- promocja
- W empik go
Cherub - ebook
Cherub - ebook
Przeszłość upomni się o niego po raz ostatni.
Zielonogórskie lato przerywa kolejna zbrodnia. Prokurator Brunon Kotelski zostaje bestialsko okaleczony i zamordowany. W tym samym czasie komisarz Igor Brudny otrzymuje pamiątkę z przeszłości.
Pod nieobecność emerytowanego inspektora Romualda Czarneckiego sprawę przejmuje prokurator Arleta Winnicka. Zainscenizowane miejsce zbrodni, wybór ofiary i brak śladów nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Morderca jest brutalny, nieprzewidywalny i świetnie panuje nad sytuacją. Bardzo szybko daje śledczym do zrozumienia, że żadne z nich nie może czuć się bezpieczne. Szykuje się najtrudniejsza sprawa w ich karierze.
Brudny, zdeterminowany, by uratować przyjaciół i raz na zawsze zostawić przeszłość za sobą, podejmuje wyzwanie. Finałowy pojedynek dopiero się rozpoczyna.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-816-2 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sali panował półmrok. Przez uchylone okna wkradało się blade światło księżyca, a wraz z nim zapach wiosny. Ze wszystkich pór roku najbardziej lubił właśnie wiosnę. Kojarzyła mu się z wczesną młodością, którą spędził na wsi. Z uśmiechem i śpiewem ptaków. Z polanami pełnymi kolorowych kwiatów i muczącymi krowami. Nie znosił jesieni. To jesienią wydarzyła się tragedia, która zmieniła jego życie w pasmo udręki i cierpienia. Dziś wspomnienia z tamtych odległych dni były mgliste i mętne niczym kałuża po burzy. Poczuł, jak po policzku spływa mu łza. Wytarł ją palcem i naciągnął pościel pod brodę. Wtedy usłyszał za plecami kroki. Wiedział, kto to.
Przyjaciel delikatnie uniósł kołdrę i położył się obok niego. Sprężyny w wysłużonym łóżku złośliwie zaskrzypiały, ale gdy tylko przyjął odpowiednią pozycję i szczelnie okrył się pierzyną, znów zaległa cisza.
– Jutro twój wielki dzień – szepnął mu do ucha. – Ile na niego czekałeś?
– Trzynaście lat i sto osiemdziesiąt dwa dni.
– Szmat czasu.
– Tak… szmat czasu.
Młodzi mężczyźni przez chwilę w ciszy kontemplowali ostatnie słowa. Obaj nie mieli łatwego życia i obaj pragnęli tego dnia równie mocno.
– Naprawdę chcesz kontynuować naukę? – spytał przyjaciel.
– Tak. Moja matka była lekarzem, ale ja zostanę informatykiem. Wiesz… To przyszłość jest. Chciałbym, aby była ze mnie dumna.
– Zawsze miałeś głowę do tych rzeczy. Ja nie jestem taki kumaty…
Przy akompaniamencie kilku skrzypnięć starych sprężyn odwrócił się twarzą do przyjaciela. Spojrzał mu w oczy. Czasem myślał, że tylko on dostrzega, że za tą maską kryje się więcej dobra. Może dlatego, że sam był dość słaby i potrzebował kogoś takiego. A może, bo potrafił widzieć więcej.
– Nie doceniasz się – szepnął. – Jesteś bystry i na pewno byś sobie poradził.
– Tylko tak mówisz. Wiesz, że nigdy nie byłem orłem.
– To co chcesz robić, jak wyjdziesz?
– Pojadę nad morze.
– I co?
– Nie wiem. Poszukam pracy. Coś wymyślimy.
– Naprawdę myślisz, że moglibyśmy…?
– Pewnie, że tak. – Ręka przyjaciela przesunęła się po jego biodrze. – Poczekaj na mnie. To niecały miesiąc. Pojedziemy razem i jak zechcesz, to poszukasz sobie jakiejś szkoły. Ja będę pracował.
Jeszcze przez chwilę patrzył w oczy przyjaciela, po czym wypuścił powietrze i z powrotem obrócił się do niego tyłem. Podciągnął kołdrę pod brodę. Kilka łóżek dalej ktoś zaczął głośno chrapać. Obaj wiedzieli kto. Przez krzywą przegrodę nosową Gruby często miał problemy z oddychaniem. Dolegliwości nasilały się wiosną, gdy drzewa zaczynały pylić. Wtedy chrapał jak zwierz.
– Wierzysz mi? – zapytał szeptem przyjaciel.
– Chciałbym. Tylko…
– Boisz się, co będzie, gdy wyjdziesz? Gdy wyjdziemy?
– Nie wiem. Może. Chyba tak…
– Poradzimy sobie. Już niedługo zostawimy za sobą cały ten gnój. Zaczniemy nowe życie.
– W takim razie poczekam na ciebie.
– Spróbowałbyś nie… – W tonie mężczyzny dało się wyczuć szorstką nutę.
– Szukałbyś mnie?
– Szukałbym i znalazł choćby na krańcu świata. Jesteś i zawsze byłeś tylko mój, prawda?
– Tak.
– I zawsze będziesz… – Palce przyjaciela zacisnęły się na jego biodrze.
– Zawsze.
– Mam, kurwa, taką nadzieję.
Chwilę później chłopak wzdrygnął się i cicho jęknął, gdy przyjaciel w niego wszedł.ROZDZIAŁ 1
Obudził ją świergot ptaków.
Prokurator Arleta Winnicka otworzyła oczy i sięgnęła po leżący na szafce nocnej smartfon. Dochodziła szósta rano i za cztery minuty miał zadzwonić budzik. Nie pamiętała, kiedy dzwonił ostatni raz, bo przez lata wypracowała taki mechanizm, że w ogóle go nie potrzebowała. Jej organizm chodził jak w zegarku i podświadomie czy nie, zawsze kazał jej otworzyć oczy kilka minut przed wyznaczonym czasem.
Zsunęła z siebie bordową satynową pościel i włożyła zadbane stopy w domowe kapcie. Zerknęła, już przytomniejszym wzrokiem, na smartfon raz jeszcze, aby włączyć zintegrowaną z urządzeniem kawiarkę. Gdy ta cichym buczeniem oznajmiła, że zaczyna szykować swojej pani podwójną latte, Winnicka poszła się odświeżyć. Umyła twarz i zęby, po czym skierowała się do salonu. Lubiła ten moment, gdy zaraz po przebudzeniu w domu unosił się zapach świeżo zmielonego ziarna. Pobudzał ją i działał niemal erotycznie, co sprawiało, że ewentualni absztyfikanci, którzy doznali tego zaszczytu spędzenia z nią nocy, mogli liczyć na ostatni wspólny seks jeszcze przed śniadaniem. Oczywiście nie zdarzało się to zbyt często, bo partnerów dobierała bardzo starannie, a do tego kochankowie nie mieli pojęcia, że to nie oni wprowadzali ją o poranku w taki nastrój. Zwykle pozwalała im tak myśleć, gdyż nie chciała sobie psuć zabawy. Poza tym rzadko kiedy dawała komukolwiek szansę na ponowne spotkanie. Świadomość, że opuszczają jej apartament w przekonaniu, że właśnie przeżyli najlepszy seks w życiu, nakręcała ją pozytywnie na resztę dnia.
Wzięła filiżankę i włączyła telewizor. Przez następne kilka minut, popijając kawę, oglądała poranne wiadomości. Trochę polityki, jakiś wypadek na A2, wybuch gazu w wielorodzinnym domu gdzieś na Śląsku – jednym słowem same bzdury niewnoszące absolutnie nic do jej życia. Mimo to kultywowała ten rytuał, bo wychodziła z założenia, że porządny prokurator zawsze musi być na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju i na świecie, gdyż w branży zdominowanej przez mężczyzn lubujących się w jałowych dyskusjach o polityce nie mogła sobie pozwolić, aby dać się zaskoczyć. Inną sprawą był fakt, że ci idioci z Wiejskiej nigdy nie dawali o sobie zapomnieć, zwłaszcza zaś obecna władza, która za cel obrała sobie prokuraturę i sądownictwo, co gorsza, bez pardonu właziła ze swoimi ubłoconymi buciorami w jej zawodowe życie. Miała o tych ludziach jak najgorsze zdanie, tym bardziej że kilka lat temu poznała to środowisko od środka. Co więcej, mogła doświadczyć sytuacji, w których żadne z nich – częściej mężczyźni, choć niechętnie musiała przyznać, że czasem również kobiety – nie chciałoby, aby szary obywatel oglądał ich, kiedy już znikną kamery. Dla niej byli bandą hipokrytów bez względu na opcję polityczną, z której się wywodzili, bo gdy po dojściu do władzy otwierał się przed nimi do tej pory zamknięty wcześniej świat, zwykle wszystkie ich hasła, którymi tak obficie szermowali przed kamerami, nagle stawały się nic nieznaczącymi frazesami.
Winnicka wróciła do łazienki. Ściągnęła jedwabną koszulkę nocną i wzięła prysznic, następnie umyła włosy i spłukała odżywkę. Przez następny kwadrans suszyła włosy i wmasowywała w ciało kolejne balsamy. Gdy skóra już lśniła świeżością, lubiła przez chwilę przeglądać się w lustrze. Jej ciało wciąż było szczupłe, jędrne i choć naturalne pełne piersi odrobinę zaczęły odczuwać siłę grawitacji, reszty nie miała prawa się wstydzić. Spojrzała na swoje szerokie biodra i niespotykanie wąską talię. Ten kontrast sprawiał, że mężczyźni za nią szaleli, a dziennie na palcach jednej ręki mogła policzyć tych, którzy nie obrócili się za nią na ulicy. To był jej największy atut. Zwłaszcza gdy przechodziła do sedna…
Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu. Od dłuższego czasu nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Niewielka blizna na prawym pośladku wciąż nie chciała zniknąć. Lekarz, który usuwał tatuaż, powiedział, że po pół roku powinna przestać być widoczna, ale najwyraźniej był pieprzonym konowałem, bo minęły już trzy lata, a ona wciąż ją widziała. Wypięła pośladek i naciągnęła skórę. Miała wrażenie, że zamiast płowieć, coraz mocniej rzuca się w oczy. Cmoknęła z niesmakiem. Przypominała jej o przeszłości. Naznaczonej błędami młodości i niepohamowanym temperamentem. Przeszłości, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego, choć jej wspomnienie sprawiało, że natychmiast robiła się mokra.
Tak jak teraz.
Położyła się z powrotem do łóżka i zaczęła pieścić się palcami. Zamknęła oczy, ale gdy tylko powieki opadły, jak zawsze pojawiła się ta sama twarz. Nienawidziła się za to, ale nie mogła wyrzucić jej z pamięci. Sukinsyn, pomyślała. Jedyny, który jej nie uległ, który potraktował ją jak napaloną gówniarę, a potem odesłał do domu. Mimo to poczuła nagły przypływ podniecenia. Dlaczego tak na nią działał? Zaczęła dotykać się intensywniej i chwilę później jej ciałem wstrząsnęła fala przyjemnych dreszczy.
Otworzyła powieki. Ten facet był jak drzazga w oku.
Wstała i poszła z powrotem do łazienki. Podmyła się jeszcze raz, a następnie włożyła bieliznę. Spojrzała na zegarek. Przez nieplanowane przyjemności czas do wyjścia nieco się skrócił, więc zabrała się do nakładania makijażu. Wsmarowała w twarz krem, użyła podkładu i pudru, następnie zajęła się oczami. Umiejętnie zrobiona kreska i wytuszowane rzęsy zawsze zapewniały jej przenikliwe, a zarazem powłóczyste spojrzenie. Na koniec musnęła kości policzkowe różem i pomalowała usta. Kredki nie używała, bo natura obdarzyła ją piękną linią brwi. Przejrzała się w lustrze raz jeszcze. Jak zwykle wyglądała perfekcyjnie.
Winnicka wyszła z łazienki i wybrała z szafy oliwkową garsonkę. Uczesała się i ponownie sprawdziła makijaż, po czym włożyła szpilki i przerzuciwszy przez ramię torebkę, opuściła apartament.
Zamknęła drzwi i podeszła do windy. Wcisnęła guzik, poprawiając żakiet. Odczekała chwilę, w końcu usłyszała znajome „ping” i drzwi się rozsunęły.
W środku stał młody chłopak. Miał może dwadzieścia kilka lat i był jednym z tych, na którego dziani rodzice chuchali i dmuchali, a on na sprezentowanym kwadracie dmuchał jedynie kolejne laski. Zmierzył ją od góry do dołu, jakby oceniał ją w kategoriach swojej nowej ofiary. Wkurwiał ją od jakiegoś czasu, bo czasem się mijali, a on zawsze zachowywał się tak samo. Raz, będąc wyraźnie podpity, nawet za nią gwizdnął. Naprawdę mało brakowało, żeby zdzieliła go w gębę, ale po pierwsze, jako prokurator nie mogła sobie na to pozwolić, a po drugie, mieszkali w jednym apartamentowcu i nie chciała srać we własne gniazdo.
Stanęła obok i obróciła się plecami. Wiedziała, że jego wzrok od razu powędrował na jej krągłe pośladki. Pomyślała, że fajnie byłoby zobaczyć jego minę, gdyby trafił na dołek. Gdyby popełnił jakiś błąd. Nie znosiła tych milenijnych chłystków, którzy myśleli, że dzięki pieniądzom rodziców mogą wszystko. Gówno wiedzieli o życiu. Lubiła takich udupiać i nigdy się z nimi nie patyczkowała.
Wyszła z windy i porzucając myśli o chłopaku, skierowała się do swojego czarnego grand cherokee. Uruchomiła silnik, ustawiła klimatyzację i wyjechała z podziemnego garażu, od razu kierując się do prokuratury. Nie przebyła stu metrów, gdy odezwał się jej smartfon. Zerknęła na wyświetlacz na zintegrowanym zestawie głośnomówiącym. Dzwonił Adam Woronowicz, oficer dyżurny z Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze. Fizycznie był jednym z najbardziej odrażających mężczyzn, jakich poznała w życiu, i zawsze ślinił się na jej widok jak pies do suki w rui, ale miała z nim dobry układ, bo zawsze sprzedawał jej najciekawsze sprawy. Jej pozostawało jedynie załatwienie tematu z prokuratorem, który akurat był na dyżurze.
– Dzień dobry, pani prokurator.
– Dzień dobry, Adam.
– Jest już pani w biurze?
– Jeszcze nie, co się stało?
– Mamy morderstwo. Podobno bardzo… – Woronowicz zawiesił głos, jakby z pełną premedytacją chciał podkręcić napięcie – …ciekawe.
– Ofiara? – Winnicka skręciła w ulicę Sienkiewicza.
– No właśnie nie dała mi pani dokończyć…
– No mów, Adam. Nie mam czasu na takie podchody.
– Nieboszczyk to najprawdopodobniej Brunon Kotelski.
– Kto?! – Woronowicz tego nie widział, ale oczy Winnickiej niemal wyszły z orbit.
– Dobrze pani usłyszała. Ofiarą jest prokurator Brunon Kotelski. Podobno straszna jatka.
– Jasne, że to biorę! – Winnicka niemal krzyknęła. – Jaki to adres?
– Wiejska siedemdziesiąt osiem. To budynek szwalni należący do firmy „Szyk-Pol”.
Winnicka natychmiast zmieniła pas jezdni.
– Kto jest na miejscu zbrodni?
– Sprawę zgłosił Łukasz.
– Warszawski?
– Tak.
Ucieszyła się. Podwójnie. Lubiła z nim współpracować, bo był facetem z jajami, miał kontakty w półświatku, a do tego nigdy nie marudził. Nie mogła się zdradzić, ale ucieszyła się też z innego powodu.
Chwilę później się pożegnała. Była tak podekscytowana, że przed światłami omal nie wjechała w tyłek jakiegoś lśniącego nowością audi. Stojąc na czerwonym, przez moment analizowała, co się właśnie wydarzyło. W końcu uśmiechnęła się i oblizała usta. Pomyślała, że Adam Woronowicz zrobił jej dzień.ROZDZIAŁ 2
Słońce prażyło niemiłosiernie.
Starszy aspirant Łukasz Warszawski włożył do ust gumę miętową i spojrzał w niebo, na którym nie było ani jednej chmurki. Przetarł spoconą głowę. Nie należał do wrażliwców, ale to, co ujrzał w tamtej piwnicy – i musiał to uczciwie przyznać – sponiewierało nawet jego.
Spojrzał w okolice bramy wjazdowej na teren zakładu. Chrzęst żwiru i ćwierkający pasek rozrządu mogły świadczyć tylko o jednym. Na miejsce właśnie podjechał awansowany na inspektora Grzegorz Zimny. Podszedł bliżej i skinął rozciągającemu taśmę policyjną młodszemu koledze. Zimny jeszcze przez jakiś czas grzebał w schowku, po czym opuścił swojego starego opla vectrę. Miał na sobie niemodne dżinsy i koszulę z długim rękawem. Warszawski pomyślał, że to nie najlepszy wybór, bo w tej temperaturze, oscylującej w granicach trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, zapewne spoci się szybciej niż nastolatek przesłuchiwany na dołku.
Mężczyźni podali sobie ręce na przywitanie.
– To naprawdę Kotelski? – zagadnął inspektor.
– Doigrał się.
Zimny posłał młodszemu koledze dwuznaczne spojrzenie. Lubił Warszawskiego jak większość funkcjonariuszy. Ten facet nie włożył munduru, bo chciał odbębnić piętnaście lat służby, wziąć emeryturę i założyć kolejny gówniany biznes. Łukasz Warszawski miał misję. Wszystko zaczęło się, gdy jako ważna figura grupy kiboli żużlowego Falubazu Zielona Góra pojechał na mecz piłkarski zaprzyjaźnionego Zagłębia Lubin. Zwykle takie wspólne spotkania grup pseudokibiców miały inny cel, ale tym razem wizyta miała być typowo kurtuazyjna. Żadnych ustawek ani bijatyk. Mecz, potem impreza. Trochę popić, przyćpać, poruchać i wrócić do siebie. Klasyka. Łukasz miał wtedy dwadzieścia sześć lat i z racji postury oraz faktu, że dzięki trenowanemu od lat ju-jitsu był jednym z tych, którzy najskuteczniej obijali mordy rywali, szybko osiągnął w środowisku status nietykalnego. To go zgubiło, a w zasadzie jego młodszą siostrę, którą w wieku lat piętnastu zabrał na wspomniane spotkanie Zagłębia Lubin z Wisłą Kraków. Obie grupy nie przepadały za sobą, ale tym razem nie planowano żadnej rozróby. Plany mają jednak to do siebie, że często się zmieniają. Najpierw jedna, a później druga skandaliczna decyzja sędziego, która pozbawiła gości szans na zwycięstwo, rozjuszyła ich sektor do tego stopnia, że kibolom Wisły odbiło. Obie grupy starły się, rozpętując piekło. Warszawski próbował ochraniać siostrę, ale nie mógł przewidzieć, że jedna z latających w powietrzu sztachet trafi Joasię w głowę tak niefortunnie, że wystające z niej zardzewiałe gwoździe przebiją jej płat czołowy. Do dziś leżała w śpiączce, a on – po przejściu wewnętrznej metamorfozy – od siedmiu lat łapał wszelkiej maści bandytów.
– Czekamy na Ankę czy wchodzimy? – zapytał po dłuższej chwili Zimny.
– Już powinna być, więc może poczekajmy. Wiesz, jaka jest. Zaraz się przypierdoli, że zadeptujemy ślady.
– I pewnie miałaby rację. Naprawdę jest tak ostro?
– Gorzej niż w rzeźni. Zresztą… – Warszawski przystawił dłoń do czoła i zmrużył oczy. Na końcu drogi dojazdowej właśnie pojawił się znajomy kształt – …zaraz sam zobaczysz. Anka już jest.
Kilka chwil później pod główną bramę podjechała furgonetka ekipy techników kryminalistyki. Zaparkowała, trąbiąc na kilku ciekawskich gapiów, którzy już zdążyli zainteresować się niecodzienną sytuacją. Warszawski skinął na jednego z posterunkowych, aby ich rozgonił.
Pierwsza z samochodu wysiadła szefowa techników Anna Borucka. Była filigranową brunetką o ładnej twarzy i trochę zmęczonym spojrzeniu. Warszawski miał wrażenie, że z każdą kolejną sprawą się wypala. Wiedział, że ma problemy z córką, a jej życie prywatne jest do dupy. Ale choć lubili sobie dogryzać, cenili się wzajemnie za profesjonalizm i podejście do pracy.
Gdy wypakowywała rzeczy, w kieszeni odezwał się jego smartfon. Dzwoniła Winnicka.
– Cześć, Arleta – przywitał się Warszawski. Już dawno przeszli na ty i całkiem to sobie chwalił. – Tak myślałem, że weźmiesz tę sprawę.
– Cześć. Dobrze myślałeś. Dopiero się dowiedziałam, więc będę za jakiś kwadrans.
– Okej, my właśnie wchodzimy.
– Nie poczekacie?
– Znasz Ankę. Dla niej liczy się każda sekunda.
– Dobra, dołączę do was na miejscu.
Gdy skończył, odwrócił się z powrotem w kierunku Zimnego. Borucka już stała obok i wyciągała z torby jednorazowy kombinezon oraz inne niezbędne rzeczy potrzebne do rozpoczęcia pracy. Przywitał się, zerkając na jej niekoniecznie tematycznie dobraną w tej sytuacji koszulkę z Myszką Miki – herbem żużlowej drużyny Falubazu Zielona Góra.
– Fajny T-shirt – rzucił z udawanym podziwem.
– Byłam, byłam. Widziałam. I nawet dałam się ponieść emocjom.
– Gdy dorośniesz, synu mój, Unię Leszno weź… – Warszawski zanucił jedną z przyśpiewek zielonogórskich kibiców. W związku z tym, że fani obu drużyn nie pałali do siebie wzajemną miłością, należała do tych mniej parlamentarnych, dlatego z premedytacją nie dokończył, tylko puścił do koleżanki oko w oczekiwaniu, że zrobi to za niego.
– Aż tak zacietrzewiona nie jestem.
– Ale krzyczałaś. Wszyscy krzyczą.
Borucka posłała Warszawskiemu szelmowski uśmiech.
– Powiedz lepiej, jak to wygląda. Rzeczywiście jest aż taka jatka? – spytała, gdy w końcu wcisnęła się w biały kombinezon.
– Krew jest nawet na suficie. – Warszawski wziął od niej parę rękawiczek. – Teraz mogę sobie wyobrazić, co czuł Chrystus przed ukrzyżowaniem – dodał, krzywiąc się nieznacznie.
– Chrystusa w to mieszać nie będziemy – wtrącił oschle Zimny.
– Popieram – zgodziła się Borucka i z charakterystycznym plaśnięciem naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki. – Poza tym Kotelski… Ech… – Pomyślała, że w obecnej sytuacji nie ma sensu wyciągać brudów prokuratora, które i tak wszyscy znali.
– No dobra. – Warszawski obrócił się na pięcie. – Jak to mówią, nie ma co strzępić jęzora po próżnicy. Zobaczycie, to zrozumiecie – dodał i ruszył w kierunku wejścia do budynku szwalni.
Obiekt był jednym z tych, które powstały jeszcze za głębokiej komuny. Do tej pory zapewne nieremontowany, bo w wielu miejscach odpadał tynk, a na kilku ścianach młodzież dała wyraz swojej radosnej twórczości, tworząc mało estetyczne graffiti. Drzwi wejściowe, zapewne również zamontowane jeszcze w poprzednim ustroju, nie wyglądały na trudne do sforsowania nawet dla wyjątkowo lichego złodzieja. Stał przy nich jeden z żółtodziobów przyjętych kilka miesięcy temu i Warszawski słabo go kojarzył. Wszedł do budynku pierwszy, za nim próg przekroczyła Borucka, a na końcu inspektor i dwóch techników ze sprzętem.
W środku wcale nie było chłodniej niż na zewnątrz. Chropowate ściany wyraźnie domagały się remontu, a podłogę wyścielała szara wykładzina, która w kilku miejscach była przetarta. Krótki korytarz prowadził do drzwi piwnicznych.
– Co Kotelski mógł robić w takim miejscu? – zapytał Zimny, wcale nie oczekując w tej chwili jakiejś sensownej odpowiedzi.
– Warto by zapytać właściciela tego przybytku – zasugerowała Borucka.
– Rozmawiałem z nim. Jest w drodze. – Warszawski włączył się do rozmowy. – Wcześnie rano wyjechał do Niemiec w sprawach biznesowych. Złapaliśmy go pod Dortmundem, więc trochę zejdzie, zanim wróci.
– Wie o trupie?
– Tak. Kierowniczka zmiany najpierw zadzwoniła do niego, dopiero później pod numer alarmowy. Spodziewał się telefonu. Twierdzi, że nie wie, kim jest Kotelski i jak znalazł się na terenie jego firmy. Wydawał się wiarygodny, choć oczywiście zleciłem poinformowanie niemieckiej policji, aby miała na niego oko.
Przeszli wąskim korytarzem jeszcze kilka metrów. Tu ściany nie były otynkowane, pod sufitem ciągnęły się grube rury, a pomiędzy nimi wisiało mnóstwo pajęczyn. Na betonowej podłodze walała się trutka na szczury i parę przedmiotów, jakie w takim miejscu miały pełne prawo się znaleźć. Wiadro, miotła i kilka kartonów z niewykorzystaną dzianiną i szpulkami, na które nawinięto przędzę. Gdy doszli do następnych drzwi, Warszawski przystanął i kiwnął głową, wskazując na framugę.
– Samoprzylepna pianka wygłuszająca – oznajmił, chwytając w palce kawałek odklejonego i zwisającego z framugi materiału. – Morderca wiedział, co robi – dodał i popchnął drzwi.
Zaskrzypiały żałośnie, a chwilę później z wnętrza pomieszczenia buchnął odrażający fetor. Zimny mruknął z niesmakiem, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przytknął ją do nosa. Rozejrzał się. Wnętrze przestronnej sutereny wypełniało jaskrawe światło dwóch jarzeniówek, z których jedna co jakiś czas z sykiem migała. Na ścianach i niskim suficie zadomowił się grzyb, a w powietrzu krążyły muchy. Ich nieznośne brzęczenie zwiastowało nieprzyjemny widok. Warszawski przesunął się i zza jego szerokich pleców najpierw wyłonił się stary piec gazowy, a następnie skulona w pozycji embrionalnej zwalista postać.
– Jasny chuj – jęknął Zimny. – Co to, kurwa, ma być?
Chwilę później poczuł, jak zbiera mu się na wymioty.
* * *
Borucka przez moment wpatrywała się w zwłoki, po czym głośno przełknęła ślinę. Rzuciła Warszawskiemu wymowne spojrzenie i podeszła do ofiary. Przyklękła obok, ale po chwili przyłożyła dłoń do ust i odwróciła głowę. W górę wzbiło się kilkadziesiąt much.
– Mówiłem, że będzie ostro – rzekł Warszawski. – Ktoś tu sobie urządził niezłą zabawę z naszym prokuratorkiem.
– Jesteś pewny, że to Kotelski? – Zimny zmusił się, aby przyjrzeć się zwłokom z bliższej odległości.
– Tego wieprza poznałbym, nawet gdyby obrali go ze skóry i upiekli na rożnie.
– Hamuj się, Łukasz.
– Nic nie poradzę, że gnoja nie lubiłem. Sam wiesz, że co dopadliśmy jakiegoś zbira, to przez jego nieudolność delikwent wychodził na wolność.
– Co nie znaczy, że… ech… Po prostu następnym razem takie uwagi zachowaj dla siebie. – Zimny dyskretnym gestem wskazał dwóch podopiecznych Boruckiej, którzy właśnie szykowali się do pracy.
Warszawski uniósł ręce na znak, że przyjmuje reprymendę, choć w tym geście dało się wyczuć niepokorną nutę. Niżsi rangą funkcjonariusze lubili go nie tylko za to, że świetnie wykonywał swoją pracę, ale także dlatego, że zawsze mówił otwarcie i bez ogródek. W związku z tym zdarzało mu się wkurzać przełożonych, dla których był jednym z tych krnąbrnych i najmniej zdyscyplinowanych. Z jednym wyjątkiem. Tylko Romuald Czarnecki potrafił go spacyfikować i tylko do niego Warszawski zawsze zwracał się per „szefie”.
– Co może być narzędziem zbrodni? – zagadnął Zimny, nachylając się nad Borucką.
– Daj mi chwilę, Grzegorz. Przecież… – Borucka aż się zapowietrzyła. – Popatrz na te rany…
Zimny z nieskrywaną odrazą nachylił się nad ofiarą. Mężczyzna był przykuty do żeliwnego uchwytu drzwiczek pieca, przez co wyglądał, jakby klęczał i się modlił. Jedynymi częściami garderoby, jakie miał na sobie, były skarpetki i ciasno zapięty na klamrę z tyłu głowy knebel, jakie Zimnemu kojarzyły się z seksem BDSM. Napuchnięta i niemal całkiem umazana krwią twarz przyprawiała o mdłości. Inspektor, uważnie stawiając kroki, obszedł Borucką i obejrzał ofiarę od drugiej strony. Na karku, plecach, pośladkach i udach widniały głębokie rany, których było tyle, że całość przypominała galaretę albo krwawy bohomaz jakiegoś wynaturzonego artysty. Strzępy tkanek walały się nawet kilkadziesiąt centymetrów od ciała, a w niektórych miejscach mięso niemal całkiem odeszło od kości, odkrywając kręgosłup, żebra i kości miednicy. Wszystko tonęło w morzu krwi i ekskrementów.
– Widziałaś kiedyś coś takiego? – zapytał, gdy w końcu się wyprostował i ostrożnie wycofał w stronę Warszawskiego.
Borucka pokręciła głową.
– Po sprawie kanibala myślałam, że już nic mnie nie zdziwi. Myliłam się.
– Dasz radę określić, która z ran była śmiertelna?
– Nie, Grzegorz. Sam widzisz, jak to wygląda.
Przez chwilę przyglądali się zmasakrowanym zwłokom.
– Też myślisz o tym, co ja? – Ciszę przerwał Zimny, spoglądając na gumową czarną kulkę tkwiącą w ustach ofiary.
– Że został wychłostany? Tak. Ślady ewidentnie na to wskazują. Na moje oko, ktoś mu sprawił tęgie lanie. Jeśli to rodzaj jakiegoś bata albo pejcza, to na pewno znajdę w tkankach sporo mikrośladów.
– Nigdy nie myślałem, że pejcz może zadać takie obrażenia…
– Może, może. Kiedyś czytałem… – Warszawski zmarszczył brwi w poszukiwaniu konkretów – …chyba coś o niewolnictwie, że przeciętny człowiek jest w stanie wytrzymać czterdzieści razów. Po osiemdziesięciu zwykle umiera, a ciało po prostu się rozpada. Podobno to była dość częsta praktyka u amerykańskich plantatorów, którzy w ten sposób karali nieposłusznych niewolników.
– Sugerujesz, że ktoś chciał Kotelskiego ukarać?
– Święty nie był, a pogłoski o jego seksualnych upodobaniach też najwyraźniej nie są wyssane z palca. Wygląda, że w końcu trafił swój na swego.
Pierwszy wniosek nasuwał się sam. Kotelski był ostrożny, ale ludzie z branży wiedzieli, że jest erotomanem, a być może i seksoholikiem. To, że regularnie korzystał z usług prostytutek, też nie stanowiło tajemnicy, bo kilka kobiet przy okazji innych śledztw po prostu się wygadało. Podobno wymagał od nich pełnej uległości i lubił je wiązać, a następnie karać lub – jak sam to określał – „wymierzać sprawiedliwość”. Póki jednak się na to godziły, a on nie robił im krzywdy, nikt nie mógł mu tego zabronić. To był ważny trop, który należało sprawdzić na samym początku.
– Trzeba jak najszybciej ustalić ostateczną przyczynę zgonu. Ty w ogóle dzwoniłeś do Roberta?
Warszawski zrobił kwaśną minę, jakby to pytanie było co najmniej nie na miejscu.
– Zjawi się za jakiś kwadrans – odparł, spojrzawszy na zegarek. – Może być trochę wkurwiony, bo gdy odebrał, to dyszał, a potem rzucił słuchawką.
Zimny nie skomentował słów aspiranta, tylko pokiwał głową na znak, że przyjmuje je do wiadomości. Nagle zawartość żołądka podjechała mu do gardła. Mieszanina okropnych woni wciąż przyprawiała go o mdłości. Poprosił Warszawskiego o gumę, którą szybko włożył do ust i zaczął żuć. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok przykuło niewielkie okno przy suficie. Podobnie jak drzwi zostało zaklejone pianką wygłuszającą, a do tego zabite deskami. Przez kilkadziesiąt kolejnych sekund w milczeniu przyglądał się pracy techników, zastanawiając się, co tu mogło się wydarzyć. Kilka hipotez nasuwało się natychmiast. Po pierwsze, morderca musiał ofiarę jakoś tu zwabić. To nie podlegało dyskusji, bo Kotelski ważył dobre sto trzydzieści kilogramów i Zimny nie wyobrażał sobie, aby jakikolwiek mężczyzna – jeśli nie był strongmanem – mógłby go tu przytaszczyć. Po drugie, prokurator musiał mieć bardzo konkretny powód, aby się tu pojawić. Od razu inspektorowi przyszedł do głowy szantaż, którym sprawca mógł się posłużyć. Kotelski miał sporo grzeszków na sumieniu i mógł przyjść w nadziei, że zdoła się dogadać. Ten trop już na starcie miał jednak poważną wadę – nikt, kto chciałby się dogadać, nie uszczelniałby okien i drzwi pianką wygłuszającą, a następnie nie wybatożył faceta na śmierć. Ten zdecydowanie wyszukany i skrajnie niehumanitarny sposób, w jaki pozbawił życia prokuratora, musiał być dokładnie zaplanowany. Szantaż, owszem, mógł być wabikiem, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa należało założyć, że los Kotelskiego został przypieczętowany, zanim jeszcze pojawił się w szwalni.
Z zamyślenia wyrwała go gwałtowna reakcja Boruckiej, która nagle odchyliła się i omal nie przewróciła na plecy.
– Chryste! – jęknęła, a Zimny kątem oka dostrzegł szczura, który znacząc drogę ucieczki krwawymi śladami, zniknął gdzieś za piecem.
– Wszystko w porządku?
– Tak – mruknęła, podnosząc z podłogi upuszczone szczypczyki. – Tylko ta robota powoli zaczyna mnie wkurwiać.
Szefowa techników wzięła głęboki oddech i wróciła do pracy. W poszukiwaniu kolejnych śladów skupiła się na okolicach pośladków ofiary. Coś musiało przykuć jej uwagę, bo nachyliła się jeszcze bardziej. Zimny obserwował, jak chwyta pęsetę i wsadza ją między nogi nieszczęśnika. Nie zareagowała na obrzydliwe „uuu”, które w związku z wykonywanymi przez nią czynnościami wyjęczał Warszawski. Chwilę później w szczypczykach błysnęło coś, co przypominało łańcuszek. Borucka włożyła dowód do woreczka strunowego i podniosła się z kolan.
– No i proszę. Pierwszy konkret – rzuciła triumfalnie, siląc się na wymuszony uśmiech.
– Znasz się na tej robocie… – skomentował Warszawski.
Borucka posłała mu mordercze spojrzenie.
– Chcesz jeszcze coś dodać? – W jej tonie pobrzmiewało wyraźne poirytowanie.
– Nie.
– Jak chcesz, możemy się zamienić.
– Dobra już, Anka. Wyluzuj, kurwa.
– Tak na przyszłość. Grzebanie w cudzym tyłku nie należy do moich ulubionych zajęć, więc następnym razem odpuść sobie takie gówniarskie teksty, okej?
– Jesteś przewrażliwiona – burknął Warszawski. – Powiedz lepiej…
– Okej czy nie okej?
– No okej, okej.
– Jeśli okej, to proszę bardzo. Weźcie to sobie i pobrandzlujcie się na zewnątrz – rzekła, wręczając im woreczek z dowodem. – Będę tu miała jeszcze sporo roboty. Zawołam was, gdy skończymy.
Zimny przyjął jej słowa z ulgą. Od dłuższego czasu pragnął opuścić piwnicę, ale nie chciał wyjść na mięczaka, zwłaszcza przy Warszawskim, na którym widok zmasakrowanych zwłok wielkiego wrażenia nie robił. Aspirant wziął dowód i skwitował słowa Boruckiej udawanym rechotem. Chwilę później obaj mężczyźni wyszli z pomieszczenia.
– Nie wiesz, co ją ugryzło? – zagadnął w korytarzu aspirant.
– Nie. Co to jest? – Zimny od razu przeszedł do konkretów.
– Jakiś łańcuszek chyba… – Podniósł woreczek na wysokość oczu, ale musiał się przesunąć, bo w wąskim korytarzu minęło ich dwóch kolejnych techników. Byli już w pełnym rynsztunku, a na twarzach mieli maski. Skinęli kurtuazyjnie i bez słowa ich wyminęli.
– Wyjdźmy na świeże powietrze. Cuchnie tu jak cholera, a do tego w tej ciemnicy i tak niewiele widać – zaproponował Zimny i już po chwili obaj policjanci znaleźli się na zewnątrz.
Raz jeszcze przyjrzeli się zawartości woreczka. W środku ujrzeli niewielki srebrny łańcuszek. Był częściowo umazany krwią i kałem, co nie zmieniało faktu, że wyglądał na tani, być może nawet niesrebrny. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Obaj wiedzieli, że sytuacja jest bardziej niż poważna.
– Chyba wdepnęliśmy w niezłe gówno – mruknął Warszawski. – Dosłownie i w przenośni.
– Na to wygląda. Nikt normalny nie zostawia po sobie takich śladów.
– Zwłaszcza w dupie prokuratora okręgowego.
– Kurwa. – Zimny się zasępił. – Myślisz, że to jednorazowy wybryk czy mamy kolejnego seryjniaka?
Warszawski przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Z zamyślenia wyrwał go miarowo wyjący klakson. Obaj spojrzeli w stronę ulicy, gdzie pomiędzy przypadkowymi gapiami oraz pierwszymi przybyłymi i wymachującymi mikrofonami i kamerami dziennikarzami przebijał się lśniący czarny grand cherokee prokurator Arlety Winnickiej. Jej śladami w brudnym starym mercedesie podążał patomorfolog Robert Krzywicki.
– To wiadomość, Grzegorz. – Warszawski wrócił do dyskusji. Nagle stał się bardzo poważny. – Ktoś, kto chciałby odjebać Kotelskiego z zemsty, zrobiłby to po cichu. A ten gość wszystko sobie zaplanował. I jeszcze zostawił nam prezent. To…
– Pokaż mi jeszcze raz.
– Masz.
Warszawski wręczył inspektorowi woreczek z dowodem. Zimny kilkakrotnie przesunął go w palcach i obejrzał bardzo dokładnie z każdej strony. Robił to niemal z namaszczeniem. Aspirant podrapał się za uchem i zmarszczył brwi.
– Mam wrażenie, że już gdzieś go widziałem – mruknął Zimny. – Nie wiem gdzie, ale… Przypomnę sobie.
Oddał woreczek Warszawskiemu i skierował wzrok na prokurator Winnicką. Właśnie wysiadła z samochodu i przywitała się z doktorem Krzywickim. Włosy spięła w elegancki kok, a na nosie miała duże okulary przeciwsłoneczne. W wysokich szpilkach, idealnie skrojonym żakiecie i ołówkowej spódnicy wyglądała perfekcyjnie.
– Ma nogi, co? – zagadnął Warszawski.
– No ma…
Obaj obserwowali, jak zmierza w ich kierunku, kręcąc szerokimi biodrami. Obok, nieco niezdarnie, z grubą walizką w ręku dreptał doktor Krzywicki.
– Łukasz…
– No…
– Na razie nie wspominaj jej o naszym odkryciu. Najpierw chcę się upewnić.
– Okej. A powiesz mi, co ci chodzi po głowie?
– Jak ogarniemy ten syf, to możesz pojechać ze mną.
– Gdzie?
– Do archiwum.ROZDZIAŁ 4
Zimny opuścił miejsce zbrodni i wspólnie z Warszawskim poszedł do sądowego archiwum. Wiedział, że to na jego barkach spocznie ciężar śledztwa, i jeszcze przed spotkaniem z komendantem chciał się upewnić, czy jego podejrzenia mają twarde podstawy.
Na parking przy placu Słowiańskim, gdzie wyrastał gmach Sądu Okręgowego, przyjechali oddzielnie. Jak zwykle było tam bardzo tłoczno, ale Zimny szczęśliwie trafił akurat na kierowcę, który zwalniał miejsce. Warszawski musiał poszukać dłużej, w końcu zniecierpliwiony zaparkował na trawniku pod drzewami.
– Chcesz zarobić mandat? – zapytał Zimny, gdy aspirant wysiadł z samochodu.
– Znają mojego gracika. – Warszawski poklepał po masce starego passata. – Nikt nie podniesie na niego ręki, chyba że z góry zakłada, że chce ją stracić.
– A nie pomyślałeś, że takim zachowaniem dajesz kiepski przykład i tak rozwydrzonemu do granic możliwości społeczeństwu?
– Świętoszek się znalazł. Wiesz dobrze, że już dawno powinni zrobić coś z tym parkingiem. Powiedzieć, że jest za mały, to nic nie powiedzieć. Poza tym nie chodzę w mundurze. I nie wyglądam na glinę. – Warszawski wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.
– Co prawda, to prawda – skonstatował inspektor. – Zawsze zastanawiało mnie, co widział w tobie Czarnecki. Teraz już wiem – dodał z drwiną w głosie.
– Masz szczęście, że dobrze się znamy. Bo gdybyśmy się nie znali…
– Tak, wiem. Tylko nie pamiętam, czy urwałbyś mi głowę przy samej dupie, czy z dupy zrobił jesień średniowiecza?
– Stąpasz po cienkim lodzie, przyjacielu…
Zimny posłał kompanowi zuchwały uśmiech. Znali się od pięciu lat i pomimo przepaści na pagonach świetnie się dogadywali. Zimny zwykle był prawą ręką Czarneckiego i koordynował wszystkie działania operacyjne, Warszawski zaś – bezpośrednim wykonawcą jego poleceń. Człowiekiem od czarnej roboty, który świetnie poruszał się w terenie i miał dostęp do informacji dla wielu innych policjantów nieosiągalnych. Z racji swojej przeszłości znał wszystkich lokalnych gangsterów, złodziei, paserów i prostytutki, a nawet pomniejszych dilerów narkotyków, na których minibiznesy czasem przymykał oko. W miejskim półświatku był nie tylko znany, ale i na swój sposób szanowany.
Mężczyźni weszli do sądu i po załatwieniu kilku spraw proceduralnych skierowali się do archiwum. Pracująca tam starsza kobieta o dość smutnym wyrazie twarzy pokierowała ich w odpowiednie miejsce. Poszukiwany pakunek był zalakowany i oklejony taśmą. Zimny w milczeniu rozciął karton i wyciągnął blaszane pudełko. Otworzył nieco zaśniedziałe wieko.
– Daj ten łańcuszek – polecił Warszawskiemu.
Aspirant wyciągnął woreczek i mężczyźni porównali dowód z miejsca zbrodni z całą masą identycznych znajdujących się w blaszanym pudełku.
– Bez jaj… Są identyczne. – W tonie aspiranta dało się wyczuć podziw. Wyciągnął jeden i rozłożył na otwartej dłoni. – Jak na to wpadłeś?
– Pamiętasz, jak w styczniu zdecydowano o zamknięciu sierocińca tych sióstr zakonnych?
– Yhy…
– Z racji tego, że Czarnecki zlecił mi nadzór nad tym tematem jeszcze w grudniu przy okazji sprawy kanibala, po wszystkim musiałem dopilnować, aby dokumenty i dowody z klasztoru trafiły do archiwum sądowego. Zapoznałem się z większością z nich, ale potem olałem temat, bo grzebaniem w tym syfie zajął się Kotelski, więc z góry założyłem, że postępowanie i tak zostanie umorzone. Zwłaszcza że odpowiedzialna za organizację pedofilskiego procederu matka przełożona już nie żyła.
– Gwidona…
– Tak, Gwidona.
– Hmm… – Warszawski podrapał się po brodzie. – To gruba sprawa nam się robi…
– No…
Zamilkli na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami swojego odkrycia. Do archiwum sądowego dostęp był bardzo ograniczony, wobec czego raczej wypadało wykluczyć przeciętnego obywatela. To natomiast sugerowało, że w morderstwo Kotelskiego może być zamieszany ktoś ze świata szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości.
– Nie wierzę w to – odezwał się w końcu Warszawski. – Dostęp do archiwum jest ściśle monitorowany i morderca nigdy nie zostawiłby tak oczywistego śladu. Strzeliłby tym sobie nie w stopę, ale w łeb.
– To prawda, ale takiej ewentualności wykluczyć nie możemy.
– No dobra, ale chyba nie sugerujesz, że to któryś z naszych?
– Nie, ale… – Zimny zamyślił się na chwilę. – Pamiętam, że czytając dokumentację, natknąłem się na wzmiankę, że te łańcuszki dawali wszystkim wychowankom, którzy osiągali pełnoletność i opuszczali mury klasztoru. Ilu takich poznałeś osobiście?
Warszawski uniósł brwi i nabrał powietrza. Przeciągnął dłonią po ogolonej głowie i zrobił kwaśną minę.
– Lis i Brudny – burknął.
– Właśnie. Skoro byli wychowankami, to pewnie kiedyś takie dostali. Jeden z nich już gryzie piach, ale drugi jeszcze nie.
– Nieee… – Warszawski pokręcił głową. – Że niby Brudny?
– Nie wiem. Tylko spekuluję. To pierwsza osoba, która przychodzi mi do głowy.
– Bzdura. Igor to specyficzny typ, ale dobry glina. Jeden z najlepszych, z jakim pracowałem.
– Pod latarnią najciemniej…
– Wykluczam taką możliwość. On by to rozegrał znacznie lepiej. Poza tym gdzie motyw? I tak w ogóle z tego, co wiem, facet siedzi w Warszawie. Nie, nie. To kompletnie nie trzyma się kupy.
– Nie do końca.
– Naciągana teoria.
– Pozostaje jeszcze kwestia tego, że nasz dowód jest niekompletny. – Zimny uniósł woreczek z dowodem na wysokość oczu.
– Brakuje krzyżyka.
– A łańcuszek nie jest zerwany, więc nie wygląda na to, żeby ten utknął w… – Inspektor zmarszczył nos.
– Sprawca umieścił go tam z premedytacją.
– Właśnie. I miałeś rację, Łukasz. To wiadomość. Tylko czuję w kościach, że nie jesteśmy jedynymi adresatami.