Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Całkiem inna historia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Całkiem inna historia - ebook

W drugiej książce o Gunnarze Barbarottim, Całkiem inna historia, ponownie spotykamy wyrafinowanego sceptyka szukającego czasami wskazówek w Piśmie Świętym, którego poznaliśmy w powieści Człowiek bez psa. Ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany akcji i planów.

Kilkoro Szwedów spędza wspólnie czas podczas dwutygodniowego urlopu w Finiste`re w Bretanii na początku XXI stulecia – dwie pary, dwóch singli – w sumie sześcioro świeżo poznanych przyjaciół. Zażywają kąpieli, rozkoszują francuskim jedzeniem, organizują wycieczki i flirtują, nie zważając na zobowiązania małżeńskie. Na pamiątkę zostaje kilka fotografii, może jakieś zdjęcie grupowe, jakaś akwarelka i anonimowy pamiętnik opisujący ich eskapady.

Pięć lat później ktoś zaczyna ich zabijać, jedno po drugim, informując wcześniej listownie o swoich planach inspektora kryminalnego Gunnara Barbarotti w Kymlinge. Sprawa odbija się szerokim echem w mediach, które rozpętują nagonkę na policję. Morderca ciągle zwodzi śledczych, a jego działanie jest coraz bardziej niezrozumiałe i pełne zagadek. Pozornie jego ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego. Dlaczego seryjny morderca wybiera właśnie ich? Dlaczego seryjny morderca za każdym razem stosuje inną metodę zabijania?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-918-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Notatki z Mouster­lin

29 czerwca 2002 roku

Nie jestem taki jak inni.

I nie chcę taki być. Jeśli kie­dy­kol­wiek w życiu natra­fię na grupę ludzi, z którą będę się utoż­sa­miał, będzie to zna­czyło tylko tyle, że mój umysł popadł w otę­pie­nie. Że i ja dałem się ocio­sać do kon­tu­rów wyty­czo­nych przez panu­jące oby­czaje i głu­potę. Tak to wła­śnie wygląda, a zmiana tych warun­ków brze­go­wych nie jest moż­liwa. Wiem, że jestem wybrany.

Może zosta­jąc tu, popeł­ni­łem błąd. Może powi­nie­nem posłu­chać intu­icji i zre­zy­gno­wać. Naj­ła­twiej bowiem pójść po linii naj­mniej­szego oporu, a dodat­kowo Erik wyda­wał mi się z początku dość inte­re­su­jący; to nie­wąt­pli­wie czło­wiek nie­ba­nalny. Poza tym nie mia­łem kon­kret­nych pla­nów podróży, żad­nej mar­szruty. Na połu­dnie; zale­żało mi tylko, żeby jechać na połu­dnie.

Jed­nak dzi­siej­szego wie­czoru poczu­łem wąt­pli­wo­ści. Nic mnie tu nie trzyma, mogę w każ­dej chwili spa­ko­wać ple­cak i ruszyć dalej. Już choćby to daje mi poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ude­rzyła mnie myśl, że rze­czy­wi­ście mógł­bym wyru­szyć w każ­dej chwili, już teraz; jest druga w nocy, w ciem­no­ści sły­chać mono­tonny szum morza odda­lo­nego o kil­ka­set metrów od tarasu, na któ­rym wła­śnie zapi­suję swoje myśli. Nad­cho­dzi przy­pływ; mógł­bym zejść na dół na plażę i ruszyć na wschód, nic prost­szego.

Powstrzy­muje mnie jed­nak leni­stwo połą­czone ze zmę­cze­niem i pewną dawką alko­holu we krwi. Pocze­kam przy­naj­mniej do jutra, praw­do­po­dob­nie jesz­cze kilka kolej­nych dni. Ni­gdzie mi się nie spie­szy, to pewne. Może dam się sku­sić i przyjmę rolę obser­wa­tora. Może będzie o czym pisać. Kiedy powie­dzia­łem dok­to­rowi L., że mam chęć wyru­szyć w dłuż­szą podróż, nie był zachwy­cony. Ale kiedy wyja­śni­łem mu, że potrze­buję czasu, by prze­my­śleć i opi­sać to, co się zda­rzyło, a naj­ła­twiej będzie mi to zro­bić w obcym śro­do­wi­sku – bo taki był pod­sta­wowy cel tej podróży – zgo­dził się. Wkrótce życzył mi uda­nej podróży i były to słowa pły­nące pro­sto z serca. Byłem pod jego opieką przez ponad rok. Myślę, że nie­czę­sto jest mu dane wypusz­czać pacjenta w świat, musi więc mieć poczu­cie triumfu.

Wra­ca­jąc do Erika, muszę przy­znać, że wyka­zał się wiel­ko­dusz­no­ścią, kiedy pozwo­lił mi tu pomiesz­kać cał­kiem za darmo. Twier­dził, że wyna­jął ten dom wspól­nie z dziew­czyną, z którą póź­niej zerwał, ale rezer­wa­cji nie dało się już odwo­łać. Na początku wyda­wało mi się, że kła­mie; podej­rze­wa­łem, że jest gejem i chce się ze mną zaba­wić, ale chyba nie mia­łem racji. Praw­do­po­dob­nie nie jest homo­sek­su­ali­stą, ale stu­pro­cen­to­wej gwa­ran­cji bym nie dał. Może jest bisek­su­alny, a już na pewno jest osobą bar­dzo pokom­pli­ko­waną. Być może wła­śnie dla­tego z nim wytrzy­muję; fascy­nują mnie jego ciemne strony, przy­naj­mniej dopóki ich nie roz­pra­cuję.

Jest dość zamożny; dom jest tak duży, że nie musimy cią­gle na sie­bie wpa­dać. Umó­wi­li­śmy się, że dopóki tu będę miesz­kać, będziemy mieli wspólną kasę na jedze­nie, ale łączy nas coś jesz­cze. Może rodzaj sza­cunku; minęły cztery dni od chwili, gdy zabrał mnie z drogi pod Lille, trzy dni, odkąd tu przy­je­cha­li­śmy. Zazwy­czaj ludzie zaczy­nają mnie nużyć już po ułamku tego czasu.

Ale dzi­siej­szej nocy – kiedy piszę te słowa – naszły mnie po raz pierw­szy poważne wąt­pli­wo­ści. Zaczęło się od prze­dłu­ża­ją­cego się lun­chu w por­cie w Bénodet; od razu poczu­łem, że jest to tylko począ­tek męczą­cego wie­czoru. Takie rze­czy zauważa się dość wyraź­nie. Kiedy wresz­cie dotar­li­śmy do peł­nej zgiełku restau­ra­cji i udało nam się wytłu­ma­czyć kel­ne­rowi, co chcemy zamó­wić, przez moją głowę prze­le­ciała pewna myśl: „Zabij wszyst­kich przy stole i odejdź”.

Byłoby to naj­lep­sze roz­wią­za­nie dla wszyst­kich, a mnie nie zadrża­łaby nawet powieka.

Gdy­bym tylko wie­dział jak. Gdy­bym wie­dział, jakiej użyć broni. Gdzie uciec.

Może pomysł poja­wił się z powodu upału. Od gorączki do sza­leń­stwa jest bar­dzo bli­sko. Prze­sta­wia­li­śmy stoły, prze­cią­ga­li­śmy para­sole wte i wewte, żeby uzy­skać cień, ale ja i tak sie­dzia­łem w słońcu – szcze­gól­nie gdy odchy­la­łem się do tyłu i przy­wie­ra­łem ple­cami do opar­cia krze­sła; można więc było powie­dzieć wszystko, ale na pewno nie to, że było wygod­nie. Egzy­sten­cjalne swę­dze­nie. Wibru­jące roz­draż­nie­nie zmie­rza­jące ku temu, co nie­unik­nione.

Całe to zamie­sza­nie było oczy­wi­ście bez­denną głu­potą. Może nikt kon­kretny za tym nie stał, może cho­dziło wyłącz­nie o typową, źle ukie­run­ko­waną cie­ka­wość. Przy­pad­kowe spo­tka­nie kilku roda­ków na sobot­nim tar­go­wi­sku w małym bre­toń­skim mia­steczku. Bar­dzo moż­liwe, że w takich sytu­acjach kon­we­nanse wymu­szają na nas pewne zacho­wa­nia. Pewne rytu­ały. A ja nie­na­wi­dzę kon­we­nan­sów tak bar­dzo jak ludzi, któ­rzy ich prze­strze­gają.

Moż­liwe, że ina­czej odbie­rał­bym grupę Węgrów bie­sia­du­ją­cych wspól­nie w Sztok­hol­mie czy Malmö; nie zno­szę prze­by­wa­nia wewnątrz takiej grupy, ale gdy patrzę na nią z zewnątrz, zupeł­nie mnie nie obcho­dzi. Nie­świa­do­mość jest zwy­kle lep­sza niż uświa­da­mia­nie sobie cze­goś, wie­dza o czymś. Albo uda­wana nie­świa­do­mość. Łatwiej żyć w kraju, któ­rego języka nie zna się zbyt dobrze.

Na przy­kład język, który nas aku­rat ota­cza, czyli fran­cu­ski, brzmi naj­bar­dziej dobit­nie, gdy się go nie do końca rozu­mie.

Ja ni­gdy nie poka­zuję tego, co myślę, nie wpusz­czam nikogo za swoje zasieki. W środku prze­kli­nam, ale mogę się śmiać i uśmie­chać, śmiać i uśmie­chać. Nauczy­łem się iść tak przez życie. _Navi­gare necesse est_¹. Zda­rza się, że ludzie uwa­żają, iż jestem miły. Myśli nie są nie­bez­pieczne dopóty, dopóki pozo­stają w naszych gło­wach – to prawda rów­nie dobra jak każda inna.

Z zasady ni­gdy nie mówię ludziom nic nie­przy­jem­nego.

Mamy tu dwie pary. Na początku myśla­łem, że oni się znają, że wspól­nie spę­dzają urlop – ale nie. Dla całej szóstki było to zupeł­nie przy­pad­kowe spo­tka­nie na targu, wśród domo­wej roboty serów, powi­deł i mar­mo­lady, musca­deta i cydru oraz szy­deł­ko­wych sza­li­ków. Może Erik napa­lił się na któ­rąś z tych kobiet; obie są młode i dość ładne, może zresztą podo­bały mu się obie, bo gdy tak zaja­da­li­śmy owoce morza, popi­ja­jąc kolej­nymi butel­kami wina, bez­sprzecz­nie pró­bo­wał je ocza­ro­wać.

Może ja też pró­bo­wa­łem je ocza­ro­wać.

No i Kym­linge, czyli oso­bliwe ogniwo spa­ja­jące całą grupę. Erik mieszka w tej miej­sco­wo­ści od uro­dze­nia, pierw­sza z kobiet się tam wycho­wała, ale póź­niej prze­pro­wa­dziła do Göteborga, druga mieszka w Kym­linge od dzie­sią­tego roku życia. Choć wcze­śniej nic o sobie nie wie­dzieli, cała trójka uznała, że to geo­gra­ficzne ogniwo jest znie­wa­la­ją­cym magne­sem. Nawet Erik.

Dla mnie było to odra­ża­jące. Tak jakby przy­je­chali tu z wycieczką auto­ka­rową i sie­dząc w restau­ra­cji w małym fran­cu­skim mia­steczku, delek­to­wali się zwy­cza­jami i dzi­wac­twami tubyl­ców oraz porów­ny­wali je z zacho­wa­niem ludzi miesz­ka­ją­cych w ich rodzin­nych stro­nach. W Kym­linge i gdzie indziej. Przed daniem głów­nym wypi­łem trzy kie­liszki chłod­nego bia­łego wina, pocąc się w słońcu i czu­jąc, że ogar­nia mnie dobrze znana despe­ra­cja. Swę­dze­nie.

Posta­no­wi­łem nie opo­wia­dać o moich powią­za­niach z Kym­linge. Jestem pewien, że nikt z nich nie wie, kim jestem, w prze­ciw­nym razie nie mógł­bym tutaj zostać.

Pierw­sza para to Hen­rik i Kata­rina Malm­gre­no­wie. To wła­śnie ona wycho­wała się w Kym­linge, ale teraz miesz­kają w Mölndal. Oboje są około trzy­dziestki, ona pra­cuje w szpi­talu Sahl­gren­ska, a on jako pra­cow­nik naukowy. Są mał­żeń­stwem, ale nie mają dzieci. Ona wygląda jak kobieta, która może i chce zajść w ciążę, więc jeśli są jakieś prze­szkody medyczne, to na pewno po jego stro­nie. On jest chłodny i spięty, ma zaczer­wie­nioną skórę, praw­do­po­dob­nie łatwo ulega popa­rze­niom sło­necz­nym; pod­czas wie­lo­go­dzin­nego lun­chu czuł się chyba rów­nie źle jak ja, takie odnio­słem wra­że­nie. Praw­do­po­dob­nie lepiej się czuje przed moni­to­rem kom­pu­tera lub wśród zaku­rzo­nych ksią­żek niż pośród ludzi. Cie­kawe, jak w ogóle doszło do tego, że są parą.

Druga para to Gun­nar i Anna. Nie są mał­żeń­stwem i chyba nie miesz­kają razem. Oboje pró­bo­wali ukry­wać swoją płyt­kość, uda­wać, że ich filo­zo­fia życiowa jest efek­tem głę­bo­kich prze­my­śleń. Robili to jed­nak nie­udol­nie: naj­le­piej, gdyby kon­se­kwent­nie mil­czeli, szcze­gól­nie ona. On jest jakimś nauczy­cie­lem – nie dosły­sza­łem wszyst­kich szcze­gó­łów – a ona pra­cuje w agen­cji rekla­mo­wej, praw­do­po­dob­nie przy bez­po­śred­niej obsłu­dze klienta. Jej naj­więk­szymi atu­tami są twarz i górna połowa ciała. Opo­wia­dali rów­nież, że wła­śnie kupili razem kłu­saka, a może tylko zamie­rzali kupić.

Z nie­wy­ja­śnio­nych powo­dów Kata­rina Malm­gren mówi po fran­cu­sku pra­wie jak auto­chtoni – pozo­stali bie­siad­nicy mogą tylko poma­rzyć o takiej zna­jo­mo­ści języka – więc pod­czas lun­chu uzy­skała nie­za­słu­żony sta­tus swo­istej wyroczni. Jedli­śmy co naj­mniej osiem rodza­jów owo­ców morza, któ­rych wła­ści­wo­ści oma­wiała z kel­ne­rem bar­dzo szcze­gó­łowo. Do wydłu­by­wa­nia opor­nych miesz­kań­ców z ich sko­ru­pek sto­suje się igły zakoń­czone uchwy­tem z korka; kiedy ten kawa­lą­tek mię­śni tra­fia wresz­cie do ust bie­siad­nika, ni­gdy nie wia­domo, czy jest żywy, czy mar­twy. Z tego, co rozu­miem, trzeba je pozba­wić życia, prze­gry­za­jąc na pół, i dopiero wtedy połknąć.

Kwe­stie napo­jów wziął na sie­bie Erik; zaczę­li­śmy od zwy­kłego wytraw­nego bia­łego wina, ale po trzech butel­kach prze­szli­śmy na miej­scowy cydr, mocny i słodki zaj­za­jer, który zmu­sił nas do dwu­go­dzin­nej popo­łu­dnio­wej drzemki.

Póź­niej spę­dzi­li­śmy wie­czór w domku Gun­nara i Anny; miesz­kają kil­ka­set metrów stąd, idąc plażą w kie­runku Beg-Meil, w malow­ni­czym domku wro­śnię­tym w wydmy. Sie­dzie­li­śmy na ich tara­sie w szóstkę i znowu jedli­śmy owoce morza, wle­wa­jąc w sie­bie wino i calva­dos. Gun­nar śpie­wał, przy­gry­wa­jąc sobie na gita­rze. Taube, Beatlesi i Olle Adol­ph­son. Pró­bo­wa­li­śmy dotrzy­my­wać mu kroku, dołą­cza­jąc się tam, gdzie pamię­ta­li­śmy słowa; można było odnieść wra­że­nie, że był to zacza­ro­wany wie­czór. Gdzieś koło pół­nocy byli­śmy już tak pod­chmie­leni, że poja­wił się pomysł kąpieli nago w morzu. Entu­zja­styczny kwar­tet w oso­bach obu kobiet, Erika i Gun­nara wyru­szył w stronę morza, trzy­ma­jąc się za ramiona i wyma­chu­jąc butelką wina musu­ją­cego.

Ja i Hen­rik Oschły zosta­li­śmy w domu; powi­nie­nem oczy­wi­ście zapy­tać, czym się wła­ści­wie zaj­muje, jakimi kon­kret­nie bada­niami, ale nie mia­łem ochoty na roz­mowę. Dużo przy­jem­niej­sze było sma­ko­wa­nie calva­dosu, pale­nie papie­rosa i gapie­nie się w mrok. On pró­bo­wał nie­śmiało roz­po­cząć jakąś roz­mowę o tych czy innych cechach cha­rak­teru miesz­kań­ców depar­ta­mentu Finistère, ale ja nie bar­dzo pali­łem się do kon­wer­sa­cji. W końcu ucichł; praw­do­po­dob­nie jego zain­te­re­so­wa­nie moimi poglą­dami na temat tego czy owego było rów­nie mini­malne jak moje wzglę­dem jego opi­nii. Mimo wszystko jed­nak wydaje się, że za tą pali­sadą oschło­ści kryło się poczu­cie wła­snej war­to­ści. Sie­dzie­li­śmy tak obaj, słu­cha­jąc pokrzy­ki­wań naszych kąpią­cych się przy­ja­ciół; oczy­wi­ście on miał poważ­niej­sze powody, by nasłu­chi­wać, w końcu to jego żona, a nie moja roze­brała się do naga razem z trójką cał­kiem obcych ludzi.

Od pię­ciu lat nie mam żony i cza­sami za nią tęsk­nię, ale rzadko.

Kiedy powró­cili z kąpieli, owi­nięci pru­de­ryj­nie udra­po­wa­nymi ręcz­ni­kami, ich wesoły nastrój się ulot­nił; odnio­słem wręcz wra­że­nie, że łączy ich jakaś tajem­nica.

Że coś się wyda­rzyło i teraz to ukry­wają.

Ale może to tylko alko­hol i zmę­cze­nie. Musiało im być zimno; w czerwcu woda w Atlan­tyku ma znacz­nie poni­żej dwu­dzie­stu stopni. Po pół­go­dzi­nie wyru­szy­li­śmy z powro­tem od domu. Kiedy wędro­wa­li­śmy z Eri­kiem wzdłuż plaży, miał duże trud­no­ści z utrzy­ma­niem się na nogach, a po prze­kro­cze­niu progu domu zasnął, zrzu­ca­jąc tylko san­dały.

Ja nato­miast czuję zadzi­wia­jącą jasność umy­słu. Zdol­no­ści ana­li­tyczne. Słowa i myśli stały się tak wyra­zi­ste, jak to moż­liwe tylko nocą – w nie­które noce. W oddali sły­chać ocean, jest cie­pło, pew­nie ze dwa­dzie­ścia pięć stopni. Owady ude­rzają z sykiem o lampę, zapa­lam gau­lo­ise’a i piję ostatni dzi­siaj kie­li­szek. Erik śpi przy otwar­tym oknie; sły­szę jego gło­śne chra­pa­nie, w jego żyłach płyną przy­naj­mniej dwa litry wina. Jest kilka minut po dru­giej i naresz­cie mogę być sam.

Do domu Malm­gre­nów idzie się w prze­ciw­nym kie­runku, na drugą stronę cypla Mouster­lin. W sumie wzdłuż całego pasa nad­brzeż­nego jest co naj­mniej pięć­dzie­siąt domów do wyna­ję­cia – w więk­szo­ści odda­lo­nych od plaży o jakiś kilo­metr – nic więc dziw­nego, że trzy są wyna­jęte przez Szwe­dów. Jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, oni nie wynaj­mo­wali domów przez tego samego pośred­nika co Erik, ale przy­je­chali tu mniej wię­cej w tym samym cza­sie co my.

Przed nami trzy tygo­dnie poten­cjal­nych spo­tkań. Nagle uzmy­sła­wiam sobie, że myślę o Annie. Wła­ści­wie wbrew sobie widzę przed oczami jej twarz bez maki­jażu i mokre włosy po powro­cie z kąpieli. I to swo­iste poczu­cie winy. W oczach Kata­riny było coś innego, rodzaj tęsk­noty.

Powi­nie­nem był przyj­rzeć się twa­rzy Hen­rika, żeby zdo­być kon­tra­punkt, ale o tym nie pomy­śla­łem. Rola obser­wa­tora nie zawsze jest łatwa.

Życie czy śmierć nie mają zna­cze­nia, pomy­śla­łem. Nie wiem, dla­czego naszły mnie wła­śnie takie myśli.

Okruch. Jeste­śmy tylko okru­chem wiecz­no­ści.

Komen­tarz

lipiec 2007 roku

Minęło pięć lat.

A wydaje się, jakby to było pięt­na­ście lat albo pięć mie­sięcy. Ude­rza­jąca jest ela­stycz­ność czasu jako poję­cia; wszystko zależy od punktu widze­nia. Cza­sami widzę przed sobą twarz Anny tak wyraź­nie, jakby sie­działa obok mnie w tym pokoju, a w następ­nej chwili widzę całą szóstkę, włącz­nie ze mną, jakby z góry; mrówki na plaży, błą­dzące wokół w darem­nych, bez­sen­sow­nych piru­etach. W zim­nym świe­tle wiecz­no­ści – i trój­przy­mie­rzu morza, ziemi i nieba – nasza małość wydaje się wręcz śmieszna.

Tak jakby wła­ści­wie mogli sobie żyć dalej, jakby ich śmierć nie miała wystar­cza­ją­cej wagi i zna­cze­nia. A jed­nak decy­zja jest już pod­jęta i zro­bię to, co zapla­no­wa­łem. Musimy pono­sić kon­se­kwen­cje swo­ich czy­nów, ina­czej dzieło stwo­rze­nia zosta­nie zde­for­mo­wane. Należy wyko­ny­wać plany; nie ma sensu ich kwe­stio­no­wać, kiedy są już zatwier­dzone. Potra­fimy jedy­nie wyrzy­nać szcze­liny porządku w ota­cza­ją­cym nas cha­osie – na tym polega istota zobo­wią­za­nia, które spo­czywa na każ­dym z nas jako isto­cie moral­nej.

A oni na to zasłu­żyli. Bogo­wie wie­dzą, jak bar­dzo.

Pierw­szą rze­czą, jaka mnie ude­rza, jest brak prze­czuć. Tam­tego pierw­szego wie­czoru nic do mnie nie docie­rało. Sze­ścioro ludzi w swo­ich dom­kach przy plaży; mogłem spa­ko­wać ple­cak i opu­ścić wybrzeże następ­nego dnia i gdy­bym tak zro­bił, wszystko poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej.

A może ni­gdy nie mia­łem wyboru. Cie­kawe, że ta myśl przy­szła mi do głowy już w tej restau­ra­cji w Bénodet. „Zabij wszyst­kich przy stole i odejdź”. Już wtedy, w tam­tym momen­cie, jakaś część mnie rozu­miała, co zda­rzy się po tylu latach.

Już zde­cy­do­wa­łem, od kogo muszę zacząć. Kolej­ność jest tu bar­dzo istotna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: