Cigi de Montbazon i Robalium Platona - ebook
Cigi de Montbazon i Robalium Platona - ebook
Gdzie leży Koszałkoopałkolin? Czy brzmieniowe podobieństwo jego nazwy do nazwy pewnego miasta na Pomorzu niesie też ze sobą inne podobieństwa? A w takim razie o narodzinach jakiej uczelni – poczętej w dziwnych i niezbyt cnotliwych okolicznościach – tutaj mowa? Kim są członkowie tajemniczego stowarzyszenia Congregatio Felix Stultitia? Jaką sprawę ma do narratora Procurator Wydziału Karno-Literackiego Krajowej Procuratury? I dlaczego wróciła do niego Cigi de Montbazon?
Jedno wiadomo: Anatol Ulman wraca – w pełni dawnej formy. A że to forma groteski? W tej czuje się najlepiej. Jego nowa książka łączy w sobie poetykę zjadliwego felietonu z liryką, satyryczną werwę z aurą surrealizmu, bezkompromisową publicystykę z grubym żartem, a formę powieści z kluczem ze stylem erudycyjnego traktatu o współczesności.
Ta powieść kipi energią, zadziwiającą jak na autora w tym wieku – którego zresztą nie tylko nie kryje, ale i czyni zeń broń w swych bojach z fałszywą młodością – zaskakuje językiem, tyleż śmiałym, ocierającym się o wulgarność, co poetyckim. Prowokuje lekkością w podejmowaniu spraw wagi ciężkiej, oraz pewnością siebie, która za nic ma autorytety, opinie salonów i środowiskowe świętości.
Tak, ta powieść może się nie podobać i drażnić, bo też i chce irytować, budzić sprzeciw. Wobec przedstawionego w niej świata. Jest zresztą – wbrew pozorom – prozą niewesołą, gorzką, skłaniającą do refleksji, wołającą o myślowy ład i etyczny porządek. Cóż, rosnąca pozycja głupoty w świecie – zwłaszcza, gdy to świat nam bliski – może być w opisie zabawna, lecz że to diagnoza groźnie prawdopodobna budzić powinna poważny niepokój.
Artur Daniel Liskowacki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66180-91-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znękany Archiwariusz, pracujący umysłowo w swojej ciemnej norze przy ulicy Grottgera sześć mieszkania dziewięć, jednym zdecydowanym naciśnięciem mocno wytartej klawiatury komputera wprowadza tekst do sieci. Bez żadnej jednak nadziei, że ktokolwiek pisaninę będzie czytał, tym bardziej adresatka, nieistniejąca cwana istota z jego pacholęctwa oraz wczesnej młodości. W żaden sposób nie może wiedzieć, że jego smutna twórczość budzi szczególne zainteresowanie określonych osób z pożytecznego stowarzyszenia Congregatio Felix Stultitia bardzo dbającego o to, by przeciętni ludzie, czyli absolutna większość istot rozumnych, byli szczęśliwi z tymi właściwościami osobowości, jakie w naturalny sposób posiadają. Tekst przypomina starożytną inwokację:
– Gdziekolwiek jesteś jeśliś jest, wzywam cię panno Cigi de Montbazon, markizo d‘Hocquincourt, wnuczko Temidy, której nigdy nieobca zwyczajna przyzwoitość, byś się zjawiła oraz poświadczyła prawdę tego, co opisane w małym dziełku, jakie niniejszym, także w twoim imieniu, przedstawiam umiejącym czytać (niewinnym ignorantom przypominam, że Cigi de Montbazon, antyczna kobieta o długości chłopięcego ramienia, była moją okupacyjną przyjaciółką, a wyróżnia się wśród myślących piękną, zieloną barwą ciała oraz wszelkich włosów). Nieoceniona panno Cigi musisz wiedzieć, iż zamierzają mnie srogo ukarać w majestacie ciemnego, strasznego prawa! Procurator Wydziału Karno-Literackiego Krajowej Procuratury, obywatel Chrétien, szykuje oskarżenie o zbrodnię cięższą obecnie od świadomego morderstwa popełnionego na matce, chce bowiem postawić mi potworny zarzut posiadania rozumu! Zarzut wzmocniony o nieuprawnioną według procuratury apoteozę Oświecenia, tego krwawego wieku rewolucji oraz ohydnie plugawego libertynizmu! O czym bezwzględnie świadczyć ma głównie pisemna relacja z naszej dawnej wspólnej wyprawy w dziedziny Platona, jaką właśnie sporządziłem i którą tajni agenci swoimi nowoczesnymi metodami wyniuchali. Uwłaczam w niej bezczelnie owemu czczonemu ogólnie filozofowi, co stanowi nie tylko bezbożne zbrukanie oraz świadome zbezczeszczenie godności genialnego wynalazcy duszy, ale jest także profanacją jego półświętości (jako poganin na całą nie zasługuje). Przestępstwo zagrożone karą wiecznego zapomnienia! Zatem czeka mnie śmierć cywilna a przede wszystkim śmierć literacka, ponadczasowa. Procurator Chrétien jest bowiem absolutnie pewien, że dziedziny, jakie wkrótce po tamtej wojnie, z tobą jako przewodniczką moja Cigi, zwiedziłem, nie tylko w ogóle nie istniały i nie istnieją, ale są zwyczajnie niemożliwe, jeśli porządny człowiek uczciwie uprzytomni sobie niewątpliwe piękno oraz wspaniały, wieczny porządek świata. Ba, niemożliwa jest również tamta wojna. Oczywiście nie zamierzam podnosić widocznej w oskarżeniu charakterystycznej niekonsekwencji procuratora, bowiem opisywanie, wyimaginowanych według niego, dziedzin Platona, świadczy raczej o braku racjonalności, więc i rozumu, a nie o jego posiadaniu. Tępy Chrétien nie wie, bo i skąd, że jest typową ofiarą rozumowania Schellinga, który przecież mówił, że filozofia spekulatywna, niezdolna do wyjaśnienia przypadkowości zdarzeń i realności rzeczy doprowadziła jaźń do stanu rozpaczy. Rozpacz ta – konkluduje Hannah Arendt – leży u źródeł całej współczesnej wrogości wobec umysłu i rozumu. Wszystko więc wygląda na potworny nonsens, nieomal na spisek w domu chorych psychicznie. Niestety, procurator posiada druzgoczący argument, są nim moje własne, mocne wątpliwości dotyczące naszego kiedyś pobytu (byłem wówczas pacholęciem) w dziedzinach Platona! Kto zaś ma wątpliwości, jest niewątpliwie posiadaczem rozumu, gdyż tylko w nim mogą one powstawać! A rzeczywiście ze wszystkiego niepewnego, co mi się kiedykolwiek zdarzyło, najbardziej niepewna jest owa wyprawa. Przecież, jak mi się równocześnie wydaje, pewna absolutnie. Skąd zaś wiem o grożącym mi procesie oraz szykowanych zarzutach? Otóż przed miesiącem procurator wezwał mnie jako świadka na przesłuchanie w sprawie zagrożenia kończącej się właśnie kultury pisanej. Typowa dla niego niebezpieczna enigmatyczność oraz w ogóle niejasność, w jakiej celuje literacka krytyka. Znam go osobiście, bowiem nie tak dawno piliśmy razem tequilę na publicznej uroczystości. W urzędzie swoim przyjął mnie chłodno, choć zaproponował szklankę kawy lub herbaty do wyboru. Kiedy się doń zgłosiłem i skołowany usiadłem na wskazanym krześle, studiując jednocześnie jakieś dokumenty zadał kilka ogólnych pytań, po czym, niby otrzymawszy telefon wyszedł i na godzinę zniknął, zostawiając mnie samego w pokoju procuratury. Nie omieszkałem zajrzeć do leżących na biurku papierów, gdyż, jak sądzę, zostały właśnie pozostawione po to, bym się z nimi zapoznał i przestraszył, typowa sztuczka chrétiena działającego w wymiarze umownej sprawiedliwości. Stwierdziłem, że na grzbiecie zawierającego je segregatora, prócz numeru kolejnej sprawy, wypisane było moje nazwisko. Nie byłem więc jedynie świadkiem w sprawie, lecz winowajcą. Gruby plik akt wewnątrz zawierał kopię mojej relacji z wyprawy w dziedziny Platona oraz sporą liczbę anonimowych, jak to w zwyczaju, donosów oskarżających właśnie o posiadanie rozumu. Dlatego bardzo cię proszę przyjaciółko, przybądź skądś tam jak najszybciej i staw przed oblicze procuratora, by oczyścić bratnią ci duszę z groźnego zarzutu! Jestem bowiem pewien, że kiedy Chrétien cię ujrzy, właśnie taką, jaka jesteś, małą zieloną gadułę, z pewnością pozbędzie się złudzeń, iż mógłbym być posiadaczem rozumu, szczególnie zaś oświeceniowego. Żaden bowiem rozum na świecie, więc i mój, nie jest w stanie przyjąć faktu twego istnienia, panno de Montbazon! Istotne będzie także twoje potwierdzenie, iż zasadniczą przyczyną, dla której zechciałem ci w tamtej wyprawie towarzyszyć, nie była chęć poznania śmierdzącej przyszłości, bowiem niezupełnie dojrzali szesnastolatkowie raczej podobnej wiedzy nie łakną, ile że fascynowała mnie, naiwnego chłopaka, pozostającego pod wpływem powieści dla młodzieży oraz dziecięcych jeszcze marzeń, możliwość zdobycia mitycznego skarbu Olafa Trygvasona. To również niezbity dowód mojej niepoczytalności, znakomicie zaprzeczającej możliwości współistnienia przeróżnych wyobrażeń nieodłącznych przecież od ostrego rozsądku.
Archiwariusz wstrzymuje się jednak przed wyjawieniem całej prawdy. Nie pisze, a uczciwie rzecz biorąc powinien, że w poszukiwaniu Cigi kieruje nim, poza naturalną chęcią uchylenia się od odpowiedzialności karnej za dzierżawienie od losu indywidualnego rozumu, ukryte, mocne i dręczące pragnienie spotkania się (niech by było to nawet spotkanie ostatnie) z kobietą, cóż że karykaturalnie małego wzrostu oraz o niezwykłej (może nawet nieistniejącej) karnacji. Kobietą, którą, nadal o tym nie wiedząc, namiętnie kocha. Nie zdaje sobie bowiem sprawy, że jest to nieostygłe nigdy uczucie chłopca, którym, mimo upływu dziesiątków lat, w zasadzie na zawsze pozostaje. Jego dziecinne widzenie świata potwierdza nie tylko dziwaczna miłość, lecz przede wszystkim żywiona złudzeniami świadomość, że człowiek winien jest swemu gatunkowi, więc każdemu innemu człowiekowi, ustawiczne starania o jego pełne szczęście. Co oznacza absolutną niezgodę na poniżanie, niesprawiedliwość, wykluczanie oraz wszelką inną krzywdę zbiorowości oraz jednostek. Ot naiwność, wynikająca głównie z nieprawidłowego rozumienia rzeczywistości.Ojcowie założyciele
Teraz natomiast z góry, bo i skąd się najwygodniej gapić, spójrzmy ciepło na miasteczko kartoflane Koszałkoopałkolin z niedalekiej przeszłości. W żarłocznej zieleni parku nad rzeczką oraz stawem właśnie bujnie rozkwita gorące lato pochodzenia wiejskiego. Na łączce z kilkoma żelaznymi ławkami, pod starym murem obronnym za ulicą Mickiewicza, gdzie bujnie rośnie rozłożysty krzew, zawiany grubas o nazwisku Rozlazły siedzi na trawie w rozchełstanej koszuli w czerwoną kratę, z brązową w dłoni napoczętą już butlą alkoholu.
Zatem rozbuchany lipiec ziemniaczany. Z zazwyczaj mokrego nieba w bagiennych barwach mroku, a teraz bławatkowego, jakby na jego połaciach uprawiano lawendę, leje się jasny upał. Kamienny mostek na rzece Drwince energicznie przekracza wysoki trzydziestolatek o urodzie nazistowskich cherubinów. Nazywa się Wissenteufel, do niedawna pracował jako licealny nauczyciel fizyki, teraz, zwolniony za przekonania, ima się prac różnych, ale nie zaniedbał zrobić, dzięki przyjaciołom, doktoratu z nauk ścisłych. Właśnie posuwa się dziarsko wyżwirowaną ścieżką wzdłuż płynącej równolegle do ulicy Piastowskiej bystrej rzeczki, przeszukując bacznie wzrokiem ławki, krzewy oraz rabaty krwistych, a też i bladych kwiatów obficie w parku rosnących. Gdyby w pobliżu, na przykład wypoczywając wśród intensywnej zieleni, znajdował się jakiś wytrawny teolog, natychmiast rozpoznałby w idącym złego ducha pochodzenia niemieckiego, mimo że mężczyzna nie był ubrany kuso (na przykład w zjadliwie zielony pruski frak), lecz zwyczajnie współcześnie. Zauważywszy go stadko sprytnych kawek, żerujących obok rozwalonego kosza na śmieci, zrywa się jednak z niespotykanym przerażeniem.
Siedzący na łączce otyły, dyrygując flaszką, a mówiąc do nikogo, właśnie wpływa duchem na pomorskie jeziora poezji. Recytuje głośno dla swojej tylko radości grubym, trochę zgrzytliwym głosem:
– Myślę o mórz błękicie, o słodkich zachodach, o zapienionej grozie w wodnych wirów leju...
Nadchodzącego zauważa oraz przytomnie rozpoznaje, więc chrząka, niby uradowany prosiak maciorę rozpoznający, i zmienia ton na uroczystą kpinę:
– Witaj wędrowcze strudzony! Dokąd Bóg prowadzi? Do jakich podążasz krynic wiedzy? Do jakich zdrojów elektronów wolnych?
Przystojny blondyn w jasnej marynarce, o oficerskiej twarzy żołnierza brunatnych Hunów, przystaje, uśmiecha się ironicznie, lecz odpowiada serdecznie:
– Właśnie ciebie, kolego, poszukuję. Przyznam, że nawet gorączkowo.
– Pokłon ci, profesorze szkoły średniej, salve babiarzu gminny! Don Juanie ziemniaczany! – ironizuje pijak.
Wysoki powoli otrzepuje spodnie z możliwych zarazków oraz kosmicznych pyłów. Wytwornie, choć z niesmakiem siada na trawniku obok pijącego. Zauważa bez kpiny:
– Jednak, Romuś, zrealizowałeś marzenia?! Zostałeś poetą, leżysz na trawie, chlasz publicznie, bredzisz publicznie. Można wiedzieć, kto ci opilstwo finansuje?
Gruby, o ciemnej twarzy Ormianina, serdecznie wręcza mu swoją butelkę. Szczupły wyciera jej szyjkę wydobytą z kieszonki marynarki papierową chusteczką i wpuszcza w siebie haust z apetytem. Flaszka, niby żywa istota, poczyna między nimi krążyć. Tłuścioch wyznaje z nieco płaczliwym żalem:
– Babkę mi fata odwieczne zabrały, ujął sen żelazny, twardy, nieprzespany. Po niej właśnie sygnety herbowe, srebra rodowe, dworskie skarby kresowe upłynniam.
Doktor Wissenteufel mruży bladoniebieskie, zimne oczy.
– Babkę twoją dobrze pamiętam. Pulchna staroć w stylu ormiańskim. Do liceum biegała dosyć często. Kiedy twoja matura wisiała na włosku, wytargowała ci tróję z fizyki.
Rozlazły przez moment śmieje się szyderczo, lecz jednocześnie poetycko. Pyta z ciekawością dziecka:
– Płaczem, prośbami i wrzaskiem olbrzymim targowała? Czy datkiem hojnym, obdarowując nieskazitelnego łobuza, dziwek nieskalanych uwodziciela?
Doktor Wissenteufel tężeje i pyta sucho:
– Wszystko już Romuś z żalu po babuni przeputałeś?
– Jeszcze putam – rozrechotuje się Rozlazły. – Ale zostało trochę dukatów szczerozłotych. Błyszczą sobie niby słoneczka malutkie. I nie ma grozy większej, straszniejszej na ziemi, / Nad zimną srogość słońca z blaski lodowemi...
– Studia jednak jakieś, słyszałem, podobno skończyłeś? – pyta Wissenteufel, choć widać, że wie o rozmówcy wszystko.
Rozlazły wzrusza się i wyznaje miękko:
– Przez babcię i dla babci. Przyrzekła, że nie umrze, dopóki nie zostanę magistrem. A ja nie chciałem, by się męczyła nazbyt długo.
– Magistrem czego?
– Dziejów ludzkiego mordu w słodkiej polewie z uczonych marcepanów. Syn wierny niewiernego historii zmełtu... Na studiach, profesorze, nauczono mnie sumiennie nazwisk wybitnych ludobójców oraz nazw miejscowości, gdzie większych i mniejszych rzezi dokonano, dla postępu oczywiście.
Doktor Wissenteufel ogarnia go serdecznie ramieniem. Zmienia temat i szepce konspiracyjnie:
– Szykuje się wielki, dochodowy interes dla mądrego inwestora.
Rozlazły prostuje się leniwie i patrząc w słońce, najwyższe źródło prawdy, stwierdza z dumą:
– Panie profesorze mało szanowny! Działam w sferach duszy, biznes jest mi wstrętny mocniej niż historyczne łajno królów oraz pozostałych wodzów, przywódców, a także innych rzeźników ludzkości.
Doktor Wissenteufel blednie trochę, ale zachowuje kamienny spokój. Jest dobrym nauczycielem, wie, jak zmiękczać nadwrażliwych.
– No to może zrobiłbyś coś dla innych? Jako poeta musisz kochać naród?!
– Objąłem w ramiona wszelkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia... – rzeczywiście wzrusza się Rozlazły.
– No właśnie. Ile by się jeszcze zebrało tej kasy po dobrej babci?
Grubas zagląda przez szyjkę do butelki, jakby tam bilansował się jego majątek.
– Bo ja wiem? Ileś tam dwusetek tłustych i miłych w dotyku. Szeleszczących niby wykrochmalone suknie wielkiej księżnej, kiedy idzie przez pokoje pałacowe, dumnie zarzucając kobylim zadem.
Jego rozmówca milczy długo, obserwując jak żółty motylek, trzepocząc skrzydełkami, dosiada swoją panienkę na białym niby niewinność kwiatku. Jest rad, bowiem przyroda widomie potwierdza najmilsze mu zainteresowania. Wreszcie pyta nieśpiesznie, jakby dowodząc niewielkiego zainteresowania sprawą:
– A przeznaczyłbyś, Romek, tę topniejącą kasę na cel zbożny? Narodowy oraz społeczny? Z gwarancją nie tylko zwrotu, ale też pomnożenia!?
Rozlazły dosyć długo szuka w swej przepastnej dla poezji pamięci stosownego wierszyka, by wreszcie z przyjemnością zacytować:
– Potrzebne są pieniążki / duże pieniądze / za małe pieniądze / można zobaczyć / coś przez dziurkę od klucza / jednym słowem panie profesorze / chodzi o pieniążki / po drugiej stronie czarnej dziury / też chodzi o pieniążki...
– Ano chodzi – potwierdza Wissenteufel, rozprostowując ramiona w szczerym geście podziwu dla uroku letniego dnia.
– A w czym bym, bez kasy będąc, topił łzy me czyste, rzęsiste? Za co nabył odpowiednie płyny żal i sumienie wypalające?
– Szybko wyjmiesz z kasy o wiele więcej, niż włożysz. A zapić zdążysz się zawsze!
Rozlazły waha się:
– Trzeba z żywymi naprzód iść?
– Trzeba! Naprawdę! Uwierz mi.
Grubas przełyka potężną porcję koniaku. Potem mówi jakby do siebie:
– Wiara moja potężna niby armie niebiańskich husarzy! Przecież ty, profesorze, jeszcześ nigdy nikogo nie zawiódł! Naturalnie poza uczniami nazbyt biednymi i prócz dziewuch w malinowych majtach oraz centurii tutejszych bab napalonych na miłosne spazmy.
– Ściśle prawie sześciu centurii – szafuje szczerością Wissenteufel. – Mam w rejestrze tutejszym ponad sześćset wydmuchanych pań i panienek! Ale nie obiecywałem im niczego prócz wrażeń erotycznych. Nie moja to, Romek, sprawa, ale skąd u babuni taka kasa? Przecież nie z Kazachstanu, gdzie się urodziłeś?
Rozlazły z bólem zamyka oczy, by w palącym słońcu nastrojowo wspomnieć mroźną przeszłość.
– Tam tylko zadymy śnieżne lub kurz letni po horyzonty. I zlodowaciałe ściany ziemianek. Otóż babka zdążyła zakopać skarby przedtem, nim przyszli i nocą załomotali kolbami do drzwi modrzewiowych polskiego dworku, całego z krwi i modraków. Zupełnie niedawno udało się tam pojechać i wybrać z ziemi ciemne złoto, posag przodków dla późnego wnuka.
– No tak. A nie ciekawi cię, na co chciałbym obrócić resztki twojej fortuny?
– Czyżby na cel szlachetny, od którego mdleją serca wzruszone?
– Właśnie! – stanowczo potwierdza doktor Wissenteufel.
– Ach! – rzecze chłodno Rozlazły. – Tyle że mnie specjalnie nie interesuje czynienie dobra. Nadchodzą noce ze śniegiem i wyją umarli za miedzą... Żadna dzielność, prawość czy poświęcenie. Mam to w swojej tłustej, zapitej dupie. A pośród zmarłych byli najlepsi. Pijmy, nauczycielu głupich. Za starą sukę kopaną w zęby, spartoloną cywilizację.
– A przeciw ludziom dałbyś grosze?
– Ten trup, którego zasadziłeś zeszłego roku w ogrodzie, czy zaczął już kiełkować? W tym roku czy będzie kwitł?
Doktor Wissenteufel wkurza się:
– Żartujesz zafajdany poeto? Nie radzę ci kpić ze mnie!
Rozlazły chichocze cichutko, długo. Słońce wydobywa z jego opalonej twarzy odcień szlachetnego kruszcu.
– Głupota, grzechy, błędy, lubieżność i chciwość duch i ciało nam gryzą niby ząb zatruty... Na rzeczy wstrętne patrzymy sympatycznym wzrokiem... – cytuje. I dodaje serio: – W żart owszem, zainwestuję. Przecież w co?
– W duży, pożyteczny figiel – obiecuje Wissenteufel. – Otóż między innymi wiem, jak szkolnictwo wyższe dla celów wyższych zgównić i dobrze na tym zarobić!
Grubas rozjaśnia się nagle i staje podobny do jaśniejącego właśnie dnia.
– Świetna sprawa. Egzystujemy, gdy działamy w oparciu o swą wolność zawartą w naszej spontaniczności. To przez nią komunikuję swą wolność innym. Zgównienie edukacji bardzo mi odpowiada. Lubię zgówniać, jak wszyscy. Ciekawe, że jeszcze coś do gównienia zostało!?
– Założymy w tej dziurze prywatną uczelnię. Naszą uczelnię – precyzuje chłodno doktor Wissenteufel.
Rozlazły wątpi.
– Tu? Wśród pól ziemniaczanych, zagonów długich dochodzących do ratusza? Dla wieśniaków kartoflanych, dziewek pasących krówska na miedzach, gdzie cykoria podróżnik z kwiatuszkami błękitnymi?
– No – potwierdza Wissenteufel. – Zamknij oczy, poeto, wzleć w niebo i popatrz. Jak to mówicie: oczyma duszy. Powiedz, co widzisz?
Rozlazły żartobliwie zasłania oczy swą wielką łapą:
– Widzę! Szeroko, daleko pod potokami błyszczących gwiazd, pod sosen rzeką. Pola zielone niby placek krowi, zagłodzone drzewa, drogi niby przedłużone dżdżownice. Żadnej uczelni aż do nieboskłonu!
– Właśnie – zgadza się doktor Wissenteufel. – Znajdujemy się w centrum dziczy!
Mimo że absolutnie nie jest poetą, cytuje Heinego, zwrot o ojczyźnie, która jest Pipidówkiem:
– O Schilda, mein Vaterland!
Grubasa jakby ogarnia entuzjazm. Napada go wizja:
– Więc oświecimy dzikich elektronicznymi lampkami wiedzy? Ostemplujemy pieczęciami z dziobatym orłem i wytwornym napisem: magister! Na każdym wiejskim spłachciu magister! W każdej kurzej zagrodzie magister kogut i magister kobyła! I kot uczony magister z łańcuchem złotym pod dębem zielonym. I my, dwa sukinsyny w błękitnych togach. Nad niebieskim miasteczkiem z wypłowiałych obrazków Chagalla.
Rozlazły cieszy się wyraźnie. Cielsko drga mu od duchowych radości.
– Mniej więcej tak – ciągnie jego rozmówca. – Damy tutejszym oraz innym studentom szansę na rozwój osobowości oraz ewentualnie niewielki przyrost głupoty. Wzbudzimy i zaspokoimy wyższe aspiracje. Otworzymy przed nimi rynek pracy. Spowodujemy popyt i podaż na naukę. Przede wszystkim jednak uczynimy ich szczęśliwymi. To najważniejsze, te iskry radości krzesane w wodnych mózgach tumanów. Pamiętasz? Jeszcze niedawno, kiedy wiedza była dla wszystkich za darmo, ani młodzi, ani starzy brać jej nie chcieli. Teraz chętnie kupią, gdyż dla matoła wartość ma tylko kupione. Im co droższe, tym bardziej upragnione. Taka ludzka natura. A nauka jest towarem, jak wszystko zresztą.
– Jak rzekł poeta: Zawrę pakt z tobą, kurwi synu – cytuje grubas z aplauzem.
Zostaje jednak źle zrozumiany. Doktor Wissenteufel bowiem tężeje, podnosi ton i pyta groźnie zimnym głosem:
– Przypierdolić ci, pijaczku!?
– Licentia poetica, profesorze – wyjaśnia przymilnie Rozlazły i dojaśnia: – Gałąź czy miecz przyjmiesz z mej ręki? W spotkań świergocie... Od czego zaczynamy?
Wissenteufel łagodnieje. Jego twarz staje się pogodna jak oblicze germańskiego bożka:
– Od pewnej damy, Romuś. Ona za dwa miesiące poprawkową, oczywiście przez niedopatrzenie, maturę w wieczorówce robi, a pragnie wyżej się piąć. Babsko błędnie sądzi, że wysokie wykształcenie bardzo jest niezbędne na wysokim stanowisku.
– Wykształcenie niezbędne jak wodogłowie? Jak dżuma? – pyta jego nowy wspólnik.
– Nie żartuj, Romek. To sprawa wagi państwowej. Ona będzie naszą pierwszą studentką. Wyjątkowo uzdolnioną. W trybie indywidualnym. Już za rok złoży pracę oraz egzamin magisterski na naszej rodzącej się właśnie uczelni.
Rozlazły również pragnie poszerzać swoją wiedzę, pyta cudzymi słowami:
– Powiedz, jak to jest, że... jedna roślina wysysa z gleby i powietrza trujące jady, stając się zatrutym bluszczem, a inna z tej samej gleby i powietrza bierze słodkie soki i barwę, stając się poziomką, i obie kwitną?
– Bo tak musi być. Jakżeby inaczej. Obaj szczęśliwie powołamy szczęśliwą uczelnię ludzi szczęśliwych, ty i ja!
Doktor Wissenteufel jest niesłychanie stanowczy i wygląda na bardzo wzruszonego. Grubas podejmuje ton:
– Razem młodzi przyjaciele! I wspólny będzie pracy plon! Ja szmal nieprzepity, a profesor co wnosi w zamierzenie? Czyżby jedynie sam pomysł?
Blady przystojniak uśmiecha się szeroko. W rozwodnionych oczach migotają mu diabelskie ognie. Jego wkład w inicjatywę posiada istotny charakter naukowy.
Rzecze skromnie, bez chełpliwości:
– Dobry pomysł bez kasy, to majątek nie wart grosza. Ja, poza ideą, wnoszę swój świeżutki pachnący doktorat!
– Gratuluję w imieniu tutejszych koników polnych! Nie wiedziałem – wyznaje tłuścioch. Nie jest zaskoczony: – Z liceum w doktory poszedł uczony mąż! Czyżby rozprawa o bozonach krągłych jak tyłeczki pensjonarek? Wielka księga o dziurach czarnych, kosmicznych u brunetek?
– Nie pojmiesz Romek – stwierdza pobłażliwie doktor Wissenteufel. – Moje dziełko dotyczy właściwości plazmy. Ale posiadam coś najważniejszego, bez czego nie byłoby sprawy, mianowicie z wyższego ministerstwa pozwolenie na założenie uczelni wyższej w naszej mieścinie!
Rozlazły udaje zdumienie, łapiąc się za głowę pokrytą gęstym, czarnym runem.
– Aż z ministerstwa! Przecież minister poecie gębę zamknąć może! Jakim cudem? Rozdają teraz dobrym ludziom zezwolenia takie?
– Swoim dają. Po prostu wstąpiłem do właściwej partii we właściwym czasie, we właściwym celu. A ona akurat rządzi.
– O kroćset kroci tysięcy fur beczek furgonów diabłów! – wyraża żal tłuścioch. – Gdybym był i ja wstąpił w czasie stosownym, daliby mi zezwolenie na masowe wytwarzanie wierszy patriotycznych oraz zapewnili ich pełny zbyt w przedszkolach, szpitalach i garnizonach?
– Oczywiście.
– Czyżby chodziło o partię komicznych kurdupli zrośniętych ze sobą jedną pustą mózgownicą?
– Nigdy nie ubliżaj dobrodziejom! – studzi go przystojniak. – Więc jak, Romuś? Umowa stoi?
– Jasne, jak spojrzenie w oczy – melduje grubas. – Zatem zostanę poetą wyższych uczelni wiejskich za wyższe pieniądze! A doktorat, profesorku, jak się otrzymało? Też wolna, demokratyczna i niepodległa partia przydziela?
Zimna zwykle twarz Wissenteufla płonie szczerością. Wyznaje poufale:
– Przed wspólnikiem tajemnic nie mam. Otóż przypadkowo spotkałem w Gdańsku kumpla z toruńskich studiów. Karierę robi na politechnice, kierownik zakładu, habilitowany. Wymyślił mi temat, swoich studentów popędził do badań, pomógł rzecz opisać. Wypiliśmy parę razy. Pewną znajomą naszą przedmuchał chętnie na mój koszt, a w zasadzie bez ekspensu.
– A potem się pokłonimy / i to będzie farsy kres. / Spektatorzy pójdą spać / ubawiwszy się do łez.
– Nie znam się na twórczości literackiej – wyznaje doktor Wissenteufel – ale to twoje opowiadanie o babci, która podczas pożogi ukryła na Ukrainie złote arbuzy, by po wojnach podarować je wnukowi na wódę, uważam za bardzo dobre.
– Que voulez-vou, c‘est la vie! – Rozlazły podkreśla, że takie jest życie. Następnie recytuje z emfazą: – Nagroda za wypracowanie z angielskiego, / Stopień naukowy, order dygnitarza. / Wszystko staje się coraz bardziej złudne, / Człowiek brnie od złudy do złudy. / Ten człowiek zaślepiony, dążący z uporem / Do samozagłady, / Brnie od oszustwa do oszustwa, / Od splendoru do splendoru, aż po ostateczny pozór, / Zagubiony w podziwie dla własnej wielkości, / Wróg społeczeństw, wróg samego siebie.nota biograficzna autora
Anatol Ulman (ur. 12.04.1931 r. w Nancy, zm. 14.04 2013 r. w Gdańsku) – prozaik, poeta, autor utworów scenicznych, dziennikarz, krytyk literacki. Laureat III nagrody w Konkursie Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz Komitetu Organizacyjnego Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu za sztukę Godziny błaznów w składnicy złomu (1978), Nagrody Dziennikarskiej Prezesa RSW Prasa-Książka-Ruch (1981), Nagrody Wojewody Koszalińskiego (1985), III nagrody w konkursie Iskier na opowiadanie sensacyjno-kryminalne za opowiadanie Polujący z brzytwą, I nagrody w Ogólnopolskim Konkursie Komediopisarskim Talia '99 za sztukę Transakcja z amnezją (1999), I nagrody w Ogólnopolskim Konkursie na Utwór Sceniczny za sztukę dla dzieci Koty z gdańskiej gildii (1999). Nominowany do Nagrody Literackiej GDYNIA (2008). Wydał utwory sceniczne: Godziny błaznów w składnicy złomu. Komedia współczesna (1980), Transakcja z amnezją. Komedia wirtualna (2000); opowiadania: Obsesyjne opowiadania bez motywacji (1981), Szef i takie różne sprawy (1982), Polujący z brzytwą (1988), Doktor inżynier zbrodni (1990), Zabawne zbrodnie (1998), Drzazgi. Powabność bytu (2009); powieści: Cigi de Montbazon (1979), Potworne poglądy cynicznych krasnoludków (1985), Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz (1991), Banda Kuby Baszka. Akonityna (1992), Pan Tatol czyli nieostatni zajazd na dziczy. Historia burżuazyjna z końca (2000), Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm (2007), Cigi de Montbazon i Robalium Platona (FORMA 2012), Zagłada Borgiów w 2012. (Szyderca) (FORMA 2020); tom wierszy Miąższ (2010) i wybór felietonów Oścień w mózgu (2011). Jego opowiadanie znalazło się w antologii współczesnych polskich opowiadań: 2008 (FORMA 2008).w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Jacek Bielawa „Kościelec”
Jarosław Błahy „Rzeźnik z Niebuszewa”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn” , „Ukryte myśli”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Jerzy Franczak „Święto odległości”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Ricochette”, „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”