- W empik go
Cukier na duszy - ebook
Cukier na duszy - ebook
Jezioro wyrzuca na brzeg ciało chłopca, miejscowego outsidera, nazywanego przez mieszkańców miasteczka Dżonym. W ręce policji trafia dziennik, w którym przez lata spisywał on swoją wstrząsającą historię.
Lata dziewięćdziesiąte, niewielka miejscowość zmagająca się z trudami transformacji. Grupa nastolatków prowadzi tu swoje zwyczajne życie pełne muzyki, narkotyków i beznadziei.
Wśród nich jest niejaki Stefan, przyjaciel do wynajęcia, który za pieniądze odgrywa role utraconych członków rodziny. Wojna gangów narkotykowych i historie klientów Stefana splatają się w tajemniczy sposób z tragiczną historią Dżonego.
„Cukier na duszy” to historia o dorastaniu w trudach początków transformacji ustrojowej. Opowieść o zbrodni bez kary i poszukiwaniu własnej tożsamości. A także o samotności, która stawia przed nami pytania o to, co najważniejsze.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67654-17-3 |
Rozmiar pliku: | 717 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WRZESIEŃ 1997 ROKU
Mówili, że wyszedł z domu jak zwykle, a potem poszedł do jeziora. Szedł prosto, nie zatrzymywał się i niósł ten swój dziennik pod pachą. Otworzył furtkę, chwilę kuśtykał jeszcze przez nadbrzeżne trawy, aż w końcu zniknął.
Mówili też, że trzciny się przed nim otworzyły, że odsunęły się i ukłoniły, że woda się rozstąpiła jak przed Mojżeszem. A Dżony szedł i się uśmiechał. Zaciągnął się parę razy papierosem, nawet nie spojrzał za siebie, aż w końcu usiadł na dnie i otworzył dziennik. Zerknął na słońce, poślinił palec, przerzucił niedbale kolejną stronę, założył nogę na nogę i zaczął czytać. Wtedy jezioro się nad nim zamknęło.
Po czasie mówili o tym jeszcze różnie, lecz w czasie śledztwa ustalono tylko tyle, że jeszcze rano widziano Dżonego na Słodkim Rogu, jak stoi, skrzywiony lekko w prawą stronę, z otwartą gębą, z kropelką śliny płynącą wolno w kierunku brody. Trochę zdziwiony, bo przecież zawsze wyglądał na zdziwionego... A potem wyszedł z domu, poszedł do wody i się utopił. I tylko tyle. Innej historii o Dżonym nigdy nie było.
Kiedy się okazało, że chłopak zniknął, wszczęto alarm. Ktoś niby go widział, ktoś dzwonił po nurków, ktoś tropił ślady na błotnistym brzegu. Nawet strażacy szukali Dżonego do samego zmroku, lecz efekt był żaden. Jakby chłopak się ukrył, jakby się bawił z nimi w chowanego. Jakby naprawdę siedział na dnie i sobie czytał.
– Dżony gdzieś przepadł, słyszałeś o tym?
– No, już słyszałem. Znaleźli go?
– Nie, ciągle jeszcze go nie znaleźli. Może nie żyje?
– Tak... Nie... No w sumie nie wiem. Chyba nie żyje, wiesz? A może go jeszcze jednak znajdą?
Znaleźli go dopiero nazajutrz, z rana, gdy woda po nocy na brzeg wyrzuciła ciało pod sam dom, prosto pod furkę z ogrodu. Mówili, że sobie zamówił pośmiertną dostawę pod drzwi, że to zaplanował. I czekał na nich bez cienia pretensji, skryty za tymi trzcinami, aż ktoś nadejdzie, znajdzie go i wtedy zawoła: „Tutaj jest Dżony! Chodźcie. Tutaj leży!”.
Dzień był z pewnością tego dnia zwyczajny, gdyż innych niż te zwyczajne nigdy w Lubiewie nie było. Kolejny, którego się nie zapamięta, bo jest jednorazowy, zużyty i nieprzydatny. Kolejny dzień do wyrzucenia. Jak prześwietlona klisza.
Jedni byli w pracy, lecz tylko wybrani, ci co robotę mieli. Inni zaś byli w domu albo na działce, a może z winem na ławce, pod osiedlowym sklepem, ale gdziekolwiek byli, to tam wypatrywali, aż przyjdzie „nowe”. Aż kapitalizm przyjdzie, ukłoni się, grzecznie przedstawi i powie: „Książę, robota jest, wstawać trzeba”. Każdy był tam, gdzie być powinien, gdzie mu historia wyznaczyła rolę. Tylko Dżonego nie było na Słodkim Rogu i ludzie zaczęli mówić, że to niemożliwe, że przecież zawsze tam był... Jakby papieża zabili, a nawet gorzej. Był Dżony i chłopa nie ma. Coś się musiało stać, pewnie coś złego. Słychać było: „Jak? Gdzie? Ale dlaczego?”. „No co ty mówisz? Kto mu w ogóle na to pozwolił?”. „No kto ci pozwolił, do diabła, teraz umierać, Dżony?”. „Ten dzień to się na długo zapamięta”.
W Lubiewie niewiele było do pamiętania. Bo mogłeś pamiętać na przykład komunę (niektórym ciągle się za nią ckniło). I mogłeś pamiętać dni miasta, kiedy był festyn, kiełbasa za darmo i nawet piwo albo to, że kiedyś w kinie grali różne filmy, a teraz nic w kinie nie ma, jest tylko remont.
Albo ten mecz, który Iskra Lubiewo grała w pucharach z kimś tam, dawno, kiedyś. I prawie wygrała. A może nie? Nikt nie pamięta. Ale pobili się. Bili się na tym meczu, to już na pewno. Sztachety poszły w ruch w pierwszej połowie, choć nikt dziś nie powie, czy był spalony, czy go nie było.
Albo przetwórnię, że była większa, bogatsza, że ludzie mieli robotę przy tym pomidorze. I to tysiące ludzi, a nie tak jak teraz: garstka. Bo ledwie w garści zmieścisz te kilka osób.
Albo jak proboszcz kiedyś się napił. Pewnie nie raz się napił, lecz właśnie wtedy, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku, pił ze szczęścia, zaraz po tym pamiętnym dla losów kraju Dzienniku. I poszedł w miasto w samych gaciach, szczelnie owinięty w polską flagę, a na tej fladze miał wymalowany na czerwono napis: „Solidarność”. Rozłożył palce w literę V, tak jak to trzeba, uniósł wysoko w górę dłoń i głośno krzyczał:
– Teraz my, kurwa! Zobaczycie!
Wiele było tych zdarzeń wartych zapamiętania, lecz od tej pory przybyło jedno: w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, jakoś w połowie września, Dżonego nie było na Słodkim Rogu, lecz leżał pod płotem, szczelnie zamknięty w foliowym worku.
Mówili, że wtedy po raz pierwszy nie miał pod pachą swojego dziennika.
*
Wilkowo było oswojone. Wokół Lubiewa znajdowało się, co prawda, kilka jezior, a wszystkie zgrabnie wcisnęły się w krajobraz miasta, to jednak było spośród nich najbardziej swoje, z szeregiem jednorodzinnych domów wybudowanych na pagórkowatym brzegu. Schowało się przed tubylcami w niecce. Przy jednym brzegu wiła się ruchliwa szosa, którą co zaradniejsi zbiegli już do Gorzowa. Przy drugim uformował się spory nasyp, niegdyś kopalnia piachu, dzisiaj niczyja górka, dekorowana z rozmachem dzikim krzewem. Dalej zaś wyrastały osiedla – rozliczne domy, ściśnięte mocno, zduszone szczelnie trwałym płotem. Żeby wytrwały, żeby się tylko nigdzie nie rozeszły.
Wzgórze, od wieży ciśnień kładące się delikatnie na brzegach jeziora, gęsto pokryte było budynkami: starymi, wciąż jeszcze pachnącymi tym ostatnim Niemcem, z ogrodami pełnymi zgrabnych jabłoni, dostojnie biegnącymi prosto w kierunku wody, na dole chronionymi solidnym płotem, zaraz przy linii trzcin, przy pomoście. Albo nowymi – polskimi, co się je budowało wtedy pomimo wszechobecnej biedy i mówiło, że to jest willa, a nie jakiś tam zwykły dom, proszę ciebie, bo w domach mieszkali przecież biedni ludzie.
Kaśka Mączyńska stała nad wodą, przy rdzewiejącej furtce, w zdeptanej razem z dowodami trzcinie. U jej stóp leżał Dżony. Zamknęła zamek błyskawiczny worka, żeby jej błyskawicznie zniknął z oczu ten nieprzyjemny widok, bo chłopak miał przerażającą twarz, może zdziwioną, jakby myślącą nad czymś, czego nie rozumiał, z pryszczami podeszłymi brudną wodą. Brzydził ją zawsze, nawet z daleka, gdy go mijała na Słodkim Rogu, więc tym bardziej brzydził teraz, kiedy się gapił na nią bez skrępowania z worka.
Obok zebrał się tłumek, grupka zlęknionych gapiów z pobliskich domów. Dziewczyna wiedziała, że powinna ich przegnać w cholerę z tego smutnego miejsca, bo rolą policjanta jest przecież, by ludzi gonić, lecz była sama, a przy tym nie miała nawet kawałka taśmy, niczego, żeby odgrodzić to miejsce prawdopodobnej zbrodni. Żeby waliło po oczach, że tu policja stoi, proszę się rozejść, tu nie ma w ogóle na co patrzeć. I to nie tak, że zapomniała, nie wzięła tej taśmy czy innych akcesoriów; po prostu ich nie było w magazynie. Niczego nie było wówczas w magazynach policyjnych poza bronią, też raczej starą, z komuny jeszcze, więc zwykłym P-64.
Polonez odpalił, co było już pierwszym sukcesem tego śledztwa. Tak oto policjantka znalazła się na miejscu zdarzenia, bez metra taśmy, za to z workiem, w który wbrew procedurom sama wepchnęła ciało Dżonego, i z wysłużoną bronią. Strach myśleć, kto i do kogo z niej strzelał.
I stała, czekając, aż w końcu przyjedzie wsparcie, choćby jakiś lekarz.
Jezioro było spokojne, wiatr nie wiał, trzciny stały na baczność, a kaczki leniwie żuły wodną rzęsę. Niebo bez cienia chmury, trochę niebieskie, lecz głównie blade, jak sufit w szpitalnym laboratorium. Słońce paliło, dziewczyna spociła się pod polarem. Odganiała robactwo, które pchało się w zakamarki ciała. W oddali słyszała sygnał karetki.
No kurwa mać, jadą nareszcie...
*
Żwirową dróżką, wijącą się żwawo od wieży ciśnień, schodziła grupka ludzi. Zajęło im kilka minut, by dotrzeć na miejsce tą właśnie drogą, na siłę bowiem chcieli się dostać autem nad samą wodę. Jak te strażackie wozy przed laty... znów nieskutecznie. Kaśka wysłała po nich jedno z ciekawskich dzieci, które konieczne chciało się przydać w prowadzeniu śledztwa.
Szli posłusznie, gęsiego, noga za nogą: Górnicki – technik z Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie, dwóch byczków z noszami, czyli lokalni sanitariusze, Kazek Cieślak – szef Kaśki, z dochodzeniówki w Lubiewie, były milicjant i komuch, choć dobry człowiek, na rok niespełna przed emeryturą, i na końcu ksiądz.
„No kurwa, ksiądz” – chciała powiedzieć Kaśka, ale ugryzła się w język w ostatniej chwili. Słusznie się gryzła, bo takie słowa mogły być niebezpieczne. W latach dziewięćdziesiątych trzeba było się pilnować przed księdzem, jak niegdyś przed partyjnymi.
– A prokurator? – spytała.
– Po co ci prokurator? Ksiądz przyszedł – wymruczał Cieślak, nie patrząc na nią.
Dziewczyna parsknęła.
– Kaśka, to on? – Kazek rozpinał zmechaconą bluzę.
– Taaa... – odparła, stając obok niego.
– Czyli kto? – Ksiądz dyszał, szarpał się z białą koloratką, która cisnęła mu gardło.
– No kto... Dżony przecież.
– Kto to? – Górnicki, technik, nie był z Lubiewa, w Gorzowie zaś Dżonego nie znali.
– Legenda – powiedział Kazek. – Honorowy obywatel miasta.
Górnicki odsunął zamek foliowego worka, a Kaśka odeszła na bok, w stronę gapiów. Musiała odgonić ten tłumek, bo ludzie zaczęli wyciągać coraz mocniej szyje, wpatrywać się, szukać sensacji, jakby za chwilę Dżony miał wyskoczyć z worka, krzycząc „a kuku!”, i sobie uciec.
– Co mu się... Kazek?
– Ech, Dżonuś... Coś ty narobił, chłopaku – mruknął stary policjant.
– Ja pierdolę, co on taki pokrzywiony? Ile on tu leżał? – Technik rozchylił folię i pochylił się nad ciałem.
– Od wczoraj. A pokrzywiony jak zawsze – zaczął Kazek. – Zawsze tak wyglądał, chociaż ja wiem? No rzeczywiście, chyba bardziej jakoś tak... Ech, Dżonuś... – powtórzył i kucnął przy worku. Przyglądał się i kręcił głową, a niebieska koszulka trzeszczała na wielkim brzuchu. – Coś ty narobił? Po co to było robić? – mówił cicho do trupa.
– Ale co on... on jakiś nie teges był? Co to z nim, Kaziu? – dopytywał technik.
– Taki tam, świr lokalny – rzucił jeden z pielęgniarzy i pożałował od razu tych słów.
– Mordę zamknij! Sam jesteś świr, kurwa! – warknął Cieślak. Miał lata doświadczeń w takim warczeniu. Nawet przecinka nie było gdzie w tę wypowiedź wcisnąć. Westchnął. Wstał i zerknął przepraszająco na noszowego. – Kiedyś to było normalne dziecko... Kurde, jak to zleciało... W sumie to jeszcze niedawno przecież... Jeszcze w osiemdziesiątym siódmym...
*
Historia tej rodziny była znana lepiej niż data wyzwolenia miasta. Jeśli da się wyzwolić coś, co nigdy nie było twoje... No w każdym razie to byli wyjątkowi ludzie.
On był malarzem, wziętym i wykształconym, po Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Malował pejzaże, a swoje obrazy sprzedawał głównie do zachodnich Niemiec, chociaż czasem robił też coś na lokalne zamówienie. Ona była księgową w przetwórni, przykładną matką i piękną kobietą. Inteligentną. Taką, o której się myśli wieczorami. Taką do tańca i do różańca, do wzorcowego prowadzenia domu. Do łóżka i do dyskusji o współczesnym świecie. Chłopiec zaś to było normalne dziecko – wesołe, żywe, ciekawskie, raczej zwyczajne, może będące trochę z boku.
W życiu nie brakowało im niczego, za marki dało się wtedy kupić wszystko. On ciągle malował, a że był w tym malowaniu bardzo płodny, to tworzył dzień w dzień nieustannie obrazy, jeden za drugim, do tego całkiem ładne, choć wszystkie podobne do siebie, jakby schodziły z taśmy. Udane kopie świata na zamówienie: jeziorko, lasek, wieża, stary kościółek, rynek, ruiny zamku, park, rzeka. To, co zostało po Niemcach, co się udało ludziom ocalić od zniszczenia, czego komuna zniszczyć nie zdołała. Niemcy zaś kupowali jego obrazki jak leki na pamięć, dzieciństwo na wynos, wspomnienia na kilogramy, zamknięte na płótnie w niewielki obraz. Marki sypały się strumieniami, a pod tym strumieniem wyrósł im w końcu dom – chluba Wilkowa, dzieło sukcesu jego i efekt bankructwa poprzednich mieszkańców. Dwa piętra, poddasze, ogród, ogromne okna, pokoi jak w małym hotelu. Z czasem jakoś je wszystkie zasiedlili, z początku żartując jednak, że nawet ich nie otwierają i nie wiedzą, kto w tych pokojach mieszka. Stare jabłonie, czereśnie, brzozy, równiutka trawa, a w środku jednorodzinne królestwo. Ogród chroniony przez płot z ręcznie kutego żelaza, z leciwą bramką, nieprzystającą do dostojeństwa ogrodzenia, przez którą szło się prosto nad brzeg jeziora. Bramki nie wymieniono do dzisiaj. Z płotu zostało już niewiele.
Żyli, jak chcieli – dla jednych odważnie, dla drugich na pokaz, lecz faktem było, że drzwi mieli otwarte, a dom ciągle tętnił życiem. Znajomych i nieznajomych, znajomych znajomych schodziło się z dnia na dzień co raz więcej. Bo a to wódeczka, a to jakiś koniaczek, o sztuce mówić, o literaturze, to trochę o świecie, a trochę o niczym, a potem rozpalić ognisko, kiełbasę piec, patrzeć na wodę, na koniec pożegnać się i wracać do siebie, żeby w spokoju zazdrościć i ich nienawidzić. Zamknąć się w swoim M4 i się wstydzić...
W pamiętnym roku osiemdziesiątym siódmym przybył im nowy lokator. To nie było tak, że ona się wcześniej nosiła z brzuchem, że urodziła, bo przecież nie chcieli mieć już więcej dzieci. Chcieli brać życie za rogi i je ujeżdżać, a z dzieckiem daleko nie ujedziesz. Dobrze im było, jak było. Nic więcej nie chcieli.
Rzecz jednak w tym, że wtedy zjawił się jego daleki kuzyn. Wyskoczył po latach, ot tak, jakoś znienacka zadzwonił. Poprosił, powiedział, w czym sprawa, więc zaprosili go i miał u nich przez chwilę pomieszkać. Miał zostać na trochę, został na zbyt długo. Pochodził z Olsztyna, a tutaj przysłano go prosto z uczelni. Był zootechnikiem, przy tym podobno całkiem dobrym, w pegieerze zaś w Borowie zootechnika, a przy tym dobrego, bardzo potrzebowano. Ten kuzyn, bardzo młody, wciąż na dorobku, a przy tym samotny, grzeczny, poukładany, do rany przyłóż – w zasadzie był z niego człowiek – zatrzymał się u nich z marszu po przyjeździe. Z tą myślą, że rozejrzy się w mieście i pójdzie czym prędzej na swoje.
Był młodszy od niego i od niej, choć przecież ona była młodsza od niego o lat równe dziesięć. Nie bacząc jednak na te matematyczne trudności, niezaprzeczalnie kuzyn był cholernie przystojny i kobiety ściskały boleśnie nogi, gdy tylko przechodził obok, lecz na nim to nie robiło wrażenia. W głowie mu nie postało tam zaglądać, rozchylić te nogi chociaż na centymetr – wciąż tylko siedział w książkach. Siedział sam z sobą, w sobie sam siedział i nieustannie czytał. Mówili, że kuzyn woli chłopców niż kobiety.
Żyli więc odtąd wspólnie: on, ona, kuzyn oraz zwyczajny chłopiec. I wszystko by pewnie było nadal dobrze, i Dżony może by nie został nigdy Dżonym, gdyby nie pożar, co w tamtym wrześniu, w osiemdziesiątym siódmym roku, znienacka wybuchł u nich w domu.
Nim straż dojechała na miejsce – a trudno tam było dojechać czymkolwiek, ponieważ w dół biegła tylko jedna żwirowa droga, a tak wąska, jakby się zacisnęła ze strachu na widok wielkiego ognia – to dom się już całkiem zajął. Poddasza nie było, dach spadał płatami, jak skóra z węża odchodził, jak z pleców trędowatego, więc się natychmiast zabrali za szukanie ludzi.
On wybiegł z domu głównymi drzwiami, ciągnąc za sobą ogon dymu. Na rękach niósł chłopca, ten zaś był nieprzytomny, miał osmaloną twarz, na oczach węgiel, a oczy zamknięte. Strzępy ubrania wisiały na wychudzonym ciele, lecz ciągle oddychał, kiedy on z nim podbiegł do lekarzy.
– Ratujcie go! – krzyczał. – Dziecko ratujcie, chłopca mojego...
Straży powiedział jeszcze, że ona z kuzynem spłonęła, że nie ma szans ich uratować, że im już w żaden sposób nie pomogą. Że ich razem widział przed chwilą na górze, lecz nie mógł nic zrobić, bo niósł dziecko, ratował syna i dusił się. „Tam się nie dało, panie, w ogóle oddychać”. No ledwie uciekł, a ona spaliła się i już jej nie ma.
– Dziecko ratujcie, mojego chłopca! Ratujcie mi syna!
Wrzucili węże do jeziora, puścili w ruch potężne pompy. Zaczęli gasić, lecz ogień był ponoć tak ogromny, że parzył ciemniejące chmury. Ludzie opowiadali nazajutrz pod sklepem, że było go widać nawet z Gorzowa. Mówili, że wielki był tak, że wody brakło w jeziorze, by go ugasić. Że wyschło im w trakcie tego gaszenia całe Wilkowo, lecz zaczął padać deszcz, bo w końcu pękły nad nimi te poparzone chmury, więc mieli szczęście i pół domu udało im się uratować. A może mniej, bo tylko parter? Sam parter tylko? No to, co tam teraz w każdym razie stoi.
Chłopiec się ocknął, zerwał z noszy i choć się słaniał na nogach, to rzucał wokół dzikim wzrokiem. Nie dał się nikomu dotknąć. Lekarze chcieli dać mu zastrzyk, a potem tlen, kłaść go z powrotem na nosze, ratować go przed czymś nieuchronnym, ale odepchnął ich tylko i spojrzał na ojca. Stał tak przez chwilę, wydął sparzone usta, wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć... Pewnie do niego, lecz nie powiedział niczego, składał tylko wargi jak niemowa. A potem się skrzywił, pochylił w prawo i tak już został. I zaczął milczeć. Nikt nie znał jego ostatniego słowa.
Mówili, że to był szok. Lekarze tak mówili, bo ludzie wiedzieli przecież swoje. W mieście powtarzano, że chłopak zwyczajnie zwariował, że z tego nie wyjdzie. Że mu się od tego dymu i od widoku płonącej jak pochodnia matki, co ponoć biegała za nim po domu, że mu się poprzestawiało w głowie i ma tam bałagan, straszliwy chaos. Że nikt już tych klocków nie ułoży.
Chłopiec umościł się w sobie na dobre. Mieszkał we wnętrzu siebie jak w wymyślonym domu. Na pocieszenie dostał niewielką rentę za zmarnowaną głowę i żył samotnie z ojcem, całkiem już na wszystko obojętnym, w parterowym cmentarzu, z farbami, sztalugą i butelkami.
On zaczął pić, gdy tylko pochował żonę. I pił na serio, gdyż nie zwykł robić niczego na pół gwizdka. Pił z pasją, tak na poważnie. Kończył się on, powstawał inny człowiek. Nie mówił wiele, nie robił nic, nie dbał o dziecko. Karmili ich obu sąsiedzi. Trwało to tygodniami, aż w końcu opieka społeczna, w postaci na wskroś starej panny w kolorze wiecznej szarości, odpowiadając na anonimowe wezwanie, stanęła w drzwiach, mocując się z wszechobecnym smrodem. Przeszedłszy próg, kobieta chwyciła się za ondulowaną głowę, gdy zobaczyła, jak mieszka on, gdzie leży dziecko, że chude jest, całe w pryszczach, że upośledzone... I chciała to dziecko zabrać do zakładu, zamknąć z dala od niego, z humanitarnych pobudek. I prawie zabrała, lecz wtedy przyszedł do niego Kazek Cieślak, który znał drogę, bo często bywał w tym domu, jeszcze gdy ona żyła. Przyszedł i dał mu w mordę. Z liścia dał, konkretnie, mocno, tak na otrzeźwienie.
– Weź wstawaj, dziadu, bo ci dziecko zabiorą! Zrób to, człowieku, dla niej, jeśli już nie potrafisz dla siebie.
I wtedy on się dopiero pozbierał.
Chłopiec został przy ojcu. Nie chodził jednak do żadnej szkoły, bo takiej, która by sobie poradziła z zepsutą głową, jeszcze w Lubiewie nie mieli. Czas spędzał więc głównie w tym swoim niby-domu i patrzył, jak ojciec próbuje malować.
A on ciągle malował jeden obraz. Wciąż ten sam, niedoskonały refleks zmarnowanego wspomnienia: jezioro, noc, tłusty tatarak, księżyc na wodzie, gdzieś przy nim chmura, sad, ogród i dużo drzew – mrocznych, zmarzniętych, stulonych w kołdrze z atramentowych liści. I wielki dom – stary, poniemiecki, chyba dwa piętra, spore poddasze, a nad tym domem dym, w oknach zawsze płomienie. Odtąd on malował tylko pożary.
Reszta wydarzyła się zimą, tuż przed świętami, gdy śnieg był do kolan, mróz stukał w okna, słońce świeciło jak na zimowej pocztówce. To był poranek, więc ojciec leżał w pracowni na materacu i pewnie trzeźwiał. A może nadal był pijany? To nic nie zmienia. Dżony się ubrał i wyszedł z domu. Poszedł do miasta i z marszu wszedł do księgarni, gdzie mieli stoisko papiernicze z bibułą, farbkami czy tam zeszytami. Zdjął z półki dziennik, coś jakby notes, zdecydowanie jednak większy od notesu, formatu co najmniej A4, obity ciemną niby-skórą. Bez słowa wyjął zmięty banknot i zapłacił, nie biorąc reszty. Dziennik wcisnął pod pachę i zaraz wyszedł.
Stanął na Słodkim Rogu, u zbiegu Rynkowej z Gorzowską, obok cukierni, lodziarni i budki z drożdżówkami. Stanął bez ruchu pomiędzy ludźmi, jakby się zmienił w pomnik chłopca z otwartą gębą, i patrzył wokoło, schylony w prawo, taki niezdarny.
Tak powstał Dżony. To koniec historii, idźcie w pokoju Chrystusa, amen.
Stał tam przez dziesięć lat, w tym samym miejscu, w taki sam sposób, o stałej porze, aż w końcu zniknął jakoś przed południem. We wrześniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku złożyli chłopaka w czarnym worku. Mówili, że wyszedł z domu jak zwykle, a potem poszedł do jeziora.
*
– Kaśka, zajmiesz się tym – oznajmił Kazek.
– Ale czym?
– Tutaj się nie ma czym zajmować. Chłopak utonął i tyle, nie ma żadnych śladów. – Górnicki pakował papiery do torby.
– Skończyłeś? To podpisz i możesz spadać. Kaśka, zajmiesz się. – Kazek patrzył na jezioro, a rude plamy na czole zmarszczyły mu się w grube fałdy.
Był łysy, okrągłą twarz miał pooraną zmarszczkami. Przez prawy policzek biegła długa blizna, pamiątka po starym oparzeniu.
– No dobra... U ojca ktoś był? – spytała dziewczyna.
– Ja byłem, ale dzisiaj to się z nim nie dogadasz. Jest wór. Jutro próbuj.
– Mój Boże, taki młody, taki grzech...
– Ksiądz też już może iść, co? – Mówiąc to, Cieślak nawet nie spojrzał na klechę. – Temu już kościół niepotrzebny – dodał do siebie. – A wy gdzie tu? – zwrócił się w stronę grupki dzieci, która podeszła do nich, pchając przed sobą rudą dziewczynkę.
– Bo proszę pana – zaczęła nieśmiało – bo my znaleźli ten jego dziennik – dodała.
– Jaki dziennik? – Kazek skinął pielęgniarzom na pożegnanie i spojrzał na nią.
– No ten taki, co go Dżony pod pachą nosił.
– Pokaż mi to.
Dziewczynka wskazała na stojącego tuż za nią chłopca, a ten dosyć niechętnie, bo widać było, że nie chce się rozstać ze znaleziskiem, podszedł i podał policjantowi zmoknięty brulion.
– Masz. – Policjant wcisnął Kaśce dziennik do ręki. – Badaj sobie.
– A po co mi to?
– Nie wiem. Twoje śledztwo, twoja sprawa. Weź to do domu i sobie czytaj.
– Szefie, no daj spokój...
– Nie dyskutuj, tylko prokuratora wołaj. No i sąsiadów rozpytaj. I mi go tutaj nie zostaw, tylko dzwoń po chłopaków i na Gorzów z nim. Niech go pokroją jeszcze dzisiaj – zawołał do niej, odchodząc.
Sięgnął po bluzę leżącą w trawie i wyjął z niej paczkę papierosów. Oderwał zębami ustnik, wypluł go, a potem odpalił fajkę i ruszył niespiesznie dróżką pod górę, ciągnąc nad głową chmurę dymu.
Mączyńska ponownie została sama. Dżony spał w worku, dzieci zabrały się za swoje sprawy, a wokół znowu było cicho. Słońce wciąż grzało, kaczki się przebudziły, jakby zaciekawione tym, co się mówiło przed chwilą na brzegu. Policjantka spojrzała na parterowy dom z płaskim dachem, który się wstydził tuż przed nią, za brzozami.
W oknie drgnęła firanka. Coś było, potem znikło. Nie dziś – pomyślała. Czekała dalej.
*
Ludzie nieczęsto tak tłumnie wychodzili z domów. Ostatnim razem to chyba w Boże Ciało. A może wtedy, kiedy chowali starego proboszcza, tego, co biegał po ulicy w gaciach z tą wielką flagą? A potem umarł, bo się podobno zapił na śmierć z dziejowego szczęścia, choć oficjalnie mówiono, że miał zawał.
Sąsiedzi oraz znajomi, ale ci starzy znajomi, ci z dobrych czasów, sprzed pożaru, ksiądz, delegacja z ratusza, kilka klas szkolnych oraz komitet z przetwórni, wójt, burmistrz... Na pogrzeb przyszło całe miasto. Gdyby nie wiedzieć, kogo chowali, że to Dżonego – pokręconego chłopca, co stał na rogu i gibał się z tajnym dziennikiem pod zaciśniętą pachą – to można pomyśleć, że jakiś powstaniec, słynna osoba, że to artysta umarł, święty lub wolnościowy działacz.
Dżony był swój. Może i brzydki, pryszczaty, z otwartą gębą, wiecznie milczący, do tego trochę koślawy, ale był swój – zawsze na miejscu, zawsze pod ręką. Jak na ten przykład krzyż na kościelnej wieży. Ten, co go mijasz co dzień, ale nie pytasz: „Co słychać, stary?”, bo ci wystarcza świadomość, że wciąż tam czeka. Brzydki, czy ładny – istotne, że w ogóle jest jakiś krzyż. Krzyż jest ważny.
Ludzie dbali o Dżonego. Ktoś czasem zagadał, dał coś do zjedzenia, ktoś przyniósł mu stare ubrania. Nikt nie dałby temu chłopcu zrobić najmniejszej krzywdy, bo był im potrzebny. Był honorowym elementem miasta. Musisz mieć kogoś takiego, komu się nie udało, kto upadł, leży i już nie wstanie. Jak symbol, taką przestrogę, że wszystko może się jeszcze w życiu zdarzyć. Że nic nie jest dane na zawsze, zatem uważaj.
Miasto ufundowało piękną trumnę. Ksiądz wołał z ambony, że przyszedł za darmo, że nie chce grosza za tę posługę, choć cichcem rozliczył się potem z organistą. O tym, kto płacił im za to, żeby się postarali, do dzisiaj krążą legendy. Obaj byli pazerni, nie brali się za nieopłacalne sprawy, więc coś musiało być na rzeczy.
Ubrali Dżonego jak króla, lecz trumnę zamknęli dla oczu ludzi, bo zmarły był pokrojony jak szynka na wielkanocne święta – pieczołowicie, w zgrabne kawałki, że tylko wziąć go, ułożyć równo na półmisku i podać gościom. Niech się najedzą.
Mączyńska przybyła na miejsce ostatnia. Szef kazał jej pójść, bo wypada, żeby policja też była na pogrzebie i może ułatwi to w jakiś sposób śledztwo. Przyszłaby jednak i bez polecenia, bo była stąd, z Lubiewa.
Dziewczynie nie udało się już dostać do kaplicy, bo była pełna oficjeli. Stanęła więc w cieniu wielkich kasztanów, tuż przy głośniku, zatkniętym na aluminiowej tyczce. Głośnik zawodził głosem celebrującego księdza, że samobójstwo to grzech jest brzydki i niewybaczalny. Że się nie po to Pan Bóg narobił tyle, tworząc człowieka, żeby tak sobie teraz zwyczajnie tonąć, bez konsultacji. Niech aniołowie zawiodą cię, chłopcze, prosto do raju, na wypominki zaś proszę po sto złotych.
Patrzyła po ludziach, szukała wskazówki. Rzucała uchem w lewo, a potem w prawo. Ludzie wiedzieli jednak chyba tyle co nic, tyle co ona. Efekt cmentarnego śledztwa okazał się bardzo marny, właściwie żaden.
Stała do końca w tym samym miejscu, chroniąc się z ulgą przed upałem. Widziała zatem – bo orszak eskortujący trumnę przechodził później właśnie przed nią – jak ojciec Dżonego idzie w kondukcie syna – dziś trzeźwy, czysty, wyprostowany, z zimną, nieobecną twarzą. A potem staje w pół drogi, nie patrzy wokół, nie widzi rąk, które go pocieszają i nagle zostawia ludzi, niech dławią się troską, tymi swoimi kondolencjami. Odwraca na pięcie, mówi „Bóg zapłać” i idzie w dół, nad jezioro, prosto do siebie. Wraca do spalonego domu, by znów nie pamiętać niczego.
Zrobili swoje bez niego. Zamknęli wieko, sypnęli z góry modlitwami i poszli do domów. Dżony się skończył pod tą świeżą ziemią, lecz jego historia nadal żyła.
*
Wróciła do domu bardzo późno. Miała do załatwienia służbową sprawę. Wciąż była najmłodsza w pracy, do tego pierwsza baba (dla nich wciąż dziwna), blondynka, niebrzydka, wysoka (metr siedemdziesiąt parę), włosy związane w kucyk i na policzkach dołki, takie słodkie dołeczki, kiedy się uśmiechała. Nie przywykli nadal do kobiet w komendzie, więc do tych dziwnych spraw, których nikt nie chciał brać, wysyłali ją. Tak było również z tym przypadkiem.
Otóż dentyście ukradli tego dnia wiertarkę. I żadna to byłaby pewnie zbrodnia, gdyby nie fakt, że ten dentysta stwierdził potem w zeznaniu, że go po wszystkim siłą zmuszono do uległości. Że ktoś wziął obcy przedmiot, a był to ogórek: zielony, duży, chyba z osiedlowego straganu, że ktoś, najpewniej złodziej, spętał go zaraz po zakończeniu zuchwałej kradzieży i tym ogórkiem brutalnie zgwałcił.
Na dowód miał go tkwiącego nadal w miejscu zbrodni, ogórek bowiem się zaklinował i za nic nie chciał wyjść. Na zeznania Kaśka musiała pojechać do szpitala, gdzie obiecano dowód jakoś z dentysty wydobyć. I chociaż policjantka wiedziała, że gwałtu nie było, tylko dentysta wieczorem zabawiał się ogórkiem, który mu tam utknął, więc spanikował, zadzwonił, żeby go wyratowali, to dzień miała z głowy. Musiała pojechać, spisać papiery, wziąć od ofiary kilka groszy za dyskrecję. Bo za milczenie w dobrym imieniu należy płacić. I tak jest dobrze. Ogórek w dupie zostanie słodką tajemnicą, a ona kupi sobie sukienkę albo buty.
Mieszkała w nowych blokach w kawalerce, w spółdzielczo-własnościowej norze. Pieniądze na wykup dostała od matki na chwilę przed jej śmiercią. Część tego majątku kobieta miała na książeczce, trochę zaś w oszczędnościach w złocie: w pierścionkach po babci, w grubych bransoletach. Trzymała to ruskie złoto w domu, nie chciała go sprzedać, nie dała się skusić szybką kasą. I całe szczęście. W dziewięćdziesiątym piątym bowiem przez kraj przeszła denominacja, która odebrała gotówce całą godność.
Mieszkanko było nieprzyzwoicie małe. Klatka dla ludzi, wciśnięta w blokowy standard. Kuchnia bez okna, zupełnie ślepa, a dalej tylko łazienka, w której zmieściły się jakimś cudem wanna, kibelek, pralka. I jeszcze pokój, a w nim wersalka, stół, telewizor i stary fotel po ojcu.
Miała kablówkę. Wszyscy w tym czasie mieli, satelitarnie złączeni z resztą świata. I mnóstwo kanałów, w większości oczywiście niemieckich: kilka sportowych, muzycznych czy innych, z niskobudżetowymi filmami. Nikt tego za dnia nie oglądał, bo niby po co, przecież i tak tego języka nie zrozumiesz. Wieczorem jednak się nieśmiało zerkało, bo wtedy leciały erotyki.
Usiadła w fotelu z herbatą i włączyła MTV. Wzięła pierwszy łyk nazbyt zachłannie i poparzyła się w język. Syknęła i odstawiwszy kubek na stolik, spojrzała na ekran telewizora. Nie była senna. Było już co prawda późno, prawie północ, a rano miała jechać do Gorzowa, ale wiedziała, że dzisiaj nie uda jej się prędko zasnąć. Jej wzrok powędrował w stronę kredensu do sterty kolorowych gazet i kilku książek.
Nie chce mi się, nie dam rady i... Dziennik! Cholera, miałam to przecież przejrzeć. Dziennik Dżonego! Był ciężki. Zdziwiła się, że aż tak. Może to od wody, może namókł. Lecz przecież już wysechł, więc musiał być ciężki sam w sobie, bez namaczania. Przeniosła się z nim na wersalkę. Dotknęła okładki – skórzana, chyba naprawdę musiał kosztować chłopaka parę groszy. Otworzyła i przekartkowała go. Stron było sporo, ze sto, sto pięćdziesiąt, a może więcej. Litery, dużo słów, gęsto od liter na każdej stronie. Tekst równy, pismo wyraźne, niebieski długopis, a wszystko staranne, jakby na dyktandzie.
Zamknęła, znów otworzyła. Jest pierwsza strona i pierwsze zdanie, dochodzi pierwsza, skończyła pierwszą... Czytała dalej bez wytchnienia. Czwarta nad ranem. Może sen przyjdzie?
Nastał poranek: wesoły, słoneczny i tak bezczelnie radosny, jakby nie czytał tego, co ona. Jakby o niczym nie wiedział.
*
Nie spała tej nocy w ogóle. Skończyła czytać dziennik po piątej, a potem usiadła pod kocem, z brodą między kolanami. Nie mogła się dźwignąć, pomyśleć, ciągle nie rozumiała, w głowie huczało tylko jedno. Ile by nie pytać, odpowiedź była tylko jedna... Poszła z tą odpowiedzią do wanny. Gorąca woda, znów nogi pod brodą, bo wanna tak mała, że nie da się wyprostować, ale to ciepło koiło, głaskało mięśnie. Kaśka powoli się rozluźniała.
Wytarła się, rzuciła ręcznik na podłogę i stanęła twarzą w twarz z zaparowanym lustrem. Przetarła dłonią warstwę skroplonej wody, drżąc, jakby niepewna tego, co też tam zaraz zobaczy, jakby to było nie lustro, lecz jakaś zdrapka niespodzianka. Twarz zapuchnięta, niezmyty makijaż. Ta sama kitka, ta sama gumka we włosach, wciągnięta wczoraj o poranku, lecz ona, Kaśka, już nie ta sama. Że nie pojedzie dzisiaj do Gorzowa, że nie pojedzie donikąd, było już jasne.
Nie wsiadła do auta, lecz wcisnęła dziennik pod pachę i poszła nad Wilkowo. Gdy szła tak przez miasto, to gruby brulion zaczął jej ciążyć, jakby ją ciągnął mocno w prawą stronę. Gdy się ujrzała w szybie delikatesów, zamarła. Stanęła ponownie na Słodkim Rogu. Kolejny raz zważyła dziennik w drżącej dłoni, bo zdało jej się, że zrobił się cięższy, że ledwie go niesie, że nie doniesie go tam, gdzie zaplanowała. Jakby się uparł ten dziennik, że on już dotarł na właściwe miejsce i chce zostać tu, na tym rogu i ni kroku dalej. Poszła przez rynek, nad rzekę, przez mostek, a potem przez tory. Minęła cmentarz, skręciła w prawo i wąską żwirową drogą zaczęła schodzić w stronę jeziora.
Podwórko było zaniedbane. Trawa wyrosła po pas, wydeptano w niej tylko wąskie ścieżki, jak ślad po zwierzętach, jakby ktoś chodził po niej do wodopoju. Jedna ścieżka tu, druga tam, ta trzecia prosto do chybotliwej szopki, czwarta do furtki, a piąta w dół, do parterowego domu.
Dom był szeroki, niski, zupełnie płaski, przykryty prowizorycznym dachem. Dwa okna na lewo, na prawo dwa, pośrodku drzwi. Niemiecka symetria, nieznośnie idealna. Te drzwi chyba były uchylone. Podeszła i pchnęła je, nie zapukała.
W korytarzu śmierdziało. Gdzieś stały buty, wiadro na śmieci, worek z ziemniakami, leżała kurtka. Wszystko tam gniło. Na lewo, na prostej ścianie, wisiało ogromne lustro w fikuśnej ramie, lecz uciapane czymś, jak gdyby sadzą albo brudnymi łapami. Kolejne drzwi – te już zamknięte, lecz nie na klucz. Popchnęła je i cicho weszła do środka.
Hol był obszerny, lecz przy tym duszny, skryty w plastrach brudnego światła. Na środku potężne schody, bardzo szerokie, lecz ledwie kilka stopni, jakby została z tych dumnych schodów tylko atrapa – czarna, dramatycznie ginąca pod sufitem. Na lewo drzwi, na prawo drzwi. Zaczęła od prawej. Kuchnia była ogromna: dwa duże okna wychodzące na front domostwa i jedno z tyłu, meble na wymiar, lodówka, zlew, kuchnia gazowa, stół, a na nim puszki z mielonką, w których połyskiwały wielkie zielone muchy. I wszędzie butelki: na szafkach, podłodze, parapetach. W zlewie kwitły naczynia. Musiały tam leżeć od dawna.
Smród wołał od drzwi, ale nikogo nie było. Nikt jej tam nie przywitał, więc wyszła z kuchni i szukała dalej. Po lewej stronie znalazła salon. Był pusty, a może po prostu oszczędnie urządzony, bo znajdowały się w nim tylko kanapa, jakieś doniczki z saharyjskimi wiechciami, dwa wielkie okna z firankami niegdyś chełpiącymi się pewnie białą koronką, lecz teraz już pogodzonymi z biegiem czasu, szarymi. I wszędzie ten smród... Jak główny element wyposażenia domu. Sam salon przechodni, więc Kaśka przeszła dalej i minęła drzwi z prawej strony. Te były zamknięte. Na wprost widać kolejne, otwarte.
W środku ktoś chrapał.
Zapukała – ktoś chrapał dalej. Zawołała, potem nacisnęła ciężką klamkę. Przed sobą miała okno, za nim ogromna jabłonka kradła światło. Na parapecie od zewnątrz kładła się przekwitła trawa. Na ścianach obrazy, na środku pomieszczenia sztalugi, farby, a w kącie materac. Tam on chrapał. Tam go znalazła.
Podeszła bliżej i szturchnęła go nogą, lecz nie zareagował.
– Dzień dobry.
Spał dalej. Nie było z nim w ogóle kontaktu.
Podeszła do ściany i wtedy zamarła. Dziesiątki obrazków w drewnianych ramkach. Na pierwszym było jezioro, księżyc, ogród, dom, w oknach płomienie. Na drugim płomienie, na trzecim, kolejnym... Płomienie były na każdym obrazie. Pożary. Same pożary. Wciąż jeden dom i ciągle płonie. Podeszła bliżej, celując palcem w akwarelową pożogę, a wtedy...
– Co jest? – dobiegło do niej.
Wzdrygnęła się.
– Zostaw to. – Zerwał się z materaca.
– Spokojnie. – Sięgnęła odruchowo do broni. – Mączyńska, komenda miejska. Ja w sprawie syna.
– Nie ma go... Wyszedł popływać – zakasłał, a może się zaśmiał.
Nie zrozumiała.
– Czego chcesz? – Stał przed nią ubrany jak wczoraj, w czarny garnitur, który miał na sobie na pogrzebie, jednak z subtelnym śladem wieczornego pawia.
Był niski, niższy od Kaśki pewnie o pół głowy, a przy tym chudy, wręcz chorobliwie zapadły w sobie, jakby się sam od wewnątrz zjadał. Oczy ukrywał w cieniu policzków. Włosy miał długie, do ramion, komicznie przerzedzone, sklejone w strąki i siwe. Niczym zwiędła z rozpaczy aureola.
– Przykro mi, panie...
– Mi też. Możesz już iść, mam robotę. – Podszedł do sztalugi i usiadł na obrotowym stołku.
– Powinien pan to zobaczyć. – Wyciągnęła w jego kierunku rękę z dziennikiem.
Spojrzał na nią, a potem sięgnął po pędzel. Otwierał farby.
– Nie chcę.
– Powinien pan...
– Nie chcę! – Zerwał się i wrzasnął: – Rozumiesz? Nie chcę. Niczego... – szepnął już, jakby do siebie i ponownie usiadł.
– Zostawię to tu...
– Idź już stąd – przerwał jej. – Tu zaraz się będzie palić.
Patrzyła na niego, widziała, jak walczy z drżącą ręką. Rzuciła dziennik na podłogę obok niego, lecz nawet nie spojrzał, nie reagował. I chciała tam zostać, i uciec, powiedzieć mu, i mu nie powiedzieć, nie znała go, lecz jakby go znała, jakby mieszkała z nim tu – pod jednym dachem, od zawsze.
Zamknięte, to już zamknięte. Zostaw to, nie ruszaj tego, już nie otwieraj. Zostaw to...
Wyszła, a on się wtedy za nią obrócił. Spojrzał na miejsce, gdzie leżał dziennik. Podszedł, podniósł, usiadł ponownie, położył go sobie na kolanach.
Przetarł rękawem oczy, zamoczył pędzel w farbie i namalował pierwsze tego dnia płomienie. Dziennik otworzył chwilę później.