Córka weterynarza - ebook
Córka weterynarza - ebook
Wstrząsająca powieść, która skłania do refleksji nad trudnościami życiowymi, a jednocześnie odkrywa siłę, która może tkwić w nas samych i objawiać się w najcięższych sytuacjach.
Ze snu o raju można zostać wyrwanym prosto do piekła
Życie siedemnastoletniej Alice Rowlands nie jest bajką. Jej ojciec – demoniczny weterynarz – zamiast pomagać i leczyć, więzi i dręczy zwierzęta. Co tydzień odwiedza go chłopak od wiwisekcjonisty – przychodzi po szczenięta, które nie znalazły domu. Czas dziewczyny wypełnia sprzątanie, karmienie i wyprowadzenie menażerii ojca. Uległa chora matka nie ma siły ani odwagi, żeby przeciwstawić się tyranowi. Żyją więc razem w jedynym upiornym domu, którego ściany przesiąknięte są strachem i smutkiem.
Alice, szukając ucieczki od rzeczywistości, coraz głębiej wycofuje się w świat snów. Szuka schronienia we wspomnieniach i fantazjach. Ma wrażenie, że rozkwitają w niej dziwne, okultystyczne moce…
„Córka weterynarza” wciąga od pierwszych stron i nie pozwala oderwać się aż do ostatniego zdania. Jej tematem jest zło, które może się ujawnić w najzwyklejszym człowieku. Przesiąknięta mroczną baśniowością powieść Comyns to historia o przekleństwach niewinności i świecie zdominowanym przez przemoc.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-715-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Córka weterynarza_ jest czwartą i najbardziej zaskakującą powieścią Barbary Comyns. W tej wydanej w roku 1959 książce pięćdziesięcioletnia autorka po raz pierwszy wykazuje się mistrzowskim opanowaniem struktur wartkiej narracji, obrazując wzloty i upadki kondycji ludzkiej na konsekwentnie zarysowanym tle. Powieść przyjęto z entuzjazmem, miała liczne recenzje, chwalił ją sam Graham Greene, doczekała się wielu wznowień, adaptacji teatralnej, serialu produkcji BBC, a także wersji musicalowej – _The Clapham Wonder –_ autorstwa Sandy’ego Wilsona, twórcy głośnego musicalu _The Boy Friend._
Choć _Córka weterynarza_ od 1981 roku jest stale obecna na rynku wydawniczym dzięki oficynie Virago, to jej sława przygasła, zapewne dlatego, że szokujący niegdyś zabieg realizmu magicznego, zastosowany w jej końcowym rozdziale, utonął w tsunami fantasy i magii, które w ostatnich dziesięcioleciach zalały świat literacki. _Córka weterynarza_ nie jest książką o „czarach” – jej tematem jest zło: zło, które może się ujawnić w najzwyklejszym człowieku. Mimo że nie jest to powieść stricte feministyczna, znajdziemy w niej – podobnie jak w kilku innych książkach Comyns – opisy okrutnego traktowania bezbronnych żon i córek u progu XX wieku, i nie są to obrazy satyryczne, jak w _Cold Comfort Farm_ Stelli Gibbons, nie mają one budzić śmiechu ani razić pretensjonalnością, lecz po prostu stwierdzają fakt.
Barbara Comyns, podobnie jak Stella Gibbons, mieszkała przez wiele lat na zielonym przedmieściu Londynu, jednak jej życie trudno nazwać błogim. Nie pamiętam już, w którym dokładnie roku poznałam ją w Twickenham. Mieszkałam
w Wimbledonie i któregoś ranka wstąpiłam do świetnej małej prywatnej księgarni przy głównej ulicy. Wypożyczano tam książki na tydzień za sześć pensów (ach, gdzie te czasy!). Zapytałam wspaniałą, oczytaną właścicielkę – mówiliśmy na nią Dong ze Świecącym Nosem – czy może polecić jakieś dobre nowe powieści, na co ona odparła: „Oczywiście, że nie. Dobrej oryginalnej angielskiej powieści nie było od czasu _Córki weterynarza_”. Gdy stwierdziłam, że jestem tego samego zdania, powiedziała: „Ja myślę! Ona jest pani sąsiadką”.
Nie była to prawda, gdyż Barbara Comyns zdążyła się już przenieść do Richmond lub Twickenham. Wcześniej zaś mieszkała w Hiszpanii ze swoim drugim mężem. Dochodzę do wniosku, że śledzenie jej życiowych posunięć jest równie trudne, jak nadążanie za jej bohaterkami literackimi, do których jest chwilami bardzo podobna: te młodzieńcze małżeństwa i ucieczki, te dziwaczne prace zarobkowe, ubóstwo, ocalenie, okutane w bety niemowlęta, bałaganiarska cyganeria nadająca ton szkole artystycznej, beztroska i brawura. I niewinność.
Okazało się jednak, że Dong ma jej numer telefonu. Gdy zadzwoniłam, odezwał się młodzieńczy arystokratyczny głos. Nie spytała, kim jestem, tylko z wyraźnym rozradowaniem powiedziała: „Proszę wpaść na herbatkę”. Na moje pytanie „Kiedy?” odrzekła: „Zapraszam dziś po południu”.
Taka sama spontaniczność cechuje bohaterki jej wczesnych utworów, które nawet w skrajnej samotności i odrzuceniu podejmują niefrasobliwe i częstokroć niemądre decyzje. Zdaje się to wynikać z nieustającej ciekawości: oko wewnętrznego obserwatora nie odwraca się nawet od śmierci, która bywa koszmarnym spektaklem.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że Barbara Comyns wplotła w swoją literacką opowieść własne przygody. Równie wyraźne motywy autobiograficzne znajdujemy zarówno w jej powieści _Sisters by a River_, którą napisała dla swoich dzieci, jak i w _Our Spoons Came from Woolworths_. W przedmowie do wydania _Sisters by a River_ z 1984 roku (Virago) Ursula Holden stwierdza kategorycznie: „Opisane w tej książce zdarzenia są prawdziwe”. Jest to opowieść o dawno minionym dzieciństwie szóstki rodzeństwa – dzieciństwie czasem rajskim, czasem piekielnym, lecz spędzanym na tle niezmiennie przepięknego pejzażu, pod okiem okrutnego ojca i głuchej, roztargnionej, nieżyczliwej matki. Opublikowana po latach książka ta miała opinię szokującej, ale prawdziwej. Barbara wychowała się na wsi Warwickshire. Nie dbano zbytnio o jej wykształcenie, tłumacząc to ubóstwem, mimo że jej rodzina miała duży dom z pięknymi ogrodami i zatrudniała służbę (niezadowoloną z warunków pracy). Sceneria _Sisters by a River_ została przeniesiona do _Córki weterynarza_, gdzie pojawia się jako sen o dzieciństwie matki Alice, głównej bohaterki powieści – sen o raju, z którego została wyrwana do piekła. Zasadne wydaje się utożsamianie tych obrazów z miejscem dorastania Barbary Comyns, jednak bestialstwo ojca i okrucieństwo nieznośnej matki zostały zapewne wyolbrzymione, zwłaszcza że dzieci Barbary Comyns nie wspominają dziadków jako potworów. Prawdą jest natomiast to, że we wszystkich jej powieściach pojawia się dziewczyna szukająca bezpiecznego schronienia i czasami je znajdująca, nierzadko w obcej rodzinie, która ją przygarnia.
W _Córce weterynarza_ nie znajdziemy jednak takiego pocieszającego finału. Następuje zmiana scenerii. Dziewczyna przeniesiona ze wsi na obskurne ulice londyńskiej dzielnicy Clapham zostaje wydana za mąż za potwora. Znajduje okazję, aby opowiedzieć córce o bajecznym świecie, który była zmuszona opuścić. Alice słucha. Poznaje historię matki przez lata żyjącej w upiornym domu swojego ojca, demonicznego weterynarza, który więzi i dręczy istoty ze świata natury. Przed kominkiem siedzi i załamuje ręce smutna małpka (tak jak to podobno czyniła małpka matki Barbary), a w toalecie mieszka skrzecząca papuga. Chłopak od wiwisekcjonisty przychodzi co tydzień po szczenięta, które nie znalazły domu. Matka i córka są bezradne: weterynarz to istny demon.
Duch baśni przenika całe pisarstwo Barbary Comyns. Nigdy nie wyzwoliła się ona do końca spod władzy, jaką baśniowe opowieści sprawowały nad nią w dzieciństwie. Na skrzydełku okładki swojej późnej powieści, _The Juniper Tree_, Barbara Comyns napisała, że książka ta to „adaptacja dziecięcej baśni autorstwa braci Grimm pod tym samym tytułem, która jest stanowczo zbyt makabryczna do czytania w wieku dojrzałym”. Na stronie tytułowej zamieściła zaś taki wiersz:
_Moja matka mnie zabiła_
_Mój ojciec mnie zjadł_
_Moja siostra, mała Marlinchen,_
_Pozbierała moje kości_
_I w jedwabną chusteczkę ciasno je zawiązała,_
_I złożyła pod jałowcem._
_Ćwir, ćwir, jaki piękny ze mnie ptak._
Kto pisze takie książki?
Gdy jeszcze tego samego dnia witałam się z Barbarą Comyns w jej pogodnym domku w Twickenham, przez wszystkie jego okna wlewał się strumień słońca. Nic nie nasuwało myśli o makabrze. Pisarka była wesoła i gościnna, i zdaje mi się, że trzymała w ręku miotłę (znacznie później, pisząc o niej opowiadanie, poczułam przymus, by dać jej do ręki jakiś kij). Ubrana była w pastelowe kolory, a jej pogodne obrazy – wyraźnie wolała myśleć o sobie jako malarce, a nie pisarce – gęsto zdobiły wszystkie ściany holu. Wiedziałam, że za młodu była piękna, gdyż na tylnej stronie okładki jednej z jej ostatnich, raczej nudnawych powieści, _The House of Dolls_, widnieje zdjęcie, na którym do złudzenia przypomina Vivien Leigh. Bohaterki wszystkich (jak mi się zdaje) jej książek są oczywiście – choć ona sama tego nie stwierdza – szaleńczo atrakcyjne i można się domyślać, że ich twórczyni również taka była. Mają też skłonność do wiązania się z najgorszymi typami mężczyzn, w różnym wieku.
Drugie małżeństwo Comyns najwyraźniej przerwało tę złą passę: uroczo roztargniony Richard Carr był starszym urzędnikiem państwowym i pracował w Whitehall.
Kiedy od niej wychodziłam, rzuciła nagle: „Słyszała pani, jak się spodziewam, że mój mąż był szpiegiem? Pracował w Whitehall z Kimem Philbym. Ach, Kim był niebywale uroczy! Szalenie dowcipny. Stale rżnęli tu w karty. Nikt z nas niczego nie podejrzewał! Kiedy Kim znikł bez śladu – nawiasem mówiąc, w Moskwie – aresztowali mojego męża. Powiedzieli, że albo znał prawdę o Philbym, a zatem jest zdrajcą, albo się nie połapał, a zatem jest idiotą”.
Może to z powodu sprawy Philby’ego Comyns-Carrowie przenieśli się na osiemnaście lat do Hiszpanii? Łatwo sobie wyobrazić Barbarę Comyns pichcącą hiszpańskie potrawy – tak jak jej bohaterki była wyśmienitą kucharką – pośród kwitnących na biało migdałowców. Mam przeczucie, że koszmarny jałowiec zwiądł i umarł.
I właśnie wtedy, jak sądzę, w zakończeniu _Córki weterynarza_, gdy Alice sięga dna nieszczęścia, bez nadziei na ucieczkę, skuteczność modlitwy oraz boską interwencję, przychodzi wspaniała nowina. Nie jest to obietnica, że cierpienie Alice zaowocuje proporcjonalnie wielką radością, ale świadomość aktu akceptacji, która – bez odniesienia do konkretnego bóstwa – jest powierzeniem duszy w niewidzialne, wszechmocne ręce. Wdzięczność za samo życie.
Nie zamierzam tu jednak zdradzać, co wydarza się w ostatnim rozdziale.
_Jane Gardam, maj 2013 roku_PRZEDMOWA AUTORKI
Urodziłam się w Warwickshire, w domu nad rzeką Avon, i byłam jedną z sześciorga rodzeństwa. Nasz ojciec pracował na pół etatu jako dyrektor zarządzający w jednym z zakładów chemicznych w Midlands. Miał wybuchowy temperament – na przemian to nas rozpieszczał, to przerażał. Matka była od niego znacznie młodsza, ale przez większość czasu żyła jak inwalidka. Najlepiej ją pamiętam leżącą w ocienionym hamaku na którymś z trawników: czytała i objadała się czereśniami, za którymi wprost przepadała. Zimą zaś przesiadywała przed kominkiem w pokoju dziennym, otwierając i zaciskając dłonie, jakby chciała w nich zatrzymać ciepło ognia. Te ruchy naśladowała jej ulubiona małpka usadowiona na kominku. Około dwudziestego piątego roku życia matka kompletnie ogłuchła i jako dzieci musieliśmy porozumiewać się z nią językiem migowym. Już wcześniej mieliśmy nikły kontakt z matką – wychowywały nas nasza wspaniała babcia, guwernantki i służba. Rzadko bawiliśmy się z innymi dziećmi, większość czasu spędzając na łódkach i wędkowaniu. To nadzwyczajne, że żadne z nas się nie utopiło, gdyż tylko dwoje z nas umiało pływać. Uczyły nas guwernantki o mizernych kwalifikacjach dydaktycznych; jedne przebywały w naszym domu latami, inne dość szybko odchodziły. Nazywały się Miss Glide albo Miss Vann, ale najbardziej egzotyczna była Miss Bonfellow: nosiła kapelusz ze złotymi piórami, który wrzuciła do rzeki, gdy od nas odchodziła.
Pisać zaczęłam jako dziesięciolatka. Zazwyczaj ilustrowałam moje historie i sama nie wiem, co sprawiało mi większą przyjemność – pisanie czy rysowanie. Mniej więcej w tym czasie moja najstarsza siostra została wysłana do słynnej szkoły żeńskiej, skąd po kilku zaledwie dniach uciekła, przerażona i stęskniona za domem. Poszukiwano jej w panice, aż po kilku dniach znaleziono ją na wiejskiej stacyjce, gdzie żywiła się bułkami, które dawał jej litościwy zawiadowca stacji. Część rodzeństwa, w tym mnie, wysłano ostatecznie do szkoły z internatem dla „córek dżentelmenów”, określanej często jako „drugi dom”. Z niewiadomych powodów nagle nas stamtąd zabrano, gdy miałam piętnaście lat. Być może chodziło o kłopoty finansowe. Ojciec od lat żył ze swojego kapitału. Nie uczyłam się później aż do jego śmierci, a byłam już wówczas w wieku, w którym mogłam pójść do szkoły artystycznej. Zaczęłam od uczelni w Stratford-upon-Avon, po czym przeniosłam się do Londynu, do Heatherley, która wtedy mieściła się tuż przy Baker Street, a prowadził ją stary pan Massey. W owym czasie była to jedyna w Londynie szkoła artystyczna, w której studentom pozwalano rysować z natury, bez konieczności odbycia wcześniej rocznego kursu rysowania rzeźb antycznych, a zazwyczaj ich gipsowych odlewów. W Heatherley studiowałam krócej, niż miałam nadzieję, gdyż skończyły mi się pieniądze.
Udało mi się dostać pracę w małej agencji reklamowej, gdzie zajmowałam się rysowaniem, maszynopisaniem, tworzeniem prostych reklam i odwiedzaniem klientów. Zarabiałam żałośnie mało, a mieszkałam w ciasnym pokoiku przy stacji metra Mornington Crescent, za który płaciłam jedenaście szylingów tygodniowo. Dzielnica była podła i brudna, ale należała do centrum miasta, a dodatkową przyjemnością była dla mnie świadomość, że mieszkał tam kiedyś Dickens, podobnie jak kilka postaci z jego książek. Odkryłam wówczas biblioteki publiczne i czytałam do upadłego, co odbiło się negatywnie na moim własnym pisarstwie, które stało się naśladowcze i nieszczere. W końcu zmusiłam się do zniszczenia wszystkich opowiadań i niedokończonych powieści, które pisałam przez te lata. Zdobyłam się na to, porzucając moją wilgotną klitkę, gdy wychodziłam za mąż.
Poślubiłam młodego malarza, którego znałam z widzenia od dzieciństwa – oficjalnie poznaliśmy się na anglosaskim cmentarzu odkrytym na polu nieopodal mojego domu, gdzie prowadzono prace wykopaliskowe. Jednak na dobre zaczęliśmy się spotykać, gdy wyjechaliśmy na studia artystyczne do Londynu. W dniu ślubu byliśmy oboje ledwo po dwudziestce i związek ten okazał się pod każdym względem taką katastrofą, że po licznych perturbacjach i doczekaniu się dwojga dzieci rozstaliśmy się we względnej przyjaźni.
Gdy byłam mężatką, pracowałam jako modelka pewnego malarza, pozując czasem z moimi dziećmi. Honorarium było tak mizerne, że mając na utrzymaniu dwoje dzieci, z rozpaczy zajęłam się biznesem: przekształcałam stare domy w zespoły mieszkań i prowadziłam salon sprzedaży starych samochodów nietypowych marek, przeważnie Delage i Lagonda. Dobrą passę w interesach przerwały coraz bardziej realne doniesienia o wojnie. Straciłam najemców mieszkań, a niebawem także nabywców moich wspaniałych starych samochodów, które zostały odholowane na złomowisko.
Kiedy rozpoczęła się wojna, przeniosłam się z dziećmi na wieś, gdzie pewna sympatyczna rodzina odstąpiła mi skrzydło domu w zamian za gotowanie posiłków. Cieszyłam się, że dzieci są szczęśliwe, ale ja sama czułam się osamotniona i sfrustrowana – do czasu, aż wypożyczyłam maszynę do pisania i znów zaczęłam tworzyć. Na początku napisałam część powieści z wojną w tle, ale zmieniłam zamysł i odtworzyłam własne dzieciństwo w książce _Sisters by a River_. Ukończywszy tę powieść, odłożyłam ją do walizki, w której trzymałam stare zdjęcia.
Do Londynu wróciliśmy w roku 1942. Sporo osób postąpiło podobnie, więc znów miałam komu wynajmować mieszkania. Kupowałam i sprzedawałam zabytkowe meble oraz przynoszące jeszcze większy zysk fortepiany. Hodowałam też pudle, a dochód ze sprzedaży szczeniąt pokrywał czesne za szkoły dzieci. Przez cały czas pisałam.
Pracowałam nad książką _Our Spoons Came from Woolworths_, gdy któregoś dnia mój przyjaciel przeglądał stare rodzinne fotografie i natknął się na maszynopis _Sisters by a River_. Był zdania, że powinnam wydać tę powieść. Po kilku falstartach opublikowało ją w odcinkach pismo „Lilliput”. Wówczas książką zainteresowało się wydawnictwo Eyre and Spottiswoode, a że właśnie skończyłam pisać _Spoons_, przyjęło ode mnie od razu dwie powieści. W tym samym czasie poznałam mężczyznę, który miał zostać moim drugim mężem. Wszystko byłoby idealne, gdyby nie bombardowania, które rozpoczęły się dzień czy dwa po tym, jak się poznaliśmy. Pobraliśmy się, a na miodowy miesiąc wyjechaliśmy do Snowdonii, gdzie Kim Philby użyczył nam swojej chaty przy wodospadzie. Tam narodził się pomysł _Córki weterynarza_, jednak wtedy poprzestałam na sporządzeniu paru notatek, a potem przez dwa lata pisałam książkę o Leigh Huncie*, obejmującą trzynaście lat jego życia. Wertowałam źródła, co sprawiało mi ogromną przyjemność, gdyż zastępowało niejako lata nauki, które straciłam we wczesnej młodości – lecz na temat Leigh Hunta nie odkryłam niczego nowego i książka nigdy nie doczekała się publikacji.
Moja następna książka nosiła tytuł _Who Was Changed and Who Was Dead_, a napisałam ją na podstawie doniesień o epidemii zatrucia sporyszem w pewnej francuskiej wsi, opierając się również na piśmie medycznym. Akcję przeniosłam do swojej rodzinnej wsi, co tak dalece ożywiło moją wyobraźnię, że powieść właściwie sama się napisała. Po jej ukończeniu przejrzałam stare notatniki i znalazłam w nich zarys fabuły _Córki weterynarza_. Tym razem akcję osadziłam w Walii, a główną bohaterką uczyniłam matkę. Jednak gdy tylko zaczęłam kreślić słowa, treść i postaci uległy zmianie i znów miałam wrażenie, że książka pisze się sama. Tworzyłam najczęściej od piątej do siódmej rano, kiedy nikt mi nie przeszkadzał, ale pisanie zaprzątało moje myśli przez cały dzień i śniłam o powieści po nocach, co często kończyło się tym, że następnego ranka zmieniałam całe rozdziały. Pisząc, widziałam wszystkie zdarzenia jak w filmie. Sporo czasu spędziłam na jeżdżeniu i błąkaniu się po Battersea i Clapham, próbując patrzeć na świat oczami Alice.
Powieść została opublikowana w 1959 roku nakładem wydawnictwa Heinemann i bardzo dobrze przyjęta przez krytyków. Teraz co jakiś czas ukazuje się w nowej formie – jako serial BBC, sztuka teatralna, a ostatnio nawet musical autorstwa Sandy’ego Wilsona.
_Barbara Comyns, 1980 rok_
* Leigh Hunt – angielski krytyk literacki, eseista i poeta doby romantyzmu.ROZDZIAŁ 1
Mężczyzna o małych oczach i ryżych wąsach podszedł do mnie i zagadał, gdy stałam zamyślona. Poszliśmy razem alejką obrzeżoną ligustrowymi żywopłotami. Powiedział mi, że jego żona należy do Zgromadzenia Braci Plymuckich, więc wyraziłam współczucie, gdyż wydawało mi się, że tego właśnie oczekuje – sprawiał wrażenie całkowicie załamanego. Gdyby był koniem, najpewniej nosiłby opaski uciskowe na kolanach. Doszliśmy do wielkiego czerwonego wiaduktu kolejowego, który przecinał drogę jak ociężała tęcza; obok niego stał zaś dom weterynarza z wywieszoną na zewnątrz lampą.
– Pan wybaczy – powiedziałam i zostawiłam nieszczęśnika pomiędzy ligustrowymi żywopłotami.
Weszłam do domu. To był mój dom i cuchnęło w nim zwierzętami, chociaż podłogę pokrywało linoleum. W brązowym holu stała moja matka, która patrzyła na mnie smutnymi oczami, przysłoniętymi do połowy ciężkimi powiekami, ale nie powiedziała ani słowa. Tylko tak stała. Drobnokoścista, o zwisających ramionach, z niezbyt prostymi zębami. Gdyby była psem, mój ojciec by ją zlikwidował.
– Mamo, czuję kapustę – oznajmiłam. – Pewnie już pora obiadu.
Zrobiła przerażoną minę i prędziutko podreptała do kuchni, wznosząc drobne rączki podobne do kocich łapek. Weszłam do jadalni z zamiarem nakrycia do stołu, ale matka była tam przede mną: srebra błyszczały wprawdzie, jak należy, ale na obrusie widniały brunatne plamy po sosie – nie zdołałam ich całkiem ukryć nawet pod rozstawionymi strategicznie solniczkami. W słojach pływały różnobarwne pikle. Woda w dzbanku wyglądała nieświeżo, ale na ojca czekało piwo.
W jadalni było ciemno, gdyż brudny ostrokrzew rozrósł się aż pod samo okno. Trudno byłoby zgadnąć, że jest lato, gdyby nie kominek wypchany pomiętym papierem uwalanym sadzą. Przed kominkiem leżał dywanik, a właściwie skóra zdarta z niemieckiego doga, na rzeźbionym gzymsie stała zaś czaszka małpy z podwójnym garniturem zębów, które zdawały się szczękać, kiedy się na nie patrzyło.
Zasiedliśmy we trójkę do stołu i jedliśmy zimne mięso. Nikt się nie odzywał, za to sztućce szczękały wyjątkowo głośno. Był poniedziałek. Matka upuściła łyżkę tłuczonych ziemniaków i zachichotała nerwowo. Ojciec przygryzł wąs, czarny, z nawoskowaną końcówką. Wiedziałam, że w szafce łazienkowej trzyma opatrzoną francuską etykietą flaszeczkę wypełnioną bezbarwnym płynem, który nadawał jego wąsom i brwiom kruczoczarny kolor; bardzo chciałam, żeby przestał go używać, bo wydawało mi się to z jakiegoś powodu naganne.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_