Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Czapka topielca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czapka topielca - ebook

"Czapka topielca" to niezwykła opowieść autorstwa Jerzego Szareckiego, która wciąga czytelnika w mroczne i tajemnicze wody Bałtyku. Wykonana z trwałej czarnej skóry, angielska czapka marynarska, wyposażona w wypchane korkiem wnętrze, unosiła się na powierzchni fal, nie tonąc. Mosiężna kotwiczka, pokryta pleśnią i solą morską, sugerowała, że jej właściciel spoczywa już na dnie oceanu, owinięty wodorostami i meduzami. To nie tyle wyjątkowe cechy czapki, co jej ponura historia, skłoniły kapitana do przygarnięcia jej. Wierzył, że jak sznurek powieszonego, tak czapka topielca przyniesie mu szczęście. Mimo ostrzeżeń greckiego towarzysza, który uważał ją za przeklętą, kapitan nosił ją dumnie. Jednakże przepowiednia w końcu się spełniła, a czapka przyniosła mu nieszczęście. Ta pełna napięcia i dramatyzmu historia wciąga od pierwszej strony, obiecując niezapomniane wrażenia miłośnikom morskich opowieści i tajemniczych artefaktów.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-632-3
Rozmiar pliku: 170 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZAPKA TOPIELCA

Od pewnego czasu niezmiernie wesoło było na pokładzie trójmasztowego barku „Albatros”.

„Albatros” odbywał stałe rejsy między Sztokholmem a różnemi portami oceanu Atlantyckiego, załoga zaś tego barku z różnojęzycznej się składająca hołoty, stale nudziła się między Sztokholmem i owemi atlantyckiemi portami, gdzie zato po przybyciu płacono sobie szczodrze za monotonję morza rozpasaniem i orgjami lądu. Dopiero od czasu, gdy gruby John rozbił nos smukłemu Georgesowi, a smukły Georges zwichnął szczękę grubemu Johnowi, na pokładzie „Albatrosa” uczyniło się nieco weselej. Nie było potem dnia w ciągu którego dwaj przeciwnicy nie spuściliby sobie trochę krwi przy pomocy różnych co twardszych przedmiotów pochodzenia okrętowego, nie było dnia w ciągu którego towarzysze ich nie pokładaliby się ze śmiechu, patrząc z lubością na te ponure igraszki. Zresztą nietylko walki napawały wesołością społeczność „Albatrosa”, sam widok Georgesa i Johna zdolen był pobudzić do śmiechu najbardziej zatwardziałego melancholika załogi. Po każdej bójce bowiem nosy ich nabrzmiewały i puchły przeraźliwie, miejsca pod oczami przybierały kolor lazuru mórz południowych, naderwane uszy, zdawało się, lada chwila, odlecą od czaszki, zaś zlane krwią „konterfekty” ich były tak czerwone że kucharz, grek Konomopułło począł nazywać Georgesa i Johna — „Czerwonolicy bracia moi”.

Doniedawna jeszcze nie było serdeczniejszych przyjaciół nad Georgesa i Johna. Dopiero od czasu owego bezsensownego alarmu szalupowego podczas sztilu na Bałtyku stosunki ich uległy zmianie. W ciągu dalszej podróży pogarszały się stopniowo coraz bardziej aż w trzy dni potem, jak „Albatros” zerwał boję w Sundzie i uszkodził sobie przytem ster, naprężenie wrogich uczuć stało się tak silne, że wywołało ową bójkę, która była początkiem całego szeregu następnych.

Historja zrodzenia się wzajemnej nienawiści tych dwu marynarzy oraz przebieg jej następstw są niepowszednie i pełne faktów niezwykłych. Zaczęło się od tego, że w dwa dni po odkotwiczeniu się w Sztokholmie, gdy „Albatros” znajdował się już niedaleko wyspy Bornholm, wiatr dość pomyślny z początku począł ścichać, aż ustał zupełnie i morze objął mdły, beznadziejny sztil. Żagle zwisły bezsilnie, wydymając się tylko od czasu do czasu, przy rzadkich, słabych, jakby sennych podmuchach leniwego wiaterku. Podczas jednego z takich podmuchów, gdy płaty piany trochę żywiej zaczęły się przesuwać wzdłuż burt do rufy barku, Georges, stojący właśnie na „oku” i obserwujący przez szkła horyzont, zauważył przed statkiem jakiś niewielki przedmiot kołyszący się spokojnie na fali.

Jednym z kanonów prawa morskiego jest obowiązek wachtowego na „oku” meldować kapitanowi wszelkie stwory czy to żywe, czy martwe, ukazujące się na widnokręgu lub na horyzoncie. Żadnych absolutnie różnic co do wielkości i jakości zaobserwowanych przedmiotów czynić nie wolno. Pływające pudełko od sardynek musi być zameldowane tak samo jak i wielki czterokominowy transatlantyk.

Georges tedy, przyjrzawszy się baczniej pływającemu objektowi i stwierdziwszy z odrobiną zdumienia, iż jest to czapka, poszedł zameldować kapitanowi, że czapka jakaś znajduje się na kursie „Albatrosa”.

Kapitan przyjął meldunek na pozór obojętnie, w chwil parę jednak po tem, jak Georges wrócił na swoje stanowisko na bak, zarządzony został alarm szalupowy, „Albatros” stanął w dryf i spuszczona na fale szalupa popychana rzutami wioseł podążyła w kierunku pływającej czapki. Gruby John, który był bosakowym na tej szalupie, wyłowił ją z wody i położył obok siebie na ławce.

Szalupa, spełniwszy zadanie, wróciła do burty „Albatrosa” i podczas gdy wciągano ją na rostry przy pomocy szalupbelek i szluplin, załoga komentowała szeroko niezrozumiały postępek kapitana. Kucharz, grek Konomopułło, najbystrzej orjentujący się w plotkach i ploteczkach okrętowo-portowych, twierdził z całą stanowczością, że kapitan dlatego kazał wyłowić czapkę, iż zachodziło podejrzenie przynależności tej czapki do dawnego bosmana „Albatrosa”, którego „stary” przed pół rokiem w czasie sprzeczki po pijanemu wrzucił do morza. Czapka więc ta, w której ś. p. bosman wpadł do „wachy” ma dla kapitana wartość trofeum. Większość jednak załogi innego była o tem zdania i przypuszczała, nie bez pewnej słuszności, że mokra czapka jako taka nie była przedmiotem pożądań „starego”, ale w danym wypadku posłużyła tylko jako pretekst do urządzenia próbnego alarmu szalupowego. Kapitan „Albatrosa” bowiem miał słabość do trzymania swej załogi w ciągłem pogotowiu marynarskiem i przy lada okazji urządzał jej alarmy pożarowe, szalupowe, „człowiek za burtą”, „dryf” i tym podobne imprezy, zmierzające wyraźnie do tego, żeby nikt się nie ruszył z miejsca, gdy naprawdę zajdzie potrzeba jednego z tych terminowych zabiegów. Logika postępowania kapitana była zupełnie jasna i zrozumiała, gdyż niezależnie od tego, czy statek zatonie czy się spali, wraz z załogą czy bez niej — rodzina kapitana, żyjąca w Sztokholmie, otrzyma bezwątpienia wysoką premję asekuracyjną.

Georges był tego samego zdania co i większość załogi o celu alarmu szalupowego. To też jak tylko John, trzymając wyłowioną czapkę w ręku, zeskoczył z rostrów na pokład, Georges zbliżył się doń i wyciągając rękę rzekł:

— Dawaj mi, brachu, moją czapkę!

— Co? — zdumiał się John — jakiem prawem żądasz, bym ci oddawał swoją czapkę?

— Ja nie chcę twojej, tylko tę, którą żeś teraz wyłowił.

— Sam mówisz, żem ją wyłowił.

— Tak, ale ja tę czapkę zauważyłem pierwszy!

— Więc cóż z tego, żeś zauważył?

— A cóż z tego, żeś wyłowił?

W tem miejscu do rozmowy wtrącił się kucharz Konomopułło, dowodząc, że czapka według prawa boskiego, ludzkiego, a nawet morskiego do niego należeć powinna. A gdy otaczający ich towarzysze otworzyli szeroko usta, zdumieni tem jego zuchwalstwem, począł mówić, zwracając się do Johna:

— „Duszo moja, ta czapka bezwzględnie tylko do mnie należy, z tego chociażby względu, że niegdyś była moją. Nieboszczyk bosman, którego nasz „stary” utopił razem z tą czapką, wydarł mi ją podstępem na dwa miesiące przed swoją śmiercią. A było to tak: siedzę ja w szynku w Hawrze przy stoliku i podpitą hołotę zapraszam do gry w trzy karty. Raptem podchodzi do mnie jakiś wielki drab z bosmańskiemi odznakami na rękawie i powiada: „Co tam trzy karty, zagrajmy lepiej w co innego!” — „Nie mogę — mówię mu na to — nie mam pieniędzy, więc muszę koniecznie wygrać, a nie przegrać. W trzy karty zaś nigdy nie przegram dlatego, że grę tę znam od kołyski i jeszcze dlatego, że te trzy karty, które właśnie trzymam w ręku też znam dobrze nie tylko od frontu ale także i ztyłu.” „To nic — powiada bosman — nie potrzeba mi twoich pieniędzy, których nie masz, zagramy o twoją czapkę. Będziemy zgadywać. Właściwie ty będziesz zgadywać. Dam ci jedną zagadkę. Jak zgadniesz, czapka zostanie u ciebie, jak nie zgadniesz, zabiorę ją sobie. No, grajmy!”

— „Sprzeciwiłem się z początku, ale rzezimieszek ten tak niedwuznacznie zdzielił mnie pięścią w łeb, że co prędzej rzekłem: dobrze, dobrze, zgadzam się z chęcią, zagadek znam dużo, możemy grać.”

— „Stawiaj czapkę do banku! — wrzasnął bosman i, nie czekając aż to sam zrobię, zdarł mi ją z głowy i położył przed sobą na stole.” Później spytał: „Powiedz mi, co jest pożyteczniejsze, słońce czy księżyc?”

— „Słońce — odpowiadam”.

— „Łżesz — mówi bosman — nie zgadłeś. Księżyc jest pożyteczniejszy”.

— „Dlaczego — pytam”.

— „Dlatego, że słońce świeci w dzień, kiedy jest widno, a księżyc w nocy, kiedy jest ciemno.”

Chciałem się kłócić, ale bosman dał mi drugi raz pięścią w łeb, zabrał moją czapkę i wyszedł.

Konomopułło skończył, westchnął i wyciągnął do Johna rękę.

— No dawaj teraz czapkę — rzekł.

— Dlaczego? — spytał John.

— Jakto dlaczego? — zdumiał się kucharz — nie wierzysz, że to moja czapka?

— Nie wierzę — odparł John — jesteś największym łgarzem portu Sztokholmskiego.

— I ja też nie wierzę — odezwał się Georges — idź precz, kuchto, póki zęby masz całe!

Usłyszawszy to Konomopułło szybko wycofał się z placu i tylko z kambuza już zawołał:

— Ta czapka przyniesie wam nieszczęście! To jest czapka topielca! To zawsze przynosi nieszczęście!

Georges i John nie przejęli się przepowiednią Greka i dalej toczyli zażarty spór do kogo należy czapka!

Spór ten rozstrzygnął kapitan i rozstrzygnął na swoją korzyść. Zabrał mianowicie czapkę od Johna i przymierzył sobie do głowy. Czapka leżała jak ulał, to też nie zdjął jej już, starą zaś powiesił na gwoździu w swojej kajucie.

Georges i John wieczorem dnia tego, wisząc już obok siebie w hamakach, sprzeczali się w dalszym ciągu do kogo powinnaby była należeć czapka, gdyby jej „stary” sobie nie zabrał?

Georges dowodził, że czapka jest jego, gdyż pierwszy ją zauważył, John zaś twierdził, że on jest prawowitym jej właścicielem, gdyż nie kto inny, ale właśnie on z toni morskiej miał ją szczęście wyłowić.

Usnęli, nie przekonawszy się wzajemnie i już z odrobiną niechęci do siebie.

Nazajutrz zrana wiać począł pomyślny wiatr i Georges wraz z Johnem brasując na rufie reje-grotu na fordewind mieli okazję podziwiać wyłowioną czapkę sterczącą dumnie na mostku kapitańskim.

Była to piękna czapka. Angielskiej roboty, wykonana z czarnej, trwałej skóry, o wielkim daszku, wypchana była wewnątrz drobnemi kawałkami korku, co nadawało jej łagodną sztywność i masyw angielskich czapek marynarskich, a jednocześnie pozwoliło utrzymać się czas dłuższy na wodzie i nie zatonąć. Nad daszkiem połyskiwała mosiężna kotwiczka okręcona łańcuchem. Kotwiczka ta pokryta już była pleśnią wilgoci i nalotem soli morskich, co świadczyło o tem, że czapka czas dłuższy bujała po falach Bałtyku, podczas gdy właściciel jej spał już zapewne mocno snem wiecznym gdzieś na dnie głębin w śliskich objęciach wodorostów i meduz.

Nie tyle istotne walory czapki, ile to ostatnie przypuszczenie było bodźcem dla kapitana do zabrania jej dla siebie. Mniemał stary wilk morski, że jak sznurek powieszonego, tak i czapka topielca przynieść musi szczęście temu, kto ją zdobędzie. Niebaczny tedy na wrzaski Konomopułły, który głosił urbi et orbi, że czapka topielca jest „feralna”. Nosił ją ciągle, aż istotnie przepowiednia Greka spełniła się i „feralna” czapka topielca przyniosła kapitanowi nieszczęście.

A stało się to w Sundzie, kiedy „Albatros” przy ciągle zwiększającym się wietrze parł pod pełnemi żaglami dążąc do osiągnięcia trawersu Kopenhagi.

Niewiadomo czy dla uczczenia tego wiatru, który był bardzo pomyślnym dla żeglugi, czy dla zadokumentowania swego zadowolenia z nowej czapki, kapitan uraczył się potężnie paroma butlami konjaku właśnie wtedy, kiedy z pokładu już gołem okiem widzieć było można mury miasta Helsingeru.

Wiedząc z doświadczenia, jak trudnem zadaniem dla sternika jest prowadzenie żaglowca przez zatłoczony statkami Sund, kapitan sam stanąć raczył na sterze.

Znanym jest powszechnie fakt, że największe niebezpieczeństwo grozi okrętowi właśnie wtedy, gdy na sterze stoi sam kapitan. Statek bowiem, na którego szturwale spoczywa pewna ręka kapitana żegluje zanadto pewnie i zbyt dufnie w swoją zwrotność.

Tak było i tym razem. „Albatros” zadzierzyście i z fantazją sterowany ręką podchmielonego kapitana wyglądał z boku, jak pijany kok, wracający z szynku na pokład swojego okrętu.

Skutki tego nie dały na siebie długo czekać. Bo oto w pięć minut mniej więcej po odesłaniu do wszystkich djabłów wachtowego, meldującego wrak na kursie, kapitan stojący na sterze znalazł się niespodziewanie nos w nos z wylotami luf armatnich zatopionego do połowy w tem miejscu krążownika rosyjskiego „Sława”.

Chcąc uniknąć zderzenia, należało błyskawicznie wykonać zwrot. Kapitan położył ster na burtę i wywrzasnął rozkaz nawołujący do zwrotu owersztag. Ale załoga otrzaskana już z „fałszywemi” alarmami ruszała się opieszale i „Albatros”, odpychany sterem od wraku, uniknął wprawdzie zderzenia z nim, ale wyrżnął za to w znajdującą się w pobliżu boję ostrzegawczą, zerwał ją i zaplątawszy się piórem steru w łańcuch boi, zrobił miazgę i z łańcucha i z pióra.

Zerwany łańcuch boi niewiele kapitana obchodził zato ze zdruzgotanym sterem było gorzej, gdyż jak najbardziej nawet ciemnemu laikowi wiadomo, że bez niego statek jest niezdolny do dalszej żeglugi.

Kapitan z wściekłością w sercu i przekleństwem na ustach zmuszony był wezwać pilota i holownik z Kopenhagi i prosić wholować „Albatrosa” do portu w celu reperacji steru.

I tutaj to w Kopenhadze potoczyły się dalej zdarzenia, których następstwem była owa bezbrzeżna nienawiść do siebie Georgesa i Johna.

Zaraz na drugi dzień pobytu w porcie kapitan, rozważywszy w duszy straty na jakie naraziła go awarja, wyrzucił z kajuty swojej na pokład wyłowioną przez Johna czapkę i dwie puste butelki od konjacu, uważając widać te przedmioty za bezpośrednich i jedynych sprawców swego nieszczęścia.

Znajdujący się przytem w pobliżu Georges podniósł czapkę i nieodwołalnie przywłaszczył ją sobie, nie wdając się z Johnem i Konomopułłem w dysputy na temat, czy powinna ona należeć do tego, kto ją pierwszy dojrzał, czy do tego, kto ją wyłowił, czy też do tego, kto ją przegrał w odgadywaniu zagadek.

Konomopułło czując respekt przed pięściami Georgesa, zataił w duszy swą ciężką krzywdę i nawet pary z gęby nie puszczał, za to John pyskował za dwóch, doprowadzając tem Georgesa do takiej pasji, że, zsunąwszy swą zdobyczną czapkę na tył głowy, obrzucać poczynał matkę Johna błotem najniegodziwszych podejrzeń i obelg.

Na to John porzucał na chwilę „czapkowy” temat i podparłszy się w boki wygłaszał mowę, w której bardzo niepochlebnie wyrażał się o babce i prababce Georgesa, dowodząc w konkluzji niepewności pochodzenia tego ostatniego.

Na to znów Georges odwdzięczał się garścią informacyj o zmarłej ciotce Johna, a John nie pozostając dłużnym rzucał cień podejrzenia na poprawność konduity również zmarłej siostry Georgesa.

Słysząc to Konomopułło zwykł był czynić półgębkiem uwagę, że ziemia na mogiłach ich przodków płci żeńskiej musi się w tej chwili ruszać bardzo gwałtownie.

Zdarzało się kilka razy, że stojąc tak jeden naprzeciw drugiego, prawili oni sobie te grzeczności w przeciągu dobrej godziny, aż czując, że jeszcze słów parę, a rzucą się sobie do gardła, rozchodzili się w różne strony z pianą i plugastwem na ustach.

Ostatecznie djalogi te, tak zwykłe wśród marynarzy, ustałyby zczasem i zgoda zapanowałaby znów między przyjaciółmi, gdyby nie splot pewnych zdarzeń, który, wpadłszy w ich życie, uczynił Georgesa i Johna śmiertelnymi wrogami.

Georges dnia któregoś, doszedłszy do słusznego wniosku że dwóch czapek dla człowieka o jednej tylko głowie za dużo, sprzedał Konomopułłowi swą starą czapkę, zamierzając pieniądze uzyskane za nią przepuścić w jakim szynku Kopenhagi.

Jednak przed udaniem się na ląd musiał jeszcze na rozkaz kapitana założyć razem...........................................ZBRODNIA

Został sam jeden na bezmiernej, czarnej płaszczyźnie wzburzonych wód. Jeszcze przed kwadransem widział wśród fal szarpany wichrem, „wicek” na grot-maszcie „Czajki”. Wśród rozbestwionego piekła rozszalałych żywiołów ostał się jakoś ten kawał płótna zwinięty w trąbkę i do ostatniej chwili wskazywał wiernie kierunek, w którym pędził orkan. I gdy już pokład, rostry i reje znikły w otchłani, on jeszcze się targał przy jabłku masztu, jakby sygnały pożegnania śląc od statku załodze. Gdy znikł „wicek”, znikł ostatni ślad po „Czajce”.

Jan spojrzał wtedy na zegarek i stwierdził, że była godzina za piętnaście dziewiąta. Niedorzeczną w jego położeniu myśl patrzenia na zegarek powziął pod wpływem świadomości, że uczepiony zapasowej stengi jest względnie bezpieczny i nie utonie odrazu. W każdym bądź razie lepiej był zabezpieczony od towarzyszy, których bezsensowne, rozpaczliwe wołania o ratunek słyszał jeszcze czas długi po zniknięciu „Czajki”. Gdy przebrzmiał ostatni, potworny, falą zadławiony okrzyk, Jan po raz drugi spojrzał na fosforyzujący cyferblat i wtedy to właśnie stwierdził, że od zatonięcia „Czajki” minęło piętnaście minut.

Była godzina dziewiąta. Jan wparł się mocniej łokciami w pień stengi, unosząc głowę jak najwyżej do góry, by złowieszczo syczące wokół piany nie zalewały mu nozdrzy i ust.

Nad oceanem coraz bardziej srożył się sztorm i nawisała czarna, gęsta, naszpikowana bryzgami potwornych bełtów wodnych, złowroga noc. Czasami, gdy potężne porywy wichru niosące ławy pyłu wodnego szarpały niskie, skłębione zwały chmur, wyzierał z poza nich blady księżyc i oświecał na chwilę martwym blaskiem obraz szaleństwa i zgrozy.

Podczas tych krótko trwających chwil Jan wbijał oczy w mrok nocy i dojrzeć coś usiłował na grzbietach wodnych gór.

Sam z początku nie wiedział czego wypatruje w tym chaosie żywiołów, czy towarzyszów, którzy być może nie wszyscy jeszcze zginęli, czy też zarysów statku jakiego, który podczas dawania sygnałów S. O. S. znajdował się w pobliżu i teraz zdąża na ratunek.

Na początku, gdy znalazł się w wodzie o jednem tylko myślał, jednego pragnął, do jednego celu zdążał: za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Później, gdy gruba, masywna stenga, której się uczepił i z którą razem zmyty został z pokładu tonącej „Czajki”, zagwarantowała mu życie na czas pewien, pragnąć począł gwałtownie, namiętnie, by mieć przy sobie któregoś z towarzyszy, żeby nie zostać samemu na swym kawale drewna, samemu wobec burzy, wichru i czarnej nocy. Teraz wszelako, gdy okrutny z głębin idący ziąb przeniknął mu skórę, ścięgna i kości, gdy ból poczuł w piersiach i znużenie we wszystkich członkach, zapragnął widoku kadłuba statku, zapragnął ratunku. To też wytrzeszczał oczy na burzę i wysilał słuch. Lecz dokoła widział tylko potworne, rozpętane piekło, słyszał tylko huk, syk i pluskanie tłuczących o siebie wściekle bałwanów. Stenga ciskana nieustannemi rzutami wielkich grzywaczy, nurzała się w wodzie, wyskakiwała na powierzchnię, kręciła wkółko, szybko, zsuwała się po spadzistym grzbiecie dwunastego wału, stawała na sztorc, wykonywała jakiś obłąkany, niesamowity taniec.

Jan wpijał się w nią kurczowo sinemi, lodowatemi palcami, obejmował nogami, lgnął całem ciałem do jej zadziorów i źle zheblowanych sęków. Zdawało się, że to nie kawałka drewna, lecz życia samego trzyma się tak kurczowo rozbitek. Jan wiedział, że wypuszczenie z rąk stengi jest równoznaczne z odjęciem tych paru godzin życia, jakie mu jeszcze zostały. Wiedział również i to, że stenga niedługo będzie ratować i że wkońcu zmarznie do cna w lodowatej już teraz wodzie, że nie ruszy zdrętwiałą ręką i oderwany od zbawczego drewna pogrąży się na dno w plątaninę wodorostów i macek polipów.

Na tę myśl jęk głuchy, beznadziejny dobywał się z głębi piersi. Zaczynał się modlić prędko, gorączkowo, bez sensu i składu. Prosił Boga i obiecywał, obiecywał i prosił. Obiecywał wszystko co mógł dać i co nie mógł, co miał i co jeszcze mieć będzie, dawał wszystko, a prosił o jedno, o życie, o ratunek. W obietnicach swych posuwał się do skazywania siebie w przyszłości na pokuty, samozaparcia się i katusze, jakby chciał męczarnią życia okupić mękę niebytu. Jak nikły cień błądziła za temi myślami świadomość, że niczem są wyrzeczenia się rozkoszy życia wobec ciemnej otchłani śmierci. I lęk blady chwytał go za serce, gdy widział, że nie posiada nawet setnej części tego, czem mógłby zapłacić za życie. Ta świadomość swej nędzy wobec ogromu bogactw, któremi w mniemaniu jego obecnem należałoby opłacić życie, popychała go do czynienia Bogu obietnic wyrzeczenia się nietylko tego co miał i mógł mieć, ale nawet tego, co było tylko nieziszczalnem pragnieniem, marzeniem całego żywota. W chaotycznych modlitwach swych i błaganiach wyrzekał się pragnienia posiadania Marji, ślubował nie pożądać jej nawet w myślach. Łkał i zaklinał się, że wyrzeknie się wszelkiej nadziei, że nigdy nie wzbudzi w duszy swej grzesznej myśli, która powstała na samym początku sztormu, że może tej nocy straszliwej stary Morż również...

Płacząc i jęcząc modlitwy trzymał stengę w śmiertelnym uścisku, rozbijając o nią w krew twarz, piersi i kolana, gdy fala potworna odciągała go od niej na długość wyprostowanych ramion i ciskała później wściekle na zadziory i sęki jakby mszcząc się za opór stawiany sobie.

W nieustannej tej walce z następującemi bez przerwy szeregami olbrzymich bełtów wyczerpywał się i słabł z zastraszającą szybkością. Oddech stał się częsty i przerywany, serce łomotało pośpiesznie. W płucach i gardle co chwila zachłystywanem pianami coś darło i gniotło tak, jakby za chwilę już tchu nie miał złapać.

W pewnych momentach gdy rozwarte szeroko usta raz po raz chwytały bryzgi słonych pian i płuca tłamsiły się zdławione w klatce piersiowej, morze, niebo i noc w oczach jego zlewały się w jedną przeraźliwą czerń, która przysuwała się blisko, otaczała zewsząd, przygniatała i wnikała w końcu w serce i duszę.

W chwilach takich Jan czuł, że palce jego słabną i wypuszczają pień stengi. Wtedy wysiłkiem woli wyrywał się do góry i z rykiem rozpaczy i strachu chwytał zachłannie ustami ożywcze powietrze.

W miarę tego, jak mijał czas, momentów tych było coraz więcej, aż wkońcu zamieniły się one w okresy podczas których ciemność zaścielająca wzrok i umysł rozbitka odrywała od stengi jego sine, kurczowo zaciśnięte palce. Dopiero budząca się w chwilach tych potężna wola życia rozpędzała przemocą koszmarną czerń i wlewała nowe siły w mdlejące już członki.

Trwało to jednak zbyt krótko, by go wzmocnić do dalszej walki. Ustawiczny brak powietrza i wzrastające z każdą chwilą znużenie otoczyły go nieprzerwaną zasłoną ciężkiej, koszmarnej czerni. Jan czuł dwie noce: jedną co wisiała nad nim wraz z szumem złowrogim i bryzgami fal i tą drugą, co całunem nieprzeniknionym okryła jego oczy i umysł. Gdy całun ten stał się tak czarny, że aż wydarł gdzieś z głębi bezdźwięczny głos przerażenia duszy, a myśli pobladłe i znużone uleciały wichrem poza krąg świadomości; zsiniałe palce Jana rozwarły się i wypuściły pień stengi. W nim i nad nim rozpostarła swe panowanie wszechpotężna noc. Stracił wszelkie czucie i moc. Świadomość gdzieś znikła zginęła. Wola życia unicestwiła się. I gdy ostatnie jej poruszenie zamarło gdzieś na dnie otchłani omdlałej duszy, Jan na tle czerni otaczającej go nocy ujrzał nagle Marję.

Była tuż obok niego. Widział jej piękną, białą twarz, okoloną falami.................DOMEK KAPITANA DALEKIEJ ŻEGLUGI

Zaczęło się od tego, że kapitan Skalski pod koniec jednego, bardzo długiego i bardzo uciążliwego rejsu oświadczył załodze przy jakiejś okazji, że gęby jej członków, rozmowy ich oraz ustawiczne plugawe przekleństwa obrzydły mu już oddawna i do szczętu. Oświadczenie to zdziwiło niezmiernie marynarzy, gdyż Skalski, kapitan dalekiej żeglugi, oglądał ich, co prawda, niezbyt wykwintne lecz tem nie mniej sympatyczne oblicza już od dziesięciu lat, czyli od chwili gdy został przeniesiony przez dyrekcję towarzystwa okrętowego z załogi czterokominowego „Lewjatana”, gdzie był starszym oficerem, na „Niobe”, na której dano mu stanowisko komendanta. Przez tak długi okres czasu do „gęb” nawet najpaskudniejszych można się przyzwyczaić, zaś nigdy obrzydzić ich sobie, do tego stopnia, żeby aż wiadomością o tem „obrzydzeniu” dzielić się właśnie z temi „obrzydzonemi gębami”.

Jeszcze dziwniejszym się wydawał wstręt kapitana Skalskiego do „plugawych przekleństw”, gdyż on to właśnie był wirtuozem w wypowiadaniu ich i nikt absolutnie nie mógł nawet marzyć dorównać mu w „zaginaniu dziesięciominutówek”, które jak wiadomo są szczytem mistrzostwa w sztuce pojedynków słownych. Ze wszystkich tedy punktów widzenia oświadczenie kapitana było dziwne i niezrozumiałe.

Był to jednak dopiero początek późniejszych jego dziwactw.

Gdy „Niobe” zawinęła wreszcie do portu i porucznik Mc. Lean jedyny towarzysz z messy kapitana Skalskiego, wróciwszy z lądu, zaczął opowiadać mu o swoim pobycie w pewnym domu, którego żadną miarą prywatnym nazwać nie można i o szatańskich wdziękach jakiejś wampirycznej Loulou, kapitan Skalski ni stąd ni zowąd oświadczył, że dużo więcej podoba mu się mały domek z ogródkiem i jakaś cicha w nim zgoła nie wampiryczna Małgorzata, czy Kunegunda na której łonie można byłoby złożyć swoją skołataną burzami życia głowę.

Porucznik Mc. Lean ciekawie nastawił ucha. Przypuszczając, że kapitan Skalski, który i w tych sprawach uchodził za znawcę, ma na myśli jakiś wesoły „mały domek z ogródkiem”, począł wypytywać go o miejsce położenia w porcie tego domku i o zalety wdzięków Małgorzaty czy Kunegundy w nim urzędującej. Ale kapitan Skalski machnął tylko ręką i oświadczywszy, że porucznik go nie rozumie, sprowadził rozmowę na inny temat.

Porucznik Mc. Lean powiedział jednak o tem bosmanowi, bosman zaś oznajmił już całej załodze że „stary” zna jakiś „mały domek z ogródkiem”, którego adresu powiedzieć nie chce.

Miało to ten skutek, że dnia następnego cała załoga przetrząsała miasto, szukając „małego domku z ogródkiem”, gdzie mieszka Małgorzata czy Kunegunda, która tak przypadła do gustu kapitanowi Skalskiemu.

Poszukiwania te jednak były bezowocne i marynarze doszli do przekonania, że zarówno „mały domek z ogródkiem”, jak i Małgorzata czy Kunegunda, istniały tylko w wyobraźni kapitana Skalskiego.

Nie zdążyła jeszcze wśród załogi przebrzmieć sława owego „domku z ogródkiem”, a już kapitan Skalski zdążył wypowiedzieć nowy dziwoląg. Stwierdził mianowicie, że słowiki na lądzie muszą mieć głos o wiele przyjemniejszy niż mewy morskie, które tylko kwilą, śpiewać natomiast jak słowiki nie potrafią wcale. Wobec tego powiedzenia wszyscy znaleźli się w kropce, nie mogli bowiem zrozumieć, w jaki sposób kapitan Skalski mógł stwierdzić przewagę wokalną słowików nad mewami, skoro nigdy w życiu śpiewu słowika nie słyszał. Urodził się on na morzu, na statku i później już nigdy morza nie porzucał, służąc z początku jako kuchcik w kambuzie, później jako chłopak od świateł okrętowych, jako marynarz, bosman, porucznik, aż oto teraz w pięćdziesiątym roku życia dosłużył się stopnia kapitana dalekiej żeglugi. W ciągu tych pięćdziesięciu lat życia Skalski ciągle był na morzu, ląd znając tylko z zaułków, nor i szynków portowych, które jako żywo nie przypominają gajów, gdzie mogłyby przebywać cudnogłose słowiki. Skąd tedy wzięła się ta pewność kapitana w twierdzeniu, że słowik ma głos ładniejszy, niż mewa?

Nie zdążono jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie, a już rozeszła się wieść o tem, że kapitan Skalski bezwzględnie przekłada towarzystwo szczurów lądowych nad kompanję zejmanów , gdyż, zdaniem jego, ludzie lądu są bardziej kulturalni, subtelni, lepiej potrafią zrozumieć tęsknoty ludzkie i cierpienia, niż marynarze zatwardziali w ustawicznej brutalnej walce z równie brutalnym jak i oni żywiołem.

Jeszcze w ciągu dwuch lat od chwili stwierdzenia „obrzydliwości gęb” ludu morskiego, kapitan Skalski głosił różne prawdy i nieprawdy, które dowieść miały przewagi dobrodziejstw życia lądowego nad życiem koczowniczem marynarza. W mowach tych przewijał się ciągle motyw „małego domku z ogródkiem”, który najwyraźniej stał się manją prześladowczą starego kapitana. Epilogiem tego stanu psychiki kapitana dalekiej żeglugi Skalskiego była wizyta u dyrektora towarzystwa okrętowego i prośba o dymisję. Zdziwiony dyrektor spytał o przyczyny. Okazało się, że kapitan Skalski jest sterany życiem i zmęczony służbą morską. Chce odpocząć. Od dziecka już pływa po morzach, od czterdziestu pięciu lat haruje, rąk nie pokładając, na różnych okrętach, zawijających do wszystkich portów świata całego. Zmęczony jest. Zmęczony fizycznie i moralnie. Rozszerzenie żył na nogach, którego się nabawił w młodości, wystając długie godziny służby na sterze, dokucza mu teraz nieznośnie i nie pozwala na zbyt długie przebywanie na pokładzie, co jest często konieczne przy burzliwej pogodzie. Odniedawna poczuł też jakieś podejrzane łamanie w kościach, które uważa za początki reumatyzmu tak częstego wśród marynarzy w jego wieku. Łamania te zwiastują zbliżającą się starość i są sygnałem dającym znać, że już czas osiąść na lądzie i zacząć pędzić inny, bardziej odpowiadający jego latom tryb życia.

Właśnie te bóle w żyłach i łamanie kości są przyczyną tego, że jest zmęczony fizycznie. A moralnie? Mój Boże! Toż od urodzenia wałęsa się na statkach z jednego końca świata w drugi, od portu do portu, od szynku do szynku, żadnych innych przyjemności i innego życia nie znając. Zmęczyło go to życie. Znużył się ciągłą rozmaitością krajów, języków i ludzi, monotonją fal, rozległych płaszczyzn morza, ruchem rytmicznym statku, kołyszącym się stale. Bolą oczy od patrzenia w niezmierną dal, bolą uszy od słuchania ciągłych wichru poszumów. Zapragnął wreszcie życia osiadłego na lądzie. Zapragnął mieć jakiś swój własny kąt na ziemi, gdzieby mógł żyć spokojnie bez ustawicznych niepokojów i trwóg, bez przenoszenia się z miejsca na miejsce, bez burz, mgieł, szkwałów i skał, których jest pełno na morzu.

Pochodzi z narodu rolników, uznającego tylko życie osiadłe. To też nic w tem niema dziwnego, że czterdzieści pięć lat życia koczowniczego nie potrafiły w nim zniszczyć tego narodowego instynktu tkwiącego we krwi.

Już mając lat trzydzieści zaczął marzyć o tem by na starość móc kupić sobie jakiś mały domek z ogródkiem w takiej odległości od morza, żeby nie było słychać ustawicznego pomruku fal. Marzył też, żeby zamieszkać w tym domku razem z kobietą, która.....................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: