Czas darowany nam. Saga część V - ebook
Czas darowany nam. Saga część V - ebook
Kontynuacja losów bohaterek Sagi Barbary Rybałtowskiej, opisanych w książkach „Bez pożegnania”, „Szkoła pod baobabem”, „Koło Graniaste”i „Mea culpa”.
„Życie, jakie by nie było, zawsze jest silniejsze od śmierci” – powiedziała niedawno Zofia do córki. I to zdanie okazało się myślą przewodnią ich dalszych losów.
Kasia doświadcza tego powoli lecząc się z traumy. Praca, nowe podróże i wypadki tworzą nowe przypadki, nowe spotkania i uśmiechy losu. W przaśnej peerelowskiej rzeczywistości, w trosce przyszłość rodziny, Zofia coraz bardziej musi liczyć tylko na siebie.
Niespokojny, pełen trudnych momentów dla Polski rok 1968, w sferze osobistej daje się bohaterkom we znaki.
Kiedy mija, okazuje się, że warto było go przeżyć, żeby docenić to, co życie może jeszcze podarować i co w nim najważniejsze. W lata siedemdziesiąte Kasia wchodzi z nadzieją, ale Jak to się skończy dowiemy się z tomu następnego, pod takim właśnie tytułem.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61432-45-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Siedziały obie w obszernej kuchni Zofii i przebierały grzyby. Dorodne borowiki po oczyszczeniu układały na tacy. W koszu były też podgrzybki i maślaki, ale one na razie zajmowały się tylko prawdziwkami.
– Osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć – liczyła Kasia.
– Nie do wiary! – wykrzyknęły jednocześnie. Spojrzały na siebie zaskoczone i roześmiały się.
– Co masz na myśli? – spytała matka.
– To, że zdołałaś to wszystko zebrać sama, mamuś. Taka ilość! To nieprawdopodobne.
– No widzisz, niebywały wysyp. Ale mój okrzyk dotyczył czego innego. Wyobraź sobie, że dokładnie taką samą liczbę borowików zebrałyśmy przed laty w Iszkołdzi z twoją stryjenką, nieboszczką Anulą, i jej synek Kazio liczył je tak samo jak ty teraz. Kiedy wymawiałaś słowa: „osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć...”, miałam złudzenie, że słyszę jego głos. Aż dreszcz mnie przeszedł! Niesamowite uczucie... Po tylu latach nagle doznałam déjà vu.
– Po ilu latach?
– Dwudziestu?... Poczekaj... mamy teraz sześćdziesiąty drugi, a wtedy był tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty. Kilka dni przed wybuchem wojny. Zatem dwadzieścia trzy lata temu! A przed chwilą ujrzałam ich wszystkich tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Mój Boże! Oni od tak dawna nie żyją...
– Tak jak mój Piotr...
– Tak jak i mój Piotr, twój ojciec...
– Czy to nie dziwne, mamuś, że obie owdowiałyśmy tak młodo?
– Niestety. Wiesz, kiedy przedstawiłaś mi swego Piotra, na dźwięk jego imienia poczułam ukłucie niepokoju. Zaraz się za to skarciłam, ale nie mogłam się pozbyć myśli, że to niedobrze wróży...
– Ach, ta twoja intuicja! Chyba mam ją po tobie, bo gnębiły mnie przecież te sny o naszym rozstaniu, mimo to nawet do głowy mi nie przyszło, że on mógłby umrzeć...
Zofia z miłością spoglądała na córkę. Nareszcie ma ją przy sobie. Nie na długo wprawdzie, zaledwie na dwa tygodnie, ale jest! Przyjechała tu spędzić urlop. Od tragicznej śmierci jej męża upłynęły prawie dwa lata. Kasia nadal jest wierna jego pamięci, chociaż jako tako stanęła już na nogi. Jakie to szczęście, że jest w „Mazowszu”. Gdyby nie mnogość wrażeń i pracy, jakie są udziałem tego zespołu, pewnie znosiłaby to nieszczęście o wiele gorzej.
– Jak widzisz, mamo – odezwała się, jakby odczytując jej myśli – trochę się pozbierałam. Nie znaczy to, że przebolałam utratę Piotra, to chyba nigdy nie nastąpi. Nie, ale jakoś egzystuję. W naszym światku nie ma czasu na rozpamiętywanie. Tyle się dzieje, wciąż trzeba się starać, udzielają mi się ogólne nastroje. Sama się sobie dziwię, że potrafię nieraz się śmiać, wygłupiać. Zapamiętałam takie twoje zdanie wypowiedziane zaraz po tragedii: „Życie jest zawsze silniejsze od śmierci...” Miałaś rację. Kiedy to sobie uświadamiam, dręczą mnie wyrzuty sumienia, że jego nie ma, a ja...
– Co ty? To, że żyjesz czy też starasz się żyć normalnie, nie jest wymierzone przeciwko niemu. On na pewno by nie chciał, żebyś wiecznie rozpaczała.
– Wiem, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że rozpacz kiedykolwiek mnie opuści, mimo że potrafię się śmiać. Ostatnio, w czasie naszego rejsu po portach Skandynawii, przeżywałam ciężkie chwile. Zwłaszcza surowa uroda fiordów norweskich nastrajała mnie posępnie. Wiesz, płynąc tak, mieliśmy na statku dużo wolnego czasu, a wolny czas to mój wróg. Radzę sobie tylko wtedy, gdy mam nadmiar pracy.
– To normalne, moje dziecko. Praca to najlepsze lekarstwo, na wszystko. À propos – musimy się teraz pośpieszyć, bo tylko patrzeć, jak moja trzódka wróci do domu i zacznie się domagać obiadu, a my jesteśmy w lesie.
– Jakoś damy radę, pomogę ci.
Mówiąc to, Kasia uświadomiła sobie, że matka nic nie straciła ze swojej energii. Pod pretekstem szybszego spotkania z córką pojechała rano do Zawady. Sądząc po zbiorach, jakich dokonała, musiała wydeptać niemało ścieżek w lesie, a cały czas się krząta, jakby dopiero co wstała. Ile jeszcze lat zdoła prowadzić taki tryb życia? Ciągle w ruchu, wciąż zapracowana. Czy ona kiedykolwiek odpoczywa? Zawsze jest czymś zajęta. I nic nie robi po łebkach. Wszystko dokładnie i z oddaniem. Nie znam nikogo takiego jak ona, bo też chyba nie ma nikogo takiego na całym świecie. Moja kochana, niezwykła mama! Nigdy jej nie dorównam. Ja, ani nikt inny.
– Mamuś, czy ja powinnam zgłosić się do urzędu meldunkowego, żebyście nie mieli przykrości?
– Co ci przyszło do głowy?
– Nie czytasz gazet? Przecież ustanowili obowiązek meldowania się, kiedy nie przebywa się w miejscu zameldowania.
– Co ty powiesz? Jakoś to przeoczyłam. Dosyć mam zamieszania z dziećmi, żeby jeszcze czytać głupie zarządzenia. Zresztą, to chyba nie dotyczy wszystkich, może jakichś przestępców.
– Niestety, stoi w tym zarządzeniu jak byk: „Każdy obywatel PRL ma obowiązek... itd.”.
– A dajże ty sobie z tym spokój! Przyjechałaś na kilka dni do najbliższej rodziny, nie będziesz dreptać po urzędach! Zabraniam ci!
– Żebyście tylko nie mieli przykrości.
– Niedługo trzeba będzie rejestrować myśli. Chcą nas zniewolić do końca. Im więcej będzie nakazów i zakazów, tym bardziej będą łamane. Wspomnisz moje słowa.
Rozmawiając tak, obrały wszystkie grzyby, krzątały się po kuchni i kiedy wygłodniała gromadka wróciła ze szkoły, wszystko było przygotowane do obiadu. Do stołu zasiedli jednak z dużym opóźnieniem. Dzieci nie mogły nacieszyć się starszą siostrą i prezentami, które im przywiozła ze skandynawskiego tournée. Ania, smukła czternastolatka o prześlicznych orzechowych oczach, wzięła Kasię na stronę i opowiedziała jej o swoich kłopotach w szkole. Skłóciła się na dobre z wychowawczynią i żywiła obawy, że ta nie przepuści jej do następnej klasy. Twierdziła, że jeśli tak się stanie, to ona tego nie przeżyje. Umrze ze wstydu.
– Co też ty opowiadasz, Aniu? Masz przed sobą jeszcze osiem miesięcy roku szkolnego. Przeprosisz panią Matałowską, zaczniesz się uczyć i wszystko będzie dobrze.
– Nie będzie. Ja jej nie przeproszę. Ona mnie nienawidzi. Mówi, że jestem arogancka, a sama jest niemożliwa. Nie powinna uczyć w szkole.
– Nie wolno ci osądzać dorosłych. Gdybyś była karna, ona traktowałaby cię inaczej.
– Na pewno nie! Ty jej nie znasz. Obiecaj mi, że jeśli nie zdam, zabierzesz mnie do siebie do Warszawy. Inaczej umrę tu ze wstydu.
– Nie kracz, Aniu. Zdasz, zobaczysz.
Ania jednak „krakała”. Konflikt z wychowawczynią narastał, a ona zamiast się mobilizować, buntowała się przeciw niechęci okazywanej jej przez większość nauczycieli i nie tylko nie nabrała pokory, ale zupełnie opuściła się w nauce. Ukończenie klasy siódmej nie rysowało się jej różowo. Uparła się, że przyłoży się do nauki, żeby ukończyć klasę, tylko pod warunkiem, że Kasia zabierze ją do Warszawy. Rozpętała się wielka awantura. Teofil nie chciał o jej wyjeździe słyszeć. Zofia też miała wiele obaw, przecież córka często podróżowała z „Mazowszem”. Pozostawianie bez opieki zbuntowanej czternastolatki nie wróżyło nic dobrego.
Sama Kasia rozumiała obawy rodziców, ale wbrew rozsądkowi kusiło ją, aby mieć siostrę przy sobie. Nie czułaby się taka samotna. Jej mieszkanko z taką starannością urządzone przez Piotra ciągle było nieoswojone. Przez dwa lata nie zdążyła się w nim poczuć dobrze. Jak tylko Ania wyraziła chęć zatrzymania się u niej, od razu zaczęła przywiązywać się do tego pomysłu. Właściwie czemu nie? – rozmyślała – na pewno będzie mi raźniej z siostrzyczką niż samej. Będę miała z kim wyskoczyć do kina, teatru, czy na spacer. Pomogę jej w nauce, postaram się, żeby rozwijała swoje zainteresowania, zapiszę ją na jakieś zajęcia.
Ani się spostrzegła, jak zaczęła kreślić szeroko zakrojone plany pobytu siostrzyczki w Warszawie, zanim jeszcze zapadła decyzja o kontynuowaniu tutaj jej edukacji. Już nawet miała obiecane dla niej miejsce w gimnazjum, niedaleko domu, na Saskiej Kępie, gdzie dyrektorką była matka jednej z koleżanek z „Mazowsza”.
Od tej pory dwie najstarsze siostry zaczęły ze sobą spiskować. Obie były mocno pobudzone zmianą, która miała zajść w ich życiu. Trzeba było jeszcze przekonać do tego rodziców, a to, jak się spodziewały, nie będzie łatwe. I pewnie nadal snuły by te plany, gdyby podczas tournée „Mazowsza” po Niemczech i Holandii Kasia nie złamała ręki.
Rozdział drugi
Stało się to w Weimarze podczas ćwiczeń tanecznych przed koncertem. Choreograf ogłosił właśnie koniec rozgrzewki i pozwolił im opuścić pomieszczenie, w którym teraz mieli „rozgrzewać się” instrumentaliści. W ten sposób Kasia zderzyła się w drzwiach z niedawno zaangażowanym do orkiestry „Mazowsza” skrzypkiem. Był to pierwszy jego wyjazd z zespołem i jak każdy „nowy” budził spore zainteresowanie, szczególnie damskiej części zespołowej społeczności. Znany z występów w radiu muzyk był w dodatku bardzo przystojny. Miał mnóstwo blond loków i rozmarzone niebieskie oczy. Nosił romantyczne koszule i wdzianka z rozchylonym kołnierzem à la Słowacki i zawsze miał przy sobie jakąś książkę z maleńką atrapą smyczka do skrzypiec używaną jako zakładka. Słowem, nawet dla niej – od czasu tragicznej śmierci Piotra obojętnej na męskie uroki – był intrygujący. Zwłaszcza że posyłał jej wiele mówiące spojrzenia i nie szczędził komplementów. Nawet w czasie koncertów, kiedy tylko mógł oderwać wzrok od nut lub batuty dyrygenta, zerkał na nią.
A ona, chociaż nie dopuszczała myśli, że to ją obchodzi, pod jego spojrzeniem starała się najpiękniej jak potrafiła wykonać taneczne pas lub wyśpiewać każdą nutę tak, jakby mógł ją w tym wielkim chórze dosłyszeć. Czyniła to zupełnie podświadomie, najprawdopodobniej przez próżność kobiecą, bowiem „nowy” był obiektem zainteresowania wielu jej koleżanek. Rano owego fatalnego dnia w Weimarze zaproszono ich na zwiedzanie miasta. Kasia ubrana była w czarną sukienkę w kolorowe pawie, kupioną w Japonii.
– Nie zapomnij się przebrać po południu. Nie przychodź w tej sukience do teatru, bo popsujesz nam koncert – powiedziała, ujrzawszy ją, pani Mira.
– Dlaczego? Bardzo ją lubię. Zresztą przecież i tak w czasie koncertu mamy na sobie kostiumy.
– To prawda, ale istnieje taki przesąd, że pawie w teatrze przynoszą nieszczęście. Lepiej nie prowokować losu. Zostaw tę sukienkę w hotelu. Chociaż trzeba przyznać, rzeczywiście jest ładna.
– Dobrze, pani dyrektor – obiecała Kasia.
Potem jednak wędrówki śladami Goethego dostarczyły jej tylu wrażeń, że zapomniała o rozmowie z panią Mirą. Naturalnie nie przebrała się. Sukienkę w pawie zdjęła dopiero w garderobie, powiesiła na wieszaku, włożyła szpongi, tunikę, baletki, po czym udała się wraz z całym zespołem na rozgrzewkę taneczną.
Kiedy wychodziła z sali ćwiczeń, zderzyła się w drzwiach z „nowym” skrzypkiem. Skrępowana jego zachwyconym spojrzeniem udała, że go nie widzi, ale wykonała przed lustrem na korytarzu pamiętne pas de chat, pas de chat, assemblée i runęła jak długa na śliską posadzkę.
Upadła na rękę. Chciała się szybko podnieść, ale ostry ból w łokciu jej to utrudniał. Wszyscy, którzy zrazu jej niefortunny popis skwitowali śmiechem, ucichli zażenowani, ktoś pomógł jej wstać, ktoś powiedział: „ojej, ale masz dziwnie wykręconą rękę!”.
Zrobiło się zamieszanie. Kasia usiłowała całe zajście zbagatelizować, ale była zszokowana, nogi jej drżały i ból coraz bardziej dawał się we znaki. Podróżujący zawsze z zespołem lekarz obejrzał szybko puchnącą rękę, która od łokcia zwisała pod nietypowym kątem, i stwierdził, że trzeba jechać do szpitala na chirurgię.
To, co nastąpiło potem, pamiętała jak przez mgłę. Prawdopodobnie za przyczyną tabletek, jakie połknęła na polecenie lekarza. Koledzy i koleżanki gdzieś zniknęli...
A, prawda! – pomyślała – przecież zaraz ma być koncert, beze mnie, bo ja jadę do szpitala!...
Prowadzono ją jak owcę do kolejnych pomieszczeń. Najpierw wizyta u chirurga z tłumaczką, potem prześwietlenie ręki, sala zabiegowa, narkoza... Ocknęła się w pokoju hotelowym późnym wieczorem, kiedy wszyscy wrócili już z koncertu. Naturalnie uwieńczonego sukcesem – jakżeby inaczej? Entuzjastyczne relacje z przeżytych wrażeń przeplatały się z wyrazami współczucia dla niej.
Jednak wszystko to szybko pomieszało się z jej niespokojnym snem, a może też reakcją na proszki przeciwbólowe i oszołomieniem po narkozie.
Obudziła się w nocy, a właściwie ból ją obudził.
Kazano jej połknąć kolejną pigułkę i jakoś z przerwami we śnie przetrwała do rana. A rano dowiedziała się, że będzie zmuszona wrócić do kraju. Gips założono jej na sześć tygodni. Złamanie łokcia z przemieszczeniami okazało się na tyle skomplikowane, że pewne się stało, iż Kasi nie uda się wydobrzeć do końca zaplanowanej podróży.
Trzeba przyznać, że Pagart zachował się elegancko, wypłacając jej honorarium za całą trasę, która dopiero się zaczęła. Nawet za koncerty w Holandii. Dyrekcja zespołu była przygnębiona fatalnym wypadkiem Kasi, a szczodra wypłata miała być swoistą nagrodą pocieszenia.
Następnego dnia, kiedy jeszcze ciągle zmagała się z bólem, przysłano po nią samochód z ambasady polskiej w Berlinie Wschodnim. Były to dla Kasi trudne dni, chociaż została otoczona troską i na wszelkie możliwe sposoby wszyscy starali się osłodzić jej ciężkie chwile. Pracownicy ambasady współczuli, że nie mogła kontynuować występów za tak zwaną żelazną kurtyną. Ponieważ zakaz przekraczania słynnego muru berlińskiego nie dotyczył dyplomatów, postanowili, że zawiozą ją do Berlina Zachodniego na zakupy, jeśli zechce tam wydać zarobione pieniądze. Skończyło się na tym, że znękana bólem ofiara wypadku siedziała w samochodzie, a pracownicy ambasady wyręczali ją w zakupach. Berlin po obu stronach złowieszczego muru widziała jak przez mgłę, a starań miłych gospodarzy nie była w stanie docenić. Ze wszystkich atrakcji, jakie dla niej przygotowano, najpożyteczniejsza okazała się wizyta u lekarza. Miała nadzieję, że przerwie jakimiś skutecznymi środkami jej męczarnię.
– Wciąż panią boli? – zapytał z niedowierzaniem.
– A nie powinno?
– Niech mi pani powie, jaki to jest ból. Ostry czy pobolewanie?
– Panie doktorze, ja nie jestem osobą, która nie potrafi znosić cierpienia, ale to jest naprawdę nie do wytrzymania. To już cztery dni.
– Złamanie nastąpiło cztery dni temu? Rzeczywiście ból powinien był już ustąpić... chyba że coś jest nie tak...
– Naturalnie, że jest „nie tak”. Przecież miałam przemieszczenia, i to w trzech miejscach. Sam pan widzi na zdjęciu.
– Tak było, ale przed zabiegiem, zdjęcia po złożeniu ręki nie mamy. Najlepiej będzie, gdy zaraz po powrocie do Warszawy zgłosi się pani na kontrolę w klinice profesora Grucy. Zatelefonuję do niego. Tam na pewno pani pomogą. Leci pani samolotem, mam nadzieję?
– Dostałam bilet kolejowy, jadę slipingiem.
– Musi pani mieć środki przeciwbólowe, pociąg szarpie i trzęsie.
– Proszę się nie martwić, panie doktorze – przerwała mu żona ambasadora, która troskliwie zajmowała się Kasią podczas pobytu w Berlinie. – Proszę się nie martwić, nie damy zginąć naszej mazowszance – będę jej towarzyszyć w podróży, bo akurat mam coś do załatwienia w Warszawie.
– To dobrze – powiedział lekarz.
Zaczął objaśniać, jak i kiedy należy dawać pacjentce lekarstwa. Ona zaś popadała w coraz większe oszołomienie i zasnęła po zastrzyku, jaki jej na koniec wizyty zaaplikował. Ledwie mogła sobie przypomnieć wsiadanie do pociągu. Mimo że zanim to nastąpiło, starano się, by oprzytomniała na tyle, żeby podać numery telefoniczne swojej rodziny.
Tu zaczęły się kłopoty rodem z PRL-u. W swoim nowym mieszkaniu od dwóch lat czekała na przydział numeru, a z jej rodzicami w Zamościu można się było porozumieć jedynie przez tak zwaną rozmowę z przywołaniem na pocztę. Pracowników ambasady najwyraźniej to zirytowało, sami żyli już od jakiegoś czasu na innym poziomie, nie obowiązywały ich ograniczenia zza żelaznej kurtyny. Stanęło na tym, że wysłano depeszę do jej rodziców w Zamościu i do Karolina, siedziby „Mazowsza”. Ustalono, że gdyby nikt nie zjawił się po nią na dworcu, ambasadorowa zabierze ją do siebie i przetrzyma do czasu, zanim nie trafi pod skrzydła swoich bliskich.