Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chwila wolności - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,00

Chwila wolności - ebook

Pierwszy tom trylogii giganta powojennej literatury norweskiej.

Chwila wolności ukazała się w oryginale w 1966 roku i uważana jest za najwybitniejsze dzieło w całej twórczości Bjørneboe. W tej powieści autor najpełniej przedstawia swój ideologiczny program - misję katalogowania zła, bo jedynie nazywając je i obnażając, jesteśmy w stanie dotrzeć do jego podstaw i pojąć jego istotę. Człowiek ma naturę dwoistą i zdolny jest do czynów najszlachetniejszych i najwznioślejszych, lecz jednocześnie do najpodlejszej nikczemności – stąd programowe stwierdzenie, że świat wypełniają gwiazdy i ekskrementy.

Do tej pory w Polsce ukazały się jedynie dwie powieści Bjørneboe, w tym właśnie Chwila wolności, czyli pierwszy tom trylogii zwanej potocznie Historią bestialstwa, którą teraz w całości przełoży Karolina Drozdowska.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368191356
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Karolina Drozdowska (ur. 1985) – tłumaczka literacka i literaturoznawczyni. Przekładem z języka norweskiego zajmuje się od 2008 roku. Ma na koncie ponad sto opublikowanych przekładów, tłumaczyła m.in. Larsa Myttinga, Ninę Lykke, Helgę Flatland, Johana Harstada, Marie Aubert czy Klarę Hveberg. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury oraz Bałtyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. Laureatka norweskiej nagrody dla tłumaczy literackich Oversetterprisen za rok 2021. W 2014 roku obroniła rozprawę doktorską o teatrze epickim Jensa Bjørneboe, rok później została zatrudniona w Instytucie Skandynawistyki i Fennistyki UG, od września 2022 pracuje jako adiunktka w sekcji literatury nordyckiej Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii w Trondheim. Jej zainteresowania naukowe obejmują m.in. najnowszą prozę norweską oraz teorię i praktykę przekładu. Uwielbia dydaktykę i swoich studentów.MIASTA

W toku mojej wieloletniej kariery woźnego sądowego zdążyłem sobie wypracować pewne ogólne pojęcie o świecie. Moje awanturnicze i różnorodne życie, słuszny już wiek oraz niesłychana liczba rozmaitych ludzi, których poznałem – krótko mówiąc: nieoceniony skarb zgromadzonych doświadczeń – wszystko to zostało uporządkowane i logicznie ułożone w trakcie kilku ostatnich lat mojej codziennej obecności w sądzie.

Zawsze miałem ponadprzeciętny talent do wpasowania się w różne skupiska ludzi, niezależnie od ich statusu majątkowego, języka, narodowości, rasy czy religii – i to w skali niemal całego globu, od Afryki po Kanadę, Nowy Jork, Moskwę, Leningrad, Londyn, Paryż i Neapol. Zawierałem nowe znajomości wszędzie, od wybrzeży mórz polarnych po równik, od Montrealu po stepy Syberii: oto jest mój świat. Często myślałem, że to wręcz niepojęte, ile człowiek może zobaczyć, długo bowiem sądziłem, że już jako młodzieniec zgromadziłem wrażenia liczniejsze i widziałem dużo więcej, niż jest w stanie przetworzyć świadomość. W moim wnętrzu panował chaos i mrok – dzikie i nieokiełznane, zbyt silne doświadczenia zmysłowe niedające się nazwać. A jak wiadomo, nasze wrażenia, jeśli ich nie nazwiemy, trwać będą jako „czyste doświadczenie”, niepoddające się interpretacji, porządkowi czy dyscyplinie myśli. Moje życie było, przez wiele lat, wielką podróżą przez Krainę Chaos.

Dopiero w toku mojej pracy woźnego sądowego to wszystko uległo zmianie i mogłem zobaczyć życie rozstawione przede mną niczym logicznie uporządkowana szachownica, układ wielkich, powiązanych ze sobą wzorów i obrazów. Moja obecność w sądzie, krainie powszedniego prawa – albo może lepiej: powszedniego bezprawia – stała się z czasem siłą wprowadzającą porządek i sens w Krainę Chaos.

Cierpliwe obcowanie z bezprawiem, milczenie wobec niesprawiedliwości, moja zdolność znoszenia bezprawia – które spotykało nie tylko mnie – to wszystko w ciągu tych milczących lat przerodziło się w niesłychaną moc. Stało się to rzecz jasna tylko dlatego, że ani przez chwilę nie zatraciłem zdolności cierpienia w obliczu wszechobecnego bezprawia. Codzienne, ciągnące się latami oglądanie niesprawiedliwości jako reguły życia zmieniło z czasem całą moją postawę wobec ludzkiego losu. Zostałem powoli wydobyty z mojej wędrówki przez Krainę Chaos, to jest z samego dna nieprzebytego krajobrazu, w którym mój wzrok nie sięgał dalej niż za najbliższe wzniesienie, uniesiony niczym w stanie duchowej lewitacji, aż ujrzałem krajobraz pode mną – mapę geograficzną, atlas świata podzielonego na kontynenty, kraje, góry, doliny i równiny, oceany i rzeki.

Mój niezwykle marny status na sali sądowej – nie członka ławy przysięgłych, nie uzbrojonego strażnika, uczonego w prawie czy sędziego, nie obrońcy, reportera czy świadka, a nawet nie istoty najbardziej upokorzonej, najpodlejszej ze wszystkich: oskarżonego – status kogoś tak zupełnie bez znaczenia jak woźny sądowy, człowiek, który dźwiga akta, zamiata podłogi, który biega na posyłki i napełnia kałamarze, wykłada czyste arkusze papieru i dba o togi oraz peruki sędziów, nigdy się do nikogo nie odzywa, lecz po prostu jest na miejscu – status ten sprawił, że z biegiem lat powoli zaczęły się tworzyć we mnie wielkie, sensowne obrazy.

Jestem urodzonym woźnym sądowym.

Sensem mojego życia jest przebywać na sali, na której toczy się rozprawa. I to właśnie tu, w tej małej, pogrążonej w półmroku i ponurej, staromodnej salce sądowej, to tu raz po raz objawia się przede mną życie, tu, gdzie Kraina Chaos jest na wiecznym etapie powstawania: atrament, akta, ludzkie losy. Wszystkie popędy i ludzkie właściwości, najpodlejsze i najszlachetniejsze: wszystko to jest tutaj podporządkowane temu samemu, wiecznemu, niezaburzonemu i świętemu bezprawiu.

Jestem woźnym sądowym w Heiligenbergu, alpejskim miasteczku w niewielkim księstwie. Dolinę, w której leży miasteczko, otaczają góry, a jak okiem sięgnąć wszystkie domy, płoty i zagrody pobudowano z tego samego szarego kamienia. Tak wygląda każda ulica. Cały kraj. A pałac sprawiedliwości, czyli moje miejsce pracy, nie stanowi bynajmniej wyjątku: wzniesiono go z tego samego kamienia.

Trudno raczej powiedzieć, że mieszkańcy tej doliny są natchnięci Duchem Świętym. Konieczność ciągłego oglądania majestatycznych szczytów i wiecznych lodowców nie predestynowała ich do wielkości. Nie myślą szeroko ani jasno. Ludzie tutaj, w miasteczkach, dolinie czy w gospodzie, gdzie przesiaduję, pijąc moje kielichy zapomnienia – to ludzie, którzy nie mają swoich pieśni, folkloru, muzyki ani tańca. Pobudowali kaplice, ale nie ma w nich wiary. A jednocześnie są na swój sposób bystrzy, niemal inteligentni. Cwani. Mieszkają w swojej dolinie, mają wokół siebie góry i wieczność. Czasami myślą. Widać to po ich oczach. Rachują. Dodają i odejmują w pamięci. Najcwańsi mnożą albo potrafią nawet dzielić. Ludzie tu, prawdę mówiąc – bo prawdę tę trzeba powiedzieć – są w pewnym sensie, częściowo, na swój sposób, do pewnego stopnia, dosyć lemuryczni.

Jeśli już czytają, to nie zgłębiają kabały, Wed ani psalmów. Wertują swoje książeczki dla dzieci. Albo od biedy – swoje ustawy, żeby wiedzieć, za co mogą donieść na sąsiada. Wszyscy toczą wojny ze wszystkimi, a mimo to, co zadziwiające, trzymają się razem. Jest to wspólnota lemuryczna. Wyprodukowali sędziów, a nawet lekarzy, nie wspominając o inżynierach. Ale nie odpoczywają przy lekturze Dantego.

Jak już wspomniałem, nie mają żadnego folkloru.

A mimo to – uczestniczą w podtrzymaniu równowagi i porządku świata. To stadko małych, kosmatych niedźwiadków.

Nie ma w nich absolutnie żadnego śladu niewinności. Są zdolni zrobić wszystko przeciw bliźniemu swemu. Jednocześ-nie świetnie biegają na nartach, a zimą każą się wciągać na górskie zbocza za pomocą stalowych linek, wysoko w górę – po czym zjeżdżają z powrotem w dolinę. I tak raz za razem. Potrafią to powtarzać tygodniami i miesiącami – góra-dół, góra-dół. Znajdują w tym zapewne jakąś radość, ale nie są radośni.

Jestem wobec nich rzecz jasna całkowicie uległy, a fakt, że tak podle ich teraz obmawiam, wynika zapewne z mojej zazdrości czy zawiści. Bo ludzie ci nadają się rzecz jasna do jakichś swoich celów, ale ściągają ze mnie za wysoki czynsz. Zawsze mnie jakoś oszukają, żebym zapłacił zbyt dużo ze swojej żałosnej gaży. Wszyscy chcą uszczknąć trochę tego, co zarabiam. A ja im płacę. Oszukują mnie na wszystkim, na winie, mięsie, serze, rachunku za prąd. Władze skarbowe rejestrują moje dochody dwukrotnie, by móc pobrać wyższy podatek. Dochody innych osób opatruje się moim nazwiskiem, bo wszyscy uważają bogacenie się kosztem innych za swoje najświętsze prawo. Zdarza się, że miejscowi zabijają ludzi na różne wyszukane i bolesne sposoby po to tylko, by się zabawić i przepędzić jakoś czas. Ale ich własne sądy ich uniewinniają.

Bywają oczywiście wyjątki, ale z grubsza tak to właśnie wygląda.

I to w tej alpejskiej dolinie ja, marynarz i wędrowiec, śpiewak, apokaliptyk i muzykant – ja, ze wszystkich na tym świecie! – zostałem woźnym sądowym.

Wkrótce powiem, jak się nazywam, o ile sobie przypomnę. Niełatwo to wspomnienie wywołać, czasami mam je na wyciągnięcie ręki, lecz zawsze mi umyka. Ale mam imię. Tylko że zapomniałem je na skutek długich lat wędrówki. Poza tym pamiętam bardzo wiele.

Najpierw opowiem o Wielkiej Wędrówce przez Krainę Chaos.

Trwała lat czterdzieści, tak jak wędrówka ludu Izraela przez pustynię.

Na dniach skończę czterdziesty szósty rok życia i zaczyna mi siwieć broda.

Nadeszła godzina prawdy.

Niewykluczone rzecz jasna, że aby móc zacząć mówić prawdę, trzeba osiągnąć wiek, w którym siwieje broda. A może jest inaczej: człowiek robi się za stary, by szukać wymówek, za stary, by udawać i dłużej kłamać. Tu, w alpejskiej dolinie, mam znane imię, naturalnie przydomek – nie to, które noszę naprawdę, a którego nie pamiętam, tak więc przydomek, rzecz jasna dość ubliżający i złośliwy – bo mojego prawdziwego imienia nikt nie zna, choć zapewne widnieje ono gdzieś w protokołach, na pożółkłym i pewnie już kruszącym się papierze, wyblakłe, ale jeszcze dające się jakoś odczytać. Ale cały szkopuł w tym, że mam tu w dolinie znane imię, osiągnąłem pewien wiek i nadeszła godzina (a może chwila?) prawdy. Zdaje mi się, że również Sokrates zbudował w ten sposób dialektyczną argumentację swojej obrony – już po wyroku, ale jeszcze przed egzekucją, błagany przez swoich przyjaciół, by albo skłamał, albo uciekł. Powiedział wtedy coś w rodzaju:

„Nie. Nie mogę – jako człowiek w moim wieku i o tak znanym imieniu!”.

Potrzeba dialektycznej nadbudowy, by móc powiedzieć prawdę, a on o tym wiedział. Potrzeba jej także, by umrzeć, bo te dwie rzeczy są ze sobą związane: nad każdą z prawd unosi się fetor śmierci, coś z jej bezwstydu. Poza tym kłamstwo także zawsze istnieje w relacji do śmierci. Nie wie o tym lepiej nikt niż właśnie ja, który tyle nałgałem. Ale jest to inna relacja. Nie tak nieodwracalna, bo kłamstwo zawsze można sprostować, skorygować nowym kłamstwem, nie bywa ono ostateczne ani absolutne. Lecz prawda – jeśli już raz zdradzona, to nieodwracalna – jest siostrą śmierci.

Naturalnie pragną się Państwo dowiedzieć, jakim jestem człowiekiem i jak wyglądam. Pracuję, jak już mówiłem, jako woźny sądowy i dlatego też jestem człowiekiem o znanym w alpejskiej dolinie przydomku. Jako woźnych sądowych zatrudnia się przeważnie ludzi, którzy rzucają się w oczy i którzy nie nadają się do żadnych innych celów. I w tym cały szkopuł: trzeba być człowiekiem o charakterystycznej powierzchowności, a poza tym zupełnie nieużytym. Zazwyczaj do takiej pracy deleguje się mieszkającego blisko sądu wioskowego głupka albo zwykłego, niezdolnego do pracy, ułomnego na umyśle mieszkańca, często z dobrej rodziny, bo potrzeba mu tylko jednej właściwości – charakteru stałego i szlachetnego, żeby nie wypijał atramentu i nie kradł papieru z klozetu, a dbał jak należy o sędziowską togę i pilnował, by w toalecie było mydło. Dzięki mojemu milczeniu wpisuję się dobrze w tę charakterystykę.

Jestem człowiekiem średniego wzrostu, nieprzesadnie tęgim, ale mocno zbudowanym. Twarz mam ogorzałą, śniadą, włosy – kruczoczarne, mimo że broda, jak wspominałem, zaczyna mi już siwieć. Utykam trochę na jedną nogę za sprawą starej rany postrzałowej i głębokiego cięcia nożem zadanego w tę samą (co ciekawe) kończynę. Na brzuchu, tuż pod pępkiem, mam dużą bliznę. Przez lata dorobiłem się trzech wybitych przednich zębów, miałem również dwukrotnie w dawnych czasach złamanie ręki. W prawej pękła mi kość śródręcza, w lewej doszło – innego razu i przy innej okazji – do złamania palca serdecznego. Żaden z tych urazów nie jest szczególnie groźny, obie kości z czasem się zrosły, co prawda trochę krzywo, ale zawsze. Gorzej z wybitymi zębami, bo one już nie chcą odrosnąć i musiałyby zostać zastąpione sztucznie, przez protetyka. Pierwszy z tych zębów został wybity dawno temu przez pijanego człowieka, drugi straciłem na skutek wypadku drogowego na szosie gdzieś we Francji. Z trzecim zębem rozstałem się z kolei podczas międzynarodowego zjazdu związków zawodowych w Marsylii, a to dlatego, że niektórzy z nas opuścili zjazd i udali się do burdelu, gdzie pili grappę, aż doszło do bójki z alfonsami i wszystkich aresztowano. Na posterunku powiedziałem, że jestem woźnym sądowym, na co policjanci wybili mi ząb, a potem kopali mnie niczym futbolówkę, ja zaś leżałem na podłodze, cytując Sokratesa: „Czy nie wiedzieliście, że taki człowiek jak ja potrafi wróżyć?”.

W czasach zanim jeszcze posiwiała mi broda, krępowałbym się pewnie trochę o tym opowiadać, ale teraz nadeszła chwila prawdy, a moje palce czuć nieco śmiercią – więc dziś wstydziłbym się bardziej kłamstwa niż prawdomówności. Nie wiem jednak, czy zdążyli sobie już Państwo nakreślić jakiś mój obraz. Odkąd zostałem woźnym, dorobiłem się niewielkiego brzuszka. Czasami chodzę niechlujnie odziany, a zębów nie dałem sobie wstawić, bo zobojętniałem na tego rodzaju rzeczy. Gdy otwieram usta, mogą Państwo zobaczyć moje niepełne uzębienie. Rzuca się to w oczy, zwłaszcza gdy jem kurę albo się śmieję. Chociaż i jedno, i drugie zdarza mi się teraz rzadko.

Codzienne bezprawie w życiu moim i małych niedźwiadków nie służy wesołości. W dawnych czasach, gdy byłem marynarzem, włóczęgą i grajkiem, śmiałem się bardzo często. Jednocześnie jestem zazwyczaj ubrany dość przyzwoicie. Stosunkowo zwyczajnie. W każdym razie nigdy elegancko.

Ponadto używam okularów do czytania. Ale rzadko zdarza mi się czytać w obecności innych ludzi, dlatego też wszyscy niemal znają mnie bez okularów. Nie są mi potrzebne przy przenoszeniu akt czy zamiataniu podłogi.

Cóż jeszcze mogę opowiedzieć dziś o sobie i swoim trybie życia? Bo czy to w ogóle wzbudza zainteresowanie: że mieszkam sam w jednym pokoju i gotuję sobie w kuchni gospodyni? Oczywiście, że nie.

Mam poza tym trochę książek, ale niezbyt wiele. Ważne może być natomiast to, że potrafię kompletnie się zmienić. Tak, że ludzie niemal mnie nie poznają. Zmieniam się wraz z pogodą i wiatrem, z kolejnymi rozprawami i tym, co akurat czytam, jak również wraz z moim strojem. Czasami chodzę bez brody, ale potem zapuszczam ją na powrót. Wystarczą dwa czy trzy tygodnie, a znów jest bujna i gęsta.

Muszę natomiast wyjaśnić, co mam na myśli, mówiąc o chwili wolności. Zrozumiałem to w Hiszpanii, gdzie zajmowałem się świętym obrzędem walk z bykami i jego piękną symboliką.

Drżę na myśl o tym, co to oznacza – i o tym, że człowiek w moim wieku, o tak dobrze znanym przydomku…

Na szczęście mogę trochę odwlec prawdę w czasie i pozwolić sobie na kolejną dygresję. To moja książka i to ja decyduję o tym, co w niej będzie napisane. O każdym słowie. Jestem woźnym na sali sądowej niedźwiadków, ale nie są one jedynymi, jakie znam. W dalszych słowach opowiem (być może) o pewnym typie ludzi – czyli ideologach. Z grubsza rzecz ujmując, dzielę ich na następujące podgrupy: niedźwiadki i scholastyków. Niemal wszystkie osoby, które poznałem, zaliczają się do jednego z tych dwóch gatunków _homo consumens_, ale nie wiem, który z tych dwóch jest bardziej wynaturzony i zachłanny, scholastycy czy niedźwiadki. Scholastycy są w każdym razie inteligentniejsi i groźniejsi. Opowiem o nich później.

Niewykluczone, że istnieje trzecia grupa, być może nieco mniej zdegenerowana: eschatolodzy. Ale nie do końca ich pamiętam. Jeśli przypomnę sobie, jak się nazywam, może uda mi się odkryć na nowo i tę wiedzę.

Zmuszony jestem jednocześnie zamieścić tu glosę na temat samego siebie, w celu skorygowania pewnej nieścisłości, nieco wykrzywionego obrazu, który niechcący nakreśliłem. Zgadza się, że dużo podróżowałem, jako marynarz i entuzjasta katarynek błądziłem po apokaliptycznej idylli i żmijowisku tego świata, ale to nie wszystko. Zgadza się, że w ostatnich latach mojej kariery woźnego sądowego i tak dalej – ale nie jest to cała i pełna prawda i choć każde wypowiedziane przeze mnie słowo zostanie użyte przeciwko mnie, muszę uzupełnić swój autoportret, dodając, że przez szereg lat jeździłem po świecie jako poważany i rozpoznawany człowiek, na stanowisku wygodnym i finansowo niezależnym. Wydałem w tamtym czasie sporo książek, niektóre z nich spotkały się z uznaniem i zostały przetłumaczone na wiele języków, ale niestety wszystkie miały tę wspólną cechę, że nie napisałem w nich nic szczególnie nowego ani znaczącego.

Powstały w Krainie Chaos i były dziećmi swoich czasów. Podobnie jak większość innych książek, które nie traktują o Sokratesie i nie zostały napisane przez Lichtenberga lub Stendhala, Stirnera, Rochefoucaulda, starożytnych Rzymian albo Swifta.

Rzecz jasna, jeśli chodzi o książki, liczy się tylko jedno – a mianowicie to, czy zostały napisane na Patmos, to jest: czy powstały na skutek wylania Ducha Świętego. Oczywiście nie wszystkie książki mogą zostać napisane w takich okolicznościach, biorąc pod uwagę, że również poza Patmos pisze się ich corocznie tysiące i że to przecież niemożliwe, by Duch Święty miał czas wylewać Łaskę na wszystkie ukazujące się drukiem pisma.

Źródła datujące się na okres rosyjskiej wojny domowej, która wybuchła po rewolucji, zawierają opisy tego, jak szlachetni bojownicy traktowali swoich jeńców: brało się człowieka i rozcinało mu powłoki brzuszne, ale tylko na tyle, by dostać się do jelita cienkiego. Wyciągało się je następnie i przybijało gwoździem do pnia drzewa, po czym za pomocą rozgrzanych do białości bagnetów – a rozgrzewało się je nad ogniskiem rozpalonym wyłącznie w tym celu – otóż za pomocą tych bagnetów zmuszano jeńca, by biegał dookoła drzewa do momentu, gdy całe jelito nawinęło się na pień niczym nić na szpulę. Nieszczęśnika zostawiano następnie na ziemi, by wyzionął ducha na świeżym leśnym powietrzu.

Nie wiem, czy to niedźwiadki traktowały w ten sposób scholastyków, czy może odwrotnie – scholastycy znęcali się w ten sposób nad niedźwiadkami. Ale sądząc po różnych zachowaniach, które dane było mi zaobserwować u obu tych stron w toku mojej długiej podróży przez Krainę Chaos, i jedni, i drudzy byliby do tego zdolni.

Taka relacja może mieć w sobie odrobinę Ducha Świętego, albowiem zawiera ona rzeczywistą prawdę o głębszej naturze niedźwiadków.

A skoro i tak mówimy o wolności, to muszę przyznać, że termin „chwila wolności” rozważałem równie długo, jak „chwila prawdy”. Wedle słów rabina Joszui Ibn Joseffa, ukrzyżowanego w roku 33 naszej ery, „prawda was wyzwoli”, i dlatego też wolność często przedstawiana jest jako funkcja prawdy. Wydaje się to zgadzać z moimi doświadczeniami z pełnej bezprawia sądowej sali, bo tam okazuje się często, że nieprawda zniewala. Po chwili prawdy nadchodzi zaś chwila wolności.

Na moim stanowisku woźnego sądowego miałem oczywiście okazję się przekonać, że wolność to jedyna rzecz na tym świecie, która jest straszniejsza niż prawda. Da się ją znieść tylko w Łasce i Duchu Świętym. Mówiąc o Duchu Świętym, można zapewne również mieć na myśli Prometeusza lub Lucyfera, którzy w swoim czasie skradli bogom światło i wolność, ażeby podarować je ludziom.

Były to dary wątpliwe, a wśród znawców są i tacy, którzy żywią przekonanie, że wolność nadeszła za wcześnie, to jest przed prawdą, w związku z czym niedźwiadki odkryły, że mogą robić, co im się podoba, lecz nie pojęły faktu, że wolność znaleźć można wyłącznie ukrytą za iluzjami.

Z tej samej przyczyny niedźwiadki nie mogły nigdy osiągnąć Łaski Prawdziwej: bo nie da się jej oderwać od prawdy całkowicie jednoznacznej i niepodzielnej, to jest od pełnej świadomości śmierci.

Rzecz jasna nie mogę wspominać o takich rzeczach na sali sądowej, pracując na stanowisku woźnego, dlatego też z biegiem czasu stałem się człowiekiem milczącym. Z dnia na dzień coraz bardziej siwieje mi broda.

Gdyby niedźwiadki miały świadomość śmierci, byłyby ludźmi. Pośród skalnego rumowiska i w obliczu wieczności zostałyby natchnięte Duchem Świętym.

Chwila prawdy – el momento de la veritad – to termin zaczerpnięty z hiszpańskiej tradycji walk z bykami. Opisuje on tę decydującą sekundę punktu zwrotnego w rytuale, gdy porzuca się taniec i eleganckie, konwencjonalne formy, zaś celem toreadora staje się doprowadzenie sprawy do końca. Chwila prawdy następuje wtedy, gdy kończy się zabawa, ustaje gra, człowiek zrzuca maskę, a byk ma umrzeć: tak oto zostaje odkryta prawda.

El momento de la veritad to także najważniejszy punkt zwrotny wszystkich procesów sądowych – chwila, która demaskuje prawdziwy charakter walki: fakt, iż koniec końców chodzi o życie lub śmierć. Pokazuje to również prawdziwą twarz sądu. W miarę trwania kolejnych faz procesu prawda ujawnia się krok po kroku i z każdym spotkaniem z prawdą ginie kłamstwo, nadzieja, marzenie.

Walki z bykami to nie wydarzenie sportowe, ale wyrafinowany, wysoce wyszukany, rytualno-estetyczny teatr, w kolumnach sportowych nie przeczytamy relacji z walk, lecz krytykę sztuki, krytykę nakierunkowaną na kwestie estetyczne, zaś wykonanie poszczególnych faz, rytuałów czy stadiów tego przedstawienia przez toreadora jest poddawane szczegółowej analizie, chwalone bądź całkiem odrzucane. Język symboli nacechowany jest tak wysokim stopniem piękna i widowiskowości, że nie potrzebuje żadnego komentarza, zaś termin „el momento de la veritad” niesie w sobie oczywistą archetypiczną głębię. Jeśli się choć na chwilę zastanowić nad tym, co stanowi o scenicznej i dynamicznej estetyce procesu sądowego, nie sposób nie skonstatować, że chodzi o walkę, która może być wszystkim, od najprostszej z form teatralnych – zapasów – po najbardziej wyrafinowaną walkę intelektualną, od walki płci, przez walkę nerwów z mózgiem, po profesjonalną i rytualną potyczkę pomiędzy sądowymi specjalistami o lodowatym spojrzeniu. Bez walki niemożliwy jest teatr. We wszystkich jego gatunkach chodzi właśnie o to: by widz stał się świadkiem potyczki. We wszystkich prawniczych formach: farsie, komedii, dramacie, tragedii, a także takich podgatunkach jak operetka, opera czy musical, główny motyw pozostaje zawsze ten sam: ktoś ma zwyciężyć i ktoś musi umrzeć. El momento de la veritad następuje w sądzie z tym samym pięknem i precyzją co w walkach z bykami – w chwili gdy zapada wyrok śmierci. Bo w sądzie królem wszystkich królów jest wojna.

Każda sztuka teatralna to przesłuchanie, rozprawa, a każda rozprawa to wojna. Ostatnią zaś jej fazą koniecznie musi być śmierć.

Jednocześnie nie wolno zapominać, że samą istotą prawa jest bezprawie.

Nie sposób opisać piękna walki z bykami komuś, kto jej nie zna. Słońce i krew na piasku, wyblakłe zakrwawione wstążki na włóczniach sterczących ze zwierzęcego ciała, wściekłość i dzikość, cała ta żywiołowa, naiwna namiętność byka skazanego na ludzką łaskę i technikę, kunszt i lekkość toreadora, jego pojęcie o abstrakcji. Szpada połyskująca w słońcu jako unaoczniona myśl, kroki taneczne, zwroty, rytuał – a przy tym cały czas krew, która płynie i kapie, piasek zmienia się w żelazo, a niebo nad całym tym widowiskiem – w miedź. Wszystko to jest niemal odrażające, aż wreszcie nadchodzi chwila, gdy człowiek klęka przed wściekłym, wycieńczonym bykiem, człowiek klęczy na piasku przed jego rogami i unosi szpadę nad głowę, a zwierzę nie ma go sił atakować, bo człowiek igra z bykiem, aż ten umiera wręcz z wściekłości, zamęczony na śmierć. Bo toreador zatańczył byka na śmierć, doprowadzając go do niemocy, do chwili, gdy z jego nozdrzy zaczyna płynąć krew.

A potem następuje ta chwila, chwila prawdy, w której człowiek wstaje, by zadać śmiertelny cios. Teraz to on goni byka.

Oto ostatnie kroki tego tańca.

Toreador i sędzia, cyrk i sala rozpraw – oto świątynia niezbędnego na tym świecie bezprawia!

Dobrze, że niedźwiadki nie wiedzą, kim jestem, inaczej przeszkodziłyby mi w mojej właściwej pracy, którą wykonuję, ukończywszy wszystkie obowiązki na sali rozpraw, posprzątawszy, uzupełniwszy papier w klozecie, powiesiwszy świeże ręczniki, odkurzywszy sędziowską togę i zamknąwszy akta w szafie. Na sam koniec zmiatam wreszcie zakrwawione trociny z podłogi, potem zaś idę do gospody, by wychylić moje kielichy zapomnienia w obliczu doświadczonego przez cały dzień bezprawia. Zdarza się również, że ruszam prosto do domu, by pocieszyć się w inny sposób. Udaję się do siebie, by pracować nad dziełem mojego życia, moją kolosalną dwunastotomową Historią Bestialstwa.

Materiały do niej zbierałem przez lata. Od dzieciństwa już badam, odsuwam, utylizuję, porzucam, odkładam na bok, zgłębiam i zbieram. Będzie to prawdziwa i pełna, rzeczywista historia świata, książka o prawdziwej twarzy niedźwiadków i ich wielkim, wyjątkowym, światowo-historycznym spotkaniu z samymi sobą. Scholastycy (będący naturalnie w głębi duszy niedźwiadkami) również mają swoje obszerne miejsce w tym dziele, konkretnie zaś w tomach o inkwizycji, rewolucjach et cetera. Wojna trzydziestoletnia to piękny rozdział w historii scholastyków – choć i tu muszą dzielić zasługi z niedźwiadkami. Jestem zadowolony z tytułu:

HISTORIA BESTIALSTWA

Autor: …

No właśnie, kto?

Wczoraj zostałem w pałacu sprawiedliwości aż do godziny piątej. Przejrzałem liczne protokoły, próbując znaleźć w nich moje imię. Gdzieś ono musi być. Gdzieś musi się znaleźć cały zapis procesu karnego, a w aktach sprawy stoi również rzecz jasna nazwisko oskarżonego. Niepoważnie byłoby sądzić, że akta sądowe nie zawierają nazwiska i danych skazanego, a ja przecież nie mogę opublikować Historii Bestialstwa pod nadanym mi przydomkiem. To w sumie dość śmiechu warta sytuacja: jednym, co się o sobie wie, jest to, jak cię przezywają. I to w moim wieku!

Nie liczę tu oczywiście tego, co pamiętam z mojej długiej podróży.

Gardzę maszyną do pisania. Historia Bestialstwa spisywana jest ręcznie, w grubych skoroszytach, dokładnie tak, jak robi się to na sali rozpraw, gdzie wszystko notuje się w wiecznych protokołach za pomocą pióra i atramentu. Cała moja robota pisarska jest protokołowaniem, a gdzieś pod przykrywką fachowości dostrzec można rzecz jasna mniej fachowy, lecz również realny, bardziej metafizyczny motyw: Zagadnienie Zła.

Jestem właściwą osobą, by to wszystko spisać.

Z całego mojego życia pamiętam właściwie tylko ludobójstwo, wojnę, obozy koncentracyjne, tortury, robotników przymusowych, egzekucje, zbombardowane miasta i nadpalone dziecięce zwłoki.

Pamiętam ciała niemieckich dzieci po zrzuceniu bomb fosforowych. Układano je na chodnikach między przypominającymi teatralne kulisy ruinami domów. To samo działo się w Leningradzie, Londynie i szeregu innych miejsc, ale nigdzie nie układano martwych dzieci z taką schludnością, pomyślunkiem i powściągliwym zmysłem porządku. Niedźwiadki bywają w wielu miejscach świata nad wyraz niekonsekwentne. Na przykład we Włoszech, gdzie najpierw wiwatowały na cześć Mussoliniego, potem zaś powiesiły go za nogi na rynku, a teraz z kolei wystawiają jego zdjęcia i opiewające go książki we wszystkich witrynach sklepowych. Nie istnieje niemal nic, co miałoby jakiś trwały wpływ na niedźwiadki – które gramolą się na górskie zbocze, a potem znów z niego zjeżdżają. I tak raz za razem. Pełzają, chodzą i drapią się w boki, jakby w ich sierści zawsze mieszkało jakieś robactwo, a ponadto zbierają po dwanaście nowych sztuk wszystkiego: talerzy, prześcieradeł i kilogramów przyszłości. Niedźwiadki zawsze były zmyślne, a jakiś tysiąc lat temu, w mojej prawdziwej ojczyźnie, robiły ze swoimi jeńcami rzecz, którą nazywały „krwawym orłem”: przywiązywało się człowiekowi ręce do pnia drzewa i rozpłatywało plecy, przecinając żebra i mięśnie – potem zaś wyciągało płuca przez powstały otwór. Niedźwiadki były w tym naprawdę bardzo zręczne!

Przychodzą mi teraz również do głowy dziwne historie o działalności wielkiego króla Belgii Leopolda w Kongu. Chodziło o to, by skłonić miejscowych do sumiennej pracy przy pozyskiwaniu kauczuku. Belgowie musieli interweniować, wielokrotnie i zdecydowanie, by skłonić czarnych do pracy, czarni nie mieli bowiem wrodzonej potrzeby regularnej aktywności zawodowej – a gdy któryś ze strażników musiał zabić niechętnego człowieka gdzieś na równinie, miał obowiązek dostarczyć prawą dłoń takiego robotnika, umożliwiając w ten sposób władzom prowadzenie skrupulatnych rachunków. Jeśli znów któryś z miejscowych okazywał krnąbrność, trzeba było odwołać się do metod nieco surowszych: zbierano całą rodzinę, po czym na oczach reszty wioski krzyżowano żonę i dzieci krnąbrnego człowieka, jemu samemu zaś obcinano narządy płciowe i wieszano je na żerdzi razem z odciętymi stopami i dłońmi. Na koniec odrąbywano mu głowę, którą nadziewano na zaostrzony pal, działanie to przypominało postawienie kropki nad i. Belgowie prowadzili również wśród czarnych intensywną działalność misjonarską. W ciągu kilku lat ludność Konga zmniejszyła się z ponad trzydziestu do ledwie ośmiu milionów ludzi. Ale za to te osiem milionów wyznawało chrześcijaństwo.

Była to jedna z pierwszych opowieści, które usłyszałem jako dziecko. Mój ojciec, człowiek bywały w świecie, pośród wielu obowiązków i stanowisk pełnił również funkcję belgijskiego konsula. Miał piękną, ilustrowaną książkę o królu Leopoldzie, lecz w tej doskonałej publikacji król nie nazywał się Leopold, ale Popold – była tam szczegółowo przedstawiona cała historia Konga Belgijskiego. Mój ojciec ponadto, w ciągu swoich lat pełnienia tej funkcji, otrzymał trzy niezwykle piękne ordery od rządu belgijskiego za wkład w promowanie interesów tego kraju w mojej ojczyźnie. Książki o Popoldzie nie trzymał na półce, ale w zamykanej szafce. Znakomicie mówił po francusku i miał w zwyczaju zwracać się do mnie „enfant gâté”, co miało zresztą być może uzasadnienie. Gdy umierał, spojrzał na mnie i powiedział:

„Dobry z ciebie chłopiec, ale co też, na Boga, z ciebie wyrośnie?”.

Były to ostatnie słowa, które usłyszałem od konsula.

Skoro jednak zszedłem na temat swojego dzieciństwa, to czas zacząć od początku mojego życia wśród lemurów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiKONTAKT:

[email protected]

Cymelia – seria przybliżająca kultowe dzieła literatury światowej: te niesłusznie zapomniane, które chcielibyśmy przywrócić do czytelniczego obiegu, i te, które nigdy nie doczekały się przekładu na język polski.

W serii ukazały się dotychczas:

- Henry Roth, _Nazwij to snem_, tłum. Wacław Niepokólczycki
- Kay Dick, _Oni_, tłum. Dorota Konowrocka-Sawa
- Juan Emar, _Wczoraj_, tłum. Katarzyna Okrasko
- Pierre Boulle, _Planeta małp_, tłum. Agata Kozak
- Marlen Haushofer, _Ściana_, tłum. Małgorzata Gralińska
- Dashiell Hammett, _Sokół maltański_, tłum. Tomasz S. Gałązka
- Walter Kempowski, _Wszystko na darmo_, tłum. Małgorzata Gralińska
- Dola de Jong, _Strażniczka domu_, tłum. Jerzy Koch
- Jacqeuline Harpman, _Ja, która nigdy nie poznałam mężczyzn_, tłum. Katarzyna Marczewska
- Torgny Lindgren, _Legendy_, tłum. Tomasz Feliks
- Kjell Askildsen, _Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu_, tłum. Maria Gołębiewska-Bijak
- Italo Svevo, _Zeno Cosini_, tłum. Zofia Ernstowa
- Thomas Pynchon, _49 idzie pod młotek_, tłum. Piotr Siemion
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: