- W empik go
Cała jaskrawość i inne utwory - ebook
Cała jaskrawość i inne utwory - ebook
Pierwszy w XXI wieku zebrany w jednym tomie obszerny wybór poezji i prozy Edwarda Stachury, przygotowany przez Monikę Stachurę (bratanicę pisarza) oraz Jakuba Beczka (literaturoznawcę, autora książki „Teraz oto jestem. Edward Stachura we wspomnieniach” oraz licznych artykułów dotyczących pisarza). Bohaterowie poszukujący prawdy i prawda szukająca form wyrazu. Zachwyt nad każdą chwilą obok przemijania i nostalgii. Cała jaskrawość życia i śmierci kultowego autora.
W niniejszym wydaniu uwzględniono odautorskie poprawki do tekstu „Wszystko jest poezja”, a także zaproponowano dokładniejsze odczytanie rękopisu „Listu do Pozostałych”.
Spis treści
Spis rzeczy
Ten wiecznie młody Stachura (Jakub Beczek)
Opowiadania
Najlepszy człowiek świata
Jeden dzień
Listy do Olgi
Pod Annopolem
Falując na wietrze
Wesele
El condor pasa
Pokocham ją siłą woli
Się
Cała jaskrawość
Wszystko jest poezja
Wszystko jest poezją, każdy jest poetą
Stanie przed śmiercią, pogotowia ratunkowe, czy są nowe treści?
Wiem, że coś wiem; bardzo po Polsce
z zawadzeniem o stolicę; znowu zwrotnik Raka
Złota żyła, ilość i jakość, sen o trzęsieniu ziemi, ogrodnik, mordercy
Upadek z drzewa, poezja wzajemności, być ruchem w ruchu, Wisła–Wisła
Dar absolutny, niemowa największym poetą, pod Annopolem, zachód słońca i wschód słońca
Odpowiedź Michela, rozmazywanie i zaznacza- nie istnienia, Biofizyk, Bieszczady, poezja
i poznanie, tak
Pośpiech i życie zdawkowe, naganianie poezji, popołudnie autorskie Józefa Czechowicza, fauna, flora i pieniężna ludzi zmora
Się zachowywać, w treści umieścić się
i utrzymać, delikatność, próba odpowiedzi
Biofizyka, Oslo, Andrzej Moszczyński
Nie wszystko da się powiedzieć nawet
w powieściach rzekach wylewnych, sztafeta, kwiatów polnych bukiet
Opowieść się dzieje; Genewa, muzyka i rośliny, Borges, cyrk, Guru Maharaj Ji i misja boskiego światła
Ocean
Rzeka
Siódma jedynka
Pogodzić się ze światem
Piosenki
Ballada dla Potęgowej
Błogo bardzo sławił będę ten dzień
Biała Lokomotywa
Opadły mgły, wstaje nowy dzień
Życie to nie teatr
Piosenka dla juniora i jego gitary
Nie rozdziobią nas kruki
Piosenka dla robotnika rannej zmiany
Piosenka dla Rafała Urbana
Z nim będziesz szczęśliwsza
Piosenka dla piosenki
Poematy
Dużo ognia
Przystępuję do ciebie
Po ogrodzie niech hula szarańcza
Missa pagana
Kropka nad ypsylonem
Wiersze
[Odnalazły się marzenia…]
Zabawy dziecięce
Zachód słońca w Prowansji
[Nachylcie plecy wasze …]
Lato w Alpach
[Zapach wosku…]
[Na bransoletach u Metysek…]
Wielki Testament
[Na początku były dzbany…]
[Ja tobie poselstwa wysyłać…]
Rozmowa z Panią Sosostris
[Przebyłem noc właśnie…]
[List do Pozostałych]
Nota edytorska
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1097-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Wypowiadał się w wielu gatunkach, w każdym na swój sposób i z różnym przeświadczeniem. Duże nadzieje wiązał z piosenką, której czas reakcji na rzeczywistość bywa najkrótszy, a jednocześnie, jeśli jest bogata w treść, potrafi wiele o życiu opowiedzieć. Chociaż Edward Stachura mówił nie tyle o życiu, ile o jakiejś tajemnej, pierwotnej zasadzie, która czyni życie niepowtarzalnym, jedynym. I to właśnie owa siła każe „żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie” – jak ujął to sam poeta. A co może przeszkodzić w dłuższym, niż byśmy chcieli, utrzymaniu takiej postawy? Wiadomo... śmierć. Dlatego chyba tak dużo jej we wszystkich jego książkach. Bo jest życie i pisanie, a pośród tego śmierć. Trzy największe tematy Stachury, obecne w pierwszych emocjonalnych opowiadaniach i później – w podszytych metafizyką powieściach, ale też w tekstach mistycznych i wreszcie w zapiskach ostatnich, tych najprostszych, najbardziej chyba oczywistych.
Bohaterowie Stachury prawie zawsze przemierzają jakąś drogę, są „ruchem w ruchu”, ale w zasadzie poruszają się po kole – jak mówi jeden z nich – „nigdzie nie chciałem przecież dojść. Nigdzie nie szedłem w normalnym rozumieniu”. I nawet gdy nie wypowiadają tego wprost, to w końcu pragną przystanąć. Narrator Listów do Olgi nawołuje: „Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy się w trawach wysokich bardzo, nikt nas nie dojrzy, niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie dotykać, a ja włosy Twoje lekko, słoneczne białe włosy Twoje przepiękne. Gdzie jesteś? Przyjdź. Przyjdź, Dziewczynko”. Pisząc o miłości, Stachura bywał sentymentalny, ale właśnie dlatego uwodził czystością, rzadko spotykanym idealizmem. Andrzej Falkiewicz zauważył, że Stachura był „piewcą urody rzeczy i piewcą własnej radości z urody rzeczy”.
2.
Mówił biegle trzema językami, oprócz polskiego – po francusku i hiszpańsku, znał rosyjski, trochę niemiecki, poznawał angielski. Jego bohaterowie oglądają świat w różnych ujęciach i z wielu egzystencjalno-geograficznych perspektyw. Nic dziwnego, skoro Edward Stachura, urodzony 18 sierpnia 1937 roku, dorastał – wedle jego słów – w prawdziwej wieży Babel, a dokładniej na osiedlu fabrycznym Réveil w Charvieu (nieopodal Lyonu), pośród emigrantów najrozmaitszej narodowości. Przyszedł na świat jako drugie z czworga dzieci Jadwigi i Stanisława Stachurów, którzy do Francji, jeszcze osobno, wyjechali za chlebem. W księdze metrykalnej wpisano imiona Georges Édouard, ale przez całe życie używano tego drugiego: Edward, Edziu, Edek. Wspomnienia z dzieciństwa wykorzystał pisarz w pierwszych opowiadaniach, gdzie mowa m.in. o tradycyjnej wspinaczce na słup z okazji obchodów francuskiego święta narodowego 14 lipca. Kilkuletni chłopiec wchodził po śliskim balu, którego czubek kusił smakołykami i butelką wina (dla starszego brata). Był uparty i ambitny, tak więc wcześniej czy później osiągał cel.
Po powrocie do Polski rodzina osiedliła się pod Aleksandrowem Kujawskim w małym domku, który przejdzie potem do historii jako miejsce pielgrzymek miłośników poezji. Na razie nastoletni Stachura, ze znajomością języka francuskiego, grą na gitarze i nieznanymi w socjalistycznym kraju komiksami pod pachą, rusza do szkół – najpierw w Aleksandrowie, a potem w Ciechocinku, gdzie powstają też pierwsze wiersze. Był uczniem zdolnym, ale krnąbrnym. No i te karty (gwoli sprawiedliwości dodać trzeba, że równie sprawnie radził sobie z szachami)...Toteż nie chcąc drażnić nauczycieli, zszedł im z oczu i dotarł dość daleko, bo aż na Wybrzeże, do Gdyni. Tam, po zgłębieniu wszystkich przedmiotów ogólnokształcących oraz nieudanym starcie na studia plastyczne, został członkiem grupy poetyckiej i w 1956 roku zadebiutował trzema odwilżowymi wierszami w czasopiśmie „Kontrasty”. Po drodze będzie jeszcze toruński „Helikon”, gdzie na moment zakotwiczy, ale prawdziwym życiowym etapem okażą się rozpoczęte w 1957 roku i dwa razy przerywane studia na romanistyce KUL-u.
Lublin to w życiu Stachury temat niejednoznaczny. Obrósł legendą, która – jak to często bywa – częściowo przysłoniła prawdę. Fakt, poeta strasznie tu biedował (o czym donosił w listach), bez grosza przy duszy tułał się po akademikach, placach, lokalach, wydaje się więc, że miasto wyraźnie zapracowało sobie na złą sławę. Z drugiej strony to właśnie na lubelskiej ziemi pękła nad Stachurą bania z poezją, tutaj rozpoczął trwającą wiele lat współpracę z cenionym pismem „Kamena”, poznał ludzi z literackiego środowiska, nawiązał ważne dla siebie przyjaźnie (m.in. z poetami Andrzejem Babińskim i Wacławem Tkaczukiem). Stąd też wysłał do Krakowa opowiadanie Najlepszy człowiek świata, które z początkiem 1958 roku ukazało się na pierwszej stronie „Tygodnika Powszechnego” jako prozatorski debiut. W trwającym dwa i pół roku okresie lubelskim Stachura napisał dużo utworów poetyckich i prozatorskich. Przede wszystkim powstały tu wiersze (drukowane również w prasie warszawskiej, m.in. we „Współczesności”, co było nie lada wyczynem), tłumaczenia (na razie zwłaszcza Baudelaire’a), a także wiele części poematu Dużo ognia, który drobiazgowo, choć pod osłoną metaforyki, oddaje ówczesną sytuację egzystencjalną poety. „Nie byłem stróżem ognia w moim domu” – stwierdza w tym utworze podmiot, a i sam Stachura najczęściej oddawał się wtedy wędrowaniu.
3.
Początkowo podróż była bardzo konkretna. Po tym, jak KUL stracił cierpliwość do Stachury – a może to poeta doszedł do wniosku, że zdolności swe należy nieść dalej w świat – na horyzoncie pojawiła się stolica. W połowie 1960 roku po raz trzeci podjął studia romanistyczne, ale już na Uniwersytecie Warszawskim. O wiele ważniejsze jest jednak to, co wydarzyło się kilka miesięcy wcześniej. Otóż pewnego dnia wciąż początkujący pisarz pojawił się w redakcji elitarnego miesięcznika „Twórczość”. I stało się to, co stać się musiało – redaktorzy zrozumieli, że oto objawił się prawdziwy talent. Jeden z admiratorów tego talentu, Ziemowit Fedecki, nazwie Stachurę „adamistą”, czyli kimś, kto widzi i nazywa świat po raz pierwszy, a czyni to podług własnych zasad i reguł. W poezji umiejętność taka bywa często gwarancją sukcesu. I to właśnie dzięki owej supermocy Edward Stachura stworzył własny styl, niezwykle oryginalny, a jednocześnie szalenie zaraźliwy. Do tego stopnia, że już po przeczytaniu kilku fragmentów zaczynamy myśleć i mówić Stachurą. „Cudne manowce”, „zjawa realna”, „potęga”, „zagłada” czy „Santa Polonia” – wiele takich zwrotów szybko wpada w ucho. Zresztą mówił Stachurą sam Jarosław Iwaszkiewicz (wieloletni redaktor naczelny „Twórczości”), który z miejsca dostrzegł i docenił jasność, a pewnie i „skamandryckość” tego pisarstwa. Bo w tamtym czasie Stachura chciał być jasny i do tej jasności samego siebie przekonywał. Jak jego bohater: „Że są góry i morza, i rzeki, wielkie dzięki. Że jest wiosna i lato, i jesień, wielkie dzięki. Że jest zima, wielkie dzięki. Że są pola i lasy, i słońce, i lasy cieniste, wielkie dzięki. Że są psy i krowy, i kozy, wielkie dzięki. Że jest ziemia i niebo, że są chmury, wielkie dzięki. Że może będzie padać śnieg, wielkie, wielkie dzięki”.
Zbiór opowiadań Jeden dzień ukazał się w 1962 roku, a poemat Dużo ognia rok później. Te dwa celne ruchy nadały polskiej poezji i prozie nową dynamikę, a samemu pisarzowi umożliwiły członkostwo w Związku Literatów. Mocno autobiograficzna, naznaczona niepodrabialną manierą, ale też umetafizyczniona twórczość pozwoliła Stachurze uniknąć pułapek literatury typowej dla „małej stabilizacji”. Ta sama odrębność sprawiła, że nie zagrzał zbyt długo miejsca w Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, formacji mocno wówczas kolektywnej. I choć przez kilka miesięcy wspierał działania tej grupy, to już latem 1962 roku radykalnie się wobec niej zdystansował. Jak mówią złośliwi – jeśli dziś w ogóle przypomina się Orientację, to tylko z powodu Stachury właśnie. Zerwanie z hybrydowcami zbiegło się w czasie z poślubieniem przez poetę późniejszej pisarki Zyty Oryszyn. Podobno na ceremonię zaślubin Stachura przyszedł w dżinsach. W maju 1963 roku małżonkowie wprowadzili się do własnego M-2 przy ulicy Rębkowskiej na warszawskim Grochowie. Zresztą rejony te oboje nieźle znali, bo niedaleko mieścił się akademik na Kickiego, gdzie wcześniej osobno i razem pomieszkiwali. Kawalerka przy Rębkowskiej, nazywana przez poetę „bazą”, będzie odtąd początkiem i końcem każdej wyprawy.
4.
Kilkudniowy przejazd z Francji do powojennej Polski był dla młodego Stachury pierwszym doświadczeniem drogi, ale też w dużym stopniu wzmocnił późniejszy kosmopolityzm poety. W szkole podstawowej wołano na niego „Francuz”, za to później, podczas pobytów zagranicznych, chciał, ale nigdy do końca nie umiał, „być u siebie”. Napisze potem: „Tak się miotałem po świecie. (...) Może dlatego, że jestem wygnaniec. Ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin. Nie czułem ziemi pod stopami, ziemi, jak to mówią, własnej, rodzinnej, ojczystej”. Z drugiej strony to właśnie „podróżowanie” uczyni pisarz sposobem na życie i pisanie. Ktoś powiedział, że podczas swoich eskapad Stachura nie podziwiał krajobrazów, tylko spotykał innych ludzi. Jeśli nawet nie do końca tak było, to z pewnością liczba poznanych w drodze osób jest imponująca. „Jadę teraz. Wczoraj też jechałem. Jutro będę jechał. Wczoraj, dziś, jutro. Jutro, dziś, wczoraj. Który z tych dni jest najważniejszy? Co tu się liczy?” – pyta narrator jednego z opowiadań.
Lubił jeździć po Polsce: do Poznania, gdzie odwiedzał swojego najwierniejszego przyjaciela, również poetę – Witka Różańskiego, na Wybrzeże, do Wrocławia (poznał tam m.in. Rafała Wojaczka), do Łodzi, Lublina, na Podkarpacie. Chyba tylko z Krakowem miał słabszy kontakt, a konflikt związany z tłumaczeniem Borgesa dla Wydawnictwa Literackiego w 1974 roku niemal zlikwidował to połączenie w Stachurowym rozkładzie jazdy (choć trzeba dodać, że na tym sporze wyrosła jedna z ciekawszych powojennych polemik literackich). W 1963 roku poeta przebywał na dwutygodniowym stypendium we Francji (Rouen, Paryż), gdzie poznał ludzi ze środowiska cyganerii artystycznej, w tym Michela Deguy, którego wiersze będzie intensywnie tłumaczył. Rok później ponownie wyjechał do Francji (i znowu na stypendium), a poza Paryżem tym razem odwiedził również swoje rodzinne strony w Charvieu. Pomiędzy ówczesnymi peregrynacjami znalazł też czas na obronę pracy magisterskiej u profesora Macieja Żurowskiego na temat twórczości Henriego Michaux. Niechętny narzuconym rygorom, traktował to zadanie jako zło konieczne. W czerwcu 1966 roku, kiedy wrócił z kolejnej podróży, tym razem od przyjaciół z Jugosławii, na półkach księgarskich czekał już drugi zbiór opowiadań Falując na wietrze, który zdobył Nagrodę Literacką Stowarzyszenia Księgarzy Polskich. To w tym zbiorze padają zdania: „Powiem krótko. Ja kocham siebie i kocham straszliwie i bezgranicznie życie moje takie, jakie jest. Kiedy jestem smutny, nie ma takiego drugiego smutku. Kiedy jestem wesoły, nie ma takiej drugiej radości”. Stachura przeżywał na skrajnościach, bez stanów pośrednich.
W 1968 roku ukazały się dwa poematy: Po ogrodzie niech hula szarańcza oraz Przystępuję do ciebie. Drugi z nich, który powstawał od 1960 roku, to utwór z mocno eksponowaną figurą losu. Jest tu cały Stachura – liryczno-nastrojowy, a jednocześnie zawadiacko-łotrzykowski. Co ciekawe, sugerowany przez tytuł wątek miłosny pojawia się bardziej jako życzenie aniżeli konkret, zaś powtarzana wiele razy tytułowa anafora stwarza okazję do snucia historii wcale niemiłosnych. I na dodatek ta dziwna inwersyjność, kojarzona z wczesnymi wierszami, kiedy Stachurowa polszczyzna naśladowała składnię francuską: „Przystępuję do ciebie – oto się przedstawiam/bo chciałbym najpierw rzecz bardzo kto ja jestem/napisać”. W gruncie rzeczy poemat ten czytać można jako podsumowanie młodzieńczych doświadczeń. Mimo nut melancholijnych utwór podkreśla świadomość twórczego indywidualizmu: „zostałem sam w tej wysokości/zostałem sam w tej szerokości/siedzą po domach chomiki”.
Za to Po ogrodzie niech hula szarańcza, uhonorowany liczącą się wówczas Nagrodą Literacką im. Stanisława Piętaka, opowiada o przewadze życia nad śmiercią, cały poemat rodzi się niejako w drodze, w wędrowaniu. Jego motoryka, ale też i leksyka nie dają czytelnikowi wytchnienia. A wszystko po to, by nie pozwolić działać śmierci, nie oddać jej ani odrobiny świata. Z tego utworu pochodzą słowa, które doskonale określają ówczesne przekonanie Stachury: „byli tacy co się rodzili/byli tacy co umierali/byli także też i tacy/co im to było mało”. Zanim jednak podmiot wypowie tę myśl, w tekście pojawi się równie głośna anatema na śmierć. Niestety po latach ów błyskotliwy fragment nasuwa również interpretację w kontekście podjętego i spełnionego przez adresatkę wyzwania.
Śmierć to jeden z głównych wątków publikowanej we fragmentach od końca 1967 roku powieści Cała jaskrawość. Historia dwóch trampów, kopiących „w mule tej epoki” (czyli odszlamowujących staw), należy do najjaśniejszych utworów pisarza. Co ciekawe, wcale nie opowiada o tym, o czym wydaje się, że mówi, bo przecież wiele przedstawionych w tej książce scen realistycznych ma swoje odbicie wykraczające daleko poza świat widzialny. Weźmy na przykład pomysł spalenia karawanu, by w ten sposób uczynić „śmierć śmierci”. Albo zwięzły opis tytułowej iluminacji: „Przez oczka wyblakłych siatkowanych firanek widziałem za oknem całą jaskrawość życia i śmierci i balansującej między nimi wieczności”. Można przyjąć, że Cała jaskrawość wyznacza w życiu Stachury pewien przełom, kończy „okres jasny”. Odtąd nic już nie będzie takie jak wcześniej. Sama książka spotkała się z dobrym przyjęciem, odcinkami nadawano ją w radiu. Poeta był bardzo zadowolony: „W radiu był tylko początek, jakieś osiem stron. Zobaczysz, co tam się dzieje dalej. Pisałem Ci, że poszedłem na całego” – zwierzał się w liście do Różańskiego. Powieść ukazała się w księgarniach pod koniec 1969 roku, o czym autor naocznie nie mógł się już przekonać, ponieważ w połowie maja wyruszył na dziesięciomiesięczne stypendium do Meksyku (choć pierwotnie myślał o Chile). Przybył zresztą w dość burzliwym dla tego kraju okresie, bo kilka miesięcy po masakrze w Tlatelolco.
Studiował na Universidad Nacional Autónoma de México, ale często ze stolicy wyjeżdżał. Podczas swoich wypadów odwiedził ponad dwadzieścia miejscowości, a trzeba pamiętać, że w każdej z nich kogoś spotkał i z kimś porozmawiał. Większość z meksykańskich przyjaźni przetrwała lata (m.in. z tłumaczką Mercedes Escamillą czy poetą Jorge Cantú). W czasie jednej z takich wycieczek podziwiał sąsiadujące ze sobą wulkany Popocatépetl i Iztaccíhuatl. Pierwszy z nich miał być w przeszłości wojownikiem, drugi – aztecką księżniczką, która umarła z żalu za swoim ukochanym. Stachura doskonale znał tę legendę.
W Meksyku prezentował poezję własną i swoich przyjaciół (przekładał ją na hiszpański), grał na gitarze, śpiewał, brał udział w wieczorach i recitalach poetyckich, co wzbudziło spore zainteresowanie i odzew w lokalnych gazetach. Raz wystąpił nawet w telewizji. Od czasu do czasu „spełniał” łyk mezcalu (niczym Konsul ze słynnej powieści Malcolma Lowry’ego, którą Stachura bardzo lubił), a poza tym... niewyobrażalnie tęsknił. Dowodem na to jest pisana za oceanem Siekierezada. Wrócił do Polski bogatszy o nowe przeżycia, ale uboższy o to, co od lat dodawało mu sił – o miłość (nastąpił kres małżeństwa). Z końcem 1972 roku rozpoczął współpracę z „Miesięcznikiem Literackim”, gdzie w ciągu trzech lat drukować będzie cykl autobiograficznych esejów, które później opublikuje pod wspólną okładką jako Wszystko jest poezja. Opowieść-rzeka. To właśnie ten intensywnie spędzany czas nazwie wkrótce „miotaniem się po świecie”.
5.
Edward Stachura nie był literatem, to znaczy nie był fachowcem od literatury. Nie tworzył o ustalonych godzinach z przerwą na drugie śniadanie i obiad. Oczywiście, kiedy trzeba, siadał do biurka i pisał, ale wcześniej – jak zwykł mawiać – musiał „nagonić” sobie poezji, czyli to i owo po prostu przeżyć. Krzysztof Rutkowski, który najbardziej chyba zbliżył się do tajemnicy tego pisarstwa, mówił o idealistycznym projekcie „poezji czynnej”, kiedy: „Nie ma właściwie szczeliny między światem a słowem o nim; rzecz w tym, aby dobrać właściwe słowo do tego, co się dzieje ze mną wtedy, gdy idę, patrzę dookoła siebie, palę papierosa, piję piwo, rozmawiam z Potęgową i tak dalej. To słowo jest światem, a świat jest słowem: tajemniczym, wielkim i nierozpoznanym”. Do pełnej realizacji tej idei nigdy nie doszło, choć poeta myślał o jej urzeczywistnieniu.
Literatura i życie, „życiopisanie” – takim pojęciem określił filozofię twórczą Stachury jeden z jego najwierniejszych czytelników, Henryk Bereza. Ów zgrabny termin przyniósł chyba jednak więcej szkód niż pożytku. To prawda, z jednej strony pisarz bez trudu przemieniał życie w literaturę. Z drugiej, bronił prywatności, pilnował, by nie utożsamiano go z bohaterami jego książek. Powtarzał, że to, co napisane, jest własnością wszystkich, ale w prywatne życie poety wchodzić nie należy. W książkach Stachury bez trudu odnajdziemy motywy znane z jego biografii. Pojawiają się osoby, które znał, i sytuacje, w których rzeczywiście uczestniczył (mnóstwo ich w tomie Wszystko jest poezja). Witek z Całej jaskrawości to przecież wykapany Różański, Bruno z piosenki – poeta Ryszard Milczewski. Potęgowa? To autentyczna ciotka Stachury. Anna Zytowna? Żona. Laksandrów przypomina Aleksandrów, Hopla – Kotlę i tak dalej, i tak dalej... Ale w tych wszystkich śladach i biograficznych zbieżnościach nie ma jeszcze „życiopisania”. Począwszy od 1971 roku, w dorobku poety przybywa piosenek. Są bardzo praktyczne i wdzięczne w swej niezobowiązującej formie. Pisarz bardzo je lubił, a do wielu sam komponował muzykę. Ostatnią w repertuarze będzie niosąca spokój i wyciszenie Piosenka dla piosenki.
W 1972 roku Stachura odbył dwutygodniową podróż do Norwegii. Ponownie – tym razem na dłużej – wróci do tego kraju rok później. Drugi pobyt upłynął pod znakiem intensywnych spotkań z poznanym w Oslo architektem Andrzejem Moszczyńskim, którego prywatna koncepcja „nowej fizyki” wywarła na pisarzu duże wrażenie. Z tego wyjazdu Stachura przywiózł też i takie odkrycie, że towarzyszący mu od lat pseudonim „Sted” oznacza po norwesku „miejsce”, „miasto”, a więc... ważny element każdej wędrówki.
Na początku września 1973 roku poeta wyjechał do Genewy po odbiór prestiżowej Nagrody Fundacji im. Kościelskich, przyznawanej przez środowisko emigracyjne. Korzystając z okazji, odwiedził Francję, a dokładnie Paryż, Lyon i ponownie Charvieu, choć tym razem znane sobie drogi przemierzał już bez entuzjazmu. Zajmowało go co innego. Próbował stworzyć ogólną zasadę, która zdolna byłaby udźwignąć pełnię egzystencji. Całą swoją aktywność utrwalał w kolejnych odcinkach szkiców Wszystko jest poezją (pod tą „deklinowaną” nazwą pierwotnie się ukazywały), czyniąc ów cykl rodzajem sprawozdania z wiwisekcji, relacją z prowadzonego na własnej psychice eksperymentu. Znalazł się tam również opis pobytu w Stanach Zjednoczonych, Meksyku i Kanadzie, gdzie poeta przebywał łącznie przez ponad pół roku. W Ann Arbor spotykał się z poznaną jeszcze w Polsce Barbarą Czochralską (Biofizykiem), z którą toczył długie dysputy na temat materii, czasu i duchowości, w Minneapolis dołączył do komuny hippisów i zaprzyjaźnił się z poetą-samotnikiem Jimem Whitingiem. W ostatnim dniu roku 1975 wyleciał z Detroit do stolicy Meksyku. I znowu – jak sześć lat wcześniej – po to, by odzyskać równowagę. Ale i tym razem nigdzie jej nie znalazł. Dokuczały mu anhedonia i zmienność nastrojów, pojawił się introwertyzm. Znów dużo podróżował (w samym Meksyku przemierzył łącznie ponad trzy tysiące kilometrów), widział różnych ludzi, spotykał Indian, tyle że ciekawość zastąpiło rozczarowanie, pogłębiał się krytycyzm. Pytanie więc, czy tym razem poeta tylko wędrował, czy raczej od czegoś wyraźnie uciekał. Doświadczenie zebrane podczas trzymiesięcznego pobytu spożytkuje w nowych utworach, które wejdą do tomu Się. Wydany w 1977 roku zbiór nie wszystkim przypadł jednak do gustu. Nie lada problem mieli z nim nawet dotychczasowi entuzjaści twórczości Stachury. Niektóre części tej książki stanowią rodzaj gry, zabawy. Inne – ubogie w akcję, za to gęste i bogate w refleksję – wymagają od czytelnika maksymalnego oddania. Całość była odbierana jako przejaw twórczego kryzysu, choć sam autor twierdził, że właśnie w tej nowej formie najlepiej udało mu się wyrazić „absolutne sieroctwo”. Był to już z pewnością inny Stachura – poważny, zamknięty w sobie, dokonujący podsumowania. Stachura, który coraz bardziej utożsamiał się ze swoimi bohaterami (zwłaszcza z Michałem Kątnym), aby w krótkim tekście Się znieść podział na życie i pisanie, by ogłosić światu nowinę: „Ja umarło na ja. Nie ma ja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt”.
6.
„To, czego «ja» by nie wytrzymało, przetrzyma «się»” – pisał w recenzji Leszek Bugajski, który wtedy jeszcze nie mógł znać dalszego ciągu Stachurowej historii. Przemiana nie nastąpiła nagle. W lipcu 1975 roku ukazał się ostatni odcinek z cyklu szkiców drukowanych w „Miesięczniku Literackim”. Nosił tytuł Siódma jedynka i trzeba go traktować jako zapowiedź wejścia poety na ścieżkę ascezy i samopoznania. Już w pierwszych zdaniach tego eseju twierdził: „Prawdopodobnie na pewno można zrozumieć to wszystko, co jest do zrozumienia, i powiedzieć to nie naukowym czy filozoficznym, czy metajęzykiem, czy metaslangiem, lecz w taki sposób, że nawet dziecko zrozumie, o co chodzi w tym pakiecie nut”. Pojawia się więc pokusa już nie przeżycia czy opisania, ale przede wszystkim zrozumienia wszystkiego. Tyle że, kontynuuje swoją myśl Stachura, „to wszystko, co jest do zrozumienia – czy to jest wszystko? Nie wydaje się, o cudne manowce, nie wydaje mi się”. W tym samym odcinku pisarz wspomina też o „wieczystości”, którą umieszcza pomiędzy życiem a śmiercią, „odsuwając tym samym śmierć w nieskończoność”. W dwa miesiące później domknie swój ostatni, jak się okaże, poemat: „Godz. 1. Księżyc w sierpie za oknem. Wstałem o północy jak przyzwoity duch – i do roboty. Kończę Kropkę nad Ypsylonem . Prawie już stawiam kropkę nad. Niesamowite. Niesamowitość czuję kosmiczną” – zanotował w dzienniku. Niezwykłą radość sprawiała mu recytacja tego poematu wśród znajomych. I to recytacja od początku do końca, włącznie z litanią ponad trzystu wyzwisk, częściowo wymyślonych przez niego samego. Zresztą z tych ostatnich, imponujących słowotwórczą inwencją, poeta był szczególnie zadowolony. Ale postrzegał ten utwór przede wszystkim jako dzieło sięgające głębiej, odkrywające istotę rzeczy. Fraza, która zapada w pamięć: „pomóż wspomóż dopomóż wyjątku czuły/odeprzeć tłumne hordy reguły”, idealnie oddaje ówczesną sytuację pisarza, kogoś zakleszczonego we własnym świecie.
W 1976 roku na zaproszenie poety Istvána Kovácsa Stachura wyjechał na Węgry, gdzie raz jeszcze powróci. Opublikował też sporo piosenek i nowe przekłady (m.in. Juana Carlosa Onettiego). W rok później pod jedną okładką ukazał się zbiór czterech poematów. Co prawda, zabrakło w nim ulubionej Kropki..., ale pojawiła się pisana jeszcze w latach sześćdziesiątych Missa pagana ze słynnym franciszkańskim refrenem: „dla wszystkich starczy miejsca/pod wielkim dachem nieba”. Znana z późniejszych interpretacji muzycznych msza propaguje ideę równości i braterstwa i jeśli jest protest songiem, to wyraźnie łagodzonym ideą pacyfistyczną.
Latem 1977 roku Stachura wyruszył do szwajcarskiego Saanen. Od pewnego czasu planował spotkać się z hinduskim nauczycielem i filozofem Jiddu Krishnamurtim. Po dotarciu na miejsce wziął udział w tradycyjnym meetingu, ale nie tak, jak sobie wymarzył. Nie udało mu się wejść w dialog, zadawał pytania, na które Krishnamurti nie chciał odpowiadać. Ostatecznie poeta został zakrzyczany przez współuczestników, lecz do Polski wrócił przekonany o własnej racji: „Przednie doświadczenie. Nad wyraz pouczające. Zachowanie Mistrza zwłaszcza. Jakby myślał, że ktoś go chce zdetronizować i tak dalej. Niesamowite” – pisał w liście do Danuty Pawłowskiej. Cała ta sytuacja jeszcze bardziej zmotywowała go do rozwinięcia, inspirowanej filozofią Dalekiego Wschodu, koncepcji człowieka-nikt, wedle której wszelkiemu cierpieniu winne jest nienasycone ludzkie „ja”.
7.
Kilka razy podejmował Stachura decyzję o zaprzestaniu pisania. Pod koniec życia rezygnował z sygnowania książek nazwiskiem, nie chciał przyjmować honorariów, wnioskował o wykreślenie go ze Związku Literatów. Różnie zwykło się interpretować te działania. Nie ma też chyba powodu, by w tym miejscu szczegółowo zastanawiać się nad motywacją pisarza. Trzeba natomiast wspomnieć, że niemal przez cały rok 1978 pracował – w kraju, a od lutego do kwietnia we Francji – nad ukończeniem mistycznych dialogów. Pisał je już jednak nie jako Edward Stachura, ale bezpodmiotowy człowiek-nikt. Sytuacja, w której poeta się wówczas znalazł, skutkowała niemal całkowitą izolacją, zerwaniem relacji z otoczeniem i z własną przeszłością. „Pieniądz króluje niepodzielnie” – powtarzał z odrazą i pieniądze zaczął rozdawać pieniądze, pozbywał się rzeczy (m.in. gitary). Cena, jaką trzeba było zapłacić za pozostanie w „czystości”, okazała się jednak o wiele wyższa. W kwietniu 1979 roku Stachura uległ wypadkowi kolejowemu, w którego wyniku prawa ręka, którą pisał i grał na gitarze, stała się niemal całkowicie niesprawna. I wtedy nastąpiło przebudzenie, zmieniło się jego spojrzenie na rzeczywistość. Lewą ręką „wykaligrafował” dziennik Pogodzić się ze światem, po którego lekturze Gustaw Herling-Grudziński zanotował: „jego opis własnej męki ma dźwięk najczystszej i najprostszej spowiedzi ludzkiej z wiecznego styku rozpaczy i nadziei. Człowiek rozpięty między życiem i śmiercią, między cierpieniem i tęsknotą do pogodzenia się ze światem; (...) Dziennik Stachury jest dla mnie dziwnym połączeniem dwóch obrazów: człowieka modlącego się cicho, coraz ciszej, do Boga, który odwraca ciągle, chowa swą twarz; dopalającej się świecy, która przed zgaśnięciem jarzy się chwilę wysokim, strzelistym płomieniem”.
Próba godzenia się ze światem, a w gruncie rzeczy walka o życie, trwała niemal dwa miesiące. Stachura coraz bardziej ustawiał się w pozycji kogoś, kto wadzi innym. Niegdyś wysportowany i pełen zapału, teraz zupełnie nie tolerował swojego kalectwa. Zdał też sobie sprawę, że egzystencjalny projekt, w który bez reszty uwierzył, sprowadził na niego nieszczęście. Miał świadomość porażki, ale też nie do końca pojmował jej mechanizm. I to go męczyło: „Nie wiem, w którym miejscu popełniłem błąd, jeżeli go popełniłem” – notował. Prowadzenie dziennika nie pomagało w zrozumieniu tego, co tak naprawdę się stało. Być może stanowiło formę terapii, nie zapobiegło jednak słabnięciu formy psychicznej i narastaniu coraz większej rezygnacji. „Pisanie tyle razy ratowało mnie z ciężkich smutków, a tym razem nic z tego, choć już zapisałem tyle stron. I piszę dalej, i bez smaku. Ten bezsmak, który całkowicie mną zawładnął, jest najstraszliwszy” – zwierzał się na trzy tygodnie przed śmiercią. Przez pewien czas przebywał w Łazieńcu, w domu, z którego kiedyś wyszedł w świat. Pomagał w pracy matce, próbował upatrywać sensu w zwykłych rzeczach i czynnościach, w prostocie wiejskiego życia. Ale już nie potrafił odzyskać wewnętrznego spokoju. Ostatecznie wrócił do Warszawy, gdzie doglądała go przyjaciółka, Marta Kucharska. Uskarżał się na pogorszenie nastroju, leki, które miały pomagać, szkodziły. „Wszystko mnie boli straszliwie” – pisał w wierszu-testamencie, z którego momentami przeziera człowiek-nikt. Piętnaście lat wcześniej bohater jednego ze Stachurowych opowiadań konstatował: „I żyłem. Tak jak umiałem żyć. Z całej duszy z całych sił. Bez reszty. Nie oszczędzając ni siebie, ni innych. Między świętą Jawą i świętym Majakiem byłem w środku tego wiru”. Żyć „straszliwie, ale cudownie” – to była chyba kwintesencja tej biografii i tego pisarstwa.
Według przyjętej i powtarzanej później wersji Edward Stachura zmarł 24 lipca 1979 roku w swoim mieszkaniu przy ulicy Rębkowskiej. Tak naprawdę nikt jednak nie wie, kiedy dokładnie to się stało. Miejsce pochówku tylko podkreśliło odrębność poety. Spoczął na Wólce Węglowej (Cmentarz Północny), gdzie przestrzeni jest w bród, a trafić do grobu wcale niełatwo. „Kochaliśmy go bardzo i kochamy dziś jeszcze bardziej, kiedy jego słowo już tylko zostało z nami. Ale będzie ono zawsze przy nas i będziemy je uważali za jeden z najtrwalszych elementów naszej współczesnej kultury” – żegnał pisarza Jarosław Iwaszkiewicz.