory Nikolaus nigdy się nie roześmiał, napinał jedynie mięśnie i spierzchniętą skórę twarzy.
Pewnego razu, gdy znów staliśmy na placu Krzyżowców przed zielonkawym pomnikiem cesarza i króla, Nikolaus zaczął, jak zwykle, mówić sam do siebie:
– Drogi przyjacielu, czy widzi pan to, co podziwiam od czasów mojej młodości? Z cesarsko-królewskiej szaty posągu sterczy groźnie wycelowany na południe, odlany z żelaza penis. Dwa gołębie uczepiły się cesarskiego członka, na zmianę pocierają dziobami o twardy metal, nadymają wole, unoszą skrzydła. Nad miastem otwiera się zakurzone niebo, aż do świtu wsparte jedynie na wieżach kościołów. Olbrzymi miedziany kocioł pełen płonącego światła wylewa się właśnie w dolinę Wełtawy. Światło uderza z taką siłą, że w tym momencie wszystkie wieże kościelne wydają się pochylać w kierunku zachodnim i tylko dlatego, że opierają się o swoje cienie, stoją prosto i nie zawalą się, by nas pogrzebać.
Uśmiechnąłem się szeroko do Nikolausa.
– Poetycko zobrazowane i powiedziane, ale, niestety, to bzdura.
– Prawdziwy czeski cynik z pana! – wykrzyknął. – Nic pan nie widzi, niczego pan nie rozumie – dodał po cichu, przyciągnął mnie do siebie i spojrzał mądrymi, zezującymi oczyma. – To pański błąd, drogi przyjacielu, pańska wada! Na drogę, jaką jest to dziwne życie, został pan wyposażony w zły wzrok. Jak chce mi pan udowodnić, że wieże rzeczywiście stoją prosto, mocno ugruntowane w ziemi?
– Nie chcę panu niczego udowadniać, po prostu się przysłuchuję – odparłem pojednawczym tonem.
– Już dobrze, drogi przyjacielu – powiedział, podnosząc palec wskazujący prawej ręki. – Ale jedno musi pan wiedzieć. Nigdy nie potrzebowałem spowiednika, nie, nie jestem gotów na to, by szeptać komuś obcemu do ucha moje najcenniejsze grzechy czy chwalić się przed Wszechmogącym postępkami, którymi zawiniłem wobec bliźnich. Ja jestem innym przypadkiem. Kocham nawet najbardziej odrażające przewinienia, nie chcę się ich pozbywać, są moim jedynym bogactwem i pragnę podzielić się nim z innymi. Również z panem, choć nie wydaje mi się pan odpowiednią osobą. A jednak proszę, bo nikt nie potrafi słuchać tak przekonująco jak pan: niech pan nigdy nie podaje w wątpliwość moich opowieści, nawet jeśli wydadzą się panu zmyślone. Obieca mi to pan?
Skinąłem głową.OPOWIEŚĆ DRUGA
Myszkina ciągle przetrzymywała mnie w ciemności.
– Nie mogłabym wziąć odpowiedzialności za to, by wystawić tego umysłowo i fizycznie niedorozwiniętego guncwota na bezpośrednie działanie promieni słonecznych – mówiła moim przestraszonym rodzicom.
Mieszkałem więc w mrocznych pomieszczeniach, a gdy podczas słonecznej pogody Myszkina wychodziła ze mną na spacer, zakładała mi na oczy czarną opaskę. Pamiętam dobrze, że miało to miejsce przed uroczystością Świętego Jana Nepomucena, około godziny siódmej wieczorem. Księżna zaprowadziła mnie wówczas na plac Krzyżowców, przystanęła i oznajmiła:
– Teraz widzimy, jak zachodzi słońce. Właśnie rozgaratała je wieża katedry Świętego Wita. Nie masz pojęcia, jak wygląda słońce. To ogromna piłka, znacznie większa niż ta, z którą wolno ci gasać po domu. Słońce jest gorące i wypluwa trujące promienie niczym garpuny.
Och, gdybym wówczas przypuszczał, że na placu Krzyżowców stanąłem na zaczarowanym kamieniu!
Przed wieloma wiekami kamień ten leżał przy drodze, która biegła z Zachodu do Czech. Pewnego razu cesarz Karol IV jechał z Ratyzbony do Pragi. Kiedy późnym rankiem jego kareta zjeżdżała z mglistych gór Szumawy na zalaną słońcem południowoczeską równinę, monarcha ujrzał młodzieńca stojącego przy drodze na granitowym głazie.
– Bądź pozdrowiony, mój cesarzu! – zawołał chłopiec.
Jakaś kobieta upadła na kolana w pyle drogi i głośno krzyknęła:
– Panie, nie słuchaj go! Jest ślepy i plecie bzdury!
– Naprawdę jesteś ślepy? – zapytał cesarz młodzieńca.
– Tak, jestem, lecz widzę, że jesteś cesarzem!
– A co jeszcze widzisz?
– Widzę – odparł chłopiec, wciąż stojąc na kamieniu – przyszłość twojego cesarstwa!
– Udaj się więc ze mną do Pragi!
– Mój cesarzu, pojadę z tobą – odpowiedział młodzieniec – jeśli spełnisz moje jedno życzenie! Każ zabrać do Pragi kamień, na którym stoję. – I tak się stało.
Za każdym razem, gdy Ślepy Młodzieniec z Pragi, jak go nazywano, stawał na kamieniu i wyciągał ku niebu chude, porośnięte rudawymi włoskami ramiona, jego zamarłe, smoliście czarne oczy widziały to, czego nie potrafili dostrzec inni.
W 1910 roku w wigilię święta Jana Nepomucena stałem na tym samym granitowym bloku, na którym niegdyś Ślepy Młodzieniec z Pragi przepowiedział swojemu cesarzowi nieszczęsną historię kraju. Chciałem koniecznie zobaczyć to, co było do zobaczenia, i zerwałem opaskę z oczu. W tym momencie po raz pierwszy ujrzałem słońce, a ono posłało w moje źrenice wiązkę rozżarzonych strzał. Wydałem okrzyk. Krzyczałem jeszcze długo, gdy tymczasem Myszkina zakryła mi ręką oczy i przycisnęła moją głowę do swojej piersi:
– Przestań gałasować, przestań gałasować! – słyszałem jej przerażony głos.
Po tym oślepiającym szoku, którego doznałem na zaczarowanym kamieniu przed pomnikiem Karola IV, rodzice wezwali do hrabiowskiego pałacu wznoszącego się powyżej Malej Strany okulistów, psychiatrów, specjalistów i profesorów zarówno niemieckiego, jak i czeskiego Uniwersytetu Karola. Przez kilka tygodni obserwowano mnie, badano, opukiwano i osłuchiwano. Mierzono mi siusiaka, i to nie tylko w stanie spoczynku, ale także w momencie usztywnienia, doświadczone dłonie macały moje jądra, ważyły ich ciężar i sprawdzały wytrzymałość. I chociaż świat nauki okrutnie mnie wymęczył, nie dało to żadnego rezultatu. Dokładniej mówiąc, naukowcy doszli do wielu wniosków, te jednak zasadniczo się od siebie różniły. Tylko w jednej kwestii lekarze byli zgodni: ja, Nikolaus hrabia Belecredos, w dalszym ciągu musiałem przesiadywać w cieniu, nie mogłem pod żadnym pozorem patrzeć na światło słoneczne i za każdym razem, gdy miałem być wyprowadzany na świeże powietrze – co wszyscy specjaliści z uwagi na mój niewystarczający rozwój psychiczny i nadmierną wrażliwość zalecali czynić z najwyższą ostrożnością – musiałem mieć ciasno zawiązane oczy i, na wszelki wypadek, zaklejone usta.
– Ga, tu może pomóc jedynie dobry Bóg – orzekła Myszkina u progu jesieni 1910 roku i opuściła głowę z poczuciem winy.
W tamtym czasie skończyłem piętnaście lat.
Ojciec i matka oddalili się wraz z Myszkiną i radzili, co należałoby uczynić w dalszej kolejności lub raczej: co jeszcze mogliby zrobić w sytuacji, gdy nauka skapitulowała sromotnie przed moim przerażającym przypadkiem. Myszkina chciała odbyć ze mną podróż do Moskwy, a stamtąd do wsi Warlechowka, gdzie pośród bagien święty ojciec Stiepan Jedorowicz dokonywał cudów.
Moja matka, Rosa hrabina Belecredos, była tą propozycją wprost zachwycona. Mój ojciec, Martin hrabia Belecredos, nie podzielał jednak entuzjazmu małżonki.
– Jestem przekonany, że zaszła pomyłka. Lekarze badali przypadek jedynie pod kątem ewentualnego schorzenia fizycznego, to znaczy doszukiwali się u Nikiego anomalii i objawów opóźnionego bądź przyspieszonego rozwoju, których, jako że chłopiec jest najzupełniej normalny, nie mogli, rzecz jasna, znaleźć. Moje badania wykazały jednak…
– Phi – prychnęła pogardliwie matka, pokazując tym samym wyraźnie, co sądzi o naukowych dociekaniach, którym ojciec oddawał się w laboratorium w pałacowej piwnicy.
– Moje badania naukowe dowiodły – kontynuował ojciec uparcie, choć z wyraźną irytacją – że rozwój młodej jednostki, zwłaszcza w burzliwym okresie dojrzewania, przebiega w jakościowych skokach. Niki, doznawszy strasznego szoku, uczynił w swoim rozwoju potężny skok naprzód. Tylko nie potrafił się z tym faktem do końca uporać. Jego rozwój cielesny, no cóż, pozostaje jeszcze nieco w tyle… Lecz natura wszystko dogoni i zrekompensuje. Może zdarzyć się jednak i tak, że w kolejnej fazie dojrzewania będzie na odwrót, to znaczy rozwój mentalny zatrzyma się, dojdzie na jakiś czas do opóźnień, ale nagle wybuchnie jego męskość…
– Cóż za nieprzyzwoitość! – jęknęła matka, ja natomiast poczułem irytację, że przerwała wynurzenia ojca w najbardziej interesującym dla mnie momencie.
Ojciec podniósł palec wskazujący.
– W każdym razie obawiam się, że te nieprawidłowości otworzą w duszy naszego syna jakąś ciemną otchłań, której o własnych siłach nie będzie w stanie pokonać.
– Wielki Boże!
– Czytałem o tym niedawno u pewnego wiedeńskiego Żyda. No, jak on się nazywał…? A tak, Zygmunt Freud! Było to bardzo rozsądne i trafnie odnosiło się do przypadku naszego syna. Proponuję więc zaprosić profesora Freuda z Wiednia do Pragi.
Ojciec natychmiast napisał osobiście do Wiednia. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością wszystko odbyło się później w następujący sposób: profesor Freud zatelegrafował, że nie może przyjechać do Pragi, ale wysyła swojego najzdolniejszego asystenta, doktora Moszego Finkelsteina, który siedzi już w nocnym pociągu i nazajutrz rano dotrze na miejsce.Małgorzata Gralińska
Absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Szkoły Tłumaczy i Języków Obcych UAM. Leksykografka, tłumaczka przysięgła, tłumaczka literatury. Dla Książkowych Klimatów przełożyła książki Jaroslava Rudiša: _Ostatnia podróż Winterberga_ (2021), _Trieste Centrale_ (2023) i _Stacja Europa Centralna_ (2023), a także _Duchy z miasteczka Demmin_ Vereny Keßler (2022) i _Skąd_ Sašy Stanišicia (2022). W 2023 roku za przekład powieści _Skąd_ otrzymała Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Mama trzech dziewczynek.Ota Filip
(1930–2018)
Jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy słowackich. Na co dzień pracuje jako wykładowca na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie.
Czesko- i niemieckojęzyczny prozaik, dziennikarz i publicysta. W okresie komunistycznego rządu Czechosłowacji dzieła Filipa zostały zakazane i ocenzurowane. W 1968 roku skazano go na osiemnaście miesięcy więzienia za działalność dysydencka. W 1974 roku wraz z rodziną został zmuszony do emigracji do Niemiec. Członek Bawarskiej Akademii Nauk i Sztuk, udzielał się w emigracyjnym PEN Clubie. Autor kilkunastu książek, w tym znanych polskiemu czytelnikowi powieści _Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Sląskiej Ostrawy_ (2005), _Sąsiedzi i ci inni_ (2008) oraz _Siódmy życiorys_ (2022) w przekładzie Jana Stachowskiego. Laureat Medalu Za Zasługi, nadawanego przez prezydenta Republiki Czeskiej, i Nagrody Literackiej im. Adalberta von Chamisso przyznawanej przez Fundacje Roberta Boscha. W 2024 roku pośmiertnie odznaczony Nagroda Miasta Ostrawy za wkład w rozwój kulturalny miasta.