- W empik go
Ceremoniał pustyni - ebook
Ceremoniał pustyni - ebook
Pod koniec życia ludzie i drozdy dobierają się w pary…
Historie inspirowane autentycznym światem mieszają się tu z poetyką czystej fikcji, a nastroje złożone z kolorowych plam światła pulsują hipnotycznie. Spotkasz tutaj ludzi tak rzeczywistych, jak wykreowanych – każdy z nich tak samo prawdziwie ożył w wyobraźni autorki, pragnąc zabrać swój „autonomiczny” głos w sprawach, które dotyczą nas wszystkich.
Olga Bartnik – pisze opowiadania, miniatury literackie, wiersze oraz recenzje. Publikowała w wielu czasopismach literackich, między innymi w „Bezkresie”, „Babińcu Literackim” oraz „Biuletynie Literackim” Wydawnictwa Anagram.
Zapraszamy na stronę autorki: www.olgabartnik.pl
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-40-8 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudził go śpiew drozda. Przypomniał o marzeniu, które chował głęboko w sercu. Nikomu o nim nie opowiadał. Z nikim się nie dzielił. Nikogo nie obchodziło. Od dawna przestało zajmować nawet jego myśli.
Wstał, powlókł się do łazienki, a potem do kuchni nastawić wodę na herbatę. Za oknem mgła unosiła się metr nad ogródkami działkowymi, zupełnie tak, jakby ktoś rozścielił puszystą watę od góry i przybrakło mu na dole. Trawy, wybujałe i nieokryte, drżały od chłodu. Rudy bezpański kot, zakończywszy nocne łowy, podniósł ogon jak antenę i przemierzał swoją codzienną ścieżkę wiodącą do legowiska.
Czajnik zadygotał w kłębach pary i wyłączył się. Dan znalazł ulubiony kubek z napisem „Wathever” i zdjęciem roześmianej dziewczyny z cienką kitką, włożył do niego torebkę bezwonnej czarnej herbaty i zalał wrzątkiem. Nie jadał śniadań. Siadł na taborecie przy oknie. Popijał herbatę i obserwował, jak konsystencja wacianego puchu rzednie i rozpływa się w poszarzałym błękicie nieba.
Ciekawe, czy usłyszy go dziś jeszcze. Ptak śpiewał zwykle o szóstej czterdzieści. Jak nakręcony nieznaną ręką mechanizm. Siadał na gałęzi rozłożystej czereśni opodal kuchennego okna, stroszył brązowo-pstrokate piórka, przeczesywał je zaostrzonym dzióbkiem, układał misternie. A gdy już ukończył toaletę o świcie, podrygiwał kilkakrotnie, by wygodniej usadowić się na gibkiej gałęzi. Patyczkowate nóżki dźwigały wyprężone ciało drozda dostojnie – z taką godnością, że nie dziw, iż angielscy lordowie ukochali fraki skrojone na wzór ubrania ptasiego rodu.
Gdy drozd się ustroił, zaczynał śpiewać swój refren. Muzyczne frazy drżały i zapadały w łykowate serce słuchającego. Dan z początku nie zrozumiał, co mogą oznaczać. Przewodnik w zaświaty – myślał – jak u innych ludzi. Jednak dzień po dniu, gdy słuchał słodkiego zaśpiewu, coraz bardziej poddawał się dawnym odczuciom, obrazom. Aż zrozumiał, że jego Turdus philomelos nucił melodię zapomnianej miłości. I zaczął tęsknić. Za każdym śpiewem drozda o poranku. Za spotkaniem sam na sam, podczas którego ten głos należał tylko do niego, Dana. Za spotkaniem, od którego dzieliła go tylko śmierć.
Jego drozd kończył koncert ostrym mrugnięciem czarnych oczu i ginął w piłkowanych liściach czereśni. Dan z trudem wypatrzył kiedyś drozdowe gniazdo w kształcie filiżanki, podklejone błotem do jednej z wyższych gałęzi. Uśmiechnął się na myśl o wysublimowanym guście ptaka, który nie zaśnie pod byle liściem.
Sięgnął do kubka i dopił resztkę herbaty. Podczas gdy wypatrywał lotnego przyjaciela, musiał bezwiednie bawić się sznurkiem, którego włókna szczelnie oplatające ucho kubka rozmokły i rozmiękczyły niewielki bladożółty kartonik. Pozbył się torebki, opłukał kubek i odstawił na drucianą suszarkę do naczyń.
Co też on mu ostatnio wyśpiewał?
Koniec bliski, buty czas pastować i garnitur odprasować.
Trza świat żegnać z godnością i rozliczyć się z miłością.
Ostatnio Dan czuł się słabszy niż zwykle. Nie mógł się schylać, ledwie jadł, przestał wychodzić. Jego punktem stycznym ze światem był sąsiad mieszkający naprzeciwko, także internet i ten śpiewający ptak za oknem.
Świat zewnętrzny budził się do życia. Dan uchwycił dźwięk trzeszczącego roweru, który uginał się pod potężną posturą Mieczysława, zanim ten wyłonił się zza zakrętu. Jechał na działkę podlać warzywa, rozsiąść się w starym fotelu i zaczepić kogoś, kto zechce słuchać jego opowieści. W kamienicy, zasiedlanej przez coraz to młodszych, nieobecnych całymi dniami sąsiadów, nie było prawie nikogo, kto by go wysłuchał. Mieczysław i Dan mieli tylko siebie. Ale co człowiek może sobie nowego powiedzieć po czterdziestu latach znajomości drzwi w drzwi? Dan odruchowo uniósł brodę w pozdrowieniu. Tego Mieczysław nie mógł widzieć, ale dla Dana miało to znaczenie symboliczne. Z ich pokolenia zostali na osiedlu oni dwaj. Jak Don Kichot i Sancho Pansa – pomyślał. Tylko który z nich był błędnym rycerzem, a który jego wiernym giermkiem? Nie był pewien. Każdy z nich walczył ze swoimi wiatrakami.
Sąsiadka z pierwszego piętra włączyła stary kawałek o białym żołnierzu, który solistka wykrzykiwała wśród oklasków publiczności. Prawdopodobnie próbowała hałasem rozproszyć rzednącą za oknem mgłę, a może i ból głowy po śródnocnych baletach. Ludzie lubią budzić się w słoneczne poranki. Jakby miały one realny wpływ na jakość ich egzystencji. Jakby pochmurne początki dnia odbierały życiu pełny smak, pozostawiały ludzi na resztę doby z nieuchwytnym, kłującym brakiem. Tak jakby słońce nie wstało, podczas gdy ono – nawet ukryte za chmurami – niezmienne stawia się na swojej warcie. Zupełnie jak drozd na porannym koncercie.
Dan wlókł się noga za nogą. Schodek za schodkiem. Z każdym rokiem, miesiącem, tygodniem stanowiły dla niego większe wyzwanie. Siedem schodów jak siedem kocich wcieleń, jak siedem pokoi duszy. Przystanął przed swoimi drzwiami. Ręce drżały tak, że z trudem przekręcił klucz w zamku. Wreszcie dom – pomyślał i zatrzasnął drzwi wejściowe. Zamierzał pójść do kuchni, zrobić sobie herbaty. Zamiast tego poczłapał do dużego pokoju, zasiadł w podniszczonym fotelu. Gładząc opuszkami palców wytarte podłokietniki, łapał oddech. Gest podpatrzony kiedyś u niej wessał go w obrazy z przeszłości. Ona – Natalia, smukła, nosząca głowę wysoko. Włosy upinała w kok perłowymi spinkami, które w marzeniach nieraz wyjmował jedną po drugiej i patrzył, jak pasma spływają jej miękko na ramiona. Znów ona, tym razem zatopiona w lekturze, obejmująca ramionami kolana, cień rzęs na policzkach. A tu – uśmiech Natalii, złowiony przypadkiem, a posłany innemu mężczyźnie, którego poznała akurat w czasie, gdy Dan zbierał się, by oświadczynami zwieńczyć wieloletnią przyjaźń. Stopklatka – jej dłoń w cudzej męskiej dłoni, obie oplecione stułą, i słowa przysięgi, których nauczył się na pamięć jak własnych.
Potem klatki pamięci, których nie chciał teraz odtwarzać – z sobotnich popołudniowych wizyt w ich domu za miastem, przytulnym gniazdku, które mąż Natalii, cieśla, zbudował dla niej, a ona ożywiała swą obecnością niczym śpiewem. Dana bolało serce za każdym razem, gdy wracał od nich do swojego mieszkania, szarego i cichego. Jak w zapętlonym refrenie jechał tam w kolejne soboty, nie wiedząc, czy robi to, by uszczknąć z ich małżeńskiego szczęścia, czy karmić się nadzieją, że wciąż jest immanentną częścią jej świata.
Kolejna klatka. Zmieniona twarz kobiety – wystające kości żuchwy, sińce pod zapadłymi oczami. Krucha dłoń, której nie wyciągała już po leżącą na nocnym stoliku lekturę. Co to było? – spytał Dan jej męża, gdy ją pochowali. Poezje? Może Rilke – myślał – którego do końca czytali razem? To miałoby znaczenie dla Dana – wiedzieć. Nie miało dla jej męża. Nie przypominał sobie. Wszystko, co się wydarzyło, przygniotło go. Nieszczęśnik – myślał Dan – kompletnie się załamał po odejściu żony. Patrzył na rozmówcę gasnącymi oczami, tak jakby wraz z nią odeszli ze świata wszyscy ludzie. Wysechł, gdy widzieli się po raz ostatni, zostało z niego pół chłopa. Tylko wielkie jak bochny ręce wisiały wzdłuż przygarbionego ciała. Dan dowiedział się, że mężczyzna zmarł pół roku po niej. Podobno w nocy. Sąsiedzi znaleźli go na dywanie, obok ich łóżka. Czy spadł, czy może upadł przed tym, jak miał się położyć? Zanim ostatni raz otulił się pościelą, którą Natalia prała, prasowała i przekładała suszkami kwiatów w bieliźniarce. Pamięć o ukochanym człowieku jest zapisana w drobiazgach, zostaje z nami na długo po śmierci bliskiej osoby.
Biedny stary druh! To było do przewidzenia. Co mógł zrobić bez bliskości, która się stała esencją jego dni – ciałem, śmiechem, namiętnością, płaczem, troską…? Nagle człowiek pojmuje, co znaczy „póki śmierć was nie rozłączy”. Nagle jest odłączony, bez ręki czy nogi, dryfujący po świecie jak po bezbrzeżnym kosmosie.
Co innego Dan – musiał nauczyć się, jak żyć bez Natalii. Bez jej oddechu przy swoim uchu, gdy tańczyli walca. Bez dotyku jej ciepłych palców, gdy przyjmowała ślubne życzenia na schodach kościoła. Bez zapachu jej ciała, gdy gotowała obiad dla trojga i zgrzała się nad kuchenką. Dało się żyć, musiało się dać. Bo też zawsze istniała dla niego wyłącznie jako ideał, za którym tęsknił. Marzył o niej tak intensywnie, że marzenia stały się z czasem bardziej realne od rzeczywistości. Godzinami rozmawiał z jej wyobrażeniem siedzącym w fotelu naprzeciwko. Opowiadał o nudnej pracy bibliotekarza, którą podnosiła do rangi bohaterstwa.
Czy Natalia wiedziała, kim dla niego była? Czy chociaż się domyślała? Czy po śmierci już wie, że kochał ją całe życie? I jak to będzie, gdy tam, w zaświatach, trafią do jednego pokoju? Czy go rozpozna? Czy znów oddzieli go od niej inny człowiek, duch, sąd boży? Czy naprawdę jest się sądzonym z miłości?
Śmierć nic nie zmieni, nie jest w stanie. Dan czeka na nią od dawna. Nie spieszy jej się. Ale tym razem czuł, że śmierć już blisko. Wystosowała w końcu swojego posłańca, śpiewającego przyjaciela i przewodnika na tamten świat. Jest blisko. Może dziś?
– A tuż za progiem spotkam ciebie – wymruczał jak modlitwę i zasnął.
– No, jesteś, sąsiad, bo już myślałem, że zatrzymali w szpitalu – powiedział Mieczysław z podniesioną potężną ręką, którą dobijał się do drzwi.
– Nie, przysnąłem tylko – odpowiedział Dan i przepuścił gościa w drzwiach. Weszli korytarzem do kuchni. – Na działce wszystko w porządku? – spytał, gdy siedli przy stole.
– W porządku.
– Stało się coś?
– To ja się pytam, co się stało. To ciebie ani widu, ani słychu. Na działkach o sąsiada rozpytują. Genek na cmentarzu też, wiesz, ten, co w kiosku ze zniczami terminuje, pytał, gdzieś zniknął.
– A tak, o robotę się martwi, będzie robota, będzie – zaśmiał się Dan.
– I w kościele nie widać.
– Chyba nie od dziś.
– Nie od dziś, a czas najwyższy duszę przygotować. Ona jak ciąg w kominie. Wiem, bo tysiąc pieców w życiu postawiłem i rozebrałem. Nie wyczyścisz, dym w górę nie pójdzie. Cugu nie ma, nie da rady. Taka zasada.
– Pan wie, panie Mietku, że ja się innymi zasadami całe życie kierowałem.
– Oj tam, co było całe życie, to było. Już ja sąsiadowi tego pamiętać nie chcę. Wiem tyle, że się Pan Bóg łaskawiej na duszę patrzy, jak czysta.
– A kto może powiedzieć, że czysta? My wszyscy przecież tylko ludzie.
– Tak, ludzie, ale jedni się na książkach, drudzy na piecach, a trzeci na ludzkich grzechach wyznają. Taki fach. Rady nie ma, trza przyjąć, że tak świat poukładany.
Odpowiedziało mu milczenie.
– A trzeba czegoś? Ze sklepu może? Jeść ma sąsiad co?
– Mam, nie trzeba. Pani Jadwiga z opieki była w czwartek.
– Jadzia, no przystojna kobieta, aż żal, że tylko można popatrzeć. Pasztet piekłem wczoraj. Przyniosę kawałek?
– Nie, nie trzeba, żołądek nie daje rady.
– To widzę, ale coś musi jeść.
– Jem, panie Mietku, jem. – Dan machnął ręką i dodał: – Mam prośbę.
– Wal pan śmiało.
– Książki… – Głos mu się łamał. – …moje książki… chcę oddać do biblioteki, wie pan, tej na Jabłecznej. Dzwoniłem już. Ktoś przyjdzie, może w tym tygodniu.
– Kto przyjdzie?
– No, nie wiem. Kogoś przyślą. Ja już ich nie doniosę. I chodzi o to…
– Wiem. Wpuszczę.
– Dziękuję. Dobry z pana sąsiad.
Mieczysław kiwnął głową i zapytał:
– A ten, śpiewak, przylata jeszcze?
– Drozd, tak, był rano. A czemu?
– A bo nie słyszałem, a za altanką jakiś dziś zaczął śpiewać.
– A bo to jeden drozd na działkach?
– Może być, że nie jeden. Tylko trochę strach, bo chłopaki Henryka do gołębi z procy strzelają. Żal by było, gdyby ustrzelili takiego śpiewaka.
– Tak, byłoby żal – powiedział Dan zmienionym, martwym głosem.
– No, to dobranoc. – Mieczysław klapnął wielkimi rękami w kolana i podniósł się do wyjścia. – Zapukam jutro – powiedział i na pożegnanie przytrzymał dłoń sąsiada dłużej niż zamierzał.
Był pewien, że drozd za oknem był śpiewakiem Dana. Gwizdał tę samą rzewną melodię z zadziorną nutą, jak rankiem w dniu śmierci sąsiada. Znalazł go po śniadaniu.
Mieczysław zadzwonił do biura pogrzebowego, by poinformować o śmierci Dana, głos po drugiej stronie zapytał go, czy znalazł drozda.
– Nie, nie znalazłem – odpowiedział zgodnie z rzeczywistością.
Prawdę powiedziawszy, miał podejrzenie, że śpiew tego samego ptaka zbudził go i dziś o szóstej czterdzieści. Potem osobnik ten czyścił pióra i zanurkował w krzewach za oknem.
Męski głos w słuchawce potwierdził to, co Mietek już wiedział – że drozdy i ludzie dobierają się w pary pod koniec życia. Śmierć drozda zapowiada, że człowiek umrze najpóźniej za dobę. Wiedział, że drozdy są ciekawe ludzi. Dowiedział się, że osobnik nawiązuje ze słuchającym człowiekiem indywidualną więź, tak że ten rozumie ptasi śpiew. Co? Tak jak ludzką mową? Czy to możliwe? Człowiek w biurze pogrzebowym nie wiedział. Był za młody. Powiedział tylko, że drozd umiera zwykle w okolicy gniazda. Zapytał, czy Mieczysław go znalazł. Nie, nie było go tam. Zamiast tego Mieczysław słyszał śpiew, przysiągłby, że ten sam, co wcześniej. Okno kuchenne mieszkania Dana ledwie trzy metry od jego okna. Chociaż żaden z niego muzyk, Mieczysław gwizdać umie, to i odgwizdnął ptakowi. Pracownik biura stwierdził, że to musi być pomyłka, to pewnie inny drozd. Spytał, czy Mieczysław rozumiał jego śpiew. Nie, nie rozumiał, ale był pewien, że to śpiew tego samego osobnika.
– Czy słyszał pan o takim przypadku? – spytał pracownika biura pogrzebowego.
Mężczyzna nie słyszał. Zdarzały się anomalie, jak podczas wojny. Nie było wtedy komu chować drozdów. Kopy padłych ptasich korpusów zalegały w ruinach miasta, przypominając ludziom o zabitych, zaginionych, wywiezionych. Im więcej ptasich ciał ze zwisającymi bezwładnie skrzydłami zaścielało ulice, tym żywi mniejszą mieli nadzieję na powrót bliskich. Ale to było dawno temu i teraz nie spotkał się z niczym podobnym. Pewnie drozd zejdzie lada dzień. Zmarły powinien zawczasu dostać skrzynkę na pochówek ptaka. Czy dostał? Mieczysław nie wiedział. Człowiekowi z zakładu pogrzebowego chyba nie chciało się ciągnąć rozmowy. Powiedział, że wyśle skrzynkę jeszcze raz. Jaki adres? Bzowa cztery przez dwa. Ale co z nim zrobić, jak go pochować? Instrukcja załączona. Wystarczy przeczytać. I tyle. Nie ma co robić hałasu o nic. Sprawdzić jutro, pojutrze najpóźniej, w zwykłych miejscach – pewnie go znajdzie.
– Ale dlaczego on żyje? – Mieczysław nie dawał za wygraną. – Może to coś znaczy? Może chce przekazać jakąś wiadomość od zmarłego? Może dusza Dana błąka się gdzieś w sinym czyśćcu i nigdzie się wpasować nie może?
– Panie, ja nie wiem, ja nie od duszy, tylko od skrzynek jestem – usłyszał.
Skrzynka przyszła następnego dnia z resztą poczty, o jedenastej. Listonosz starał się nie popatrzeć na Mieczysława. Mieczysław darował sobie tłumaczenie. Przyjął pakunek, pokwitował. Zrobił sobie kawę zbożową, siadł przy stole w kuchni i odpakował przesyłkę. Gdzie położyłem okulary? O, tu są. Sięgnął na parapet.
Prosta skrzynka ze sklejki, kartka wielkości zeszytu zapisana drukiem maczkiem i bilet na cmentarz komunalny dla drozdów. Instrukcja pochówku drozda. W dziewięciu punktach o tym, gdzie i jak wykopać dołek szeroki na szpadel, długi i głęboki na dwa. Jak kopać w zimie, gdy ziemia zmrożona. Jak ziemią przykryć. Jak ozdobić kamieniami i kwiatami. Dokładnie przeczytał, złożył kartkę i skrzynkę na parapecie. Zapatrzył się w krzewy za oknem.
Trza się ruszyć na działkę, jak co dzień. Po drodze pod krzaki z tyłu kamienicy, a i na cmentarz zajrzeć. Minął tydzień od śmierci Dana. Znicz zapalić, zdrowaśkę odmówić przystoi. Na początku zaskoczony śpiewem Danowego drozda przyzwyczaił się już do jego porannych i poobiednich recitali. Myślał o tym, co może znaczyć, że ptak przeżył i jemu, Mieczysławowi, teraz śpiewa. Czy i jego czas z życiem się pożegnać? Czy nie mówił ten głos z biura pogrzebowego, że każdy drozd ma swojego człowieka, a każdy człowiek swojego drozda? Czuł jeszcze werwę w ciele. Były takie dni, że i dalej niż na działki zapuszczał się na swoim wysłużonym rowerze. Z ludźmi rozmawiać lubił, na kobiety popatrzeć. Czasem zaczepił którąś, niejedną ławeczkową znajomość zawarł przez ostatnie lata. Był sam, i co z tego. Żona rozwiodła się z nim lata temu i niewiele później zmarła na raka. Chodził w niedzielę do kościoła, choć proboszcz już młodych do niesienia baldachimu prosił. Chorągiew cechowa, parafii podarowana, sterczała dumnie w prawej nawie ołtarza. Jeszcze ją niósł na ostatniej procesji Bożego Ciała. Czy ten drozd został, by wyśpiewać jego koniec, czy przypomnieć o modlitwie za duszę Dana? Z proboszczem pogadać potrzeba, może co powie. Stary toby wiedział; niejedną tę… anomalię w życiu spotkał. Ale stary już w domu dla seniorów, sam nad grobem stoi. Świat zestarzał się i osamotniał. Jedne tylko drozdy o ludziach pamiętają.
Zapakował skrzynkę do torby i wyszedł z domu. Zaszedł z drugiej strony kamienicy. Znalazł go pod jednym z drzew na gołej wilgotnej ziemi. Dokładnie na wprost okna Dana.
– I co teraz? – spytał Mieczysław bardziej siebie niż grabarza, który dwoma ruchami łopaty wykąpał dołek na droździą trumnę.
– Nic – odpowiedział tamten i zgniótł ziemię na niewielki kopczyk. – Pomódl się pan, jak umiesz, połóż, nie wiem, kamień jakiś, o, tam leży kupka polnych, i idź do domu.
– Mogę tu wrócić?
– A po co?
– No, żeby odwiedzić grób ptaka.
– Byliście zżyci? – zapytał mężczyzna.
– Tydzień słuchałem, jak śpiewał. – Mieczysław czuł jeszcze w rękach stygnące ptasie ciało. – Był przewodnikiem kogo innego.
– Z rodziny kogo?
– Nie, sąsiada. Ale ten człowiek już nie żyje.
– Dziwne.
– Co?
– Że go pan tak pochował. Stary był?
– Kto, sąsiad? Siedemdziesiąt trzy…
– Nie, ptak.
– Nie wiem. Nie wyglądał na starego.
– A co gadał? Rozumiał pan?
– Nie, tylko odgwizdywałem mu po swojemu. Może ptak chciał przekazać coś, czego Dan nie zdążył? Nie wiem, nic nie powiedział. Tylko że ludzie i ptaki żyją parami. Jakieś głupoty.
– To nie głupoty, mówił prawdę. Ptaki widzą więcej, bo latać umią.
– Gadał, że to ptak człowieka wybiera. Nic nie rozumiem.
– A co tu rozumieć? Oni umierają razem albo zaraz po sobie. Ptak wybiera człowieka, żeby go przygotować, żeby się oswoił. Oswaja ptaka, oswaja się z jego śmiercią i łatwiej mu przyjąć własną. Podobno wtedy się już za nią tęskni.
– Ten przeżył człowieka.
– Wypadek przy pracy, powiem.
– Często się to zdarza taki… wypadek?
– Rzadko. Czasem. Raz chowałem ptaka, co trzy dni czuwał przy człowieku. – Zaczął pakować narzędzia. – Straszny smród musiał być. Pióra mu tym smrodem nasiąkły i pochowali go w cynowej trumnie.
– Kogo? Ptaka?
– No tak. Jaki pan, taki kram. Nie ma przeproś.
– Wie pan, bo ja myślę… Czy to, że był u mnie te kilka dni, to coś może znaczyć?
– Co na przykład?
– No, że teraz wybrał mnie albo że zmarłego coś jeszcze na ziemi trzyma i puścić nie może?
– Nie wiem, panie. Wyjątek jaki. Jest rutyna, człowiek i ptak szykują się do śmierci. Ptak pada pierwszy, po nim człowiek.
– Ale mówił pan, że może się zdarzyć… Bo ja muszę wiedzieć…
– Nie wiem, panie. Ale w czym problem? W końcu padł, pochowany jak należy. Zżył się pan z nim, widać, przez ten tydzień. Ale z pana chłop jak dąb, to jeszcze nie czas chyba.
– Tak. Pewnie racja.
– A rodzinę pan masz?
Mieczysław zaprzeczył.
– Znajomych?
Kiwnął.
– To gdzie się pan spieszysz? Poczekaj pan, pewnego dnia przyleci i pana drozd. Będziesz pan miał swojego druha.
– A jak nie przyleci?
– Jak to: nie przyleci? Musi przylecieć.
– A jak nie przyleci albo adresy pomyli, jak ten?
– To zadzwonisz pan do biura i powiedzą, co robić. Już oni tam wiedzą.
– Biura?
– No, biura.
– Ludzi czy drozdów?
– Ludzi, a co pan: drozd? – Grabarz uniósł brwi, jakby rozmawiał z kimś, kto zmysły stracił. Wymamrotał coś, zabrał szpadel do skrzynki i odszedł.
Mieczysław myślał, jak pożegnać drozda. Miał kiedyś psa, Miśka. Był stary i schorowany. Ledwie chodził. Gdy zdechł, zakopał go na działce. Długo łapał się na tym, że trzyma dla niego drzwi wyjściowe mieszkania i klatki. Że miski z żarciem i wodą opróżnił dopiero, jak zaczęły cuchnąć. Nigdy nie wziął sobie drugiego psa ani innego zwierzęcia. A z drozdem znali się przecież. Jakoś nie wypadało odejść bez słowa, znaku. Coś cisnęło mu się do głowy, by spłynąć rozmytą mgłą przed oczami. Gadać mu się nie chciało po tym, co usłyszał. Żadne słowa nie wyrażały tego, co czuł. Żaden znak nie pasował mu do sytuacji. Gdyby jeszcze pracował, zaraz by jakieś palenisko, cegły szamotowe, rurę dymową, kafle znalazł. Cug by w kominie sprawdził, do wlotu podłączył, wypoziomował, zaprawę by rozrobił i wpasował jeden kafel po drugim, aż piec stanie. Palce aż zaswędziały na myśl o dawnej robocie.
Dziś wiedział, że wsiądzie na rower, który się pod nim ugnie, i będzie skrzypiał całą drogę powrotną do domu. Że nie dojrzy sylwetki Dana wyglądającego go przez okno. Że nigdy już nie zapuka do sąsiada ani nie usłyszy śpiewu jego drozda. Wróci do pustego mieszkania z widokiem na gołe gałęzie za oknem. Poprawił czapkę i zagwizdał. Głośno i tak czysto, jak umiał. Postał jeszcze chwilę i ruszył w stronę bramy cmentarza.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ