Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Campo santo - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
12 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Campo santo - ebook

Campo Santo jest świadectwem ewolucji twórczości W.G. Sebalda: począwszy od prac literaturoznawczych, przez brawurową, wyzwoloną z gorsetu naukowości eseistykę, aż po niedającą się sklasyfikować gatunkowo prozę. Na tom składają się cztery utwory napisane do książki o Korsyce, która nigdy nie została ukończona, a także kilkanaście szkiców poświęconych postaciom takim jak Jean Améry, Bruce Chatwin, Peter Handke, Franz Kafka, Alexander Kluge czy Vladimir Nabokov.

To nieciągła opowieść o narodzinach i dojrzewaniu Sebalda jako pisarza oddającego się refleksji nad funkcjonowaniem mechanizmów pamięci, rozmytą ontologią świata i upadkiem cywilizacji. Autora Campo Santo można wręcz uznać za inkarnację anioła historii, znanego z tekstu Waltera Benjamina: „Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę”.

O autorze:

W.G. Sebald (1944–2001) – niemiecki prozaik, eseista, poeta, krytyk literacki i literaturoznawca; jeden z najwybitniejszych pisarzy europejskich drugiej połowy XX wieku. Urodził się w Wertachu w Bawarii, studiował literaturę niemiecką i angielską na uniwersytetach we Freiburgu i w szwajcarskim Fryburgu. Od roku 1966, z krótkimi przerwami, studiował i pracował w Anglii, najpierw na Uniwersytecie Manchesterskim, potem na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich (był m.in. założycielem i pierwszym dyrektorem działającego przy tamtejszej uczelni British Centre for Literary Translation). Do najważniejszych dzieł Sebalda należą tomy prozatorskie Czuję. Zawrót głowy (1990, wyd. polskie 1998), Wyjechali (1992, wyd. polskie 2005), Pierścienie Saturna (1995, wyd. polskie 2009) i Austerlitz (2001, wyd. polskie 2007); w Polsce ukazały się także wykłady Wojna powietrzna i literatura (1999, wyd. polskie 2012) oraz książka z pogranicza eseju i prozy Campo santo (2003, wyd. polskie 2014). W.G. Sebald był laureatem wielu prestiżowych nagród literackich; w ostatnich latach życia wymieniano go jako kandydata do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Zginął w wypadku samochodowym w okolicach Norwich.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-45-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mała wy­cieczka do Ajac­cio

We wrze­śniu ubie­głego roku, pod­czas dwu­ty­go­dnio­wych wa­ka­cji na Kor­syce, po­je­cha­łem pew­nego razu nie­bie­skim au­to­bu­sem li­nio­wym w dół za­chod­niego wy­brzeża do Ajac­cio, aby się tro­chę ro­zej­rzeć po tym mie­ście, o któ­rym wie­dzia­łem je­dy­nie, że tam przy­szedł na świat ce­sarz Na­po­leon. Był piękny, pro­mienny dzień, po­wiew bryzy znad mo­rza po­ru­szał lekko wit­kami palm na Place Ma­réchal Foch, w por­cie jak wielka góra lo­dowa stał śnież­no­biały sta­tek tu­ry­styczny, ja zaś, w po­czu­ciu, że je­stem wolny i swo­bodny, wę­dro­wa­łem po ulicz­kach, nie­kiedy za­cho­dzi­łem do ciem­nych, prze­past­nych bram, z pew­nym na­bo­żeń­stwem od­czy­ty­wa­łem na­zwi­ska ob­cych lo­ka­to­rów na bla­sza­nych skrzyn­kach na li­sty i pró­bo­wa­łem so­bie wy­obra­zić, jak by to było, gdy­bym miesz­kał w jed­nej z tych ka­mien­nych twierdz, za­jęty aż do końca ży­cia wy­łącz­nie stu­dio­wa­niem mi­nio­nego i mi­ja­ją­cego czasu. Po­nie­waż jed­nak nikt z nas nie może na­prawdę tylko po pro­stu so­bie być i wszy­scy mu­simy za­wsze przed­się­brać coś mniej lub bar­dziej sen­sow­nego, kieł­ku­jącą we mnie ide­alną wi­zję paru ostat­nich, nie­skrę­po­wa­nych żad­nymi obo­wiąz­kami lat wkrótce wy­parła po­trzeba za­peł­nie­nia czymś po­po­łu­dnia, i tak to, sam nie wiem jak, zna­la­złem się w hallu Mu­sée Fesch z no­tat­ni­kiem, ołów­kiem i bi­le­tem wstępu w ręce.

Jo­seph Fesch, jak prze­czy­ta­łem po­tem w swoim sta­rym Gu­ide Bleu, był sy­nem matki Le­ty­cji Bo­na­parte z jej póź­nego, dru­giego mał­żeń­stwa z pew­nym szwaj­car­skim ofi­ce­rem w służ­bie ge­nu­eń­skiej, a więc przy­rod­nim wu­jem Na­po­le­ona. W po­cząt­kach swo­jej ekle­zja­stycz­nej ka­riery spra­wo­wał po­śledni urząd ko­ścielny w Ajac­cio. Mia­no­wany wsze­lako przez sio­strzeńca ar­cy­bi­sku­pem Lyonu i am­ba­sa­do­rem przy Sto­licy Apo­stol­skiej, stał się jed­nym z naj­bar­dziej nie­na­sy­co­nych ko­lek­cjo­ne­rów sztuki w tej epoce – epoce, kiedy to ry­nek był do­słow­nie za­lany ob­ra­zami i dzie­łami, za re­wo­lu­cji po­ścią­ga­nymi z ko­ścio­łów, klasz­to­rów i pa­ła­ców, ode­bra­nymi emi­gran­tom i zdo­by­tymi przy plą­dro­wa­niu ho­len­der­skich i wło­skich miast.

Fesch za­mie­rzał ni mniej, ni wię­cej, tylko udo­ku­men­to­wać w swo­jej pry­wat­nej ko­lek­cji całą hi­sto­rię sztuki eu­ro­pej­skiej. Nie wia­domo do­kład­nie, ile ob­ra­zów fak­tycz­nie po­sia­dał, po­dobno około trzy­dzie­stu ty­sięcy. Wśród tego, co po jego śmierci w 1838 roku i po roz­ma­itych ma­chloj­kach Jó­zefa Bo­na­par­tego, który był wy­ko­nawcą te­sta­mentu, tra­fiło do spe­cjal­nie w tym celu zbu­do­wa­nego w Ajac­cio mu­zeum, znaj­duje się Ma­donna Co­sima Tury, Ma­donna pod gir­landą Bot­ti­cel­lego, Mar­twa na­tura z tu­rec­kim ko­bier­cem Pier­fran­ce­sca Cit­ta­di­niego, Owoce z pa­pugą Spa­dina, Por­tret mło­dzieńca z rę­ka­wiczką Ty­cjana i inne cu­downe ob­razy.

Naj­pięk­niej­szy owego po­po­łu­dnia wy­dał mi się pe­wien ob­raz Pie­tra Pa­oli­niego, który żył i pra­co­wał w XVII wieku w Lukce. Przed­sta­wia na ma­to­wo­czar­nym, tylko ku le­wej stro­nie prze­cho­dzą­cym w bar­dzo ciemny brąz tle może trzy­dzie­sto­let­nią ko­bietę. Ko­bieta ma wiel­kie, me­lan­cho­lijne oczy i nosi suk­nię ko­loru nocy, na­wet w za­ry­sach nie­od­ci­na­jącą się od ciem­nego oto­cze­nia, czyli wła­ści­wie nie­wi­doczną, a prze­cież obecną każ­dym fał­dem i za­ła­ma­niem ma­te­riału. Jej szyję ota­cza na­szyj­nik z pe­reł. Prawą ręką obej­muje opie­kuń­czo có­reczkę, która stoi przed nią bo­kiem, zwró­cona ku skra­jowi ob­razu, ale po­ważną twarz, zda­wa­łoby się, ze śla­dami le­d­wie obe­schłych łez, ob­raca w kie­runku wi­dza jak gdyby z nie­mym wy­zwa­niem. Dziew­czynka ma na so­bie ce­gla­sto­czer­woną suk­nię, czer­wony strój nosi też naj­wy­żej trzy­ca­lowy żoł­nie­rzyk-lalka, któ­rego dziew­czynka wy­ciąga w na­szą stronę, czy to dla upa­mięt­nie­nia ojca bę­dą­cego na wy­pra­wie wo­jen­nej, czy to dla obrony przed na­szym złym spoj­rze­niem. Długo sta­łem przed tym po­dwój­nym por­tre­tem i wi­dzia­łem ujętą w nim, jak mi się wtedy wy­da­wało, całą nie­zgłę­bioną nie­dolę ży­cia.

Nim opu­ści­łem mu­zeum, zsze­dłem jesz­cze do su­te­reny, gdzie wy­sta­wiony jest zbiór na­po­le­oń­skich pa­mią­tek i de­wo­cjo­na­liów. Są tam ozdo­bione głową i ini­cja­łami Na­po­le­ona no­żyki do otwie­ra­nia li­stów, pie­czątki, noże sprę­ży­nowe, ta­ba­kierki i puszki na ty­toń, mi­nia­tury wszyst­kich krew­nych i mnó­stwa po­tom­ków, syl­wetki i bi­skwi­towe me­da­liony, stru­sie jajo z wy­ma­lo­waną sceną egip­ską, ta­le­rze z barw­nej ma­jo­liki, por­ce­la­nowe fi­li­żanki, gip­sowe po­pier­sia, ala­ba­strowe fi­gurki, od­lany z brązu Na­po­leon na wiel­błą­dzie oraz, pod szkla­nym klo­szem pra­wie wy­so­ko­ści czło­wieka, kro­jem przy­po­mi­na­jąca frak, nad­je­dzona przez mole mun­du­rowa kurtka z czer­wo­nymi la­mów­kami i dwu­na­stoma mo­sięż­nymi gu­zi­kami – „L’ha­bit d’un co­lo­nel des Chas­seurs de la Garde, que porta Na­po­léon Ier”.

Poza tym można obej­rzeć liczne wy­ko­nane z ka­mie­nia my­dla­nego i ko­ści sło­nio­wej po­sążki ce­sa­rza, które uka­zują go w zna­nych po­zach, naj­pierw wiel­ko­ści około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, a po­tem co­raz to mniej­sze, aż wła­ści­wie nic już nie wi­dać, tylko ślepą plamkę bieli, może ga­snący punkt zbiegu hi­sto­rii ludz­ko­ści. Jedna z tych mi­ni­fi­gu­rek przed­sta­wia Na­po­le­ona po ab­dy­ka­cji „sur le ro­cher de l’île de Sa­inte-Hélène”. Na­po­leon, nie więk­szy od ziarnka gro­chu, w płasz­czu i trój­gra­nia­stym ka­pe­lu­szu, sie­dzi w po­zy­cji ka­wa­le­ryj­skiej na sto­łeczku, który umiesz­czony jest na czubku fak­tycz­nie po­cho­dzą­cego z wy­spy odłamka tufu, i ze zmarsz­czoną brwią pa­trzy w dal. Na pewno nie było mu słodko, tam, po­śród pust­ko­wia Atlan­tyku, i mu­siało mu bra­ko­wać pod­niet mi­nio­nego ży­cia, zwłasz­cza że, jak się zdaje, na nie­licz­nych wier­nych dru­hach, któ­rzy to­wa­rzy­szyli mu w osa­mot­nie­niu, też nie można było po­le­gać.

Ta­kie wnio­ski na­su­wałby przy­naj­mniej opu­bli­ko­wany w dniu mo­jej wi­zyty w Mu­sée Fesch ar­ty­kuł w „Corse-Ma­tin”, w któ­rym nie­jaki pro­fe­sor René Maury twier­dzi, że prze­pro­wa­dzone w la­bo­ra­to­riach FBI ba­da­nia kilku wło­sów z głowy ce­sa­rza do­wo­dzą nie­zbi­cie, „que Na­po­léon a len­te­ment été em­po­isonné à l’ar­se­nic à Sa­inte-Hélène, en­tre 1817 et 1821, par l’un de ses com­pa­gnons d’exil, le comte de Mon­tho­lon, sur l’in­sti­ga­tion de sa femme Al­bine qui était de­ve­nue la ma­îtresse de l’em­pe­reur et s’est tro­uvée en­ce­inte de lui”. Nie wiem do­prawdy, co na­leży są­dzić o ta­kich hi­sto­riach. Wszak mit Na­po­le­ona zro­dził naj­prze­dziw­niej­sze opo­wie­ści, za­wsze po­wo­łu­jące się na nie­od­parte fakty. Kafka na przy­kład opo­wiada, że 11 li­sto­pada 1911 roku był w Ru­dol­fi­num na con­férence, któ­rej te­ma­tem była la légende de Na­po­léon, i że nie­jaki Ri­che­pin, krzepki pięć­dzie­się­cio­la­tek o szczu­płej ta­lii i na­stro­szo­nej kę­dzie­rzawo, a za­ra­zem przy­le­ga­ją­cej do czaszki fry­zu­rze na mo­dłę Dau­deta, twier­dził mię­dzy in­nymi, ja­koby daw­niej co roku otwie­rano grób Na­po­le­ona, aby de­fi­lu­jący przed nim in­wa­li­dzi mo­gli uj­rzeć za­bal­sa­mo­wa­nego ce­sa­rza. Ale jako że jego twarz była już nieco obrzmiała i zie­lon­kawa, po­tem zwy­czaj do­rocz­nego otwie­ra­nia grobu za­rzu­cono. Sam Ri­che­pin jed­nak, pi­sze Kafka, wi­dział jesz­cze mar­twego ce­sa­rza, trzy­many na ręku przez stry­jecz­nego dziadka, który swego czasu słu­żył w Afryce i dla któ­rego ko­men­dant spe­cjal­nie po­le­cił otwo­rzyć grób. Zresztą con­férence, jak czy­tamy da­lej w za­pi­sku Kafki, za­koń­czyła się przy­sięgą pre­le­genta, że na­wet za ty­siąc lat każdy okruch jego zwłok, gdyby miał świa­do­mość, go­tów byłby po­dą­żyć na we­zwa­nie Na­po­le­ona.

Opu­ściw­szy mu­zeum kar­dy­nała Fe­scha, przez czas ja­kiś sie­dzia­łem na ka­mien­nej ławce przy Place Le­ti­zia, który wła­ści­wie jest tylko nie­du­żym, po­ło­żo­nym mię­dzy wy­so­kimi do­mami, za­drze­wio­nym skwer­kiem, gdzie eu­ka­lip­tusy i ole­an­dry, palmy, drzewka lau­rowe i mirty two­rzą oazę w środku mia­sta. Że­la­zne szta­chety od­dzie­lają skwe­rek od ulicy, a po dru­giej stro­nie wznosi się biało tyn­ko­wana fa­sada Casa Bo­na­parte. Cho­rą­giew Re­pu­bliki po­wie­wała nad bramą, przez którą dość zwar­tym stru­mie­niem wcho­dzili i wy­cho­dzili zwie­dza­jący. Ho­len­drzy, Niemcy, Bel­go­wie, Fran­cuzi, Au­striacy, Włosi, a raz cała grupa bar­dzo dys­tyn­go­wa­nych sta­rych Ja­poń­czy­ków. Więk­szość z nich już od­pły­nęła i po­po­łu­dnie do­bie­gało kresu, gdy wresz­cie wsze­dłem do bu­dynku. Ciem­nawy hall był opu­sto­szały. Na­wet sta­no­wi­sko przy ka­sie wy­da­wało się pu­ste. Do­piero kiedy sta­ną­łem tuż przy la­dzie i wła­śnie się­ga­łem po jedną z wy­sta­wio­nych tam wi­do­kó­wek, do­strze­głem, że za ladą, na obi­tym czarną skórą, od­chy­lo­nym w tył biu­ro­wym krze­śle sie­dzi – a można by bez mała po­wie­dzieć: leży – młoda ko­bieta.

Trzeba było wręcz za­pu­ścić wzrok po­nad kra­wę­dzią lady, aby ją zo­ba­czyć, i to spoj­rze­nie na ka­sjerkę Casa Bo­na­parte, praw­do­po­dob­nie wy­po­czy­wa­jącą tylko po dłu­gim sta­niu i może przy­sy­pia­jącą, było jedną z owych dziw­nie roz­cią­gnię­tych w cza­sie chwil, które pa­mięta się jesz­cze po la­tach. Gdy ka­sjerka się pod­nio­sła, oka­zało się, że jest to dama bar­dzo słusz­nej po­stury. Można było ją so­bie wy­obra­zić na sce­nie ope­ro­wej, jak wy­czer­pana dra­ma­tem swego ży­cia, śpiewa La­scia­temi mo­rire albo ja­kąś inną fi­nalną arię. Da­leko oso­bliw­sze niż sko­ja­rze­nie z ope­rową diwą było jed­nak jej wi­doczne do­piero w na­stęp­nej chwili, po­tem zaś tym bar­dziej zdu­mie­wa­jące po­do­bień­stwo do ce­sa­rza Fran­cu­zów, w któ­rego domu ro­dzin­nym spra­wo­wała straż.

Miała tę samą okrą­głą twarz, te same duże, wy­łu­pia­ste oczy, te same opa­da­jące ko­smy­kami na czoło płowe włosy. Gdy wrę­czyła mi bi­let i zo­rien­to­wała się, że nie mogę ode­rwać od niej oczu, uśmiech­nęła się do mnie wy­ro­zu­miale i rze­kła gło­sem wręcz uwo­dzi­ciel­skim, że zwie­dza­nie domu za­czyna się od dru­giej kon­dy­gna­cji. Wsze­dłem po czar­nych mar­mu­ro­wych scho­dach i zdu­mia­łem się nie­mało, gdy na gór­nym po­de­ście przy­jęła mnie ko­lejna dama, która naj­wy­raź­niej rów­nież wy­wo­dziła się z li­nii na­po­le­oń­skiej bądź też ja­koś przy­po­mi­nała mi Mas­sénę albo Macka, albo jesz­cze któ­re­goś z owych le­gen­dar­nych mar­szał­ków fran­cu­skich, pew­nie dla­tego że za­wsze wy­obra­ża­łem ich so­bie jako ród ka­rzeł­ko­wa­tych he­ro­sów.

Dama, która ocze­ki­wała mnie u góry scho­dów, od­zna­czała się mia­no­wi­cie ude­rza­jąco ni­skim wzro­stem, które to wra­że­nie spo­tę­go­wane było jesz­cze przez krótką szyję i bar­dzo krót­kie, le­dwo się­ga­jące bio­der ręce. Po­nadto no­siła na so­bie ze­staw tri­co­lore: nie­bie­ską spód­nicę, białą bluzkę i czer­wony, opi­na­jący ta­lię pa­sek, któ­rego ma­sywna klamra o mo­sięż­nym po­ły­sku zde­cy­do­wa­nie miała w so­bie coś woj­sko­wego. Gdy do­tar­łem na naj­wyż­szy sto­pień, mar­szał­kini cof­nęła się w pół­ob­ro­cie i rze­kła: „Bon­jour mon­sieur”, z tym sa­mym lekko iro­nicz­nym uśmie­chem, da­jąc mi, jak są­dzi­łem, do zro­zu­mie­nia, że wie o wiele wię­cej, niż mógł­bym przy­pusz­czać. Co­kol­wiek skon­ster­no­wany nie­wy­tłu­ma­czal­nym spo­tka­niem z tymi dwiema dys­kret­nymi wy­słan­nicz­kami prze­szło­ści, przez ja­kiś czas wę­dro­wa­łem na chy­bił tra­fił po po­ko­jach, zsze­dłem na pierw­sze pię­tro i znowu wró­ci­łem na dru­gie. Ele­menty wy­po­sa­że­nia i eks­po­naty do­piero stop­niowo i po­woli za­częły mi się skła­dać w ca­łość.

Ogól­nie wszystko wy­glą­dało tak, jak to opi­sał Flau­bert w swoim kor­sy­kań­skim dzien­niku po­dróży: ra­czej skromne po­koje urzą­dzone w gu­ście Re­pu­bliki, kilka świecz­ni­ków i lu­ster z we­nec­kiego szkła, z cza­sem po­pstrzo­nych pla­mami i ośle­płych; ła­godny pół­cień, bo tak jak wtedy, gdy go­ścił tu Flau­bert, skrzy­dła wy­so­kich okien były wpraw­dzie roz­warte na oścież, ale okien­nice z ciem­no­zie­lo­nych desz­czu­łek przy­mknięto. Świa­tło sło­neczne kła­dło się pa­sia­stymi smu­gami na dę­bo­wym par­kie­cie. Było tak, jakby od tam­tego czasu nie mi­nęła ani go­dzina. Z rze­czy wspo­mnia­nych przez Flau­berta bra­ko­wało tylko ce­sar­skiego płasz­cza ze zło­tymi psz­czo­łami, który wy­nu­rzał się z chia­ro­scuro przed jego oczyma. W ga­blo­tach spo­czy­wały do­ku­menty ro­dzinne, wy­pi­sane ozdob­nymi li­te­rami, dwie strzelby my­śliw­skie Carla Bo­na­par­tego, kilka pi­sto­le­tów i flo­ret.

Na ścia­nach wi­siały ka­mee i inne mi­nia­tury, sze­reg ko­lo­ro­wa­nych sta­lo­ry­tów przed­sta­wia­ją­cych bi­twy pod Fry­dlan­dem, Ma­rengo i Au­ster­litz oraz, w cięż­kich, po­kry­tych płat­kami złota ra­mach, drzewo ge­ne­alo­giczne ro­dziny Bo­na­par­tów, przed któ­rym na ko­niec się za­trzy­ma­łem. Na błę­kit­nym tle wy­strze­lał z bru­nat­nej ziemi ogromny dąb, na któ­rego ko­na­rach i ga­łę­ziach za­wie­szone były białe, wy­cięte z pa­pieru ob­łoczki, z wy­pi­sa­nymi imio­nami i da­tami ży­cia ogółu człon­ków ro­dziny ce­sar­skiej i póź­niej­szych na­po­le­oni­dów. Byli tu zgro­ma­dzeni wszy­scy, król Ne­apolu, król Rzymu i król West­fa­lii, Ma­rianna Eliza, Ma­ria Anun­cjata i Ma­ria Pau­lina, naj­ra­do­śniej­sza i naj­pięk­niej­sza z sied­miorga ro­dzeń­stwa, nie­szczę­sny książę Re­ich­stadtu, or­ni­to­log i ich­tio­log Ka­rol Lu­cjan, Plon-Plon, syn Hie­ro­nima i Ma­tyldy Le­ty­cji, jego córka, trzeci Na­po­leon, ten z wą­sami jak sznu­reczki, Bo­na­par­to­wie z Bal­ti­more i jesz­cze wielu in­nych.

Nie­po­strze­że­nie, za­pewne za­uwa­żyw­szy moją wy­raźną fa­scy­na­cję tym ge­ne­alo­gicz­nym dzie­łem sztuki, po­de­szła do mnie mar­szał­kini Ney i na­boż­nym szep­tem rze­kła, że ta créa­tion uni­que wy­ko­nana zo­stała pod ko­niec ubie­głego stu­le­cia przez córkę pew­nego no­ta­riu­sza i wiel­kiego ad­mi­ra­tora Na­po­le­ona w Corte. Li­ście i ło­dygi kwia­tów, wśród któ­rych dla ozdoby umiesz­czono parę mo­tyli, w dole ob­razu, po­wie­działa mar­szał­kini, to au­ten­tyczne za­su­szone ro­śliny z ma­kii, roj­niki, mirty i roz­ma­ryn, a ciemny, węź­la­sty pień, który od­cina się wy­pu­kło od błę­kit­nego tła, uple­ciony zo­stał z wło­sów dziew­czyny, która czy to z mi­ło­ści do ce­sa­rza, czy z mi­ło­ści do ojca, mu­siała spę­dzić nad tą ro­botą nie­skoń­czone go­dziny.

Z sza­cun­kiem po­ki­wa­łem głową na to wy­ja­śnie­nie i przez dłuż­szy czas jesz­cze tkwi­łem w miej­scu, nim się od­wró­ci­łem i opu­ści­łem salę, scho­dząc na pierw­sze pię­tro, gdzie ro­dzina Bo­na­par­tów miesz­kała od czasu przy­by­cia do Ajac­cio. Oj­ciec Na­po­le­ona, Carlo Bo­na­parte, który był se­kre­ta­rzem Pa­squ­ale Pa­oliego, po klę­sce, jaką pa­trioci po­nie­śli w nie­rów­nej walce z woj­skami fran­cu­skimi, ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa udał się do nad­brzeż­nego mia­sta. Wraz z Le­ty­cją, która wów­czas no­siła już w swoim ło­nie Na­po­le­ona, ru­szył przez gór­skie pust­ko­wia i wą­wozy in­te­rioru i wy­obra­żam so­bie, że dwie drobne osoby ja­dące na osioł­kach po­śród ma­je­sta­tycz­nej pa­no­ramy albo przy­cup­nięte sa­mot­nie w ciemną noc przy ogieńku mu­siały wy­glą­dać jak Ma­ria i Jó­zef na któ­rymś z licz­nych przed­sta­wień ucieczki do Egiptu. W każ­dym ra­zie ta dra­ma­tyczna po­dróż, je­śli wie­rzyć teo­rii o do­świad­cze­niu pre­na­tal­nym, tłu­ma­czy coś nie­coś z cha­rak­teru póź­niej­szego ce­sa­rza, nie na ostatku rów­nież to, że za­wsze za­ła­twiał wszystko z pew­nym nad­mia­rem po­śpie­chu, na przy­kład sprawę wła­snych na­ro­dzin, kiedy to tak gwał­tow­nie parł na­przód, że Le­ty­cja nie do­tarła na po­sła­nie po­łoż­nicy i zmu­szona była wy­dać go na świat na so­fie w tak zwa­nym żół­tym po­koju.

Może na pa­miątkę tych god­nych uwagi oko­licz­no­ści, na­zna­cza­ją­cych po­czątki jego drogi ży­cio­wej, Na­po­leon po­da­ro­wał póź­niej uwiel­bia­nej matce rzeź­bioną z ko­ści sło­nio­wej bo­żo­na­ro­dze­niową szopkę w dość wąt­pli­wym gu­ście, która do dziś wy­sta­wiona jest w Casa Bo­na­parte. Wpraw­dzie ani Le­ty­cji, ani Car­lowi w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych, kiedy przy­sto­so­wy­wano się do no­wego re­żimu, nie śniło się, że dzieci, co­dzien­nie za­sia­da­jące wraz z nimi wo­kół stołu w ja­dalni, awan­sują kie­dyś do rangi kró­lów i kró­lo­wych i że wła­śnie ten naj­więk­szy za­wa­diaka, wiecz­nie wi­kła­jący się w uliczne awan­tury ri­bu­lione, bę­dzie kie­dyś no­sił ko­ronę ogrom­nego, roz­cią­ga­ją­cego się nie­mal na całą Eu­ropę ce­sar­stwa.

Ale cóż mo­żemy z góry wie­dzieć o prze­biegu hi­sto­rii, która roz­wija się we­dle ja­kie­goś nie­do­stęp­nego żad­nej lo­gice prawa i nie­raz w de­cy­du­ją­cym mo­men­cie zmie­nia kie­ru­nek pod wpły­wem bła­ho­stek bez zna­cze­nia, jak le­dwo wy­czu­walny po­dmuch po­wie­trza, opa­da­jący na zie­mię liść albo spoj­rze­nie sprzę­ga­jące dwie pary oczu po­przez ludzką ciżbę. Na­wet pa­trząc wstecz, nie umiemy roz­po­znać, jak to na­prawdę było przed­tem i jak do­szło do tego czy owego zda­rze­nia z dzie­jów po­wszech­nych. Naj­do­kład­niej­sza wie­dza o prze­szło­ści nie bę­dzie bliż­sza prawdy, nie­uchwyt­nej dla żad­nej wy­obraźni, niż na przy­kład twier­dze­nie tak ab­sur­dalne jak to, które kie­dyś przed­ło­żył mi pe­wien za­miesz­kały w bel­gij­skiej sto­licy, od dzie­siąt­ków lat za­jęty ba­da­niami nad Na­po­le­onem, dy­le­tant na­zwi­skiem Al­fonse Huy­ghens, a zgod­nie z któ­rym wszyst­kie prze­wroty spo­wo­do­wane w eu­ro­pej­skich kra­jach i pań­stwach przez ce­sa­rza Fran­cu­zów tłu­ma­czyć na­leży po pro­stu jego dal­to­ni­zmem, unie­moż­li­wia­ją­cym od­róż­nia­nie ko­loru czer­wo­nego od zie­lo­nego. To­też, we­dle bel­gij­skiego ba­da­cza, im wię­cej krwi lało się na polu bi­twy, tym wię­cej świeżo po­ra­sta­ją­cej trawy wi­dział wo­kół sie­bie Na­po­leon.

W po­rze wie­czor­nej spa­ce­ro­wa­łem po Co­urs Na­po­léon, a po­tem prze­sie­dzia­łem dwie go­dziny w ma­łej knajpce nie­da­leko Gare Ma­ri­time, wpa­trzony w biały sta­tek. Przy ka­wie stu­dio­wa­łem ogło­sze­nia w lo­kal­nej ga­ze­cie i za­sta­na­wia­łem się, czyby nie pójść do kina. Bo lu­bię cho­dzić do kina w ob­cych mia­stach. Ale Judge Dredd w Em­pire,USS Ala­bama w Bo­na­parte i L’amour à tout prix w Le­ty­cji nie wy­da­wały mi się wła­ści­wym za­koń­cze­niem tego dnia. To­też koło dzie­sią­tej by­łem znów w ho­telu, w któ­rym za­kwa­te­ro­wa­łem się póź­nym przed­po­łu­dniem. Otwo­rzy­łem sze­roko okna i wy­glą­da­łem na da­chy mia­sta. Na uli­cach tęt­nił jesz­cze ruch, ale po­tem na­gle zro­biło się cał­kiem ci­cho, na kilka se­kund, aż, naj­wy­raź­niej le­d­wie o parę ulic da­lej, z krót­kim, su­chym ło­sko­tem eks­plo­do­wała bomba, co wszak na Kor­syce czę­sto się zda­rza. Po­ło­ży­łem się i wkrótce za­sną­łem, z dźwię­kiem klak­so­nów i sy­ren w uszach.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: