- W empik go
Campo santo - ebook
Campo santo - ebook
Campo Santo jest świadectwem ewolucji twórczości W.G. Sebalda: począwszy od prac literaturoznawczych, przez brawurową, wyzwoloną z gorsetu naukowości eseistykę, aż po niedającą się sklasyfikować gatunkowo prozę. Na tom składają się cztery utwory napisane do książki o Korsyce, która nigdy nie została ukończona, a także kilkanaście szkiców poświęconych postaciom takim jak Jean Améry, Bruce Chatwin, Peter Handke, Franz Kafka, Alexander Kluge czy Vladimir Nabokov.
To nieciągła opowieść o narodzinach i dojrzewaniu Sebalda jako pisarza oddającego się refleksji nad funkcjonowaniem mechanizmów pamięci, rozmytą ontologią świata i upadkiem cywilizacji. Autora Campo Santo można wręcz uznać za inkarnację anioła historii, znanego z tekstu Waltera Benjamina: „Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę”.
O autorze:
W.G. Sebald (1944–2001) – niemiecki prozaik, eseista, poeta, krytyk literacki i literaturoznawca; jeden z najwybitniejszych pisarzy europejskich drugiej połowy XX wieku. Urodził się w Wertachu w Bawarii, studiował literaturę niemiecką i angielską na uniwersytetach we Freiburgu i w szwajcarskim Fryburgu. Od roku 1966, z krótkimi przerwami, studiował i pracował w Anglii, najpierw na Uniwersytecie Manchesterskim, potem na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich (był m.in. założycielem i pierwszym dyrektorem działającego przy tamtejszej uczelni British Centre for Literary Translation). Do najważniejszych dzieł Sebalda należą tomy prozatorskie Czuję. Zawrót głowy (1990, wyd. polskie 1998), Wyjechali (1992, wyd. polskie 2005), Pierścienie Saturna (1995, wyd. polskie 2009) i Austerlitz (2001, wyd. polskie 2007); w Polsce ukazały się także wykłady Wojna powietrzna i literatura (1999, wyd. polskie 2012) oraz książka z pogranicza eseju i prozy Campo santo (2003, wyd. polskie 2014). W.G. Sebald był laureatem wielu prestiżowych nagród literackich; w ostatnich latach życia wymieniano go jako kandydata do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Zginął w wypadku samochodowym w okolicach Norwich.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66257-45-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We wrześniu ubiegłego roku, podczas dwutygodniowych wakacji na Korsyce, pojechałem pewnego razu niebieskim autobusem liniowym w dół zachodniego wybrzeża do Ajaccio, aby się trochę rozejrzeć po tym mieście, o którym wiedziałem jedynie, że tam przyszedł na świat cesarz Napoleon. Był piękny, promienny dzień, powiew bryzy znad morza poruszał lekko witkami palm na Place Maréchal Foch, w porcie jak wielka góra lodowa stał śnieżnobiały statek turystyczny, ja zaś, w poczuciu, że jestem wolny i swobodny, wędrowałem po uliczkach, niekiedy zachodziłem do ciemnych, przepastnych bram, z pewnym nabożeństwem odczytywałem nazwiska obcych lokatorów na blaszanych skrzynkach na listy i próbowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym mieszkał w jednej z tych kamiennych twierdz, zajęty aż do końca życia wyłącznie studiowaniem minionego i mijającego czasu. Ponieważ jednak nikt z nas nie może naprawdę tylko po prostu sobie być i wszyscy musimy zawsze przedsiębrać coś mniej lub bardziej sensownego, kiełkującą we mnie idealną wizję paru ostatnich, nieskrępowanych żadnymi obowiązkami lat wkrótce wyparła potrzeba zapełnienia czymś popołudnia, i tak to, sam nie wiem jak, znalazłem się w hallu Musée Fesch z notatnikiem, ołówkiem i biletem wstępu w ręce.
Joseph Fesch, jak przeczytałem potem w swoim starym Guide Bleu, był synem matki Letycji Bonaparte z jej późnego, drugiego małżeństwa z pewnym szwajcarskim oficerem w służbie genueńskiej, a więc przyrodnim wujem Napoleona. W początkach swojej eklezjastycznej kariery sprawował pośledni urząd kościelny w Ajaccio. Mianowany wszelako przez siostrzeńca arcybiskupem Lyonu i ambasadorem przy Stolicy Apostolskiej, stał się jednym z najbardziej nienasyconych kolekcjonerów sztuki w tej epoce – epoce, kiedy to rynek był dosłownie zalany obrazami i dziełami, za rewolucji pościąganymi z kościołów, klasztorów i pałaców, odebranymi emigrantom i zdobytymi przy plądrowaniu holenderskich i włoskich miast.
Fesch zamierzał ni mniej, ni więcej, tylko udokumentować w swojej prywatnej kolekcji całą historię sztuki europejskiej. Nie wiadomo dokładnie, ile obrazów faktycznie posiadał, podobno około trzydziestu tysięcy. Wśród tego, co po jego śmierci w 1838 roku i po rozmaitych machlojkach Józefa Bonapartego, który był wykonawcą testamentu, trafiło do specjalnie w tym celu zbudowanego w Ajaccio muzeum, znajduje się Madonna Cosima Tury, Madonna pod girlandą Botticellego, Martwa natura z tureckim kobiercem Pierfrancesca Cittadiniego, Owoce z papugą Spadina, Portret młodzieńca z rękawiczką Tycjana i inne cudowne obrazy.
Najpiękniejszy owego popołudnia wydał mi się pewien obraz Pietra Paoliniego, który żył i pracował w XVII wieku w Lukce. Przedstawia na matowoczarnym, tylko ku lewej stronie przechodzącym w bardzo ciemny brąz tle może trzydziestoletnią kobietę. Kobieta ma wielkie, melancholijne oczy i nosi suknię koloru nocy, nawet w zarysach nieodcinającą się od ciemnego otoczenia, czyli właściwie niewidoczną, a przecież obecną każdym fałdem i załamaniem materiału. Jej szyję otacza naszyjnik z pereł. Prawą ręką obejmuje opiekuńczo córeczkę, która stoi przed nią bokiem, zwrócona ku skrajowi obrazu, ale poważną twarz, zdawałoby się, ze śladami ledwie obeschłych łez, obraca w kierunku widza jak gdyby z niemym wyzwaniem. Dziewczynka ma na sobie ceglastoczerwoną suknię, czerwony strój nosi też najwyżej trzycalowy żołnierzyk-lalka, którego dziewczynka wyciąga w naszą stronę, czy to dla upamiętnienia ojca będącego na wyprawie wojennej, czy to dla obrony przed naszym złym spojrzeniem. Długo stałem przed tym podwójnym portretem i widziałem ujętą w nim, jak mi się wtedy wydawało, całą niezgłębioną niedolę życia.
Nim opuściłem muzeum, zszedłem jeszcze do sutereny, gdzie wystawiony jest zbiór napoleońskich pamiątek i dewocjonaliów. Są tam ozdobione głową i inicjałami Napoleona nożyki do otwierania listów, pieczątki, noże sprężynowe, tabakierki i puszki na tytoń, miniatury wszystkich krewnych i mnóstwa potomków, sylwetki i biskwitowe medaliony, strusie jajo z wymalowaną sceną egipską, talerze z barwnej majoliki, porcelanowe filiżanki, gipsowe popiersia, alabastrowe figurki, odlany z brązu Napoleon na wielbłądzie oraz, pod szklanym kloszem prawie wysokości człowieka, krojem przypominająca frak, nadjedzona przez mole mundurowa kurtka z czerwonymi lamówkami i dwunastoma mosiężnymi guzikami – „L’habit d’un colonel des Chasseurs de la Garde, que porta Napoléon Ier”.
Poza tym można obejrzeć liczne wykonane z kamienia mydlanego i kości słoniowej posążki cesarza, które ukazują go w znanych pozach, najpierw wielkości około dziesięciu centymetrów, a potem coraz to mniejsze, aż właściwie nic już nie widać, tylko ślepą plamkę bieli, może gasnący punkt zbiegu historii ludzkości. Jedna z tych minifigurek przedstawia Napoleona po abdykacji „sur le rocher de l’île de Sainte-Hélène”. Napoleon, nie większy od ziarnka grochu, w płaszczu i trójgraniastym kapeluszu, siedzi w pozycji kawaleryjskiej na stołeczku, który umieszczony jest na czubku faktycznie pochodzącego z wyspy odłamka tufu, i ze zmarszczoną brwią patrzy w dal. Na pewno nie było mu słodko, tam, pośród pustkowia Atlantyku, i musiało mu brakować podniet minionego życia, zwłaszcza że, jak się zdaje, na nielicznych wiernych druhach, którzy towarzyszyli mu w osamotnieniu, też nie można było polegać.
Takie wnioski nasuwałby przynajmniej opublikowany w dniu mojej wizyty w Musée Fesch artykuł w „Corse-Matin”, w którym niejaki profesor René Maury twierdzi, że przeprowadzone w laboratoriach FBI badania kilku włosów z głowy cesarza dowodzą niezbicie, „que Napoléon a lentement été empoisonné à l’arsenic à Sainte-Hélène, entre 1817 et 1821, par l’un de ses compagnons d’exil, le comte de Montholon, sur l’instigation de sa femme Albine qui était devenue la maîtresse de l’empereur et s’est trouvée enceinte de lui”. Nie wiem doprawdy, co należy sądzić o takich historiach. Wszak mit Napoleona zrodził najprzedziwniejsze opowieści, zawsze powołujące się na nieodparte fakty. Kafka na przykład opowiada, że 11 listopada 1911 roku był w Rudolfinum na conférence, której tematem była la légende de Napoléon, i że niejaki Richepin, krzepki pięćdziesięciolatek o szczupłej talii i nastroszonej kędzierzawo, a zarazem przylegającej do czaszki fryzurze na modłę Daudeta, twierdził między innymi, jakoby dawniej co roku otwierano grób Napoleona, aby defilujący przed nim inwalidzi mogli ujrzeć zabalsamowanego cesarza. Ale jako że jego twarz była już nieco obrzmiała i zielonkawa, potem zwyczaj dorocznego otwierania grobu zarzucono. Sam Richepin jednak, pisze Kafka, widział jeszcze martwego cesarza, trzymany na ręku przez stryjecznego dziadka, który swego czasu służył w Afryce i dla którego komendant specjalnie polecił otworzyć grób. Zresztą conférence, jak czytamy dalej w zapisku Kafki, zakończyła się przysięgą prelegenta, że nawet za tysiąc lat każdy okruch jego zwłok, gdyby miał świadomość, gotów byłby podążyć na wezwanie Napoleona.
Opuściwszy muzeum kardynała Fescha, przez czas jakiś siedziałem na kamiennej ławce przy Place Letizia, który właściwie jest tylko niedużym, położonym między wysokimi domami, zadrzewionym skwerkiem, gdzie eukaliptusy i oleandry, palmy, drzewka laurowe i mirty tworzą oazę w środku miasta. Żelazne sztachety oddzielają skwerek od ulicy, a po drugiej stronie wznosi się biało tynkowana fasada Casa Bonaparte. Chorągiew Republiki powiewała nad bramą, przez którą dość zwartym strumieniem wchodzili i wychodzili zwiedzający. Holendrzy, Niemcy, Belgowie, Francuzi, Austriacy, Włosi, a raz cała grupa bardzo dystyngowanych starych Japończyków. Większość z nich już odpłynęła i popołudnie dobiegało kresu, gdy wreszcie wszedłem do budynku. Ciemnawy hall był opustoszały. Nawet stanowisko przy kasie wydawało się puste. Dopiero kiedy stanąłem tuż przy ladzie i właśnie sięgałem po jedną z wystawionych tam widokówek, dostrzegłem, że za ladą, na obitym czarną skórą, odchylonym w tył biurowym krześle siedzi – a można by bez mała powiedzieć: leży – młoda kobieta.
Trzeba było wręcz zapuścić wzrok ponad krawędzią lady, aby ją zobaczyć, i to spojrzenie na kasjerkę Casa Bonaparte, prawdopodobnie wypoczywającą tylko po długim staniu i może przysypiającą, było jedną z owych dziwnie rozciągniętych w czasie chwil, które pamięta się jeszcze po latach. Gdy kasjerka się podniosła, okazało się, że jest to dama bardzo słusznej postury. Można było ją sobie wyobrazić na scenie operowej, jak wyczerpana dramatem swego życia, śpiewa Lasciatemi morire albo jakąś inną finalną arię. Daleko osobliwsze niż skojarzenie z operową diwą było jednak jej widoczne dopiero w następnej chwili, potem zaś tym bardziej zdumiewające podobieństwo do cesarza Francuzów, w którego domu rodzinnym sprawowała straż.
Miała tę samą okrągłą twarz, te same duże, wyłupiaste oczy, te same opadające kosmykami na czoło płowe włosy. Gdy wręczyła mi bilet i zorientowała się, że nie mogę oderwać od niej oczu, uśmiechnęła się do mnie wyrozumiale i rzekła głosem wręcz uwodzicielskim, że zwiedzanie domu zaczyna się od drugiej kondygnacji. Wszedłem po czarnych marmurowych schodach i zdumiałem się niemało, gdy na górnym podeście przyjęła mnie kolejna dama, która najwyraźniej również wywodziła się z linii napoleońskiej bądź też jakoś przypominała mi Massénę albo Macka, albo jeszcze któregoś z owych legendarnych marszałków francuskich, pewnie dlatego że zawsze wyobrażałem ich sobie jako ród karzełkowatych herosów.
Dama, która oczekiwała mnie u góry schodów, odznaczała się mianowicie uderzająco niskim wzrostem, które to wrażenie spotęgowane było jeszcze przez krótką szyję i bardzo krótkie, ledwo sięgające bioder ręce. Ponadto nosiła na sobie zestaw tricolore: niebieską spódnicę, białą bluzkę i czerwony, opinający talię pasek, którego masywna klamra o mosiężnym połysku zdecydowanie miała w sobie coś wojskowego. Gdy dotarłem na najwyższy stopień, marszałkini cofnęła się w półobrocie i rzekła: „Bonjour monsieur”, z tym samym lekko ironicznym uśmiechem, dając mi, jak sądziłem, do zrozumienia, że wie o wiele więcej, niż mógłbym przypuszczać. Cokolwiek skonsternowany niewytłumaczalnym spotkaniem z tymi dwiema dyskretnymi wysłanniczkami przeszłości, przez jakiś czas wędrowałem na chybił trafił po pokojach, zszedłem na pierwsze piętro i znowu wróciłem na drugie. Elementy wyposażenia i eksponaty dopiero stopniowo i powoli zaczęły mi się składać w całość.
Ogólnie wszystko wyglądało tak, jak to opisał Flaubert w swoim korsykańskim dzienniku podróży: raczej skromne pokoje urządzone w guście Republiki, kilka świeczników i luster z weneckiego szkła, z czasem popstrzonych plamami i oślepłych; łagodny półcień, bo tak jak wtedy, gdy gościł tu Flaubert, skrzydła wysokich okien były wprawdzie rozwarte na oścież, ale okiennice z ciemnozielonych deszczułek przymknięto. Światło słoneczne kładło się pasiastymi smugami na dębowym parkiecie. Było tak, jakby od tamtego czasu nie minęła ani godzina. Z rzeczy wspomnianych przez Flauberta brakowało tylko cesarskiego płaszcza ze złotymi pszczołami, który wynurzał się z chiaroscuro przed jego oczyma. W gablotach spoczywały dokumenty rodzinne, wypisane ozdobnymi literami, dwie strzelby myśliwskie Carla Bonapartego, kilka pistoletów i floret.
Na ścianach wisiały kamee i inne miniatury, szereg kolorowanych stalorytów przedstawiających bitwy pod Frydlandem, Marengo i Austerlitz oraz, w ciężkich, pokrytych płatkami złota ramach, drzewo genealogiczne rodziny Bonapartów, przed którym na koniec się zatrzymałem. Na błękitnym tle wystrzelał z brunatnej ziemi ogromny dąb, na którego konarach i gałęziach zawieszone były białe, wycięte z papieru obłoczki, z wypisanymi imionami i datami życia ogółu członków rodziny cesarskiej i późniejszych napoleonidów. Byli tu zgromadzeni wszyscy, król Neapolu, król Rzymu i król Westfalii, Marianna Eliza, Maria Anuncjata i Maria Paulina, najradośniejsza i najpiękniejsza z siedmiorga rodzeństwa, nieszczęsny książę Reichstadtu, ornitolog i ichtiolog Karol Lucjan, Plon-Plon, syn Hieronima i Matyldy Letycji, jego córka, trzeci Napoleon, ten z wąsami jak sznureczki, Bonapartowie z Baltimore i jeszcze wielu innych.
Niepostrzeżenie, zapewne zauważywszy moją wyraźną fascynację tym genealogicznym dziełem sztuki, podeszła do mnie marszałkini Ney i nabożnym szeptem rzekła, że ta création unique wykonana została pod koniec ubiegłego stulecia przez córkę pewnego notariusza i wielkiego admiratora Napoleona w Corte. Liście i łodygi kwiatów, wśród których dla ozdoby umieszczono parę motyli, w dole obrazu, powiedziała marszałkini, to autentyczne zasuszone rośliny z makii, rojniki, mirty i rozmaryn, a ciemny, węźlasty pień, który odcina się wypukło od błękitnego tła, upleciony został z włosów dziewczyny, która czy to z miłości do cesarza, czy z miłości do ojca, musiała spędzić nad tą robotą nieskończone godziny.
Z szacunkiem pokiwałem głową na to wyjaśnienie i przez dłuższy czas jeszcze tkwiłem w miejscu, nim się odwróciłem i opuściłem salę, schodząc na pierwsze piętro, gdzie rodzina Bonapartów mieszkała od czasu przybycia do Ajaccio. Ojciec Napoleona, Carlo Bonaparte, który był sekretarzem Pasquale Paoliego, po klęsce, jaką patrioci ponieśli w nierównej walce z wojskami francuskimi, ze względów bezpieczeństwa udał się do nadbrzeżnego miasta. Wraz z Letycją, która wówczas nosiła już w swoim łonie Napoleona, ruszył przez górskie pustkowia i wąwozy interioru i wyobrażam sobie, że dwie drobne osoby jadące na osiołkach pośród majestatycznej panoramy albo przycupnięte samotnie w ciemną noc przy ogieńku musiały wyglądać jak Maria i Józef na którymś z licznych przedstawień ucieczki do Egiptu. W każdym razie ta dramatyczna podróż, jeśli wierzyć teorii o doświadczeniu prenatalnym, tłumaczy coś niecoś z charakteru późniejszego cesarza, nie na ostatku również to, że zawsze załatwiał wszystko z pewnym nadmiarem pośpiechu, na przykład sprawę własnych narodzin, kiedy to tak gwałtownie parł naprzód, że Letycja nie dotarła na posłanie położnicy i zmuszona była wydać go na świat na sofie w tak zwanym żółtym pokoju.
Może na pamiątkę tych godnych uwagi okoliczności, naznaczających początki jego drogi życiowej, Napoleon podarował później uwielbianej matce rzeźbioną z kości słoniowej bożonarodzeniową szopkę w dość wątpliwym guście, która do dziś wystawiona jest w Casa Bonaparte. Wprawdzie ani Letycji, ani Carlowi w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy przystosowywano się do nowego reżimu, nie śniło się, że dzieci, codziennie zasiadające wraz z nimi wokół stołu w jadalni, awansują kiedyś do rangi królów i królowych i że właśnie ten największy zawadiaka, wiecznie wikłający się w uliczne awantury ribulione, będzie kiedyś nosił koronę ogromnego, rozciągającego się niemal na całą Europę cesarstwa.
Ale cóż możemy z góry wiedzieć o przebiegu historii, która rozwija się wedle jakiegoś niedostępnego żadnej logice prawa i nieraz w decydującym momencie zmienia kierunek pod wpływem błahostek bez znaczenia, jak ledwo wyczuwalny podmuch powietrza, opadający na ziemię liść albo spojrzenie sprzęgające dwie pary oczu poprzez ludzką ciżbę. Nawet patrząc wstecz, nie umiemy rozpoznać, jak to naprawdę było przedtem i jak doszło do tego czy owego zdarzenia z dziejów powszechnych. Najdokładniejsza wiedza o przeszłości nie będzie bliższa prawdy, nieuchwytnej dla żadnej wyobraźni, niż na przykład twierdzenie tak absurdalne jak to, które kiedyś przedłożył mi pewien zamieszkały w belgijskiej stolicy, od dziesiątków lat zajęty badaniami nad Napoleonem, dyletant nazwiskiem Alfonse Huyghens, a zgodnie z którym wszystkie przewroty spowodowane w europejskich krajach i państwach przez cesarza Francuzów tłumaczyć należy po prostu jego daltonizmem, uniemożliwiającym odróżnianie koloru czerwonego od zielonego. Toteż, wedle belgijskiego badacza, im więcej krwi lało się na polu bitwy, tym więcej świeżo porastającej trawy widział wokół siebie Napoleon.
W porze wieczornej spacerowałem po Cours Napoléon, a potem przesiedziałem dwie godziny w małej knajpce niedaleko Gare Maritime, wpatrzony w biały statek. Przy kawie studiowałem ogłoszenia w lokalnej gazecie i zastanawiałem się, czyby nie pójść do kina. Bo lubię chodzić do kina w obcych miastach. Ale Judge Dredd w Empire,USS Alabama w Bonaparte i L’amour à tout prix w Letycji nie wydawały mi się właściwym zakończeniem tego dnia. Toteż koło dziesiątej byłem znów w hotelu, w którym zakwaterowałem się późnym przedpołudniem. Otworzyłem szeroko okna i wyglądałem na dachy miasta. Na ulicach tętnił jeszcze ruch, ale potem nagle zrobiło się całkiem cicho, na kilka sekund, aż, najwyraźniej ledwie o parę ulic dalej, z krótkim, suchym łoskotem eksplodowała bomba, co wszak na Korsyce często się zdarza. Położyłem się i wkrótce zasnąłem, z dźwiękiem klaksonów i syren w uszach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------