- promocja
- W empik go
Ciała subtelne - ebook
Ciała subtelne - ebook
„Ciała subtelne” to poruszająca proza, która bez wątpienia przypadnie do gustu czytelnikom „Małego życia” i „Damona Coperheada”.
Niespodziewana wiadomość sprawia, że Holly wraca do przeszłości. Do czegoś, o czym nie chce pamiętać: mrocznych wspomnień i niewypowiedzianej traumy, ostrzegawczych uderzeń w ścianę sypialni, niezgłębionej straty… Dawno temu stała się nową osobą. Co się wydarzy, gdy pogrzebane historie ujrzą światło dzienne? Autorka w mistrzowski sposób, z niezwykłą czułością i uwagą opisuje tragedię i traumy bohaterki powieści. Czy da się zbudować nowe życie doświadczając wykorzystania seksualnego, biedy, uzależnienia od narkotyków, czy przemocowych relacji?
„Pierwsze słowa Ciał subtelnych, które wryły mi się w pamięć, wypowiada główna bohaterka zestawiająca własne życie z katastrofą promu kosmicznego Challenger: Moje prywatne katastrofy były mniejsze. Skąd taka siła i pokora w osobie, która przeżyła śmierć matki z przedawkowania, porzucenie przez ojca, molestowanie seksualne, kolejne rodzinne domy dziecka, bycie niechcianą, wypchniętą przez świat na margines i oszukaną przez system? Jak zdołała wyjść poza ciało fizyczne – ku subtelnemu? Instynktownie. Po to, by przetrwać. Australijka Jennifer Down rozpisuje wstrząsający pamiętnik kobiety w taki sposób, by czytelnik współodczuwał. Robi to mądrze i czule. Od pierwszej strony stajemy się towarzyszami w podróży na przestrzeni pół wieku, przez różne kontynenty i osobiste tragedie. Odnajdujemy się w studium upadku, wielkiej siły i powstania. A razem przecież raźniej. To powieść niewygodna, ale przynosząca ulgę. Po lekturze nie zostaje nam już nic, czego moglibyśmy się lękać.”
Maja Chitro, „Elle”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-249-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam dobrą pamięć, ale nie ma w niej miejsca na moją matkę. Jest tylko przeczuciem, bardzo nikłym. Mapą niczego. Słomkowym kapeluszem, klipsem w kształcie rybki, miseczką orzeszków. Kiedyś chyba leżeliśmy nad potokiem na starym kocu piknikowym, wszyscy troje, ja między nimi. Później karmiliśmy ptaki okruchami chleba z torebki. Pamiętam, że widzę ją od tyłu, głowa oparta o zagłówek tego z samochodowych siedzeń, które najlepiej nadaje się dla samobójców, ramię wygięte pod nienaturalnym kątem, żeby pogładzić mnie po nodze. Jest piramidą jabłek w sklepie spożywczym w Dandenong, niebieską sukienką, składanym krzesełkiem w paski. Nazywała się Eleanor. Zmarła, zanim skończyłam trzy lata. Wyobrażam sobie, że miała jasne włosy, bo tata był brunetem, a ja jestem popielatą blondynką. Poza tym niczego nie jestem już pewna. W dużej mierze jest wytworem mojej wyobraźni.Mystic Court, Eumemmerring, przedmieścia Melbourne, Australia, 1976–1977
Pierwszym miejscem, które poznałam, był brązowy dom przy Mystic Court. Podobnie jak moja matka, był bardziej wrażeniem niż czymkolwiek innym. Wiatr w liściach eukaliptusa rosnącego od ulicy, światło wpadające do środka przez osadzone w drzwiach szybki z bąbelkowego szkła. Podwórko na tyłach domu. Siedzę na barana u taty pod gałęziami uginającymi się od jędrnych owoców i wrzucam morele do wiaderka. Pachniał kawą rozpuszczalną i przyjemnym, świeżym potem. Niedojrzałe owoce kazał mi zostawiać na gałęziach, ale nigdy nie miałam dość cierpliwości. Chciałam je wszystkie od razu. Nauczył mnie okręcać mięsiste kule tak, żeby łatwo było je zerwać. Potrzebowałam do tego obu rąk.
Trawa w miejskim pasie zieleni przed naszym domem sięgała mi do ud. Sąsiedzi przycinali swoją, wymownie przerywając prace na linii ogrodzenia dzielącego nasze domy, by wyraźnie zaznaczyć, gdzie kończy się dobrze utrzymany trawnik, a zaczyna kompletne zaniedbanie, z czego tata tylko się śmiał. Nie rozumiałam czemu. Długie podróże autobusem i pociągami do domów innych ludzi. Mecze futbolowe na stadionach Moorabbin Oval i Waverley Park, dziergana czapka ojca naciągnięta na uszy, jego budrysówka, gorące frytki z solą i octem, metalowe barierki, z których można się było zwieszać. Przytrzasnęłam sobie palce drzwiami samochodu i ktoś mi kupił lody na patyku, takie w czekoladzie, po czym nakarmił mnie nimi po kawałku, jakbym była pisklakiem.
Kiedyś w zimie tata się strasznie rozchorował i jakiś czas mieszkaliśmy u wuja Grahama. Tak naprawdę nie był moim wujem; jeśli nawet miałam jakichś wujów albo ciotki, nigdy ich nie poznałam. Spaliśmy u niego na rozkładanej kanapie. W pewnym momencie ojciec wylądował w szpitalu z zapaleniem wątroby, chociaż wówczas nie miałam pojęcia, co to takiego. Opiekował się mną wtedy Graham i jego żona Raelene. Ponieważ bałam się spać sama, Graham przeniósł się na rozkładaną kanapę, a ja do łóżka Rae. Rankiem budziłam się w jej ramionach. Rozmawiałyśmy o tym, co będziemy robić przez cały dzień, zadawałam jej różne pytania, a potem Graham przynosił herbatę w kubkach i wszyscy jeszcze przez jakiś czas leżeliśmy razem w łóżku. Robiło mi się między nimi za gorąco, więc wyślizgiwałam się spod tych wszystkich kocy, a Rae wstawała i robiła mi śniadanie, zwykle pełnoziarniste płatki z mlekiem, które posypywała łyżeczką cukru, popukując w nią palcem wskazującym, by drobinki rozłożyły się równomiernie. Do tej pory tak słodzę owsiankę.
Gdy tacie się polepszyło, odebraliśmy go ze szpitala i Graham odwiózł nas do domu przy Mystic Court. Od smrodu papierosów i starej tapicerki jego holdena FE robiło mi się niedobrze, więc siedziałam jak pies z twarzą rozpłaszczoną na szybie.
Tata powoli wracał do zdrowia. Leżał na kanapie przykryty kocem, a ja bawiłam się w lekarza. Nieustannie dzwonił telefon, ale tata wstawał tylko po to, żeby zrobić mi tosta. Raz przygotował mi kąpiel. Po kilku dniach poczuł się lepiej i nauczył mnie stawiać pasjansa. Wpadł jego kumpel Chippy i dał sobie w żyłę przy kuchennym stole. Ojciec naskoczył na niego – Nie przy dziecku! – i wyrzucił go z domu. To kolejne przedziwne wspomnienie, bo przecież wielokrotnie, często z tylnego siedzenia samochodu, obserwowałam, jak ojciec dawał sobie w żyłę, i do dziś nie pojmuję, czemu właśnie tego popołudnia z Chippym okazało się to jakimś problemem.
Mystic Court jest jak paproszek w moim oku albo miejsce na granicy pola widzenia, w którym pojawiają się mroczki, zanim człowiek zemdleje. Morele, budrysówka, pasjans, lody na patyku.
*
Będę mówić: Dandenong, ale to mógł być całkiem inny szpital. Porysowane linoleum, brudne listwy przypodłogowe, korytarze bez okien. Kobieta w średnim wieku, pewnie opieka społeczna, może glina. Miała pudełko klocków, jakieś brudne pluszowe misie i takie tam. Wyciągnęła mi z koszyka plastikowe lalki – mamę, tatę, małą dziewczynkę, jakieś serdelkowe zawiniątko z różową buzią, które miało symbolizować dziecko. Zadawała pytania w stylu: A co robi mama? A co robi tata? Wiedziałam, że traktuje mnie z góry, choć nie miałam języka, żeby to opisać, ale przez to nie chciałam się bawić.
Ułożyłam plastikowe ciała jedno obok drugiego i przykryłam je książeczką dla dzieci, której brakowało okładki. Przetrząsnęłam koszyk, żeby sprawdzić, czy nie ma tam czegoś fajnego. Na samym dnie leżał czerwony plastikowy aparat fotograficzny. Wiedziałam, że to tylko zabawka, ale i tak podniosłam go do oka i udałam, że robię zdjęcie. Przez wizjer widać było obrazek, tropikalną plażę i palmy z liśćmi rozcapierzonymi jak palce. Odsunęłam aparat od twarzy.
Obserwowała mnie. Powiedziała, że to się nazywa view master. Przykucnęła obok.
Podnieś aparat do światła, wtedy lepiej będzie widać obrazki – nakierowała moje dłonie i twarz na świetlówkę pod sufitem – dzięki czemu zobaczysz tam różne światy. Położyła swój palec wskazujący na moim i nacisnęła przycisk. Klik. Pustynia, płaski horyzont przełamany wielkimi piramidami. Klik. Gęsta zieloność dżungli. Klik. Góra i rozlewające się u jej stóp jezioro. Klik. Lodowce, ale miałam trzy lata, więc nie wiedziałam, jak to się nazywa; sądziłam, że to księżyc. Klik. I znów pierwszy obrazek, ale klikałam dalej.
Podoba ci się?, zapytała. Powiedziałam, że muszę siusiu, więc zaprowadziła mnie do łazienki. Skorzystała z kabiny obok i słyszałam, jak gwiżdże przy siusianiu; trwało to strasznie długo. Nagle bardzo się wystraszyłam. Nie umiałam sobie wyobrazić, skąd bierze się ten dźwięk i co koszmarnego można wyrządzić ciału, żeby go z siebie wydało. Odczekałam, aż kobieta spuści wodę, wtedy ja też ją spuściłam i umyłyśmy ręce. Wsunęła mi w dłonie kostkę brudnego żółtego mydła. Miałam graniczące z pewnością przeczucie, że z powodu tego gwizdania umrze.
Potem usadziła mnie na tylnym siedzeniu samochodu i położyła mi na kolanach plastikowy aparat. Możesz go zatrzymać, powiedziała.
Sądziła, że to dla mnie coś ważnego. Że to coś znaczy. A mnie się po prostu podobał.
*
Cztery to była cyfra na naszej skrzynce pocztowej przy Mystic Court. Cztery lata skończyłam w 1977 roku. Cztery osoby siedziały w aucie, którym jechaliśmy do położonego wśród zieleni parku rozrywki Caribbean Gardens (ja i Graham na tylnym siedzeniu, Rae i tata z przodu). Cztery ciastka zamówiliśmy z furgonetki przy sklepie spożywczym. Cztery świeczki tata wetknął w sam środek mojego ciastka i podpalił jednorazową zapalniczką.
Cztery razy przynaglałam go, żeby zaprowadził mnie do łazienki, zanim Graham powiedział: Chodź, Pająku, ja cię zaprowadzę.
Zapytał, czy pomóc mi się podetrzeć. Powiedziałam, że sama potrafię. Odparł, że nawet czterolatki potrzebują czasem pomocy.
Przez cztery dni bolało mnie przy siusianiu. Cztery razy ojciec pukał do drzwi toalety, pytając: Wpadłaś do środka, Mags? A ja zaciskałam nogi i próbowałam siusiać tak wolno, jak to możliwe, bo strasznie piekło. Cztery siniaki wielkości opuszków palców miałam na udzie. Cztery siniaki, które z czasem zżółkły, a potem znikły.Walnut Street, Burlington w stanie Vermont, Stany Zjednoczone, 2018
Gdybym dziś zmarła, ktoś mógłby – teoretycznie – zidentyfikować mnie po zębach, odciskach palców i próbce krwi. Nawet gdyby znaleziono mnie w stanie zaawansowanego rozkładu, przyjrzeliby się moim kościom i ocenili mój wiek, kiepski stan uzębienia, obecność w szczęce tytanowej płytki i fakt, że co najmniej raz rodziłam.
Nowym człowiekiem stałam się dawno temu. Nie jestem wielką nierozwiązaną zagadką, raczej przykładem podmiejskiego folkloru. Jestem tym wątkiem na forum internetowym, który ma tylko trzy posty. Niskobudżetowym podcastem nagrywanym w szafie za pomocą mikrofonu, na który naciągnięto skarpetę. Gdybym była przestępczynią z prawdziwego zdarzenia, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Już dawno zdradziłyby mnie starte warstwy naskórka, porzucone drobiny pozostawiane przez nas wszędzie, dokądkolwiek się udajemy. Sztuczka polega na tym, by zostawiać je tam, gdzie nikt nie zagląda.
Aby stworzyć prawdziwą tożsamość, potrzebne są prawdziwe dokumenty. Lewe papiery to najszybsza droga do aresztu. Gdy jednak po raz pierwszy stawałam się nowym człowiekiem, nie rozumowałam aż tak racjonalnie. Po prostu nie znałam nikogo, kto mógłby mi załatwić podrobioną metrykę albo paszport, a nie warto było ryzykować, rozpytując w obcym mieście. Ale się nauczyłam.
Wystąp o duplikat aktu zgonu. Niech to będzie akt zgonu kogoś, kto kiedyś naprawdę żył. Upewnij się, że gdyby nie umarł, byłby w podobnym wieku co ty. Najlepiej, żeby od śmierci upłynęło już sporo czasu. Odpowiedniego nieboszczyka wyszukasz dzięki nekrologom w prasie lub zwyczajnej wycieczce na cmentarz.
Posługując się aktem zgonu, wystąp o akt urodzenia. Metryka jest magicznym kluczem do wszystkich drzwi. Na podstawie aktu urodzenia uzyskasz kartę ubezpieczenia zdrowotnego, konto bankowe, prawo jazdy, jeśli będzie ci potrzebne. Możesz ubiegać się o dodatki socjalne, kartę kredytową, pożyczkę, możesz nawet zapisać się na studia. Lepiej – i znacznie łatwiej – być kimś niż nikim. Życie przyjezdnego jest na dłuższą metę bardzo trudne.
Dla swojej nowej persony uzyskaj wiele dowodów tożsamości, choćby mało ważnych: kartę biblioteczną, karnet na siłownię, ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych wypadków. Rachunki i podatki zawsze opłacaj w terminie.
Najlepiej będzie, gdy po przyjęciu nowej tożsamości zmienisz imię. Zrób to legalnie, na mocy jednostronnego aktu prawnego.
Wszystkie te informacje mają wartość już wyłącznie historyczną, bo obowiązujące dziś przepisy są znacznie surowsze. Występując o akt zgonu, należy okazać dowód tożsamości, do tego w Stanach Zjednoczonych numer ubezpieczenia społecznego przypisywany jest obecnie noworodkom. Po jedenastym września wiele się zmieniło.
Mówię tylko, jak było ze mną.Hotel Southern Aurora, Dandenong, przedmieścia Melbourne, Australia, 1978
Chlew. Tak mówił tata na hotel Southern Aurora. Trzy P, powtarzał: pchły, popijawy i podrzutki. Hotel stał tuż przy stacji kolejowej. Znali nas tam, zanim jeszcze wprowadziliśmy się na jakieś pół roku do jednego z motelowych pokoi za pubem. W dni powszednie siadywałam po południu przy barze obok taty. On miał swoje piwo, które pociło się w plastikowej szklance, a ja różową lemoniadę. Jak byłam cicho, mogłam się sama pobawić przy stole bilardowym. Ledwie wystawałam ponad krawędź i byłam zdecydowanie za mała, żeby utrzymać kij. Odróżniałam pełne od połówek, ale to wszystko. Wymyślałam sobie własne gry, używając bil jako kręgli. Układałam je w trójkącie i przesuwałam po filcu. Lubiłam ciche postukiwanie wydawane przez kolorowe kule. Czasami malowałam sobie twarz kredą bilardową i udawałam, że jestem dziką bestią.
Wykładzina kleiła się do zelówek, wszystko jechało papierochami i skwaśniałym piwem. Alkohol był tani, kolację można było zjeść za dolara pięćdziesiąt. Znaliśmy kelnerki i ochronę. Wszyscy nazywali mnie panienką. Wieczorami atmosfera czasem się zagęszczała, a w czwartki i piątki tata odprowadzał mnie do naszego pokoju, kładł do łóżka i wracał do pubu. To nie jest odpowiednie miejsce dla panienki, mówił. Zawsze miałam wrażenie, że omija mnie coś kusząco dorosłego. Raz czy dwa wróciłam tam w piżamie i boso, ochroniarz zaprowadził mnie do obsługi za barem, a oni znaleźli tatę. Nie pamiętam, żebym oglądała tam coś naprawdę strasznego. Film z momentami na dużym ekranie, okno wybite podczas bójki, sporo rzygania po pijaku, niejedna awantura z rękoczynami. Chlew był pierwszym miejscem, w którym zetknęłam się z przemocą. Przy drzwiach lała się krew i leciały zęby, twarze dociskano do masek aut, kości pękały na asfalcie. Przed budynkiem znajdowała się betonowa rampa otoczona barierką, taki właściwie taras, a na jego końcu schody prowadzące z klubu na parking. Nieraz widziałam, jak ochrona przerzuca jakiegoś gościa prosto przez barierkę. Jasne, byłam dzieckiem i świat w ogóle wydawał się duży, ale tam było parę metrów do ziemi.
Środek lata, popołudnie. Tata kompletnie naćpany. Gorąco, a ja się nudzę, bo cały dzień siedzimy w czterech ścianach. Tata w podkoszulku i bokserkach zwalony twarzą do dołu na łóżku, ja w piżamce. Bawiłam się papierową lalką, którą kupił mi tydzień wcześniej w kiosku. Miałam taką dużą żółtą kopertę, w której trzymałam wszystkie swoje papierowe laleczki. Tata zawsze mi je wycinał, a moim zadaniem było pozaginać przyczepki na brzegach ich strojów i złożyć stojaczki, które były w opakowaniu razem z lalkami. Miałam ich wtedy całkiem sporą kolekcję. Odkąd przeprowadziliśmy się do hotelu Southern Aurora, kupował mi zestaw papierowych lalek po każdej wypłacie zasiłku. Każdej z nich nadałam inne imię. W zeszłym tygodniu w pubie podsłuchałam, jak opowiadał jakiejś kelnerce, że każdej z nich przypisałam inną osobowość. Jedna jest mamą, powiedział, a druga babcią. Jest jeszcze pielęgniarka, opiekunka do dzieci i Bóg raczy wiedzieć, kto jeszcze, ale tak czy siak za każdym razem odgrywają tę samą rolę. I oboje się roześmiali.
Chciałam wyjaśnić, że wcale nie wymyśliłam tych wszystkich imion i cech charakteru, widziałam je po prostu równie wyraźnie jak kolor włosów każdej z tych lalek. Jedna miała na przykład przyjazną, sympatyczną twarz, która niedwuznacznie kojarzyła się z babcią, choć wszystkie lalki były mniej więcej w tym samym nieokreślonym wieku: atrakcyjne młode modelki z niemożliwie cienką talią. Jedna miała wyniosły wyraz twarzy, mocno zaznaczone cienkie brwi i zadarty nosek; nazwałam ją Clarissa, ale inne lalki mówiły na nią Mewa, bo była naprawdę wredna. Z tego samego powodu zawsze ubierałam ją w najbardziej niemodne ubrania, co nieuchronnie prowadziło do napięć i skarg w moich szeptanych brzuchomówczo scenkach.
Jako dziewczynka tyle czasu spędzałam w samotności, że z byle czego potrafiłam stworzyć opowiastkę albo wymyślić grę. Solniczka, domino, wygięte wsuwki – jeśli byłam odpowiednio znudzona, każda z tych rzeczy mogła uzyskać własną osobowość. Zwykle nawet nie wypowiadałam dialogów moich lalek na głos. Ich rozmowy toczyły się wyłącznie w mojej głowie, gdzie mogłam je raz po raz odtwarzać i korygować z zacięciem reżysera perfekcjonisty.
Ale tamtego dnia w naszym zaciemnionym pokoju w Southern Aurora siedziałam ukiszona, spocona i głodna. Tata unosił głowę i chrypiał z irytacją za każdym razem, gdy odsłaniałam zasłony, żeby wpuścić do środka ostrze światła, aż wreszcie z lalkami ułożonymi w rządku usiadłam na kafelkach w łazience, gdzie było chłodniej. Z zewnątrz dobiegało mnie jakieś przytłumione poruszenie, ale ignorowałam je, póki ktoś nie zaczął gorączkowo walić w drzwi. Usłyszałam szelest pościeli i jęk łóżka, gdy ojciec przetoczył się na drugi bok.
Czego, zawołał z twarzą wciśniętą w poduszkę. Walenie nie ustawało. Ktoś wykrzykiwał imię taty, a ja jak krab przepełzłam z łazienki do drzwi. Otworzyłam je, dla bezpieczeństwa nie odpinając srebrnego łańcucha, jak pokazał mi kiedyś tata. W kwadracie jasnego światła stała Mary, jedna z kelnerek. Jej włosy przypominały nieśmiałe zwierzątko skulone na jej głowie.
Wybuchł pożar, powiedziała. Czy twój tata tu jest? Musimy się zbierać, i to na jednej nodze.
Co, do kurwy?, zapytał tata. Mary wyciągnęła szyję, żeby zajrzeć do środka.
Ronnie?, powiedziała. Jesteś tam? Pali się z przodu. Zbieraj manatki.
Wybiegliśmy pędem, ja w ramionach taty, oboje boso, spoceni i lepcy. Z naszego drugiego piętra zniósł mnie po schodach na parking, gdzie stanęliśmy oszołomieni obok innych mieszkańców motelu, pracowników baru i jego klientów, wpatrzeni w płomienie. Strażacy oparli drabinę o podest na pierwszym piętrze, żeby dostać się na dach.
Jak to wybuchło?, zapytał mężczyzna, który przyszedł od stacji kolejowej. Nie doczekał się odpowiedzi.
W łazience zostały moje papierowe lalki, jęknęłam.
Nie martw się, odparła Mary. Pali się w sali bilardowej. Ale już opanowali sytuację.
Tacie chyba udało się wysępić od kogoś fajka. Pamiętam jego twarz, zapuchniętą i nieogoloną. Pamiętam go z papierosem w zębach, jak łypie na strażaków.
Gdy pozwolono nam już wrócić do pokoju, umył twarz sobie, a potem mnie. Ubraliśmy się i poszliśmy do kawiarni Steve’a De George’a przy Lonsdale Street, żeby coś zjeść. Z mojego hamburgera wyjęłam ananasy i buraki, po czym nakarmiłam nimi tatę, który łykał podawane mu kawałki jak pelikan, otwierając i zamykając usta. Nikt nie rozmawiał o niczym innym tylko o pożarze. Kobieta, którą pamiętam jak przez mgłę, poklepała mnie po głowie i powiedziała: Ale to była przygoda, co? A ja odparłam: Tato, pić mi się chce. Kobieta podała mi resztkę swojego soku z marakui w puszce. Poczułam jej smak na metalowym wieczku: sól i szminkę marki Revlon.
*
Opiekunka społeczna miała na imię Viv. Z burzą blond włosów wyglądała jak wróżka Silky z serii The Magic Faraway Tree autorstwa Enid Blyton. W życiu nie widziałam kogoś tak pięknego. Podobało mi się, że nie próbuje mnie zagadywać i odzywa się tylko w razie potrzeby. Dzieci zawsze się orientują, gdy dorośli próbują zagadać ciszę. Kiedy jechałyśmy, słuchała jakiegoś programu z udziałem radiosłuchaczy. Raz się zaśmiała, a gdy zapytałam z czego, wyjaśniła. Padało. Rysowałam palcem po zaparowanej szybie.
Musiałyśmy pojechać aż do Prince Henry’s Hospital, żeby zrobić zdjęcie. Viv uprzedziła mnie, co się wydarzy, gdy parkowała samochód. Powiedziała, że będzie mi przez cały czas towarzyszyć i że to długo nie potrwa. Zapytała, czy boję się policji albo szpitali. Odparłam, że nie. Zastrzegła, że nic nie narozrabiałam, po prostu ten fotograf pracuje dla policji.
Po wejściu do środka musiałam się rozebrać, ale fotograf był jeszcze niegotowy. Viv przeprosiła mnie. Siedziałyśmy na korytarzu i czekałyśmy. Byłam całkiem goła. Żeby się trochę rozgrzać, skrzyżowałam ręce na piersiach i objęłam ramiona dłońmi jak martwa księżniczka z książeczki dla dzieci. Założyłam nogę na nogę, próbując zakryć srom. Viv otuliła mnie swoim swetrem. Przepraszam, nie wiedziałam, że to będzie trwało tak długo, powtarzała. Jak będzie już po wszystkim, pójdziemy do McDonalda, co ty na to?
Po chwili przyszedł jakiś mężczyzna i zobaczył, że tam siedzimy. Zdjęcia kryminalistyczne, powiedziała Viv, a mężczyzna zdjął marynarkę i mnie nią otulił. Była tak wielka, że zakryła mnie od szyi do kolan. Obie z Viv powiedziałyśmy „dziękuję” w tym samym momencie i wszyscy się roześmialiśmy.
A potem rzeczywiście poszłyśmy do McDonalda i Viv powiedziała, że mogę sobie zamówić, co chcę.