- promocja
- W empik go
Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G. - ebook
Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G. - ebook
We wrześniu 1939 roku Trzecia Rzesza napada na Polskę. Nastoletni Stefan wraz z matką i rodzeństwem próbuje przetrwać trudy wojennej rzeczywistości w rodzinnym Toruniu. Chwyta się różnych zajęć: pracuje u niemieckiego piekarza, potem w lokalnej fabryce. Popołudniami śpiewa w chórze teatralnym. Pewnego dnia poznaje Williego – stacjonującego w mieście młodego żołnierza Wehrmachtu. Ich przypadkowe spotkanie daje początek gorącemu uczuciu. Mimo grożącego niebezpieczeństwa – relacje intymne między Polakami a Niemcami są surowo karane – decydują się walczyć o swoją miłość. Cholernie mocną miłość.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65739-21-6 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Serce waliło mi jak szalone. Mimowolnie ścisnąłem w rękach starą torbę na zakupy. Dopiero gdy pękła nagle w przetartym miejscu i słoik z marmoladą spadł na miękki śnieg, wyrwałem się z oszołomienia i schyliłem się po niego jak robot, nie odrywając wzroku od młodego Niemca.
On, przystanąwszy w odległości dwudziestu metrów ode mnie, przyglądał się nieszczęśliwemu wypadkowi. Znowu się uśmiechnął, tym razem pełen zrozumienia, a ręką wykonał pytający gest, czy mógłby jakoś pomóc. Od razu pokręciłem głową, by zapobiegawczo odmówić. Na pewno myślał, że jestem niemieckim chłopakiem, i możliwe, że zostałbym zatrzymany, gdyby rozpoznał we mnie Polaka.
W końcu trochę się opanowałem. Z nadzwyczajną pewnością siebie wepchnąłem słoik z marmoladą w kieszeń kurtki, a rozdartą torbę wcisnąłem pod pachę. Jeszcze raz spojrzałem tępo w jego kierunku, ale na mojej twarzy nie pojawił się nawet najmniejszy uśmiech. Potem odwróciłem się i ruszyłem w przeciwną stronę.
Biegłem na sztywnych nogach aż do granic centrum miasta. Pojedyncze latarnie gazowe dawały tu tylko przytłumione światło. Osobliwe drżenie moich rąk nie chciało ustąpić.
Dopiero teraz naprawdę zdałem sobie sprawę, że pobiegłem w niewłaściwym kierunku. Musiałem więc zawrócić, jeśli miałem dotrzeć do domu jeszcze dzisiejszej nocy.
Powolnym, miarowym krokiem szedłem z powrotem wąską ulicą. Wtedy z cienia, który rzucał jeden z domów naprzeciwko, wyłoniła się ciemna sylwetka. W tej samej sekundzie wiedziałem, że to on.
W gruncie rzeczy przez cały czas przeczuwałem, że jest blisko mnie. Lub też, mówiąc uczciwiej, w gruncie rzeczy dokładnie tego chciałem.
Przeszedł przez ulicę w moim kierunku. Kiedy zatrzymał się przede mną, powiedział uprzejmie „Guten Abend!” i wyciągnął rękę w moją stronę. Bardzo mi się podobało, że nie użył pozdrowienia „Heil Hitler!”.
I ja podałem mu rękę. Poczułem, że przytrzymał ją trochę dłużej, niż robi się to zazwyczaj. Jego dłoń wydawała się większa i silniejsza od mojej, a mimo to uścisk był delikatny i prawie czuły – w każdym razie daleki od łamania kości, które mieli w zwyczaju młodzi mężczyźni.
Odpowiedziałem nieśmiało: „Hallo!”. Więcej wykrztusić po prostu nie byłem w stanie. Jednocześnie obawiałem się, że zdradzi mnie lekki polski akcent.
– Może napilibyśmy się razem kawy, zanim wszystko pozamykają? – zapytał.
Z radością stwierdziłem, że i jego wymowa wskazuje na delikatny akcent albo dialekt, którego nie potrafiłem jednak do końca przyporządkować. Zważywszy na jego wygląd, nie mógł pochodzić z północnych Niemiec, bo nawet zimą miał raczej ciemną skórę i niemal czarne włosy.
Bez zastanowienia zgodziłem się na jego propozycję. Zawróciliśmy i poszliśmy razem w kierunku dworca miejskiego. Bez problemu znaleźliśmy jeszcze otwarty lokal. Teraz, w świetle, gdy składał zamówienie, mogłem przyjrzeć się mu trochę dokładniej. Oceniłem, że ma dwadzieścia parę, najwyżej dwadzieścia pięć lat, ale gdy się uśmiechał, wyglądał zaledwie na siedemnastolatka. Poza tym był mniej więcej mojego wzrostu, ale z pewnością silniejszy. Wydawało mi się, że nosił mundur podoficera lotnictwa, ale aż tak dobrze nie znałem się na oznaczeniach. Jednego nie dało się zmienić: był żołnierzem Wehrmachtu.
Poza krótkim przywitaniem nie zamieniliśmy ze sobą dotąd słowa. W końcu podano kawę.
– Przyjemnie rozgrzewa, co?
Ach, gdybyśmy mogli przez cały wieczór po prostu milczeć. Patrzyłem na niego i naprawdę nie potrzebowałem niczego więcej. Ale on nie dawał za wygraną.
– Jak się nazywasz?
– Stefan – odpowiedziałem szczerze. Bezpieczne imię.
– A niech to, dokładnie jak mój wujek z Wiednia! – skinął.
– Z Wiednia? – wyrwało mi się bez zastanowienia.
Więc stąd ten dialekt.
– Tak, jestem Austriakiem. Ale dzisiaj należymy wszyscy do Rzeszy Wielkoniemieckiej. A ty gdzie się urodziłeś?
Znowu byłem w potrzasku. Dłużej tak być po prostu nie może. Po raz drugi tego wieczoru postawiłem wszystko na jedną kartę.
– Urodziłem się tutaj, w Toruniu, jestem Polakiem... – Mnie samego zdziwił jasny ton głosu, jakim to powiedziałem.
Przez moment młody żołnierz rozglądał się dookoła w przerażeniu, czy ktoś w lokalu nie usłyszał moich słów. Już samo to, że wypowiedziałem nazwę miasta po polsku, mogło przysporzyć kłopotów. Ale o tej godzinie nie było tu już wielu osób. A te, które zostały, wydawały się zajęte samymi sobą. Potem zapytał po cichu:
– Ale masz przepustkę nocną? Pytam, ponieważ w przeciwnym razie możesz zostać aresztowany, wiesz o tym, prawda?
Uważnie na niego spojrzałem. Jego głos brzmiał tak, jakby szczerze się o mnie martwił – nie było w nim groźby albo zdystansowania. Nagle stało się dla mnie jasne, że mimo iż miałem ten świstek, obaj ryzykujemy, nadal pijąc spokojnie naszą kawę. W razie obławy policyjnej i on nie wyszedłby z tego bez szwanku. Bez wątpienia przez głowę przebiegały mu podobne myśli. Ściskaliśmy nasze filiżanki i przez kilka sekund patrzyliśmy przed siebie.
Wtedy zdecydowanym ruchem zwrócił się twarzą w moją stronę i zdawkowo powiedział:
– No, to na zdrowie, Stefan!
Odpowiedziałem z ożywieniem:
– Jasne, na zdrowie. A ty jak masz na imię?
– Willi, niezbyt oryginalnie. Tak samo jak mój ojciec i dziadek. Pod tym względem mojej rodzinie zapewne zabrakło wyobraźni.
Nie mogłem powstrzymać śmiechu, kiedy przed moimi oczami pojawiła się galeria szacownych austriackich przodków z cesarskimi wąsami i stojącymi kołnierzami. Co za ogromny kontrast tworzył względem niej najmłodszy Willi, do tego z tym swoim chłopięcym wyrazem twarzy.
Przez mój śmiech po raz pierwszy zwróciliśmy na siebie uwagę otoczenia. Właściciel lokalu z uporem wpatrywał się w naszą stronę. Prawdopodobnie miał nas za dwóch późnych hulaków, którzy próbują otrzeźwić się kawą. Naraz popukał palcem w swój zegarek – rzeczywiście, było już krótko po północy. Z upływem czasu staliśmy się ostatnimi gośćmi.
– O rety, spóźnię się do koszar – wyrwało się Williemu. Kiedy na mnie spojrzał, jego twarz się rozluźniła i dodał czule: – Wszystko przez ciebie!
– Dziękuję za kawę! – odpowiedziałem ze smutkiem.
Nie mogłem inaczej, bo uznałem za nieprawdopodobne, że w tych okolicznościach będzie chciał się ze mną jeszcze kiedyś zobaczyć.
Było mi zupełnie obojętne, o której godzinie wrócę do domu. Matka i Mikołaj już dawno spali – tak samo moje rodzeństwo. Postanowiłem więc, że odprowadzę go do dworca, spod którego zamierzał złapać dorożkę i pojechać nią do jednostki, ulokowanej nie w koszarach na terenie miasta, ale poza jego granicami. W milczeniu szliśmy kawałek placem przed dworcem. Zanim wsiadł, ponownie podał mi rękę.
– Powiedz, Stefan, kiedy możemy się znowu zobaczyć?
W pierwszej chwili nie mogłem w to uwierzyć.
– Co proszę?
– Chcę cię znowu zobaczyć, masz czas jutro wieczorem?
– Tak! – powiedziałem, i jeszcze raz: – Tak! – Moje serce waliło tak mocno, że z trudem łapałem oddech. – O dwudziestej drugiej kończę w teatrze. Mogę poczekać na ciebie tutaj, przy postoju dorożek.
– Ja też będę na ciebie czekał! – zawołał przez opuszczone okno i pomachał mi, kiedy pojazd ruszył z miejsca.
Machałem i podskakiwałem w śniegu jak klaun. Machałem także wtedy, kiedy pojazd skręcił i zniknął za rogiem. Co za wieczór! Co za spotkanie!
Dałem sobie trochę czasu na powrót do domu. Tyle przeżyłem, tyle musiałem przemyśleć. Właśnie takiego przyjaciela szukałem. Miałem przed oczami tylko jego, tego czułego, pięknego mężczyznę – bez munduru, bez wojny i bez całej światowej historii w tle. Tylko jego.
Dopiero gdy wróciłem do domu, rozebrałem się i położyłem na podłodze obok Mikołaja, doścignęła mnie ponura rzeczywistość. Co, jeśli mój brat dowie się o Willim? Co, jeśli dowie się o nas któryś z kolegów albo przełożonych Williego? Nie mogliśmy przecież spotykać się co wieczór w miejscach publicznych.
To było pierwsze zadanie. Musieliśmy zorganizować jakąś kryjówkę. Jakieś sekretne miejsce tylko dla nas obu... Ach, na pewno coś się znajdzie. Teraz, gdy już siebie odnaleźliśmy, najgorsze minęło. Na świecie był człowiek, który czuł tak jak ja. Zasypiałem z myślą, że już dawno nie byłem taki szczęśliwy...
***
Następne dni przyniosły ocieplenie i pierwsze śniegi odpuściły. Z jednej strony temperatura sprawiła, że przyjemniej przebywało się nocami na zewnątrz. Z drugiej – położone na uboczu uliczki, które chętnie odwiedzaliśmy, by móc tam w spokoju porozmawiać, zamieniły się w istne bagna.
Willi nie miał problemu ze swoimi wojskowymi butami, ale moje jedyne półbuty zniszczyły się już trzeciego wieczoru. Byliśmy akurat we wschodniej części miasta na jednej z lokalnych dróg prowadzących do ruchliwej szosy, którą można było przez Lipno dojechać do Warszawy, kiedy mój prawy but ugrzązł w błotnej kałuży.
Gdy próbowaliśmy ostrożnie wydostać go z gęstej mazi, najpierw odpadła jedyna klamra, a w końcu obcas utknął w ciemnobrązowej otchłani. Ze złości cisnąłem na ziemię także całą resztę. Bezradny i zagniewany, stojąc na jednej nodze, spojrzałem na Williego.
Bez słowa chwycił mnie i wziął na ramię. Potem przeniósł mnie przez największą z czekających na nas kałuż błota. Rety, ostatni raz robił tak ze mną ojciec, kiedy miałem cztery albo pięć lat. Obaj śmialiśmy się tak głośno i zapamiętale, jakbyśmy byli sami na świecie. Jeśli o mnie chodziło, reszta świata mogła składać się z błotnych kałuż.
Wydawało się, że ścieżka po chwili ostro skręciła, o ile w ogóle można to było w ciemności stwierdzić. Niespodziewanie stanęliśmy przed starą szopą, która sprawiała wrażenie zrujnowanej. Prawdopodobnie nie była używana od dłuższego czasu.
Willi postawił mnie na wprost zniszczonych bocznych drzwiczek. Ustąpiły już przy pierwszym lekkim popchnięciu. Z zaciekawieniem zajrzeliśmy do środka. Willi próbował zapalić swoją benzynową zapalniczkę, ale bez powodzenia. Ponieważ jednak tej nocy księżyc stał w pełni, a jego blady blask wdzierał się do wewnątrz przez szpary i dziury w dachu, stopniowo zyskiwaliśmy orientację.
Potem przeszukaliśmy całą szopę, która wydawała się naprawdę opuszczona, ale jej stan pozwalał urządzić tu fantastyczną kryjówkę. Nie była zbyt duża, a wcześniej prawdopodobnie przechowywano w niej paszę dla zwierząt. Gołymi rękami zabraliśmy się do usuwania śmieci z rogu klepiska. Potem rozłożyliśmy tam kilka znalezionych desek.
Willi zdjął swój ciężki płaszcz wojskowy i położył go na nich.
– Co sądzisz o naszej chambre séparée?
– Co najmniej first class! – podjąłem grę, chichocząc, i zaległem jak długi na naszym łożu z baldachimem.
Willi rzucił się na mnie swawolnie, i wtedy szamotaliśmy się, jak gdyby był to niedzielny poranek w Wiedniu, jak gdyby nie było żadnej wojny... jak gdybyśmy obudzili się właśnie w pokoju sypialnym Williego w jego rodzinnej willi, a potem jedli śniadanie w salonie z Willim ojcem i Willim dziadkiem, może też dosiedli koni i przejechali się kawałek, przy dobrej pogodzie nad sam Dunaj.
– Ależ gdzie tam! – odrzekł. – Niedzielne śniadanie jest u nas najnudniejszym wydarzeniem całego tygodnia. Wtedy tworzy się tu gabinet osobliwości złożony z całej naszej szlachetnej rodziny. To dość na cały tydzień!
Byłem zdziwiony, że mówi o swojej rodzinie z takim dystansem. Do tej pory przysłuchiwałem mu się z otwartymi ustami, kiedy opowiadał o tych wszystkich bogactwach, które najwyraźniej były dla niego od dziecka czymś oczywistym.
Wspomnienie domu sprawiło, że w mgnieniu oka spoważniał. Czule położył rękę na mojej piersi i zbliżył się tak, że wyraźnie zobaczyłem jego ciemne, duże oczy.
– Przestań, nie mówmy o domu. Jestem tu z tobą o wiele szczęśliwszy.
Pocałował mnie niezwykle delikatnie – do tej pory niemal nie wyobrażałem sobie, że męski pocałunek może tak wyglądać. Rozpiął mi nieco koszulę i palcami dotknął delikatnie mojej skóry. Zadrżałem. To było tak różne od walenia konia z chłopakami w fabryce. Tak różne od owego przeżycia z Mikołajem w moje urodziny...
Pozostaliśmy objęci jeszcze przez chwilę. Nasze nagie ciała płonęły tak bardzo, że zimno z zewnątrz docierało do nas stopniowo. Czułem, że dotyk sprawia mu tyle przyjemności, ile mnie, i że jesteśmy w stanie dać sobie tak dużo radości, jak mogą tylko dwie osoby... które się kochają!
Jasne, teraz to wszystko brzmi bardzo romantycznie, ale z całą pewnością mogę stwierdzić: ten facet w niemieckim mundurze, ten czuły mężczyzna w moich ramionach – on był moją pierwszą wielką miłością!
Przez dłuższą chwilę Willi patrzył na mnie przenikliwie, nie mówiąc ani słowa. Potem wyszeptał mi do ucha:
– Wzięło mnie, Stefan! Chcę żyć z tobą! – A po chwili: – Fatalna historia, co?
– Nie! – sprzeciwiłem się radośnie. – Cholernie mocna!
Willi naśladował mój polski akcent:
– Masz rację, mocna dla nas obu. Ale cholerna też!
– Tylko kto miałby się o nas dowiedzieć? – odrzekłem w ślepym przekonaniu. – Teraz mamy już przecież miejsce, gdzie możemy się potajemnie spotykać. Wyobraź sobie, od teraz każdego wieczoru o dwudziestej drugiej tutaj. A w poniedziałki nie ma przedstawień, więc mógłbym przychodzić zaraz po pracy w fabryce...
Jeśli o mnie chodziło, nie istniały już problemy, z którymi nie moglibyśmy dać sobie rady. Willi z kolei zachował powagę.
– Nie słyszałeś o nastrojach, które panują w Niemczech? Wcześniej w dużych miastach podobno nie trzeba było ukrywać się ze swoją homoseksualnością. Pewien starszy człowiek z Wiednia opowiadał mi, że swego czasu dużo jeździł do Berlina. Na ulicy można było nawet zobaczyć mężczyzn trzymających się za ręce. Działało tam też całe mnóstwo organizacji i klubów, gdzie spotykali się młodsi i starsi, żeby wspólnie walczyć o swoje prawa. Wyobrażasz to sobie?
Pokręciłem przecząco głową. Jeszcze nigdy nie widziałem mężczyzn idących ulicą za rękę. Wydawało mi się to komiczne, ale jednocześnie pomyślałem sobie: jakie to głupie, że rzeczywiście nie można nigdzie napotkać mężczyzn, którzy czule się ze sobą obchodzą. Widać za to, jak chleją, biją się i nawet wspólnie onanizują, ale w gruncie rzeczy nie ma to nic wspólnego z czułością. Wręcz przeciwnie...
– Opowiedz mi jeszcze o tym, jak było wcześniej! – poprosiłem Williego.
– Niestety nie ma już zbyt wiele do opowiadania. W 1933 roku narodowi socjaliści zakazali działalności wszystkim tego typu organizacjom i pozamykali większość lokali i miejsc spotkań. Na szczęście wymknął się im jeden z najbardziej prominentnych liderów, berliński lekarz, jednocześnie Żyd i homoseksualista, ponieważ przebywał wówczas za granicą i po prostu nie wrócił. Ale jeszcze wiosną 1933 roku splądrowali jego instytut i spalili wszystkie książki oraz archiwa. Wiem to wszystko od tego starszego znajomego z Wiednia, który dawniej był częstym gościem instytutu.
– No i jaki los spotkał później tego lekarza?
– Nie mam pojęcia.
– A co stało się z innymi homoseksualistami?
– Na początku wielu myślało, że nie będzie aż tak źle, bo istnieli wysocy rangą narodowi socjaliści, którzy sami byli homoseksualni. Na przykład szef sztabu SA Ernst Röhm, o którym wiedział w Niemczech każdy. Ale kiedy nagle, latem 1934 roku, sprzątnęli jego i jego ludzi, wielu zaczęło przeczuwać, że to nie przelewki. I nie pomylili się...
– Ale dlaczego, Willi, jesteś przecież żołnierzem Wehrmachtu, walczysz w końcu za te Niemcy, dlaczego jesteście tak brutalni wobec nas, Polaków, wobec Żydów i wobec wszystkich tak zwanych podludzi? Sam jesteś przecież homoseksualistą, szkodnikiem narodu czy jak wy to tam nazywacie...
W jednej chwili usiadł. Uraziłem go bardziej, niż zamierzałem. Złapał mnie mocno za ramię.
– Stefan! Człowieku! Nie zadawaj mi takich idiotycznych pytań. Owszem, cieszę się, że Niemcy są znowu dużym i silnym krajem. Uważam je za piękne i zawsze będę ich bronił. Na to, że i u nas są błędy i wypaczenia, nic nie poradzę. Twój polski rząd też opowiadał się wcześniej przeciwko Żydom, tak jak Führer. Tyle że on przeszedł od słów do czynów.
Ja też się wyprostowałem, zdjąłem jego rękę z mojego ramienia i odpowiedziałem ostro:
– Ach tak, więc to uchybienie, jeśli wasze czołgi masakrują dziesiątki tysięcy naszych mężczyzn, a setki tysięcy spośród nas za waszym pozwoleniem mogą wykonywać najbrudniejszą robotę w pięknych Niemczech? Więc to przez pomyłkę trzy lata temu wywieziono mojego ojca, a matka jest ledwie w stanie nakarmić moje małe rodzeństwo! – mówiłem głośno i w uniesieniu. – I ty twierdzisz, że to błąd, wypaczenie? Człowieku, może ich kolejne wypaczenie będzie dotyczyło właśnie nas! Willi, jesteś jeszcze bardziej naiwny niż ja!
Miałem wrażenie, jak gdyby przemawiał przeze mnie mój brat Mikołaj. Słowa wystrzeliwały, tak po prostu. Teraz nie mogłem już niczego cofnąć.
Ja mówiłem, a Willi kulił się w sobie. Ten silny facet zwiesił ramiona i bezradnie potrząsnął głową.
– Cholera, to co mamy teraz zrobić?
Po raz pierwszy poczułem się starszy, być może nawet trochę silniejszy. Cały gniew uleciał, kiedy zobaczyłem go siedzącego tak przede mną i smutnego. Willi nie tylko zrozumiał, co chciałem powiedzieć, ale także starał się zrozumieć moją sytuację. Niczego więcej nie było mi trzeba.
Objęliśmy się i ogrzaliśmy. Z chęcią posiedzielibyśmy jeszcze dłużej, ale Willi w żadnym wypadku nie mógł spóźnić się do swojej jednostki. Zatarliśmy z grubsza ślady naszej obecności, ale myśląc już o kolejnym spotkaniu, świadomie zostawiliśmy deski w tym samym miejscu. Następnym razem Willi chciał przynieść świeczki i coś do picia.
Kiedy się ubieraliśmy, przypomniałem sobie o moim zgubionym bucie. Willi dał mi dwie grube wełniane skarpety.
– Dzięki nim dojdziesz do domu. Do jutra spróbuję załatwić ci jakieś buty.
Przez nikogo niezauważeni, bezszelestnie wymknęliśmy się z naszej kryjówki i starą boczną drogą pobiegliśmy razem spory kawałek. Pożegnaliśmy się przed miastem, ponieważ znajdował się tam skrót do jego kwatery wojskowej.
Niedługo potem byłem w domu. Tak jak zwykle wszyscy już spali. Jak bardzo chciałem opowiedzieć komuś o moim ogromnym szczęściu. Kochałem i byłem kochany. Z poczuciem głębokiego wewnętrznego spokoju zamknąłem oczy...
***
Następnego wieczoru Willi – tak jak obiecał – przyniósł mi bardzo dobre skórzane buty, które pasowały jak ulał. Zaczął się dla nas cudowny czas urządzania małej kwatery, która stawała się coraz przytulniejsza. Po czterech tygodniach mieliśmy już małą kuchenkę spirytusową, trochę konserw, koce, a nawet komplet prostych naczyń. Gdzie Willi to wszystko zdobył, pozostawało dla mnie zagadką... Gdy go o to dopytywałem, odpowiadał powściągliwie i mgliście.
Poza tym wykopaliśmy w jednym z rogów szopy głęboką dziurę, w której umieściliśmy zbitą z pozostałych desek drewnianą skrzynię. Był to „skarbiec”, do którego zawsze przed wyjściem chowaliśmy cały nasz dobytek. Jeśli nawet ktoś zaszedłby tam w ciągu dnia, z trudem rozpoznałby, że to potajemne miejsce codziennych, a raczej conocnych spotkań. W domu wytłumaczyłem, że muszę zostawać dłużej w teatrze. Wyjaśniłem też, że nowe buty i inne rzeczy, których nie można było już kupić, dostałem właśnie tam – od niemieckich kolegów.
Matka jako jedyna zauważyła we mnie zmianę. Pewnego razu zapytała mnie delikatnie:
– Stefan, czy to wszystko naprawdę są prezenty? Synu, nie rób niczego, czego mógłbyś potem żałować...
– Co przez to rozumiesz, mamusiu?
– Wiem, że jesteś uczciwym chłopcem. W tych czasach tyle rzeczy opychają, nie tylko na czarnym rynku, i po prostu boję się, że mógłbyś trafić na niewłaściwych ludzi. Wyobraź sobie, że w trakcie obławy policyjnej znaleziono by u nas jakiś złodziejski fant. Wiedziałabym, że tego nie ukradłeś, tylko pewnie dałeś się nabrać jakiemuś cwaniakowi. Ale niemiecka policja by w to nie uwierzyła...
Być może tego wieczoru, żeby uspokoić matkę, opowiedziałbym jej trochę więcej, ale na nieszczęście obok był Mikołaj. Niestety nie mógł powstrzymać się od komentarzy:
– Przecież mój młodszy brat kocha Niemców. Paweł opowiedział mi, że w ostatni poniedziałek widział cię nawet w mieście z niemieckim żołnierzem. Podobno ucięliście sobie wyjątkowo miłą pogawędkę.
Matka nie uległa jego słowom.
– Mikołaj, dlaczego tak mówisz? Stefan nie jest złym chłopcem. Prędzej czy później wszyscy będziemy musieli ułożyć się jakoś z Niemcami.
Mikołaj spojrzał na nią zawiedziony.
– Gdyby słyszał to ojciec! Jak możesz mówić takie rzeczy? Nigdy nie pogodzę się z tym, że Niemcy się tu panoszą. Ojciec byłby tego samego zdania.
Po czym wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
– Jest taki samotny. – Matka w geście bezradności załamała ręce. – Ale przecież ma rację. – Spojrzała na mnie pełnym miłości wzrokiem. – Dlaczego nagle zaczęliście się tyle kłócić? Proszę cię, Stefan, nie dopuść do tego, by widziano cię na ulicy z żołnierzami. Odbija się to na nas wszystkich. A w pierwszej kolejności oczywiście na Mikołaju. Wiesz przecież, co inni chłopcy gadają o takich rzeczach...
Jak bardzo chciałem jej o wszystkim opowiedzieć. Do głowy wpadła mi wymijająca uwaga:
– Ale przecież nie wszyscy żołnierze są tacy sami. Ci, którzy przybywają z nadciągającymi jednostkami, a jest ich większość, są dokładnie w wieku Mikołaja.
Matka skinęła, ale nie powiedziała już ani słowa. Może od dawna wiedziała więcej, niż mówiła?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------