Ciemna brama - ebook
Ciemna brama - ebook
Pełna dziwnych i nadprzyrodzonych zjawisk wycieczka w późne lata 60. – do świata zbuntowanej młodzieży, kabaretów i teatrzyków, wolnej miłości, a także służby bezpieczeństwa
W gorący, letni dzień pisarz Jerzy Mirski jedzie do Szczecina z prelekcją dla Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Awaria samochodu przerywa podróż w Międzyłące, miasteczku, w którym przed laty w wakacje przygotowywał się do występu na festiwalu w Świnoujściu. Odpoczywając w kawiarnianym ogródku, dostrzega ubraną w żółtą sukienkę dziewczynkę, łudząco przypominającą jego mamę z czasów młodości. Zaintrygowany postawia za nią pobiec, ale trop urywa się w ciemnej bramie. Zrezygnowany wraca na rynek, gdzie okazuje się, że... cofnął się w czasie. Jest 22 lipca 1969 roku, a Mirski zyskuje niepowtarzalną okazję, żeby jeszcze raz przeżyć tamto niezwykle lato, tym razem w roli obserwatora. Czy jego życie to rezultat decyzji, które sam podejmował, czy też następstwo manipulacji osób, których nigdy o to nie podejrzewał?
Powieść o dojrzewaniu, starości, miłości i śmierci wciąga od pierwszych stron. Kilka dni, które stary, życiowo przegrany człowiek może ponownie spędzić w czasach swej młodości (i to w momencie, w którym jego życie uległo dramatycznej zmianie), pozwala mu dostrzec nieznane prawdy o sobie, swoich kolegach i PRL-u.
Wolski ten sam, ale bez wielkiej polityki i wątków kryminalnych, za to z fascynującą tajemnicą do odkrycia
Książki Marcina Wolskiego wciągają zawsze, ale Ciemna brama wciąga szczególnie. To fascynujący, kipiący życiem kalejdoskop przeszłości bliższej i dalszej, pełen ważnych odniesień do naszej współczesności. Wolski nie tylko kreśli ciekawą akcję z wyrazistymi bohaterami, ale i dzieli się z nami niebanalnymi przemyśleniami na temat polskiego losu, walki dobra ze złem czy miłości. Po tej książce nie mamy już wątpliwości, że przeszłość to teraźniejszość. I zaczynamy inaczej patrzeć na „ludzi sukcesu”, którzy nas otaczają. W końcu prawie każda kariera ma swoją tajemnicę, swoją Ciemną bramę. Na szczęście jest też Nadzieja.
Jacek Karnowski, dziennikarz, redaktor naczelny tygodnika „wSieci”
Kiedy bierze się do ręki książkę Marcina Wolskiego, trzeba zdawać sobie sprawę z ryzyka: najbliższa noc może być nieprzespana. Bo gdy się zacznie, ciężko odłożyć lekturę choćby na chwilę. Tak jest także w przypadku Ciemnej bramy. Najnowsza powieść Wolskiego to pasjonująca podróż: z jednej strony podróż w czasie, jaką odbywa główny bohater, odkrywając w swojej przeszłości najważniejsze prawdy, z drugiej – podróż w głąb wyobraźni samego autora. Nie wiadomo, która z nich jest bardziej fascynująca.
Tomasz Łysiak, autor m.in. Szalbierza
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65521-43-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samochód zepsuł się w możliwie najbardziej dogodnym ze wszystkich niedogodnych miejsc. Niespełna sto metrów od parkingu przy stacji benzynowej. Mimo lejącego się z nieba żaru, udało nam się dotoczyć tam bezwolną maszynę, lekceważąc klaksony aut pędzących tą oddaną niedawno do użytku trasą szybkiego ruchu, jedną z tych arterii, które ogrodzone dźwiękoszczelnymi ekranami napawały dumą aktualne władze.
Większość współczesnych kierowców nie zaryzykowałaby podobnego wysiłku, tylko pozostając na poboczu, włączyłaby klimatyzację oraz radio i oczekiwała na pomoc drogową. Dla mnie i mojego towarzysza opcja ta nie wchodziła w grę. Chociażby z tego powodu, że akumulator przy wyłączonym silniku wyładowałby się niemal natychmiast, a radio, no cóż… Jakiś czas temu zwyczajnie nam je ukradli. Może i nawet na własne życzenie, bo nie domknęliśmy szyby, jednak złodziei nie powstrzymał fakt, że nasz seat zaparkowaliśmy przed Komendą Wojewódzką Policji…
Cóż to dla nas popchać taki kawałeczek… Wychowaliśmy się przecież w latach, kiedy wozy odpalało się trzonkiem od szczotki, pasek klinowy zastępowały rajstopy, a toczenie samochodu parę kilometrów do najbliższej stacji paliw (jeśli nie zadbało się zawczasu o napełnienie kanistrów) nie było znów tak niczym nadzwyczajnym.
Gdy dobiliśmy w końcu do tego przymusowego przystanku na naszej trasie, mój towarzysz, łysy blondyn o wyglądzie podstarzałego bobasa, Wacek Jankowiak, zadzwonił do najbliższej stacji Seata, a dla mnie zamówił taksówkę. Organizator moich spotkań autorskich był opiekunem doskonałym: nie tylko prowadził samochód, nawet jeśli podróżowaliśmy moim własnym („Nie możesz się przemęczać, Juras”), ale dbał też o moją dietę, codzienne zażywanie leków itp. Taksówka miała mnie zawieźć do Międzyłąki, niewielkiego miasteczka położonego zaledwie 11 kilometrów od parkingu. Nazwa brzmiała mi nieobco. Prawie pół wieku wcześniej bawiłem bowiem w tych stronach, ale działo się to w czasach, do których nieszczególnie lubiłem wracać myślami.
Mechanik, który przybył równocześnie z taksówką, stwierdził, że wymiana pompy paliwowej potrwa tylko parę godzin, co oznaczało, że bez trudu powinniśmy dotrzeć do Szczecina na zaplanowaną wieczorną prelekcję. A gdybyśmy się trochę spóźnili? Słuchacze Uniwersytetu Trzeciego Wieku, którzy stanowili znakomitą większość mojej widowni, i tak nie mieli nic lepszego do roboty, mogli więc poczekać! Przez moment przyszło mi do głowy, że może pojechać razem z Wackiem? Jednak czekanie w warsztacie, w skwarze sięgającym 40 stopni, nie bardzo mi się uśmiechało. Panujące tego lata upały źle odbijały się na moim dotąd żelaznym zdrowiu. Dlatego perspektywa małej kawiarenki pod parasolami, na zabytkowym ryneczku, obok gotyckiej baszty zapewniającej cień nawet o pierwszej w południe, była zdecydowanie ponętniejszą wizją.
I rzeczywiście. Wizja spełniła się wręcz z naddatkiem. Już po kwadransie popijałem zimne piwo i mrożoną kawę (nie było ze mną Jankowiaka, który udaremniłby jej zamówienie, twierdząc, że jest to szkodliwe dla mego serca ) i korzystając z kawiarnianego wi-fi, zacząłem na swoim laptopie przeglądać zaległą pocztę, wiadomości z kraju i ze świata, by na chwilę zadumać się nad przyszłymi losami kontynentu zalewanego coraz mocniej przez nową wędrówkę ludów. Temat ów stał się zresztą głównym motywem moich ostatnich wykładów, na których mówiłem o upadku starożytnego Rzymu. Prawie na każdym ze spotkań zagadnienie to łączyłem, przy pełnej aprobacie moich słuchaczy, z gorącymi problemami naszej współczesności. Analogie wydawały się zbyt oczywiste, by przymykać na nie oko. I chyba nie było spotkania, żeby w chwili, gdy malowałem czarny obraz rzymskiej dekadencji i zagrożeń wynikających z napływu barbarzyńców, jakaś leciwa pani ze śladami bardzo minionej urody zawołała:
— Jakie szczęście, że my tego nie dożyjemy!
Mężczyźni, rzadcy w tym gronie, niczym białe kruki, wnikliwiej drążyli temat, pytając, czy starożytni Rzymianie nie dostrzegali tego, co się dzieje.
Odpowiadałem, że jeśli nawet dostrzegali, to żadne kasandryczne głosy nie zachowały się w ówczesnych źródłach, zresztą epoka wielkiego piśmiennictwa minęła, zwyciężał użytkowy banał, błaha rozrywka i sztuka dla sztuki, a większość społeczeństwa nie zdawała sobie sprawy, że żyje u końca epoki.
Ot, zimy były coraz mroźniejsze, ekonomia coraz słabsza, dzietność mniejsza, a barbarzyńcy przelewający się przez nieszczelne granice coraz liczniejsi i bezczelniejsi… W końcu destrukcji imperium nie przyniosły nadciągające hordy z Trzeciego Świata, jak uczono w szkołach, ale bunt własnych legionów, tyle że już doszczętnie zgermanizo wanych…
Ludzie, nawet ci nieznający historii, odczuwali to intuicyjnie, a strach wśród społeczeństwa sukcesywnie narastał. Znajomy lekarz, Libańczyk, mąż mojej kuzynki, opowiadał, że ostatnimi czasy coraz częściej podczas wsiadania do warszawskiego metra widzi w oczach ludzi niepokój i wrogość.
— Jeszcze chwila, a będę musiał nosić tabliczkę „Ja nie uchodźca!” — mówił.
Nie wszyscy jednak ulegali powszechnej panice. Choćby mój organizator, który parokrotnie powtarzał, że osobiście chętnie zaopiekowałby się małym Syryjczykiem. Biorąc pod uwagę plotki, jakie krążyły o erotycznych upodobaniach Wacka Jankowiaka, taka proklamacja przenikała mnie dreszczem.
Ale może go krzywdzę. Od kilku lat jest bez wątpienia człowiekiem samotnym. Może nawet bardziej niż ja… I naprawdę nie wiem, co bym bez niego począł. Objawił się jak dobry duch, kiedy niemal jedną nogą byłem już na tamtym świecie. Leżałem spocony jak szmata w otwockim szpitalu, całkiem bez sił, kiedy spoza chmur beznadziei dotarł do mnie szept pielęgniarki (jak wszystko w tym czasie wokół mnie — starej i paskudnej): „Ktoś do pana, panie Jerzy”. W pierwszej chwili nie poznałem Jankowiaka. Ongiś postawny, pyzaty, teraz dużo mniejszy, przygarbiony i pomarszczony na podobieństwo piłki, z której uszło powietrze. W za dużym o dwa numery garniturku, z ramionami pokrytymi łupieżem wyglądał jak jeszcze jedno nieszczęście, które postanowiło mnie odwiedzić. Na domiar złego przyniósł mi w prezencie pudełko pralinek, których serdecznie nie cierpiałem.
— Trudno było pana znaleźć — stwierdził, uśmiechając się życzliwie. (Swoją drogą ciekawe, że przez blisko 50 lat nie przeszliśmy na „ty”. I pewnie już tak zostanie).
Nie pytałem o powód, dla którego mnie szukał. Prawda zresztą okazała się prostsza, niż można byłoby przypuszczać. Otóż, wpadł do szpitala odwiedzić swego wieloletniego druha, który jednak dzień wcześniej przeniósł się do lepszego, a może i gorszego świata.
Pogadaliśmy o starych kolegach, ustaliliśmy, jak bywa przy podobnych okazjach, „listę poległych”, ponarzekaliśmy na emerycką nudę, po czym Wacek zwierzył mi się, że dorabia jako organizator imprez.
— Przynajmniej człowiek musi być w ruchu, a tak by pewnie zapleśniał na amen w pustym domu — dorzucił.
Do tematu wrócił pod koniec wizyty, pytając, czy nie chciałbym trochę „pogadać dla pieniędzy”.
— Pamiętam, jakie pan miał gadane! Zawsze uwielbiałem słuchać tych pańskich opowieści….
Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy miał ku temu okazję, ale nie odmówiłem. Co ciekawe, jego propozycja przywróciła mnie do świata żywych. Ku zaskoczeniu lekarzy zacząłem nagle zdrowieć. I to szybko!
Pielęgniarka, która też jakby zaczęła przystojnieć i sympatycznieć, zwierzyła się, że w mej intencji odmawiała codziennie litanię do ojca Pio i Matki Teresy… Miałem ochotę zadrwić „a co z Dzieciątkiem Jezus do kompletu?”, ale powstrzymała mnie skuteczność jej działań. Uciekłem grabarzowi spod łopaty i dwa miesiące później, wpatrując się w parusetosobowe grono wlepiające we mnie swoje ślepia, mogłem stwierdzić, że na jego tle wcale nie jestem taki stary.
Ze świata późnego antyku do kawiarnianej rzeczywistości przywołała mnie bezczelna czarna wrona. Przysiadła na poręczy metalowego krzesła dwa stoliki dalej i wyraźnie niezadowolona z faktu, że jest ignorowana, bo oprócz mnie i dłubiącej w nosie kelnerki, Ukrainki, nie było pod parasolami nikogo, rozkrakała się przeraźliwie.
Zamachnąłem się lewą ręką, chcąc ją przegonić, ale nie zareagowała. Jej przekrwione ślepia jarzyły się otwartą wrogością, przywodząc na myśl istotę z piekła rodem.
W charakterze oręża zamierzałem wykorzystać solidną solniczkę, ale nie zdołałem nią rzucić. Moja prawa ręka okazała się zupełnie bezwładna, a kiedy usiłowałem poruszyć palcami, poczułem tylko nieprzyjemne mrowienie. Dotąd podobna przypadłość przytrafiała mi się z rzadka, nad ranem, kiedy podczas snu uciskałem kończynę własnym tułowiem. Przy pomocy lewicy uniosłem prawicę do góry, licząc, że powróci prawidłowe krążenie. Wrona cały czas cierpliwie przyglądała się tym zabiegom, ale kiedy moje czucie wróciło, odleciała.
Chciałem wrócić do przerwanej pracy, ale dla odmiany moją koncentrację rozproszył kot, nadzwyczajnie czarny i wychudzony, który wskoczył na krzesło opróżnione przez ptaszysko. Czego chciał ode mnie? Łyk piwa?
Inna sprawa, że wydał mi się tak mało koci w ruchach, iż wcale bym się nie zdziwił, gdyby naraz poprosił, na przykład, o fajki.
— Masz do mnie jakąś sprawę? — zapytałem kota.
Nie odpowiedział, czego zresztą się spodziewałem, natomiast w jego wielkim, godnym tygrysa oku pojawiła się łza, która spłynęła po wąsach.
Czyżbym miał halucynację? Niewykluczone. Powietrze drżało od upału, a z zapowiedzianych „trzech godzin, góra czterech” upłynęły zaledwie trzy kwadranse.
Tymczasem moją uwagę przykuł inny obrazek — oto na środku rozgrzanego słońcem ryneczku pojawiła się niewielka, najwyżej trzyletnia dziewczynka. Ubrana była jak na bal, w żółtą, falbankową sukieneczkę, a do włosów miała przypiętą białą kokardę.
Powiodłem okiem dookoła w poszukiwaniu jej rodziców lub opiekunów, ale nie dostrzegłem nikogo. Żadnych przechodniów, choćby jednej twarzy w oknie. Czy to skutek upału czy namacalny dowód wyludniania się polskiej prowincji w ramach nowej, wielkiej emigracji?
Dziewczynce wydawało się to wcale nie przeszkadzać. Szła po rozgrzanych płytach, ostrożnie, jakby w obawie przed potknięciem, nie wypuszczając z ręki lalki, łysej paskudy o twarzy złośliwego klauna. W pewnym momencie odwróciła głowę i uśmiechnęła się do mnie, po czym szła dalej, nie przyśpieszając, ani nie zwalniając kroku.
Chwilę trwało, zanim uświadomiłem sobie, że przecież znam tę twarz. W końcu przypomniałem sobie, skąd. Miałem w domu pewne zdjęcie, które znalazłem w starym portfelu mego ojca po jego śmierci. Przedstawiało moją mamę jako dziecko. W jaki sposób trafiła do niego ta fotografia i dlaczego nosił ją na piersi, nie wiem, przecież od trzydziestu lat byli rozwiedzeni. Ten uśmiech, ta kokarda, ta sukienka, mimo że uwieczniona na czarno-białej kliszy, wydawały się identyczne.
Poszukałem wzrokiem kelnerki, chcąc upewnić się, czy widzi to samo, co ja, ale ta zniknęła mi z pola widzenia. Dziewczynka tymczasem dotarła już do krańca placu. Zawołałem za nią: „Krysiu!”.
Nie zareagowała. Widocznie nie była Krysią. Zresztą dlaczego miałaby nosić tak niemodne dziś imię? Zanim jednak zdołałem krzyknąć: „Dżesiko, Sandro, Nikolo”, żółta sukienczyna zniknęła za uchylonymi wrotami starej bramy.
Zerwałem się na równe nogi, zapominając o laptopie oraz teczce z dokumentami, i pobiegłem za nią, jakby naraz ubyło mi z pięćdziesiąt lat.
Naraz owinęła mnie poducha żaru. Na moment straciłem oddech, na szczęście jednak zaraz trafiłem w chłodną przestrzeń pasażu. Zatrzymałem się w cieniu i z trudem łapałem powietrze. Dziewczynki ani śladu. Za to przejście za bramą wydało mi się nienaturalnie długie i niskie. Przypominało nieco tunel kanalizacyjny, który kiedyś penetrowałem w dzieciństwie. Odległe światło u jego kresu wskazywało wyjście z drugiej strony. Nigdzie natomiast nie zauważyłem bocznych drzwi ani jakichkolwiek sprzętów. Gdzie ja wlazłem?
Przeszedł mnie raptowny powiew dojmującego zimna, aż zacząłem szczękać zębami. Poczułem strach, nogi zrobiły mi się miękkie, tak że zatoczyłem się i oparłem o chłodny mur.
„Czego ci się zachciało w twoim wieku? Sprintów? — pomyślałem. — Teraz masz za swoje!”.
Z tyłu skrzypnęły zawiasy. Odwróciłem się pełen obaw, że jakaś nieznana siła zatrzaśnie za mną wierzeje. Ale nie. Nadal pozostawały uchylone.
Zawróciłem energicznie i po pięciu krokach stanąłem znów na rynku. Musiałem stracić poczucie czasu, bo atmosfera tam panująca zdążyła się zmienić. Pojawiły się chmurki i zrobiło się znacznie chłodniej.
Pomyślałem o pozostawionym laptopie i ruszyłem w stronę kawiarenki pod parasolami.
„Co jest? Pomyliłem kierunki?”
Lokalu z ogródkiem nie było w żadnym z czterech rogów placu, który teraz wydał mi się bardziej ludny niż wcześniej. Na wprost mnie, po drugiej stronie placu, przecznicę prowadzącą do kościoła przysłaniał autobus, poobijany jelcz, z którego wytaczali się pasażerowie. Sto metrów na lewo parkowała nyska z opartym o nią mężczyzną w stalowym mundurze. Jeszcze bardziej zdumiewający wydał mi się środek rynku, dotąd schludny, z fontanną, teraz zmieniony w brudny skwer ozdobiony obeliskiem z czerwoną gwiazdą. Możliwe, że siedząc w kawiarni, mogłem jej nie zauważyć?
„A gdzie mój laptop?”
Przyszło mi do głowy, że w obawie przed nadchodzącym deszczem zwinięto parasole i uprzejmie zabrano moje bagaże do środka. Wszedłem pod arkady obok wieży.
Kawiarni ani śladu. Ponad brudnymi szybami widać było napis: „Materiały biurowe”, a na samej witrynie na tle dwóch flag: czerwonej i biało-czerwonej pysznił się napis wycięty z brystolu: „Niech żyje 25 lat ludowej ojczyzny!”.
Co jest do cholery, mamy rok 2015?! Ogarnęła mnie fala paniki, ale ją opanowałem. „To tylko sen, retrospekcyjny sen starego człowieka, którego impulsem są wspomnienia z wczesnej młodości” — upewniałem się w duchu.
Tylko czy mógł to być sen? Uszczypnąłem się, zamrugałem powiekami. Obraz nie uległ najmniejszej zmianie. Obejrzałem swoje ręce. Bez wątpienia były to moje współczesne ręce, ze starą blizną na wzgórzu księżyca lewej dłoni, pamiątce po młodzieńczej zabawie skalpelem, z zegarkiem na przegubie, pięknym tissotem, odziedziczonym po tacie…
Żadna zmiana nie dotknęła też moich dżinsów, letnich butów i kurtki khaki z niepoliczalną wręcz liczbą kieszeni. Z jednej wyciągnąłem telefon komórkowy. Bateria była prawie pełna, ale na ekranie widniał napis o braku zasięgu.
„Tylko nie to!”
Sam placyk wręcz emanował przaśnym realizmem, od psich kup poczynając, na krzywych antenach telewizyjnych ponad dachami, z których żadna nie była satelitarnym talerzem, kończąc. Całkowicie realny był kiosk „Ruchu”, rozbity kosz na śmieci, połamana zielona ławka przed obeliskiem, dzieciak na trzykołowcu i babcia popychająca wózek z jakimś bachorem, który wyglądał (naturalnie wózek, nie bachor) na zabytek z czasów UNRRY.
Tymczasem na czele grupy, która wysypała się z autobusu, z osłupieniem dostrzegłem kilka znajomych postaci. Jako pierwszy kroczył Zdzisiek, chudy i wysoki jak tyczka, początkujący śpiewak z młodzieżowego kabaretu „Młynek”, który na co dzień przeraźliwie się jąkał, ale śpiewał gładko. Szedł wyprostowany, żywo gestykulując. Natychmiast przypomniał mi się dzień i telefony powtarzające jego nazwisko w dniu wybuchu gazu w warszawskiej Rotundzie.
— „Zdzisiek, poznajesz mnie?” — zawołałem. — „To ja, Juras!”. Ku mojemu zdziwieniu wokalista minął mnie, nie reagując, wsłuchany w szczebiot pulchniutkiej Małgosi, którą za jakieś cztery lata osobiście przerżnę w kanciapie na dekoracje za sceną sali widowiskowej w Mławie, podczas jednego z festiwali teatrów ulicznych i ogródkowych.
Za ludźmi z „Młynka” postępowali członkowie Sceny Pantomimy, wracający, jeśli dobrze pamiętam, z wycieczki do stolicy województwa. Ci również minęli mnie, rozstępując się niczym rzeka wokół mostowego filaru. Nie widzieli mnie, ale też nie starali się, dzięki Bogu, podeptać. Zaraz za nimi kroczył w towarzystwie dwóch cycatych i identycznych jak dwie krople wody blondynek Janek Kawka, już wtedy wybitny plastyk, którego pomysłowe „instalacje” w latach osiemdziesiątych miały zadziwić świat, podobnie jak efektowne samobójstwo w 1994 roku. Zdecydowanym ruchem zastąpiłem mu drogę. Jednak Kawka także mnie ominął, jak omija się przeszkodę, słup lub latarnię, czyli całkowicie machinalnie. Pewnie mnie nie poznał, a może dojrzał we mnie kogoś zupełnie innego…?
Zresztą uwagę wszystkich członków „Młynka” przykuł pozbawiony plandeki star, który wtoczył się na rynek. Na platformie spostrzegłem głównego i jedynego tekściarza zespołu „Młynka”, Ludwika Gordata.
— Komu, komu, bo jadę do POM-u! — zawołał. I członkowie zespołu ruszyli w jego kierunku.
— Wpadnę później! — odkrzyknął mu Kawka. — Mam teraz pilniejsze zajęcia niecierpiące zwłoki!
Blondyneczki zachichotały.
Próbowałem złapać go za ramię, przekonany, że moje dłonie przetną powietrze, a autor najlepszych festiwalowych plakatów okaże się jedynie hologramem. Ale nie. Moja dłoń zatrzymała się delikatnie, tuż obok jego ramienia, tak jakby oddzielało nas od siebie niewidzialne opakowanie.
Co to miało znaczyć? Podejmując w ciągu następnego kwadransa szereg doświadczeń, zauważyłem, że wspomniana izolacja obejmuje w zasadzie cały świat poza mną samym. Nie mogłem dotknąć muru i napawać się jego szorstką powierzchnią, kopnąć mocniej w trotuar, podnieść kamienia z ziemi, a nawet zdeptać kępki trawy… Tak, jakby nieznana moc nie życzyła sobie najmniejszej choćby ingerencji z mojej strony w rzeczywistość, w której się nieoczekiwanie znalazłem.
To akurat w całym tym obłędzie było zrozumiałe. Oczytany w literaturze fantastycznej wiedziałem, że najmniejsza choćby zmiana w przeszłości mogła doprowadzić do straszliwej katastrofy w teraźniejszości.
Tylko czy na pewno wylądowałem w przeszłości? Jak na zamówienie zachrypiał zawieszony na słupie głośnik i popłynęła znajoma piosenka:
Srebrne wesele!
Panowie z szampanem pośpieszcie co tchu…
Pozwalało to datować otaczającą mnie rzeczywistość na lato 1969 roku.
Cholera! Teraz mimo całego absurdu sytuacji wszystko zaczynało do siebie pasować. Wróciłem do miasteczka, w którym odbywaliśmy warsztaty teatralne przed wyjazdem na festiwal w Świnoujściu.
Przez ostatnie czterdzieści lat bardzo rzadko wspominałem te dwa tygodnie w Międzyłące… W końcu były jedynie epizodem, który jak mi się zdawało, nie miał żadnych konsekwencji w moim dalszym życiu. Epizodem przyćmionym przez to, co wydarzyło się niedługo później, choć i te traumatyczne przeżycia dość skutecznie wypierałem z mojej pamięci.
Nawet Wacek Jankowiak, który pojawił się w moim życiu w chwili, kiedy podobnie jak on przeszedłem na emeryturę, w nikłym stopniu kojarzył mi się z tamtymi czasami. Artyści nie zwracają uwagi na działaczy i technicznych!
Dwadzieścia pięć lat! — zachrypiał głośnik i umilkł.
Analizując wszystko, co się wokół mnie działo, doszedłem do wniosku, że nie wpadłem w żadną sztolnię czasu, znaną z powieści fantastycznych, bo wtedy miałbym kontakt z otoczeniem, a jedynie przeżywam retrospekcyjny sen. Wystarczy cierpliwie poczekać, aż się obudzę.
Skądinąd mój nowy stan miał swoje dobre strony. Zauważyłem bowiem, że od chwili wyjścia z bramy opuściły mnie dotychczasowe dolegliwości: nie czułem bólów w kręgosłupie, nie dokuczała zerwana jeszcze w wojsku łąkotka, znikło też coraz częstsze uczucie goryczy w ustach…
Idąc wokół rynku, zobaczyłem sklep z piwem, ale jakoś straciłem pragnienie. Zresztą próba złapania klamki i poruszenia nią okazała się niewykonalna.
Logika snu!
A potem zobaczyłem oszkloną gablotę, a w niej ogłoszenie o koncercie piosenek w wykonaniu artystów Teatru Kappa i Kabaretu „Młynek” z towarzyszeniem Zespołu Tańca Nowoczesnego. „Już w najbliższą sobotę, 19 lipca”. Pamiętałem to przedstawienie jako pierwszą prezentację kilku piosenek ze spektaklu „Oberża na rozstaju światów”. Mojego spektaklu.
— „Ty szczęściarzu” — przemknęło mi przez głowę. — „Iluż ludzi miało szansę zobaczyć raz jeszcze własną młodość?”.
Jednak zapowiadany spektakl najwyraźniej musiał się już odbyć, bo afisz w części został nakryty już nowszym plakatem reklamującym film „Ostatni brzeg” z Avą Gardner i Gregory Peckiem. Na ekrany polskich kin wchodził 20 lat po swej amerykańskiej premierze. Parę miesięcy wcześniej widziałem go w Warszawie, a wizja atomowej zagłady zbliżającej się do brzegów Australii zdołowała mnie na dłuższy czas. Programu więc nie mogłem już obejrzeć, ale co szkodziło zajrzeć na próbę?
Z tego, co zapamiętałem, do Domu Kultury, w którym odbywały się próby, należało iść w prawo od rynku, przejść koło posterunku Milicji Obywatelskiej i dwóch zapuszczonych, ale stylowych kamieniczek, które jakimś cudem przetrwały wojenną pożogę, dalej już kierując się pod wiadukt i skręcając w lewo.
Sam Dom Kultury zajmował znaczną część poniemieckiego kościoła, któremu wojna urwała wieżę i zdmuchnęła dach, a jacyś współcześni barbarzyńcy wstawili w neogotyckie portale i łuki nowoczesne okna i drzwi.
Dochodząc do niego, usłyszałem dźwięki pianina i towarzyszącego mu fagotu, fletu oraz skrzypiec z wybijającym się mocnym głosem wokalistki.
Ach pieść mnie całą, byle z głową,
szanowny panie Casanovo.
Ewka najwyraźniej śpiewała „Song oberżystki” — akt I, scena II.
Jakąż miałem ochotę ich wszystkich zobaczyć! Drzwi jednak były zamknięte, a więc wejście wyglądało dla mnie na niedostępne. Atoli, jak na zamówienie rozległy się kroki za mymi plecami i znów zobaczyłem dziewczynkę w żółtej sukience. Z bliska wydawała mi się nieco starsza niż wcześniej, może pięcioletnia. Nadal jednak z lalką i kokardą.
Otworzyła drzwi.
Wślizgnąłem się za nią, jednak nim wstąpiłem na schody, zauważyłem, że gdzieś zniknęła. Przez chwilę rozglądałem się niepewnie. Na prawo znajdowały się zamknięte drzwi do gabinetu Dyrektorki, na lewo salka telewizyjna mieszcząca również stół do ping-ponga. Tu wejście stało otworem — dwa kroki i byłem w środku. Pokój jednak ział pustką. Dziewczynki nie było ani pod stołem ze sfatygowaną siatką, ani za telewizorem, na którym nie dalej jak tydzień wcześniej cały zespół z zapartym tchem oglądał pierwsze kroki Neila Armstronga na Srebrnym Globie…
Westchnąłem tylko i ruszyłem na górę.II. Oberża na rozstaju światów
Zanim dotarłem do auli, pamięć wróciła mi w stopniu znakomitym. Do Teatru Kappa, spustoszonego po wydarzeniach marcowych, trafiłem w czerwcu tamtego historycznego roku, tak obfitującego w uliczne zamieszki i uczelniane czystki. W teatrze, jeszcze przed wakacjami, nowy kierownik klubu Krystian Bralak, ze względu na lekkie powłóczenie nogą przezywany „Kulasem”, ogłosił świeży nabór wykonawców. I choć swoje umiejętności aktorskie lokowałem dość nisko, uważałem, że to najlepsza droga dotarcia na scenę.
Chciałem być dramaturgiem. W liceum organizowałem szkolne teatrzyki, opublikowałem też kilka wierszy, co prawda zbyt klasycznych, by zyskać akceptację krytyków i kolegów, stąd szybko zrezygnowałem z udziału w kółku poetyckim na naszym wydziale. Również sam początek terminowania w Kappie nie wyglądał zachęcająco. Moje szkice dramaturgiczne Kulas schował do szuflady, a mnie samego zapędził do czynności dla teatru niezbędnych, jak zamiatanie sceny, malowanie dekoracji czy statystowanie w scenach zbiorowych. Sprawa wyglądała na nierozwojową i już miałem szczery zamiar się wycofać, gdy na początku października na pokaz jakiegoś sztuczydła Witkacego wpadł młody, gibki mężczyzna, z którego wysportowanym ciałem kontrastowało przypominające maskę lico starca. Bez większego zachwytu obejrzał spektakl, w którym to nie wypowiadałem ani słowa, dłuższą chwilę postał przy wiszącym we foyer plakacie Pantomimy Lubelskiej i wskazawszy w końcu pewną postać w tłumie, rzucił: — To ja.
Zaraz pojawił się Krystian i zaprosiwszy nas do swej kanciapy udającej gabinet (była tam już napoczęta do połowy butelka czerwonego wina Egri Bikaver), przystąpił do rzeczy.
Mirek Jastrzębski przychodził do nas jako reżyser i w pierwszej kolejności jego zadaniem było dokończenie spektaklu „Ferdydurke” według zakazanego na oficjalnych scenach Gombrowicza, rozgrzebany przez mego poprzednika, Dawida Rosena, który to nie wrócił z letniej wycieczki do Francji i — jak mówiono — obecnie służył w armii izraelskiej. Pozostała koncepcja wraz z połową niesłychanie plastycznych songów, do których kompozytor, Maciej Kron, zdążył dorobić muzykę…
— Widziałem twoje teksty — zwrócił się do mnie Mirek. — Masz łatwość rymowania i łapania byka za rogi. Nie dorobiłbyś sześciu piosenek na zadane tematy?
— Postaram się!
Resztę wieczoru pamiętam słabo. Mirek wypił wino, potem taksówka zawiozła nas do SPATIF-u, gdzie dorównywaliśmy piciem całej plejadzie najznakomitszych aktorów scen warszawskich, po czym doprowadził mnie, pijaniutkiego, do własnego wyrka w gościnnym pokoju klubu i w nim ułożył, sam całą noc kopulując na wyciemnionej scenie z jakąś zgarniętą przygodnie klubowiczką. Co gorsza, nie mając w końcu co z nią zrobić, przywlókł ją do swojego-mojego łóżka i poszedł w miasto w poszukiwaniu dalszych wrażeń. Ja zaś przespałem do południa, nieświadom młodego ciała kręcącego się u mego boku.
Recyklingowaną „Ferdydurke” pokazaliśmy na styczniowym przeglądzie w Krakowie, zgarniając wyróżnienia za muzykę i piosenki.
W podróży powrotnej niedogrzanym osobowym, mając za jedyne ocieplenie butelkę wódki „Krakus”, Mirek, półgłosem, bo cały przedział ukryty był pod kocami, płaszczami, gazetami i czym popadnie, chrapiąc w najlepsze, zwierzył mi się ze swych dalszych planów.
— Wynurzenia tego argentyńskiego pedryla nikogo ani grzeją, ani ziębią — stwierdził. — Marzy mi się widowisko bliższe naszym problemom.
— Przecież nikt tego nie puści!
— Dlatego trzeba użyć kostiumu — fantastyki, baśni… Widzisz, jak pysznie wodzi komucha za nos Lem?
— Masz coś konkretnego na myśli?
— „Pierścień i róża” Thackeraya — rzucił w obawie jednak, że ktoś może ukraść mu pomysł, mimo że w przedziale byli tylko chrapiący melodyjnie ksiądz, żołnierz na przepustce, niedomyta studentka i cichutko popierdujący emeryt pod oknem.
Znałem tę baśń, niby dla dzieci, a w istocie dla bardzo dorosłych, pełną humoru, podszytą delikatną, dziewiętnastowieczną erotyką. Ale jak przygody księcia Bulby i Lulejki miałyby się odnosić do naszej ukochanej rzeczywistości?
— Powszechne udawactwo — mruknął Jastrzębski. — Na dworze Paflagonii każdy gra kogo innego, magia wywołuje miłość i na rozkaz zamienia ludzi miejscami…
Pomysł wydawał mi się ciekawy, ale trudny do realizacji i wymagający czasu, a do festiwalu w Świnoujściu, na którym Kappa musiał wystąpić i bezwzględnie go wygrać, zostało ledwie pół roku. Z tego więc powodu odważyłem się wspomnieć Mirkowi o czymś, co stanowiło moje ukochane dziecko, czyli o „Oberży”.
I teraz, sześć miesięcy od owej gorącej rozmowy w zimnym pociągu, którą przypłaciłem tygodniową grypą i jednym niezaliczonym egzaminem z sesji zimowej, próby mego dzieła w Międzyłące wkraczały w fazę finalną.
Tytułowa „Oberża na Rozstaju Światów”, należąca do Szmula Goldenfarba, wznosiła się (wedle moich własnych didaskaliów) na lodzie, pośrodku Bałtyku, w równej odległości od Prus, Szwecji i Imperium Rosyjskiego. Realia bardziej wprawdzie pasowały do klimatu XVII wieku, nazywanego małą epoką lodowcową, niż do XVIII stulecia, ale samo wycie wichru i zadymka za oknem stwarzały wspaniały entourage dla scen toczonych wewnątrz zajazdu. A w nim, prócz piątki podróżnych, jak się okazało, szpiegów, bawił jeszcze włoski eksmnich, Giacomo Casanova de Seingalt, w towarzystwie swojego sługi i powiernika, którego nie bez powodu nazwałem Figaro.
Na warszawski epizod słynnego podrywacza trafiłem wczesną jesienią poprzedniego roku, studiując jego pamiętniki. Później też znalazłem tę samą wzmiankę w Kitowiczu i jeszcze kilku wspomnieniach z epoki, łącznie ze wspomnieniami damy dworu, Carycy Katarzyny, opowiadającej o obecności seksownego makaroniarza w Carskim Siole.
W oberży miał się rozgrywać z założenia tylko pierwszy akt i epilog, przy czym temu ostatniemu towarzyszyły efekty nadchodzącej odwilży, kruszenia się lodów, rozsypywania ścian…
Do ciepłych krajów się udajmy,
gdzie woda ciepła, prawda naga…
Na krze chociażby, gdy bark łajby
(po drodze Sztokholm, Kopenhaga).
Do ciepłych krajów, palm, bananów
nim zamki z lodu pożre morze,
Lub poczekajmy wśród bałwanów,
bo znowu przyjdzie tu przymrozek.
Bigla całej akcji w pierwszych scenach miała nadać zjawiskowo piękna (przynajmniej na kartach scenariusza) Miriam, konkubina karczmarza Szmula, który bez większych oporów, za godziwą opłatą, udostępniał ją potrzebującym. Oczywiście przy dźwiękach pieśni:
Kochajmy się bez hipokryzji,
bo co innego robić nocą,
gdy nie ma jeszcze telewizji,
a nawet radia, bo i po co?
W tych inauguracyjnych scenach nasza artystka (o „urodzie dla amatora”, jakby powiedziała moja mama) bezwstydnie kokietowała grupę mężczyzn zgromadzonych w gospodzie, pozbywając się stopniowo garderoby, by na koniec, z obnażonymi piersiami, klęknąć przy pani de Seingalt. Elka szczyciła się wtedy jeszcze całkiem ładnymi piersiami (dopiero po pięćdziesiątce zrobią się monstrualne) i nie miała większych oporów z ich obnażaniem. Jak awangarda, to awangarda!
Słynny Wenecjanin wydawał się lekceważyć jej coraz bardziej natarczywe zaloty, ale po zakończeniu pieśni brał półnagą Miriam na ramię i wnosił na stryszek żegnany kakofonią dźwięków zespołu muzycznego.
Skądinąd w całym tym widowisku Casanova miał konsekwentnie milczeć. Tylko raz w finałowej scenie, kiedy Figaro przynosi mu wiadomość o tym, że Ksawery Branicki przeżył pojedynek, z jego ust miało się wyrwać dosadne, zgoła nie osiemnastowieczne: „Ożesz, kurwa!”.
Milczenie Casanovy było w pełni uzasadnione, gdyż w jego roli został bowiem obsadzony mim, czyli sam Mirek Jastrzębski.
Jeśli miałem kiedyś prawdziwego przyjaciela, będącego równocześnie zawodowym preceptorem i nauczycielem życia, to w tamtym półroczu stał się nim właśnie on, „Miruś, mim który mówi”, jak sam mówił o sobie (poza sceną bywał rzeczywiście nadzwyczaj gadatliwy i dowcipny), jeden z najwybitniejszych przedstawicieli słynnej w owym czasie Lubelskiej Szkoły Pantomimy. Zaangażowany w nasz wspólny projekt całą duszą, a nawet ciałem (choć je w chwilach wolnych czarterował chętnie rozmaitym pannicom), będąc jednocześnie reżyserem naszego przedsięwzięcia, reklamował go jako awangardowy w formie, narodowy w treści.
— Co to znaczy „narodowy”? — czujnie dopytywał się kierownik Klubu, Krystian vel Kulas.
— To znaczy, że nie będzie ani słowa o Żydach — uspokajał go Jastrzębski.
— A ten… Goldenfrab? — Krystian wpatrywał się niespokojnie w listę dramatis personae.
— A jakiej nacji ma być karczmarz? Ale jak sobie życzysz, może to być Norweg nazwiskiem Golfsztrom.
Roześmialiśmy się.
W tym czasie wszyscy wierzyliśmy, że Mirkowi się uda. Jak dotąd, zawsze mu się udawało. Mówiono o nim, że w pantomimie lepszy od niego jest jedynie słynny Francuz, Marcel Marceau. Ale czy rzeczywiście lepszy? Mirek był chyba naturalniejszy, bardziej witalny, a kiedy w jednej z etiud udawał ptaka, publiczność wręcz wierzyła, że zrywa się do lotu; a byli też tacy, którzy przysięgali, że utrzymuje się w powietrzu dużo dłużej, niż umożliwia to przy najwyższym nawet podskoku ziemska grawitacja.
Jego pomysłem właśnie było przerzucenie ciężaru dialogów na służącego Casanovy, podczas gdy ów słynny podrywacz posługiwać się miał jedynie gestem.
— Kiedy usta milczą, gesty krzyczą — powiedział mi kiedyś całkiem serio.
W auli widowiskowej, aktualnie pełniącej rolę sali prób, do której wślizgnąłem się przez uchylone drzwi, zastałem większość naszego zespołu.
Przy fortepianie szalał Maciek Kron, świetny kompozytor, choć akompaniator raczej przeciętny, który jak sam twierdził, grał jedynie, kiedy musiał, z towarzyszeniem dość niezwykłej galerii typów dobranych chyba na zasadzie przekory: fagocista był pękaty jak bęben, basista tak chudziutki, że przypominał niemal dodatkową strunę wielkiego instrumentu, zakończoną różowiutką buzią rokokowego amorka, wiolonczelistka tyczkowata, tak że jej smyczek przy zamachu nieomal dotykał sufitu, za to flecistę-kurdupla charakteryzowała mina wiecznie wkurzonego ratlerka. W scenach bez akompaniamentu odgrywali z kolei w miarę potrzeby grupę wspomnianych szpiegów, dworzan, gapiów, mnichów bądź siepaczy.
Sam Maciek, smagły, ciemnowłosy, z haczykowatym nosem i szpiczastą bródką, z powodzeniem mógłby grać Mefistofelesa (czy Wolanda), choć najlepiej na siedząco, gdyż Matka Natura obdarzyła go bowiem dość długim torsem w stosunku do długości nóg, tak że siedząc za instrumentem, miał niejakie trudności z dociskaniem pedałów.
Aktorów poza tymi, którzy śpiewali, była czwórka: Łukasz Walkiewicz, pysznie żydłaczący oberżysta (w dalszych scenach po nałożeniu jasnej peruki bez większego trudu przepoczwarzał się w króla Stanisława Augusta Poniatowskiego); Michał Krysiak grający Figara, rezolutnego przedstawiciela ludu, którego chłopski upór mieszał się z życiowym podejściem do wszystkiego, co podszyte prostacką, ale jednak logiką.
Ewka Gajewska grała z humorem Madame Sans Gene, temperamentną oberżystkę, natomiast liryczna Waria Acher (nie wiedzieć czemu używała ruskiej odmiany imienia Barbara), dziewczyna niedostępna i wiecznie zamyślona, miała pojawić się na scenie dopiero na koniec aktu jako Królowa Śniegu. Miłośnicy aluzji mogli dopatrywać się w tej postaci carycy Katarzyny. Kiedy ją spostrzegłem, siedziała w kącie, robiąc na drutach coś, co równie dobrze mogło być szalikiem lub ciepłą skarpetą. Zauważyłem nieobecność zarówno Remka Maćkańca, przysadzistego, acz przystojniaka. którego obsadziliśmy w roli szambelana Branickiego, jak i samego siebie obsadzonego w małej, za to smakowitej rólce rosyjskiego ambasadora.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki