- promocja
Całkiem inna historia - ebook
Całkiem inna historia - ebook
W drugiej książce o Gunnarze Barbarottim, Całkiem inna historia, ponownie spotykamy wyrafinowanego sceptyka szukającego czasami wskazówek w Piśmie Świętym, którego poznaliśmy w powieści Człowiek bez psa. Ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany akcji i planów.
Kilkoro Szwedów spędza wspólnie czas podczas dwutygodniowego urlopu w Finiste`re w Bretanii na początku XXI stulecia – dwie pary, dwóch singli – w sumie sześcioro świeżo poznanych przyjaciół. Zażywają kąpieli, rozkoszują francuskim jedzeniem, organizują wycieczki i flirtują, nie zważając na zobowiązania małżeńskie. Na pamiątkę zostaje kilka fotografii, może jakieś zdjęcie grupowe, jakaś akwarelka i anonimowy pamiętnik opisujący ich eskapady.
Pięć lat później ktoś zaczyna ich zabijać, jedno po drugim, informując wcześniej listownie o swoich planach inspektora kryminalnego Gunnara Barbarotti w Kymlinge. Sprawa odbija się szerokim echem w mediach, które rozpętują nagonkę na policję. Morderca ciągle zwodzi śledczych, a jego działanie jest coraz bardziej niezrozumiałe i pełne zagadek. Pozornie jego ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego. Dlaczego seryjny morderca wybiera właśnie ich? Dlaczego seryjny morderca za każdym razem stosuje inną metodę zabijania?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-918-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
29 czerwca 2002 roku
Nie jestem taki jak inni.
I nie chcę taki być. Jeśli kiedykolwiek w życiu natrafię na grupę ludzi, z którą będę się utożsamiał, będzie to znaczyło tylko tyle, że mój umysł popadł w otępienie. Że i ja dałem się ociosać do konturów wytyczonych przez panujące obyczaje i głupotę. Tak to właśnie wygląda, a zmiana tych warunków brzegowych nie jest możliwa. Wiem, że jestem wybrany.
Może zostając tu, popełniłem błąd. Może powinienem posłuchać intuicji i zrezygnować. Najłatwiej bowiem pójść po linii najmniejszego oporu, a dodatkowo Erik wydawał mi się z początku dość interesujący; to niewątpliwie człowiek niebanalny. Poza tym nie miałem konkretnych planów podróży, żadnej marszruty. Na południe; zależało mi tylko, żeby jechać na południe.
Jednak dzisiejszego wieczoru poczułem wątpliwości. Nic mnie tu nie trzyma, mogę w każdej chwili spakować plecak i ruszyć dalej. Już choćby to daje mi poczucie bezpieczeństwa. Uderzyła mnie myśl, że rzeczywiście mógłbym wyruszyć w każdej chwili, już teraz; jest druga w nocy, w ciemności słychać monotonny szum morza oddalonego o kilkaset metrów od tarasu, na którym właśnie zapisuję swoje myśli. Nadchodzi przypływ; mógłbym zejść na dół na plażę i ruszyć na wschód, nic prostszego.
Powstrzymuje mnie jednak lenistwo połączone ze zmęczeniem i pewną dawką alkoholu we krwi. Poczekam przynajmniej do jutra, prawdopodobnie jeszcze kilka kolejnych dni. Nigdzie mi się nie spieszy, to pewne. Może dam się skusić i przyjmę rolę obserwatora. Może będzie o czym pisać. Kiedy powiedziałem doktorowi L., że mam chęć wyruszyć w dłuższą podróż, nie był zachwycony. Ale kiedy wyjaśniłem mu, że potrzebuję czasu, by przemyśleć i opisać to, co się zdarzyło, a najłatwiej będzie mi to zrobić w obcym środowisku – bo taki był podstawowy cel tej podróży – zgodził się. Wkrótce życzył mi udanej podróży i były to słowa płynące prosto z serca. Byłem pod jego opieką przez ponad rok. Myślę, że nieczęsto jest mu dane wypuszczać pacjenta w świat, musi więc mieć poczucie triumfu.
Wracając do Erika, muszę przyznać, że wykazał się wielkodusznością, kiedy pozwolił mi tu pomieszkać całkiem za darmo. Twierdził, że wynajął ten dom wspólnie z dziewczyną, z którą później zerwał, ale rezerwacji nie dało się już odwołać. Na początku wydawało mi się, że kłamie; podejrzewałem, że jest gejem i chce się ze mną zabawić, ale chyba nie miałem racji. Prawdopodobnie nie jest homoseksualistą, ale stuprocentowej gwarancji bym nie dał. Może jest biseksualny, a już na pewno jest osobą bardzo pokomplikowaną. Być może właśnie dlatego z nim wytrzymuję; fascynują mnie jego ciemne strony, przynajmniej dopóki ich nie rozpracuję.
Jest dość zamożny; dom jest tak duży, że nie musimy ciągle na siebie wpadać. Umówiliśmy się, że dopóki tu będę mieszkać, będziemy mieli wspólną kasę na jedzenie, ale łączy nas coś jeszcze. Może rodzaj szacunku; minęły cztery dni od chwili, gdy zabrał mnie z drogi pod Lille, trzy dni, odkąd tu przyjechaliśmy. Zazwyczaj ludzie zaczynają mnie nużyć już po ułamku tego czasu.
Ale dzisiejszej nocy – kiedy piszę te słowa – naszły mnie po raz pierwszy poważne wątpliwości. Zaczęło się od przedłużającego się lunchu w porcie w Bénodet; od razu poczułem, że jest to tylko początek męczącego wieczoru. Takie rzeczy zauważa się dość wyraźnie. Kiedy wreszcie dotarliśmy do pełnej zgiełku restauracji i udało nam się wytłumaczyć kelnerowi, co chcemy zamówić, przez moją głowę przeleciała pewna myśl: „Zabij wszystkich przy stole i odejdź”.
Byłoby to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich, a mnie nie zadrżałaby nawet powieka.
Gdybym tylko wiedział jak. Gdybym wiedział, jakiej użyć broni. Gdzie uciec.
Może pomysł pojawił się z powodu upału. Od gorączki do szaleństwa jest bardzo blisko. Przestawialiśmy stoły, przeciągaliśmy parasole wte i wewte, żeby uzyskać cień, ale ja i tak siedziałem w słońcu – szczególnie gdy odchylałem się do tyłu i przywierałem plecami do oparcia krzesła; można więc było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że było wygodnie. Egzystencjalne swędzenie. Wibrujące rozdrażnienie zmierzające ku temu, co nieuniknione.
Całe to zamieszanie było oczywiście bezdenną głupotą. Może nikt konkretny za tym nie stał, może chodziło wyłącznie o typową, źle ukierunkowaną ciekawość. Przypadkowe spotkanie kilku rodaków na sobotnim targowisku w małym bretońskim miasteczku. Bardzo możliwe, że w takich sytuacjach konwenanse wymuszają na nas pewne zachowania. Pewne rytuały. A ja nienawidzę konwenansów tak bardzo jak ludzi, którzy ich przestrzegają.
Możliwe, że inaczej odbierałbym grupę Węgrów biesiadujących wspólnie w Sztokholmie czy Malmö; nie znoszę przebywania wewnątrz takiej grupy, ale gdy patrzę na nią z zewnątrz, zupełnie mnie nie obchodzi. Nieświadomość jest zwykle lepsza niż uświadamianie sobie czegoś, wiedza o czymś. Albo udawana nieświadomość. Łatwiej żyć w kraju, którego języka nie zna się zbyt dobrze.
Na przykład język, który nas akurat otacza, czyli francuski, brzmi najbardziej dobitnie, gdy się go nie do końca rozumie.
Ja nigdy nie pokazuję tego, co myślę, nie wpuszczam nikogo za swoje zasieki. W środku przeklinam, ale mogę się śmiać i uśmiechać, śmiać i uśmiechać. Nauczyłem się iść tak przez życie. _Navigare necesse est_¹. Zdarza się, że ludzie uważają, iż jestem miły. Myśli nie są niebezpieczne dopóty, dopóki pozostają w naszych głowach – to prawda równie dobra jak każda inna.
Z zasady nigdy nie mówię ludziom nic nieprzyjemnego.
Mamy tu dwie pary. Na początku myślałem, że oni się znają, że wspólnie spędzają urlop – ale nie. Dla całej szóstki było to zupełnie przypadkowe spotkanie na targu, wśród domowej roboty serów, powideł i marmolady, muscadeta i cydru oraz szydełkowych szalików. Może Erik napalił się na którąś z tych kobiet; obie są młode i dość ładne, może zresztą podobały mu się obie, bo gdy tak zajadaliśmy owoce morza, popijając kolejnymi butelkami wina, bezsprzecznie próbował je oczarować.
Może ja też próbowałem je oczarować.
No i Kymlinge, czyli osobliwe ogniwo spajające całą grupę. Erik mieszka w tej miejscowości od urodzenia, pierwsza z kobiet się tam wychowała, ale później przeprowadziła do Göteborga, druga mieszka w Kymlinge od dziesiątego roku życia. Choć wcześniej nic o sobie nie wiedzieli, cała trójka uznała, że to geograficzne ogniwo jest zniewalającym magnesem. Nawet Erik.
Dla mnie było to odrażające. Tak jakby przyjechali tu z wycieczką autokarową i siedząc w restauracji w małym francuskim miasteczku, delektowali się zwyczajami i dziwactwami tubylców oraz porównywali je z zachowaniem ludzi mieszkających w ich rodzinnych stronach. W Kymlinge i gdzie indziej. Przed daniem głównym wypiłem trzy kieliszki chłodnego białego wina, pocąc się w słońcu i czując, że ogarnia mnie dobrze znana desperacja. Swędzenie.
Postanowiłem nie opowiadać o moich powiązaniach z Kymlinge. Jestem pewien, że nikt z nich nie wie, kim jestem, w przeciwnym razie nie mógłbym tutaj zostać.
Pierwsza para to Henrik i Katarina Malmgrenowie. To właśnie ona wychowała się w Kymlinge, ale teraz mieszkają w Mölndal. Oboje są około trzydziestki, ona pracuje w szpitalu Sahlgrenska, a on jako pracownik naukowy. Są małżeństwem, ale nie mają dzieci. Ona wygląda jak kobieta, która może i chce zajść w ciążę, więc jeśli są jakieś przeszkody medyczne, to na pewno po jego stronie. On jest chłodny i spięty, ma zaczerwienioną skórę, prawdopodobnie łatwo ulega poparzeniom słonecznym; podczas wielogodzinnego lunchu czuł się chyba równie źle jak ja, takie odniosłem wrażenie. Prawdopodobnie lepiej się czuje przed monitorem komputera lub wśród zakurzonych książek niż pośród ludzi. Ciekawe, jak w ogóle doszło do tego, że są parą.
Druga para to Gunnar i Anna. Nie są małżeństwem i chyba nie mieszkają razem. Oboje próbowali ukrywać swoją płytkość, udawać, że ich filozofia życiowa jest efektem głębokich przemyśleń. Robili to jednak nieudolnie: najlepiej, gdyby konsekwentnie milczeli, szczególnie ona. On jest jakimś nauczycielem – nie dosłyszałem wszystkich szczegółów – a ona pracuje w agencji reklamowej, prawdopodobnie przy bezpośredniej obsłudze klienta. Jej największymi atutami są twarz i górna połowa ciała. Opowiadali również, że właśnie kupili razem kłusaka, a może tylko zamierzali kupić.
Z niewyjaśnionych powodów Katarina Malmgren mówi po francusku prawie jak autochtoni – pozostali biesiadnicy mogą tylko pomarzyć o takiej znajomości języka – więc podczas lunchu uzyskała niezasłużony status swoistej wyroczni. Jedliśmy co najmniej osiem rodzajów owoców morza, których właściwości omawiała z kelnerem bardzo szczegółowo. Do wydłubywania opornych mieszkańców z ich skorupek stosuje się igły zakończone uchwytem z korka; kiedy ten kawalątek mięśni trafia wreszcie do ust biesiadnika, nigdy nie wiadomo, czy jest żywy, czy martwy. Z tego, co rozumiem, trzeba je pozbawić życia, przegryzając na pół, i dopiero wtedy połknąć.
Kwestie napojów wziął na siebie Erik; zaczęliśmy od zwykłego wytrawnego białego wina, ale po trzech butelkach przeszliśmy na miejscowy cydr, mocny i słodki zajzajer, który zmusił nas do dwugodzinnej popołudniowej drzemki.
Później spędziliśmy wieczór w domku Gunnara i Anny; mieszkają kilkaset metrów stąd, idąc plażą w kierunku Beg-Meil, w malowniczym domku wrośniętym w wydmy. Siedzieliśmy na ich tarasie w szóstkę i znowu jedliśmy owoce morza, wlewając w siebie wino i calvados. Gunnar śpiewał, przygrywając sobie na gitarze. Taube, Beatlesi i Olle Adolphson. Próbowaliśmy dotrzymywać mu kroku, dołączając się tam, gdzie pamiętaliśmy słowa; można było odnieść wrażenie, że był to zaczarowany wieczór. Gdzieś koło północy byliśmy już tak podchmieleni, że pojawił się pomysł kąpieli nago w morzu. Entuzjastyczny kwartet w osobach obu kobiet, Erika i Gunnara wyruszył w stronę morza, trzymając się za ramiona i wymachując butelką wina musującego.
Ja i Henrik Oschły zostaliśmy w domu; powinienem oczywiście zapytać, czym się właściwie zajmuje, jakimi konkretnie badaniami, ale nie miałem ochoty na rozmowę. Dużo przyjemniejsze było smakowanie calvadosu, palenie papierosa i gapienie się w mrok. On próbował nieśmiało rozpocząć jakąś rozmowę o tych czy innych cechach charakteru mieszkańców departamentu Finistère, ale ja nie bardzo paliłem się do konwersacji. W końcu ucichł; prawdopodobnie jego zainteresowanie moimi poglądami na temat tego czy owego było równie minimalne jak moje względem jego opinii. Mimo wszystko jednak wydaje się, że za tą palisadą oschłości kryło się poczucie własnej wartości. Siedzieliśmy tak obaj, słuchając pokrzykiwań naszych kąpiących się przyjaciół; oczywiście on miał poważniejsze powody, by nasłuchiwać, w końcu to jego żona, a nie moja rozebrała się do naga razem z trójką całkiem obcych ludzi.
Od pięciu lat nie mam żony i czasami za nią tęsknię, ale rzadko.
Kiedy powrócili z kąpieli, owinięci pruderyjnie udrapowanymi ręcznikami, ich wesoły nastrój się ulotnił; odniosłem wręcz wrażenie, że łączy ich jakaś tajemnica.
Że coś się wydarzyło i teraz to ukrywają.
Ale może to tylko alkohol i zmęczenie. Musiało im być zimno; w czerwcu woda w Atlantyku ma znacznie poniżej dwudziestu stopni. Po półgodzinie wyruszyliśmy z powrotem od domu. Kiedy wędrowaliśmy z Erikiem wzdłuż plaży, miał duże trudności z utrzymaniem się na nogach, a po przekroczeniu progu domu zasnął, zrzucając tylko sandały.
Ja natomiast czuję zadziwiającą jasność umysłu. Zdolności analityczne. Słowa i myśli stały się tak wyraziste, jak to możliwe tylko nocą – w niektóre noce. W oddali słychać ocean, jest ciepło, pewnie ze dwadzieścia pięć stopni. Owady uderzają z sykiem o lampę, zapalam gauloise’a i piję ostatni dzisiaj kieliszek. Erik śpi przy otwartym oknie; słyszę jego głośne chrapanie, w jego żyłach płyną przynajmniej dwa litry wina. Jest kilka minut po drugiej i nareszcie mogę być sam.
Do domu Malmgrenów idzie się w przeciwnym kierunku, na drugą stronę cypla Mousterlin. W sumie wzdłuż całego pasa nadbrzeżnego jest co najmniej pięćdziesiąt domów do wynajęcia – w większości oddalonych od plaży o jakiś kilometr – nic więc dziwnego, że trzy są wynajęte przez Szwedów. Jeśli dobrze zrozumiałem, oni nie wynajmowali domów przez tego samego pośrednika co Erik, ale przyjechali tu mniej więcej w tym samym czasie co my.
Przed nami trzy tygodnie potencjalnych spotkań. Nagle uzmysławiam sobie, że myślę o Annie. Właściwie wbrew sobie widzę przed oczami jej twarz bez makijażu i mokre włosy po powrocie z kąpieli. I to swoiste poczucie winy. W oczach Katariny było coś innego, rodzaj tęsknoty.
Powinienem był przyjrzeć się twarzy Henrika, żeby zdobyć kontrapunkt, ale o tym nie pomyślałem. Rola obserwatora nie zawsze jest łatwa.
Życie czy śmierć nie mają znaczenia, pomyślałem. Nie wiem, dlaczego naszły mnie właśnie takie myśli.
Okruch. Jesteśmy tylko okruchem wieczności.
Komentarz
lipiec 2007 roku
Minęło pięć lat.
A wydaje się, jakby to było piętnaście lat albo pięć miesięcy. Uderzająca jest elastyczność czasu jako pojęcia; wszystko zależy od punktu widzenia. Czasami widzę przed sobą twarz Anny tak wyraźnie, jakby siedziała obok mnie w tym pokoju, a w następnej chwili widzę całą szóstkę, włącznie ze mną, jakby z góry; mrówki na plaży, błądzące wokół w daremnych, bezsensownych piruetach. W zimnym świetle wieczności – i trójprzymierzu morza, ziemi i nieba – nasza małość wydaje się wręcz śmieszna.
Tak jakby właściwie mogli sobie żyć dalej, jakby ich śmierć nie miała wystarczającej wagi i znaczenia. A jednak decyzja jest już podjęta i zrobię to, co zaplanowałem. Musimy ponosić konsekwencje swoich czynów, inaczej dzieło stworzenia zostanie zdeformowane. Należy wykonywać plany; nie ma sensu ich kwestionować, kiedy są już zatwierdzone. Potrafimy jedynie wyrzynać szczeliny porządku w otaczającym nas chaosie – na tym polega istota zobowiązania, które spoczywa na każdym z nas jako istocie moralnej.
A oni na to zasłużyli. Bogowie wiedzą, jak bardzo.
Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderza, jest brak przeczuć. Tamtego pierwszego wieczoru nic do mnie nie docierało. Sześcioro ludzi w swoich domkach przy plaży; mogłem spakować plecak i opuścić wybrzeże następnego dnia i gdybym tak zrobił, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
A może nigdy nie miałem wyboru. Ciekawe, że ta myśl przyszła mi do głowy już w tej restauracji w Bénodet. „Zabij wszystkich przy stole i odejdź”. Już wtedy, w tamtym momencie, jakaś część mnie rozumiała, co zdarzy się po tylu latach.
Już zdecydowałem, od kogo muszę zacząć. Kolejność jest tu bardzo istotna.