Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cieniem będąc, cieniem zostałem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cieniem będąc, cieniem zostałem - ebook

W 1909 roku syn byłego powstańca styczniowego, utracjusz z bogatej rodziny uwielbiający hazard, wygrywa w Monte Carlo równowartość 774 kilogramów złota. Odtąd wykupuje akcje kolejnych banków, inwestuje w kopalnie, cukrownie, transport i fabryki… Mowa o Karolu Jaroszyńskim – Polaku, który w przededniu I wojny światowej był jednym z najbogatszych ludzi na świecie.

W tej napisanej z niezwykłym rozmachem powieści Wacława Holewińskiego śledzimy koleje życia bohatera w rozmaitych odsłonach, na tle najważniejszych wydarzeń dziejowych i z udziałem osób, których nazwiska na trwałe zapisały się na kartach historii.

Niezwykłe losy Jaroszyńskiego, postaci nietuzinkowej, choć mało znanej, stają się też pretekstem do ukazania ponownych narodzin Rzeczpospolitej w pierwszych dekadach XX wieku. Jak na jego działalność wpłynie rewolucja bolszewicka? Czy uda mu się zachować majątek? I czy ożeni się z córką cara?

Jaroszyński wizjoner, człowiek wielu talentów, hazardzista, zadeklarowany patriota… Historia jego życia to gotowy scenariusz filmowy.

„Nie napisałem biografii, to powieść. Wielu kart, wielu zagadek z życia mego bohatera nie da się już rozwikłać. Niektóre fakty zapewne ujrzą jeszcze światło dzienne. Ale wydaje się, że czas najwyższy, aby powrócił, aby pamięć o tym wybitnym Polaku była pamięcią powszechną”. (z „Posłowia” autora)

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67654-34-0
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Karol Jaroszyński (1878–1929)

1.

Otworzył oczy. Był zmęczony i nie wiedział, gdzie się znalazł. Bolała go prawa noga. Gdzieś z oddali, jakby z innego pomieszczenia, doszedł go czyjś głos. Mocny, stanowczy.

– Étranger? Parlez-vous français?

Jakim cudem mówiono do niego po francusku? Co się stało? Pomacał ręką dookoła. Leżał w łóżku? Dlaczego? Chciał się podnieść, ale natychmiast zebrało mu się na wymioty. Poczuł, jak strużka śliny ścieka mu po brodzie. Zacisnął usta.

Pochyliła się nad nim młoda kobieta. Miała na głowie szeroki czepek.

– Proszę się nie ruszać. – Ona też mówiła po francusku. – Jest pan w szpitalu Salpêtrière, miał pan wypadek. Zaraz przyjdzie do pana lekarz. Czy pan mnie zrozumiał?

– Oui. Dlaczego... – wychrypiał. Mieszał języki, same mu się mieszały. – Poczemu ja...?

Paryż. Słyszał o tym szpitalu. Gdzie? Kiedy, kto mu o nim opowiadał? Leczył tu jakiś Polak... Widział go na obrazie? Jakim obrazie, czyim? Bobiński? Babiński. Bo... Nie pamiętał. Obłąkani? Prostytutki? Zwariował? Trzeba stąd natychmiast uciekać. Wracać? Dokąd?

Mężczyzna, który musiał siedzieć na krześle gdzieś za łóżkiem, podniósł się. Był wysoki, pewnie wyższy od niego. Mocny zarost szpecił mu policzki.

– Jak się pan nazywa? – Wciąż mówił do niego po francusku. – Kim pan jest? Gdzie jest pański paszport? Czy wie pan, który mamy rok?

Wiedział. Tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy. A może, może... Nie, nie był pewien. Niczego nie był pewien.

Dlaczego zadawano mu te pytania?

– Był pan w operze. Pamięta pan przedstawienie?

W operze? Nie. Dziś? Wczoraj? Lubił operę, ale tu, w Paryżu? Otello? Kto go tak zachwycił? De Muro? Był fantastyczny. Najlepszy tenor, jakiego słyszał. A przecież tylu ich... W Petersburgu, w Moskwie, Rzymie... Caruso w Teatrze Maryjskim. Co on śpiewał? Partię Lorisa w Fedorze? Powinien posłuchać tych zza oceanu. Jak się nazywała ta aria de Muro? Esultate?

Próbował odpowiedzieć, ale nagle poczuł drżenie najpierw dolnej wargi, a chwilę potem całego ciała. Pielęgniarka zaczęła głośno krzyczeć. Zobaczył jeszcze, jak do pokoju wbiega lekarz, a zaraz po nim kolejny.

Był przytomny, wymiotował. Zachłysnął się. Złapali go pod ramiona, przekręcili na brzuch. Chciał krzyknąć, że za moment się zadławi. Z trudem łapał oddech, oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Poczuł ukłucie, lekarz wbił mu w ramię igłę.

Ile to trwało? Minutę, pięć, kwadrans, całą wieczność? Leżał, oczy same mu się zamykały. Nie chciał spać, ale to było silniejsze od niego. A kiedy się przebudził, pamiętał sen. Nie, to nie sen. Przecież tak było.

Odpływał z Odessy francuskim okrętem wojennym, stał na pokładzie, gdzieś w oddali dało się słyszeć działa. To musieli być bolszewicy. Podszedł do niego niskiej rangi oficer.

– Pochodzi pan z Odessy? – W jego głosie wyczuł jakiś rodzaj tęsknoty, a może ostatniego pożegnania.

Pokręcił głową. Bywał na Krymie wielokrotnie, ale z Odessą nic go – poza interesami i pałacem, w którym nie spędzał zbyt wielu dni – nie łączyło. Pałac był kaprysem, mógł sobie nań pozwolić; nie z rozrzutności, ale dla podkreślenia swojej pozycji. Nie miał nadziei, że zobaczy go jeszcze kiedykolwiek.

– Widział pan iluminację?

Przez chwilę musiał się zastanowić, o co marynarz go pyta. Zanim odpowiedział, przez chwilę patrzył na czarnogłowe mewy. Podrygiwały na falach, unosiły się i opadały, unosiły i opadały. Znał się na ptakach, to matka uczyła i jego, i rodzeństwo odróżniać jedne gatunki od innych. Wyciągnął palec przed siebie, wskazał na mewy.

– Mewy, przynajmniej niektóre, jak czerwoni, żywią się padliną... – Przez moment milczał. – Pan pytał...

– O iluminację na teatrze.

Wiedział, że budową tego neobarokowego teatru kierował polski architekt. Bez trudu przypomniał sobie nazwisko. Feliks Gąsiorowski. Kosztowało to ogromne pieniądze, na pewno więcej niż milion rubli.

– Widziałem.

– Wie pan, mój ojciec... – Oficer zakaszlał, zakrył usta dłonią. – Mój ojciec wiele lat temu przywiózł ją z Ameryki. W całej Rosji nigdzie nie było czegoś takiego. Ustawiały się tłumy. Damy w pięknych sukniach, eleganccy panowie, przyjeżdżali książęta, hrabiowie. To była sensacja. A teraz? Tak to się kończy. Nikomu niepotrzebne piękno, sztuka.

Bardziej od iluminacji podziwiał popiersia Gogola i Puszkina na fasadzie tego monumentalnego gmachu.

Zakołatała mu w głowie fraza z jakiegoś wiersza poety:

Oktiabr uż nastupił – uż roszcza otriachajet

Posliednije listy s nagich swoich wietwiej.

Mewa poderwała się z wody, usiadła na pokładzie torpedowca, obok potężnego działa. Przysiągłby, że patrzy mu prosto w oczy. Otworzyła szeroko dziób, jakby chciała mu coś powiedzieć. Wydała jednak z siebie tylko trwający kilka sekund skrzek. Potem odleciała.

Westchnął głęboko.

– Obudził się pan? Możemy porozmawiać?

To musiał być ten sam mężczyzna, który wcześniej zadawał mu pytania. Przekręcił głowę na bok. Dalej był w szpitalu. Nic z tego nie rozumiał.

– Kim pan jest? – odpowiedział po francusku. – Policjantem?

Francuz dosunął swoje krzesło bliżej jego twarzy.

– Komisarz Flamaren. Powierzono mi śledztwo w pańskiej sprawie.

– To jest jakaś moja sprawa? – Poczuł, że ta odpowiedź niezbyt spodobała się policjantowi.

– Był pan w operze. Przedwczoraj.

Minęły dwa dni? Jak to możliwe? Zniknęły mu z życia. Był nieprzytomny? Spał? Co się z nim działo?

– To zakazane?

– W żadnym wypadku. Ale...

Mężczyzna miał na sobie inne ubranie niż wcześniej. Musiał więc wychodzić z tej sali. Separatki? Więziennej izolatki?

– Ale...?

– Ale tutaj, we Francji, nie podoba nam się, gdy ktoś próbuje dokonać zamachu...

– Zamachu?

– Pan jest Rosjaninem, prawda?

Pokręcił głową. Jeszcze kilka lat temu musiałby na tak postawione pytanie odpowiedzieć, że jest carskim poddanym.

– Jestem Polakiem. Na kogo chciałem dokonać zamachu?

Flamaren się roześmiał.

– Z wami, Polakami, zawsze jest kłopot. Kiedyś pański rodak próbował tu, w Paryżu, zastrzelić cara. Jak on się nazywał?

Mógłby odpowiedzieć, że nie wie, że nie pamięta, że nie było go wówczas na świecie. Ale przecież wiedział i pamiętał.

– Antoni Berezowski.

– A tak, tak. Berezowski.

To nazwisko w ustach komisarza, nawet gdy powtarzał je po nim, brzmiało zdecydowanie inaczej.

Przez chwilę milczeli.

– Szczęśliwie to nie pan chciał zabić. To pana próbowano odesłać na tamten świat. – Flamaren musiał chyba dostrzec na jego twarzy zdziwienie. – Jest pan kimś ważnym, ma pan wrogów?

– Kto ich nie ma? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

Komisarz uśmiechnął się i kiwnął głową.

– Ale nie na wszystkich polują, zwłaszcza w taki sposób.

– Zdradzi mi pan szczegóły?

– Oczywiście, ale najpierw pańskie nazwisko, panie... Nie nosi pan przy sobie paszportu?

Mógł wymyślić jakieś fikcyjne dane, a potem, jutro, pojutrze, zniknąć z tego szpitala, rozpłynąć się. Parę razy w życiu miał na to ochotę, parę razy tak się zachował. Ale tym razem? Po co?

– Karol Jaroszyński. Jestem, o to pan nie pytał, jak by to wytłumaczyć, finansistą. Mam apartament w Ritzu. Możecie sprawdzić.

Flameren gwizdnął z podziwu.

– No tak, tak. Mogłem się tego spodziewać. Pański ubiór, loża. Ktoś panu towarzyszył w operze?

Nie był sam. Ale czy powinien zdradzać jej nazwisko? Jeśli nie przyjechała z nim do szpitala, znaczy... Kim była? A może...

– Miał mi pan... Ten, który chciał mnie zabić, to...?

– Tak, tak, jakiś mężczyzna. Do tej pory nie został ujęty, ranił pana w piszczel prawej nogi.

– Strzelał?

Komisarz pokręcił głową.

– To jest najdziwniejsze, ranił pana... igłą.

– Igłą?

– Precyzyjnie mówiąc, ta igła była zakończeniem laski. I była zatruta. Powinien pan dać na mszę, lekarze mówią, że miał pan ogromne szczęście. Albo, to też możliwe, zabójca, względnie zabójcy, spartaczył swoją robotę.

Jak przez mgłę zobaczył czyjąś twarz, tam na schodach. Amelia opierała dłoń na jego ramieniu. Ten wysoki, dobrze ubrany mężczyzna – nigdy go wcześniej nie widział – coś do niego powiedział. Próbował się skupić, przypomnieć sobie te słowa. Na pewno po rosyjsku. To było jakieś przekleństwo, groźba.

– Praklataja sabaka – mruknął niezbyt głośno.

Policjant wyciągnął głowę w jego stronę.

– Nie znam polskiego, może pan mówić po francusku?

Jaroszyński oparł się na łokciach i podciągnął do góry. Teraz jego wzrok obejmował całą sylwetkę Flamarena. Zobaczył nawet jego znoszone kamasze. Pomyślał, że tamten pewnie nie zarabia zbyt dużo. Może też wydawać pieniądze na inne przyjemności. Kobiety? Hazard? Dlaczego właśnie to przyszło mu do głowy? Tak, znał odpowiedź, ale przecież nie każdy miał identyczne jak on upodobania. Miał... Czas przeszły... Lata temu, przynajmniej jeśli chodzi o ruletkę.

– To był Rosjanin – oznajmił z tą ogromną pewnością siebie, jaka przed laty powodowała, że nawet na carskim dworze przyjmowano jego słowa za niepodlegające dyskusji.

– Jest pan pewien? Rosjanin? Emigrant? – Flamaren najwyraźniej uznał, że ranny wie więcej, niż chciałby powiedzieć. – Miał z panem jakieś porachunki?

Jak mu powiedzieć, że porachunki miał z nim cały porządek świata? Tamci na wschodzie i ci tutaj. Dla wielu był nadzieją, dla innych trudną do zwalczenia przeszkodą. Denikin, Judenicz, Wrangel, Lenin z tym drugim, Trockim... I ten Polak, jakże mu? Miał pamięć do nazwisk, grzebał przez chwilę w głowie, przerzucał litery alfabetu, aż znalazł. Dzierżyński. Każdy z nich czegoś oczekiwał. A może... Przecież tego nie mógł wykluczyć. Anglicy?

– Mówił po rosyjsku. Powiedział pan: igła z trucizną. W jaki sposób...?

– ...uratowano pańskie życie?

Chyba nie do końca chciał usłyszeć odpowiedź. Oczy znów mu się zamykały. Był zmęczony, chciało mu się pić.

– Kiedy pan upadł...

Jak przez mgłę usłyszał, że jakiś lekarz, podobnie jak on – widz w operze, coś mu podał, wlał do ust; że błyskawicznie go przetransportowano do szpitala; że płukali mu żołądek, puszczali krew, coś jeszcze... Tego już nie zrozumiał.

– Boire... l’eau...

Ile to trwało? Dlaczego żałują mu wody? Rozrywało mu żołądek, paliło od środka. Pożar.

Ktoś się wreszcie ulitował. Przełknął. Nie, to nie była woda. Ale to bez znaczenia. Ten kwaśny smak. Całkiem... Umiera? Może powinien się modlić? Na głos?

– Jeszcze masz czas...

Znał ten głos. Znał, ale nie był go pewien. Tak, to mogła być matka. Albo któraś z sióstr. Anna? Nie, może Maria? Albo ta trzecia, Julia. To ją kochał najbardziej. Może dlatego, że nie znalazła męża, który byłby jej godzien? Była podobna do niego.

Zacisnął dłonie. Ten Rosjanin. Gdzieś kiedyś go już jednak widział. Nie miał siły...

2.

Rok tysiąc dziewięćset dziewiąty... Pius X beatyfikował wówczas Joannę d’Arc, miała miejsce prapremiera Elektry, we Lwowie powstało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, von Bülow przestał być kanclerzem Niemiec, a Włosi i Rosjanie złożyli swoje podpisy pod traktatem z Racconigi, który zresztą ci pierwsi szybko zlekceważyli.

A on? Ten rok zdecydował o wszystkim. Całe jego życie uległo wtedy zmianie... Roześmiał się, bo przyszło mu do głowy, że może powinien wystąpić o poprawkę w metryce? Może to była prawdziwa data jego narodzin?

Wypuścił kłąb dymu z palonego cygara, potem obrócił je w palcach. Fonseca. Przywiązał się do tej marki, do tego tytoniu, do jego cedrowego posmaku.

Bóg tak chciał. Lubił powtarzać tę maksymę; przecież gdyby było inaczej... Przymknął oczy.

Monte Carlo. Zatrzymał się w zbudowanym ledwie kilka lat wcześniej hotelu Hermitage. Był zmęczony podróżą, nieprzespaną nocą. Wyszedł na taras i stał tam dłuższą chwilę. Miał wrażenie, że drobiny morskiej soli osadzają mu się na wąsach. Usłyszał stukanie. Lokaj wniósł do saloniku jego bagaże. Pokazał, gdzie ma zostawić kufer. Kazał uprasować jasny garnitur. I białą koszulę. Położył pod lustrem czarną muchę, którą zamierzał założyć wieczorem.

Poczuł się zmęczony. Prawie natychmiast zasnął. Nie przeszkadzał mu szum ulicy, ale obudził się po godzinie, może dwóch, wyraźnie poruszony. Od wielu dni był w nim jakiś niepokój. Nie bardzo wiedział, z czego on wynika.

Zszedł do restauracji. Przez chwilę rozglądał się, szukając miejsca, ale wszystkie stoły były pozajmowane. Para przy oknie – on mniej więcej w jego wieku, ona zapewne pięć, sześć lat młodsza – widząc, że nie ma gdzie usiąść, gestami dłoni zaprosiła go do siebie. Podziękował, przedstawił się. Mówili po francusku z obcym akcentem, ale nie było w tym nic dziwnego, skoro pochodzili ze Sztokholmu.

Hrabina Eleonora Gyllenborg i jej brat Magnus byli – oznajmili to ze swego rodzaju dumą – potomkami jakiegoś słynnego poety. Ze śmiechem wybaczyli mu literacką ignorancję.

– A pan, monsieur Jaroszyński?

Odłożyli sztućce i czekali na odpowiedź.

Roześmiał się. Najpewniej był bogatszy od nich. Ale też zapewne gorzej wykształcony. To, co miał w głowie, dawno tak postanowił, miało wystarczyć. Bracia mieli go, skłonny był w to wierzyć, za Żar-Pticę. Pawia z kolorowym ogonem.

Zaczął opowiadać o Kijowie.

– Rossija? – Magnus najwyraźniej zaciekawił się miejscem jego urodzenia.

Tłumaczył zawikłaną historię miasta, w którym przenikały się kultury i narody. Trochę nie rozumieli, dlaczego wciąż podkreślał, iż nie jest Rosjaninem, ale Polakiem. Nie wiedzieć czemu zaczął opowiadać o powstaniach, zwłaszcza tym ostatnim, sprzed prawie pół wieku.

Szwedzkie rodzeństwo słuchało z uwagą.

– Historia zna narody, które giną, są tylko... – Eleonora, tak mu się zdawało, zawahała się, najwyraźniej nie chciała mu sprawić przykrości. – Są tylko – powtórzyła – przeszłością. Królestwo Aragonii...

Pokręcił głową, wszedł jej w słowo.

– To zły przykład. Aragonia połączyła się z Kastylią. Tylko tyle.

– A Polska z Rosją nie?

Była ignorantką, pewnie jak większość mieszkańców Szwecji, tej dziwnej krainy, gdzie od lat panował pokój.

– Niektórzy mówią, że są narody, które nie zasługują na swoje państwo. Ale Polacy – starał się, aby jego głos brzmiał pewnie – swoje państwo będą mieli.

Był tego pewien. Może to matka wpoiła mu to przekonanie? Czasami myślał, że trochę na przekór ojcu. Przecież ojciec... Kto to wie? Powinien się tego wstydzić? Skupu polskich majątków, które po powstaniu mogły przejść w obce ręce? Nie był w tym jedyny. Tak, niewielu dostało na to carskie pozwolenie. Nigdy ojca o to nie zapytał. Nie potępiał go, bo i jak? Zresztą przecież odsiedział swoje w kijowskiej twierdzy.

Podszedł kelner przyjąć zamówienie. Zapytał, jakiego napiją się wina. Eleonora bezradnie rozłożyła ręce. On zaproponował Corton Bourgogne Romanée-Conti. W duchu się roześmiał; miał poczucie, że chce im zaimponować. Swoją pozycją, bogactwem, lekką ręką w wydawaniu pieniędzy.

Magnus kiwnął głową. W spojrzeniu Szweda nie dostrzegł niczego, co by wskazywało, że docenił jego gest.

– Przyjechał pan grać? Jest pan tu pierwszy raz?

Potwierdził i zaprzeczył. Tak, chciał grać, ale w Monaco był po raz drugi. Wcześniejszego pobytu nie wspominał zbyt dobrze. To była katastrofa. Zgrał się do ostatniego franka. Więcej, powystawiał weksle dłużne. Bracia przysyłali pieniądze, czym uratowali mu skórę.

Kelner nalał mu wina, poczekał, aż popróbuje. Skinął głową, a gdy i rodzeństwo miało już pełne kieliszki, podniósł swój na wysokość twarzy. Przez chwilę zastanawiał się nad toastem. Ten, który przyszedł mu do głowy, wydał się żartobliwy.

– Za poezję!

Roześmiali się. Eleonora, co tu kryć, podobała mu się, miała piękne, pełne usta i duże jasnoniebieskie oczy.

Zamówił pieczeń z sarny, a gdy już ją, po dłuższym oczekiwaniu, dostał, jadł powoli, rozkoszował się jej orzechowym smakiem.

Zaczął opowiadać o sukcesach brata, o jego kontaktach z cesarskim dworem. Sam nie wiedział, dlaczego o tym mówił. Może chciał, aby cenili go wyżej, niż on sam siebie cenił? A może, tak myślał po latach, to instynkt nakazywał mu wejść z butami w towarzystwo bogaczy?

Umówili się na wieczór w kasynie. Eleonora – dopiero gdy wstała, zobaczył, że prawie dorównuje mu wzrostem – uśmiechnęła się do niego zalotnie.

– Niech pan koniecznie wygra, to wino było naprawdę doskonałe.

Więc jednak doceniła. Skinął głową i obiecał, że będzie się starał.

Poszedł do swojego apartamentu. Wrócił myślami do Kijowa, do swojej pierwszej szkoły. Zobaczył twarz Aleksija Fiodorowicza Tuttego, zruszczonego Niemca, który koniecznie chciał w ich głowy wtłoczyć prawidła matematyki. Akurat z tym, w przeciwieństwie do wielu kolegów, nie miał problemów. Ale i on od czasu do czasu zasługiwał na uderzenie trzciną po wyciągniętych dłoniach. Kiedyś instynktownie je uchylił, a Aleksij Fiodorowicz poleciał do przodu i mało nie upadł. Przypłacił wtedy swoją krnąbrność oślą ławką, ale i podziwem kolegów.

– Gieroj Paliak. – Nawet jego największy wróg, Jura Sawickij, uznał, że w czymś mu dorównuje.

Przebrał się, schował w wewnętrznej kieszeni marynarki plik stufrankowych banknotów, wziął elegancką laskę i zszedł na dół.

Maître d’hôtel ukłonił się i zapytał, czy zna drogę. Roześmiał się, kasyno było dwa kroki od hotelu.

Szybko wymienił pieniądze na żetony. Rozejrzał się po sali, szukając wzrokiem swoich nowych znajomych, ale nigdzie ich nie dostrzegł. Przeszedł do kolejnej, ale i tu ich nie było. Stanął przy stole z ruletką. Nie musiał długo czekać. Gruby Niemiec wzruszył ramionami i oznajmił, że to koniec, na dziś koniec. Zajął jego miejsce, zaczął obstawiać. Dziewiątkę, dwadzieścia siedem, trzydzieści jeden. Potem popatrzył na pozostałych siedmiu graczy. Trzech było wyraźnie starszych, musieli się zbliżać do pięćdziesiątki, dwóch mniej więcej w jego wieku, a dwóch kolejnych bez wątpienia młodszych. Pomyślał, że to oni pierwsi odpadną z gry.

Krupier zakręcił kołem. Przegrał. Jeden z młodych ustawił obok siebie stosik wygranych. Obstawił drugi raz i znów przegrał. Pomyślał, że tym razem nie może skończyć jak poprzednio. Ale trzeci i czwarty obrót koła też nie przyniósł mu sukcesu.

Poczuł delikatne dotknięcie dłoni na swym ramieniu. Eleonora pochyliła się do jego ucha.

– Miał pan wygrywać, panie Karolu.

– Przy pani zacznę – obiecał i postawił na te same numery, co za pierwszym razem.

Wygrał. Raz i drugi, ale potem znów zaczął przegrywać.

Odchylił się i zobaczył hrabinę przy innym stole. Stała za bratem, ale wzrokiem lustrowała resztę sali. Posłała mu swój uwodzicielski uśmiech. Skinęła głową.

Podwoił liczbę żetonów, którymi obstawiał coraz to inne pola. I wszystko się zmieniło. Wygrywał raz za razem. Tak jak przewidywał, pierwsi odpadli najmłodsi. Ich miejsce zajęli następni gracze, potem kolejni, wreszcie nie było już żadnego z tych, do których się dosiadł. Po dwóch godzinach wokół ich stołu zaczęli gromadzić się ciekawscy. Słyszał lekki poszum rozmów. Większość wyraźnie mu kibicowała.

Poprosił kogoś z obsługi o kieliszek białego wina. W kolejnej rundzie nie obstawił. Krupier popatrzył na niego ze zdziwieniem, ale on tylko kiwnął głową.

– Fin du jeu?

– Non, non. – Wskazał na kieliszek.

Potem znów wygrywał. Nie odwracał się, ale wiedział, że Szwedka stoi za nim.

Stos żetonów rósł i rósł. W którymś momencie usłyszał oklaski.

Do krupiera podszedł dyrektor kasyna, coś mu szeptał. Wiedział, kim jest. Wtedy, trzy lata temu, ten wyniosły mężczyzna potraktował go jak śmiecia. Zdawało mu się, że i tamten go poznał.

Znów obstawił i znów wygrał. Sąsiednie stoły opustoszały. Grał on i kasyno, on i kasyno. Nikt inny się nie liczył. Powinien przerwać to szaleństwo i wyjść z wygraną, ale wiedział, że tego nie zrobi. Kilka razy przegrał, a kiedy wydawało się, że szczęśliwa passa dobiegła końca, postawił ogromną kwotę na trzynastkę, dzień swoich urodzin. I wygrał. Potem zaryzykował dwa tysiące franków, tak, tak, umiał błyskawicznie przeliczyć wartość żetonów na banknoty, i położył je pomiędzy numery dwadzieścia dwa a dwadzieścia trzy.

To już był huragan oklasków.

Patrzył na twarz dyrektora, usiłował przypomnieć sobie jego nazwisko, miał je na końcu języka: Ettine, Ebimee, Estinne... Ale żadne, które przychodziło mu do głowy, nie było tym właściwym. Widział, jak krople potu spływają tamtemu po twarzy. Jego wygrana powoli stawała się katastrofą dla kasyna. Ktoś zakrzyknął, że od lat nikt tu tyle nie wygrał, że to nierealne, nierzeczywiste. Jemu samemu zdawało się, że to sen. Ale wciąż czuł, że powinien grać.

Dłoń Eleonory zacisnęła się na jego ramieniu. Dotknął jej delikatnie własną, ale odwrócił się dopiero wtedy, gdy znów prosił o wino. Miał wrażenie, że tym razem dostał o wiele lepsze niż poprzednio. Przez dłuższą chwilę trzymał płyn w ustach, potem przełknął i postawił pięćdziesiąt tysięcy franków na czerwoną osiemnastkę. Zamknął oczy, nie patrzył, słyszał brzęk kulki przeskakującej w kole ruletki z przedziału do przedziału, a potem już tylko krzyk.

Wygrał tej nocy dwa miliony franków, rozbił kasyno. Przeliczył swoją fortunę na ruble. Milion. To było... to było... nie mógł uwierzyć, ale tak... Mógł, miał... prawie osiemset kilogramów złota.

Podniósł się od stołu. Wręczył obsłudze napiwki. Większość ludzi, którzy go otaczali, chciała mu gratulować, zamienić z nim kilka słów, dotknąć, jakby ten dotyk miał przenieść na nich choć odrobinę jego szczęścia. Poszukał wzrokiem hrabiny. Stała razem z bratem w pewnym oddaleniu. Pili alkohol, zapewne mocniejszy od wina. Podszedł do nich.

– Stał się pan dzisiaj legendą, panie Karolu. Gdybym tego nie widział, nigdy bym nie uwierzył. – Magnus Gyllenborg schylił przed nim głowę. – Chyba nikt przed panem nie dokonał czegoś takiego...

Nie miał racji. Czytał przed laty o jakimś Amerykaninie, a może Angliku? Przypomniał sobie jego nazwisko: Charles Wells. Dziś wygrał sumę zbliżoną do jego wygranej. Ponoć władze kasyna szukały w grze tamtego oznak oszustwa, ale niczego mu nie udowodniono. Zastanawiał się, czy i jego także będą podejrzewać.

Zamienił jeszcze kilka zdań z rodzeństwem. Podszedł do niego dyrektor kasyna. Z trudem, ale jednak uprzejmie, pogratulował mu wygranej, a potem zaprosił do salonu milionerów. To było pomieszczenie, o którym zwykli gracze mogli wyłącznie pomarzyć.

– Panowie oczekują pana.

Przeprosił i pożegnał się z rodzeństwem. Eritine, jednak przypomniał sobie jego nazwisko, dyskretnie uchylił drzwi, przepuścił go przed sobą, a po wejściu zaanonsował:

– Panowie, wasz gość, pan Karol Jaroszyński.

Tak, ta wizyta stała się dla niego przepustką do innego świata. Dwudziestu trzech mężczyzn. Elita, najbogatsi z bogatych. Był dla nich kimś obcym, ale jednocześnie kimś, kto ma szanse stać się jednym z nich. Gratulowali wygranej, rozmawiali z nim uprzejmie, zapraszali do swoich domów, wręczali bilety wizytowe. A on każde z tych nazwisk zapamiętał.

Tu nie pito wina, które serwowano przy stołach. Corton Bourgogne Romanée-Conti, którym chciał zaimponować Szwedom, w tym towarzystwie na nikim nie zrobiłoby wrażenia. Musiał się tego nauczyć, ale wiedział, tak, już wówczas wiedział, że ta nauka przyjdzie mu z łatwością.

Czuł, że tej wizyty nie może przeciągać. Że zrobiwszy dobre wrażenie, powinien pozostać w ich oczach tajemnicą. Dłuższą chwilę rozmawiał z jedynym Polakiem w tym gronie, hrabią Mikołajem Potockim. Powiedział mu, skąd pochodzi, że jest właścicielem Antopola, Sawczyna, Krzyżopola, Wapniarki, że ma udziały w cukrowniach, rafinerii cukru i kamieniołomie granitu. To wystarczyło, wiedział, że informacje o nim rozejdą się jak kręgi na wodzie.

Potocki wspomniał, okrasiwszy tę informację jakimś zgrabnym bon motem, o nowo powstałym komitecie budowy pomnika Mickiewicza w Paryżu, jako że był jego członkiem.

Zadeklarował datek odpowiedniej wielkości.

Wszedł do hotelu. Kazał przysłać do apartamentu butelkę koniaku i dwa kieliszki. Drogiego, ale nie najdroższego. Już nie musiał niczego udowadniać. Ani sobie, ani innym.

Usiadł na tarasie i poczuł na twarzy promienie wschodzącego słońca. Przez chwilę próbował na nie patrzeć, a potem usłyszał szmer za drzwiami. Otworzył je i wpuścił Eleonorę do środka.

Nalał koniaku do kieliszków. Powąchał, wziął maleńki łyk do ust. Martell Chanteloup pozwalał poczuć całą gamę owoców. Brzoskwinie, morele, figi. Ale też miód i orzechy. Nie rozmawiali. Zdjął z jej szyi złotą kolię, pomógł rozpiąć haftki sukni. Miała piękne ciało z maleńkim znamieniem pod lewą piersią. Pachniała kobiecym potem i jaśminową perfumą.

Kochał się z nią jak z żadną z wcześniejszych kochanek, a kiedy skończyli, pomyślał, że teraz będzie się musiał opędzać od kobiet. I że o żadną, co nie okazało się prawdą, nie będzie już musiał zabiegać.

3.

Czuł się związany z matką, może bardziej niż pozostałe rodzeństwo. Jak to najmłodszy. I to on – musiał sobie przypomnieć, w którym to było roku, tak, najpewniej w tysiąc dziewięćset siódmym – towarzyszył jej we wcale nie skromnej uroczystości nadania tytułu członka honorowego Towarzystwa Dobroczynności w Kijowie.

Matka była stremowana, od czasu do czasu pokasływała w chusteczkę. Miała na sobie elegancką ciemnopopielatą suknię z białymi mankietami. Przemawiał prezes Czachórski, dziękował za hojne datki, żywił nadzieję, iż także w przyszłości dzięki jej trosce polskie dzieci będą miały nie tylko jedzenie, ale i, co może ważniejsze, możliwość nauki.

– Bo tylko przez naukę Polska, Polacy mają szansę, aby wciąż trwali w tym miejscu na ziemi, aby nie czuli się gorszymi od innych nacji, aby w przyszłości mogli, czy to przy udziale Cesarstwa, czy też samodzielnie, budować swój własny byt narodowy...

Karolina Jaroszyńska dziękowała ze łzami w oczach. Miała siedemdziesiąt lat, była w dobrej formie i pewnie wówczas nawet nie przyszło jej do głowy, że doczeka tej Polski.

Zanim weszli do powozu, zaczepił ich żydowski żebrak. Dał mu trzy ruble. Ciągle miał w pamięci to, co się stało dwa lata wcześniej. I Cechowskiego, to bydlę, które było naczelnikiem policji. Był świadkiem, widział na własne oczy, jak podburzał tłum do mordów. I widział trupy na ulicach. Jakaś pokrwawiona żydowska dziewczyna, mogła mieć trzynaście, czternaście lat, krzyczała, aby ją ratował, nawet chwycił ją za rękę, pociągnął za sobą, ale tłum wyrwał mu ją, zniknęła pogrążona w morzu głów motłochu.

– Bij gorbatyj nos! – krzyczał wyrostek w skórzanym fartuchu, z żelaznym prętem w dłoni. Chłopak nie mógł być starszy od tej dziewczyny.

Podał matce rękę, wsiadła do karety, wyjęła z przegródki książeczkę do nabożeństwa. Mimo chmurnego nieba jej oczy wciąż potrafiły dostrzec mały druk. Modliła się, dziękowała Bogu za kolejny dzień. Wzięła go za rękę.

– Pamiętasz ojca?

– Mateńko... – Często tak do niej mówił. – Jakżebym mógł nie pamiętać...

Miał siedem lat, gdy ojciec umarł. Pamiętał trumnę i woskową twarz, a na niej zmarszczki pogłębione śmiertelnym stężeniem, które budziły w nim przerażenie. I ta gromnica, którą włożono mu w dłonie. Chciał być wtedy jak starsi bracia: dojrzały, odporny, ale łzy same ciekły mu po policzkach.

Matka zaczęła opowiadać o powstaniu, o uwięzieniu ojca w kijowskiej fortecy. To wtedy w tej karecie wspomniała, że miał konszachty ze spiskowcami, że oddał im jakieś usługi, bodaj przeznaczył sporą sumę na zakup broni dla powstańczej partii. Po stłumieniu rebelii próbowano nakłonić go do wyjawienia prawdy. Niczego mu nie udowodniono, a i on sam nie pisnął na ten temat słowa. Wyszedł na wolność po kilku miesiącach, ponoć za wstawiennictwem ordynata, hrabiego Tyszkiewicza.

– Jeden jedyny raz bałam się. Każdego dnia modliłam się do Najświętszej Panienki w obawie – wciąż trzymała jego rękę – że...

Zamilkła, a on widział, że wspomnienia znów ją dopadły. Nie ponaglał, czekał.

– ...że już nie wróci. A ja... Wszystko było na mojej głowie. Ale... – Znów przez chwilę milczała. – Gdyby trzeba było, pomaszerowałabym z nim na zesłanie.

Tak, był pewien, że właśnie tak by postąpiła. Szczęśliwie nie musiała. Wrócił wynędzniały, pokryty liszajami i egzemą. Pełen jednak wigoru i zapału do pracy. Do śmierci leczył go z tych skórnych przypadłości stary doktor Raszewski, ale co jakiś czas ojcu pojawiały się na rękach piekące czerwone grudki.

Przypisy

Étranger? Parlez-vous français? (fr.) – Cudzoziemiec? Mówi pan po francusku?

Feliks Gąsiorowski (1815–1894) – polski architekt, działający przede wszystkim w Odessie. Najbardziej znane jego realizacje to gmach Muzeum Archeologicznego, biblioteka oraz pałac Zenona Brzozowskiego, który później zyskał nazwę: Pałac Szacha.

Nadszedł październik, strząsa już zagajnik

ostatnie liście ze swoich nagich gałęzi

(fragment wiersza Aleksandra Puszkina pt. Jesień).

Antoni Berezowski (1847–1916) – polski szlachcic, powstaniec styczniowy, wykonawca nieudanego zamachu na cesarza Aleksandra II. Próba ta miała miejsce 6 czerwca 1867 w Paryżu.

Boire... l’eau... (fr.) – Pić... wody...

Traktat z Racconigi – traktat rosyjsko-włoski, podpisany w październiku 1909 r., którego głównym założeniem było utrzymanie status quo na Bałkanach.

Gustaf Fredrik Gyllenborg (1731–1808) – szwedzki hrabia, poeta. Był jednym z czołowych przedstawicieli Oświecenia w Szwecji. Członek Akademii Szwedzkiej.

Żar-Ptica (ros.) – Żar-Ptak, często spotykany w baśniach rosyjskich.

Fin du jeu? (fr.) – Koniec gry?

Mikołaj Szczęsny Potocki (1845–1921) – hrabia, w latach 1909–1911 członek komitetu budowy pomnika Adama Mickiewicza w Paryżu. Był też jednym z założycieli Towarzystwa Polskiego Literacko-Artystycznego, zawiązanego w Paryżu w styczniu 1910 r. Zapisał milion franków Szkole Narodowej Polskiej – polskiemu liceum założonemu w Paryżu przez polskich emigrantów. W okresie I wojny światowej prezes Towarzystwa Pomocy Polskim Rannym we Francji.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: