Czekaj na mnie. Tutaj - ebook
Czekaj na mnie. Tutaj - ebook
Czy miłość naprawdę może pokonać wszystkie przeszkody?
Drugi tom bestsellerowej serii.
Miłość wbrew rozsądkowi - tak nagła i wszechogarniająca, że milkną nawet najgłośniejsze myśli.
Od Zeldy, czarnej owcy w rodzinie, oczekuje się tylko jednego: że wkrótce wyjdzie za właściwego mężczyznę, takiego o odpowiednim statusie. Zelda pochodzi bowiem ze świata, w którym córki muszą dostosowywać własne potrzeby do wymogów rodziny. Tak więc dziewczyna stara się brać z życia to, co najlepsze, póki jeszcze może.
Malik, który pochodzi z biednej dzielnicy Pearley i spędził młodość w więzieniu dla nieletnich, walczy z zupełnie innymi przeciwnościami losu.
Gdy ich ścieżki się skrzyżują, nie będą przygotowani na to, co ich połączy.
Istnieją jednak przeszkody, których nawet największa, najbardziej szalona i obezwładniająca miłość nie jest w stanie pokonać...
"Czekaj na mnie. Tutaj" to poruszająca powieść o trudnej miłości i niegasnących nadziejach.
"Czekaj na mnie. Tutaj" to drugi tom bestsellerowej serii Kathinki Engel. W przygotowaniu tom trzeci trylogii.
Kathinka Engel urodziła się w Monachium, obecnie mieszka w Londynie. Jest wielką pasjonatką książek. Studiowała literaturę, pracowała dla czasopisma literackiego i agencji literackiej, a także jako tłumaczka i redaktorka. Tom "Znajdź mnie. Teraz" rozpoczął jej pierwszą trylogię romantyczną, z którą trafiła natychmiast na szczyt listy bestsellerów. Kiedy nie pisze ani nie czyta, można spotkać ją na stadionie piłkarskim albo z plecakiem w poszukiwaniu kolejnej przygody.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-694-7 |
Rozmiar pliku: | 517 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zelda
Blond peruka zasłania moje jaskraworóżowe włosy. Piegi zniknęły pod grubą warstwą makijażu. Paznokcie pomalowałam na konserwatywną ciemną czerwień, dobrałam do niej odpowiednią pomadkę, potem jednak wytarłam usta chusteczką, żeby nie wyglądać jak lalka. Odrobiną różu ożywiam jednolitą maskę. Za każdym razem dziwnie się czuję, gdy przykrywam podkładem moją naturalną cerę, a potem muszę malować na niej sztuczny rumieniec.
Młoda kobieta, spoglądająca na mnie z lustra, nie ma nic wspólnego z dziewczyną, którą byłam jeszcze dwadzieścia minut temu. Idealnie. Gdybym mogła jeszcze nałożyć makijaż na moją osobowość, stałabym się wymarzoną córką mojej matki.
Cicho otwieram drzwi łazienki. Nie chcę, by którykolwiek z moich współlokatorów zobaczył mnie w takim wydaniu. Nikogo nie dostrzegam, więc szybko przemykam do swojego pokoju. Na łóżku leży już ciemnoszara sukienka, która kilka dni temu przyszła do mnie w paczce i prawdopodobnie kosztowała fortunę. Górna część jest uszyta z koronki i podkreśla moją raczej drobną figurę. Rozkloszowany tiulowy dół sprawia, że moje nogi wyglądają na jeszcze chudsze niż w rzeczywistości. Zdejmuję szlafrok, wkładam sukienkę i ją poprawiam. Prawą ręką zasuwam zamek błyskawiczny na plecach, na tyle wysoko, żeby lewa ręka mogła zasunąć go do końca. Łatwiej byłoby poprosić o pomoc Leona albo Arusha, ale całe to wyjście i bez tego jest dla mnie wystarczająco nieprzyjemne.
Dopasowane kolorystycznie zamszowe czółenka, które przyszły w paczce razem z sukienką, chowam do torby. Każda minuta, w której nie muszę torturować nimi stóp, jest jak dar od losu. Wkładam trampki, zarzucam na ramiona czarną marynarkę i wymykam się z pokoju. Z komody w korytarzu wyjmuję klucz, który dorzucam do czółenek w torbie.
Przy wyjściu wołam:
– Na razie, chłopcy! Do jutra!
Nie czekając na odpowiedź, zamykam za sobą drzwi.
***
Z Pearley, gdzie studiuję, jest godzina drogi do Paloma Bay. Dom moich rodziców znajduje się za idyllicznym kurortem na wzgórzu. W pogodny dzień rozpościera się stamtąd fantastyczny widok na zatokę – jest to jeden z najpopularniejszych motywów na pocztówkach wysyłanych co roku przez ogromne rzesze turystów w całym kraju.
W czasie podróży do domu nigdy nie słucham muzyki, aby wprowadzić się w odpowiedni nastrój. Oznacza to, że wyobrażam sobie wszystkie najgorsze wydarzenia, które mogą nastąpić wieczorem. A moja wyobraźnia jest bardzo żywa i plastyczna. Kompletnie nieinteresujący lizus w idealnie dopasowanym garniturze próbuje wejść w tyłek moim rodzicom, udowadniając mi jednocześnie poprzez macanki pod stołem, że nie ma szacunku dla kobiet w ogóle, a dla mnie w szczególności. Gdy rozwijam ten pomysł, wiem już, czego mniej więcej mogę się spodziewać.
Gdybym nie była zależna finansowo od rodziców, gdyby nie mieli nade mną całkowitej kontroli, nie brałabym udziału w tym cyrku. Ale studia są drogie. I są moją ostatnią szansą na to, bym mogła być sobą. Dlatego niemal co tydzień pozwalam, by rodzice zmuszali mnie do odgrywania tej upokarzającej roli w zamian za odrobinę wolności.
Wybieram drogę przez Paloma Bay, mimo że obwodnicą dojechałabym szybciej. Wczesne przybycie do domu rodziców znajduje się bardzo nisko na liście moich priorytetów. Lubię jeździć po miasteczku, w którym dorastałam. Tutaj czas płynie wolniej. W Paloma Bay wszystko pędzi. Oprócz hoteli w nowoczesnych szklanych budynkach, przed którymi na gości czekają limuzyny, są tu głównie urocze małe bary na plaży i dobre restauracje serwujące dania z ryb. Z tarasów tych lokali, znajdujących się za obsadzoną palmami ulicą, rozpościera się widok na plażę. Połowa z nich należy prawdopodobnie do moich rodziców. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, choć tutaj, nad samym morzem, przyjemna temperatura panuje przez cały rok. Promenada jest słabo zaludniona, a kąpieliska – jeden z najbardziej bezsensownych wynalazków na świecie – nie są jeszcze nawet otwarte. Bo w tej okolicy tylko turyści płacą za pływanie w morzu.
Wyjeżdżam z miasteczka i skręcam w wąską drogę prowadzącą w górę Paloma Hill. Tu i ówdzie stoją imponujące nowoczesne wille. Im wyżej, tym bardziej pusto – aż wreszcie zatrzymuję się przed ciężką żelazną bramą. Po krótkiej chwili jej skrzydła otwierają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wiem, że to dzięki Rory’emu, naszemu portierowi.
Powoli wjeżdżam podjazdem pod ogromny dom. Biała elewacja jest oświetlona, zimne światło rozświetla także większość okien na parterze i piętrze. Parkuję przed domem moje mini – prezent od rodziców z okazji ukończenia szkoły. Wyjmuję czółenka z torby i funduję moim stopom brak dopływu krwi do palców. Wysiadam z samochodu, lekko się chwieję. Miloš, kierowca moich rodziców, natychmiast podchodzi, by przeparkować mój wóz.
– Dobry wieczór, panno Zeldo – wita mnie. – Miło panią widzieć.
– Miloš, rozmawialiśmy już o tym, mów mi po imieniu – poprawiam go. – Wszystko w porządku?
– Dziękuję, bardzo dobrze – odpowiada z uśmiechem. – Ale wszyscy strasznie za panią tęsknimy.
– Ja też za wami tęsknię – odpowiadam zgodnie z prawdą. Pracownicy moich rodziców zawsze byli dla mnie czymś w rodzaju namiastki rodziny. To najlepsi ludzie, jakich kiedykolwiek spotkałam.
– Wpadnie pani potem do kuchni? – pyta Miloš, gdy podaję mu kluczyki.
– Jeśli uda mi się coś podkraść, to na pewno! – obiecuję. Bez perspektywy wypicia kawy z jedynymi sympatycznymi ludźmi w tym domu ten wieczór byłby nie do zniesienia.
Idę w stronę masywnych drzwi wejściowych. Już po trzech krokach muszę się zatrzymać, aby poprawić lewy but – po raz pierwszy. Łapię równowagę, stojąc na prawej nodze, co nie jest takie proste, jeśli trzeba rozłożyć ciężar całego ciała na ostrym obcasie i malutkim czubku buta. W tym życiu nie zostanę linoskoczkiem. To więcej niż pewne.
Nagle słyszę za sobą ryk silnika. Chcę się odwrócić, zapominam jednak, że moja lewa stopa nadal znajduje się w powietrzu. Prawie tracę równowagę – w ostatniej chwili przytrzymuję się jednej z dwóch wielkich kolumn zdobiących wejście do domu. Świetnie, teraz jeszcze spadł mi but z drugiej stopy.
– Ostrożnie! – woła kierowca samochodu, który w tej właśnie sekundzie otworzył drzwi. Uśmiecha się do mnie. – Philip Englander. Wydaje mi się, że przyjechałem tutaj ze względu na ciebie?
Szybko wkładam oba buty.
– Cześć, jestem Zelda – odpowiadam.
Philip Englander podchodzi do mnie i wyciąga rękę.
– Miło cię poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie – mówię, próbując pozbyć się ironii, która automatycznie pojawia się w moim głosie. Jeśli już teraz będę dla niego nieprzyjemna, ten wieczór stanie się naprawdę okropny.
Miloš wraca, żeby odprowadzić samochód Philipa. Podczas ich rozmowy po raz pierwszy przyglądam się facetowi, z którym tego wieczoru mam mieć randkę. Wygląda na miłego i inteligentnego. To nowość. Ma blond włosy w rudawym odcieniu, schludnie przystrzyżoną brodę i nosi okulary w okrągłych oprawkach. W przeciwieństwie do innych młodych mężczyzn, których moi rodzice zapraszali w poprzednie weekendy, nie przyszedł w garniturze, lecz ubrał się trochę swobodniej – włożył granatowe materiałowe spodnie, jasnoniebieską koszulę i szarą kamizelkę. Zwracam również uwagę na to, że jest miły dla Miloša. Nauczyłam się już, że uprzejmość wobec służby nie jest rzeczą oczywistą, jestem więc pozytywnie zaskoczona, gdy Philip mówi „dziękuję”.
– No więc – podejmuje, gdy Miloš parkuje jego wóz – niech rozpoczną się igrzyska. – Puszcza do mnie oko.
– Ty to powiedziałeś – odpowiadam.
W chwili, w której chcę nacisnąć klamkę, drzwi zostają gwałtownie otwarte od wewnątrz.
– Wiedziałam, że kogoś słyszałam – mówi moja matka przesadnie słodkim głosem. Potem krzyczy do tyłu: – Dobrze słyszałam, już przyjechali! – Następnie ponownie kieruje się w naszą stronę: – Trzy razy mówiłam Agnes, żeby sprawdziła, najwyraźniej jednak w tym domu trzeba robić wszystko samemu. – Wykrzywia usta w udręczonym uśmiechu.
– Przepraszam, pani Redstone-Laurie – rozlega się głos Agnes, która pewnie wybiega właśnie z kuchni, gdzie ma ręce pełne roboty. Gdy wchodzi do holu, uśmiecham się do niej zachęcająco.
– Mogę zabrać odzież wierzchnią? – pyta, a ja daję jej swoją marynarkę.
– Pani Redstone-Laurie, ma pani wspaniały dom – mówi Philip do mojej matki. Rozgląda się po holu z miną kogoś, kto naprawdę jest pod dużym wrażeniem.
Na podłodze leży mozaika z czerwonego, białego i zielonego marmuru, z naszym rodzinnym herbem na środku: wyprostowanym jeleniem, wokół którego znajdują się ornamenty. Całość jest ukoronowana rycerskim hełmem. Na prowadzącej na piętro kręconej klatce schodowej wiszą portrety naszych przodków. Pod sufitem pyszni się ogromny żyrandol, który pewnego dnia na pewno na kogoś spadnie, zabijając go na miejscu.
– Aperitif podamy w salonie – oznajmia matka. – Pan Redstone-Laurie już na nas czeka.
Moja matka ma irytujący zwyczaj nazywania mojego ojca panem Redstonem-Laurie w obecności innych ludzi. Od zawsze wydawało mi się to strasznie zmanierowane.
Idziemy za nią do salonu. Philip zachowuje się jak prawdziwy dżentelmen i puszcza mnie przodem. Kiedy wchodzimy, mój ojciec wstaje z jednej z antycznych sof, które ostatniej jesieni rodzice oddali do tapicerowania niebotycznie drogim jedwabiem w turkusowe pasy.
Ojciec podaje rękę Philipowi i mówi swoim władczym barytonem:
– Bardzo mi miło pana widzieć, Philipie. Pański ojciec jest stałym bywalcem klubu. Pan nie gra w golfa? – Jego typowa zagrywka: natychmiast onieśmielić swojego rozmówcę. Na przykład ładnie opakowanym oskarżeniem, tak jak teraz.
– Nie, proszę pana. Mam tyle nauki, że nie pozostaje mi już zbyt wiele czasu na hobby – odpowiada spokojnie Philip i w ten sposób zbija mojego ojca z pantałyku. Czapki z głów, Philipie Englander.
– Zeldo! – zwraca się do mnie ojciec. Jego głos z pewnością brzmi serdeczniej, niżby sobie tego życzył. Udaje, że całuje mnie w policzek. Jego trzydniowy zarost jest jak papier ścierny na mojej skórze.
Podczas gdy ojciec i Philip wymieniają się kolejnymi uprzejmościami, matka łapie mnie za rękę i odciąga na bok.
– Czy to peruka? – syczy, upewniwszy się, że nikt nie zwraca na nas uwagi.
– A nawet jeśli? – Wzruszam ramionami. – Nie mam ochoty farbować włosów za każdym razem, gdy do was przyjeżdżam.
– Mam nadzieję, że jest dobrze przymocowana. Bo jeśli ci się zsunie, to niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Jej paznokcie boleśnie wbijają mi się w ramię, zapach zbyt słodkich perfum wypełnia moje nozdrza. Uśmiecham się beztrosko i zsuwam jej dłoń z mojej ręki. Nie rozumiem, o co jej chodzi. Peruka wygląda jak prawdziwe włosy. Jedyną osobą, której przynosi dyskomfort, jestem ja, bo strasznie piecze mnie skóra głowy. Ale oczywiście matka jak zwykle musi robić problemy. Czy ktokolwiek widział, żebym to ja się skarżyła i robiła aferę? Nie wydaje mi się, pani Redstone-Laurie. Za jakieś cztery godziny ten wieczór się skończy i będę mogła iść spać. A jutro przed śniadaniem wyruszę w drogę do domu. Wykonuję stosunkowo wdzięczny – tak mi się przynajmniej wydaje – półpiruet i wracam do ojca i Philipa. W samą porę.
– Mogę zaproponować państwu coś do picia? – pyta Agnes, podchodząc do każdego z tacą zastawioną kieliszkami szampana.
Przez krótką chwilę patrzę nad ramieniem Philipa i mój wzrok pada na wiszący nad kominkiem przesadnie duży rodzinny portret. Jest to bardzo słaby obraz, ale moi rodzice wydali na niego fortunę. Mam na nim jedenaście lat i jestem ubrana w ohydną żółtą sukienkę z różową kokardką, białe koronkowe skarpetki i białe lakierki. Mój ojciec wygląda, jakby uważał się za prezydenta, a stojąca w tle matka, z miną dumnej żony i matki, stanowi idealną ozdobę całości.
Usta Philipa delikatnie drgają, przez chwilę patrzy na portret, a potem na mnie.
– Za miły wieczór – ogłasza ojciec, stukamy się kieliszkami i zajmujemy miejsca.
Na stoliku do kawy – również antycznym – leżą podstawki pod nasze kieliszki. Philip i ja siedzimy na jednej kanapie, moi rodzice sadowią się po drugiej stronie.
– Philipie, twój ojciec mówił, że studiujesz prawo. – Ojciec zaczyna swoje przesłuchanie.
– Tak, to prawda. Jestem w Berkeley.
– To bardzo poważana uczelnia. Nasz najstarszy syn Elijah również uzyskał tam dyplom prawnika, a Sebastian nadal tam studiuje. Berkeley to wybitna kadra profesorska. Też tak pan sądzi?
– Oczywiście.
– Kiedy kończy pan studia? – pyta matka.
– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w przyszłym roku. Potem rozpocznę pracę w kancelarii mojego ojca. Chcę jak najszybciej zostać jego partnerem.
Biorę jeszcze jeden duży łyk szampana.
Te rozmowy zawsze przebiegają tak samo. Moi rodzice wypytują młodego mężczyznę, który na wszystkie pytania udziela satysfakcjonującej odpowiedzi, a mnie traktują jak powietrze. Żadnych niespodzianek. Jednakże Philip różni się od swoich poprzedników tym, że jego uszy nie są czerwone. Mają przyjemny cielisty odcień.
– Chcieliśmy, by Zelda również poszła do Berkeley. – Ojciec kieruje temat rozmowy na nieunikniony tor. – Jednak ona ma inne priorytety. Popieramy jej pragnienie zwrócenia się ku prostemu życiu.
Siedzę nieruchomo na swoim miejscu, ponieważ wszystko, co teraz zrobię, zostanie uznane za prowokację. Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że w takich chwilach najlepiej jest po prostu znieruchomieć. Ale w środku aż się gotuję. Mój ojciec jest pieprzonym hipokrytą. O ile dobrze pamiętam, musiałam walczyć o to, by po uzyskaniu kiepskich wyników na koniec szkoły w ogóle pozwolono mi pójść na studia! Gdybym nie obiecała, że po ich ukończeniu zostanę w pobliżu i zajmę się swoją „przyszłością”, prawdopodobnie natychmiast zmusiliby mnie do zamążpójścia. Moje serce zaczyna szybciej bić.
– Wiesz już, jaką chcesz robić specjalizację? – pyta Philip. Pierwszy raz, odkąd usiedliśmy, ktoś zwraca się bezpośrednio do mnie.
Nabieram głęboko powietrza i zastanawiam się nad właściwą odpowiedzią. Już mam się odezwać, gdy…
– Do tej pory nie znalazła jeszcze nic, co by jej pasowało – odpowiada za mnie matka. – Prawda, kochanie?
– To bardzo wnikliwa analiza, mamo – mówię cicho, bo jestem pewna, że moja odpowiedź i tak nikogo nie interesuje. Nie po raz pierwszy zadaję sobie pytanie, czy to naprawdę takie niezwykłe, że w wieku osiemnastu lat nie zaplanowałam całego swojego życia.
– Cieszymy się, że bracia Zeldy wiedzieli wcześniej, co chcą robić w życiu. Na szczęście dla młodych dam presja nie jest tak duża. Oczywiście nikt nie weźmie sobie za żonę niewykształconej kobiety, nie powinna też jednak mieć lepszego wykształcenia od swojego męża. Prawda? – Matka zwraca się do ojca, a on przytakuje i gładzi ją po dłoni.
Robi mi się niedobrze. Biorę jeszcze jeden solidny łyk szampana. Gdy mój kieliszek jest już prawie pusty, rozglądam się w poszukiwaniu butelki. Niestety nigdzie jej nie widzę. Skóra głowy piecze mnie coraz bardziej, mam wrażenie, że moja twarz dusi się pod grubą warstwą makijażu. A może to ja się uduszę pod ogromnym ciężarem tej rodziny? Tak czy inaczej, dobrze byłoby się jeszcze napić.
Agnes, jakby czytała w moich myślach, pojawia się obok mnie i dolewa mi szampana.
– Dziękuję – szepczę i biorę duży łyk.
Gdy ponownie skupiam się na konwersacji, mój ojciec właśnie omawia z Philipem zalety i wady określonych lokat kapitału. Matka patrzy z podziwem to na jednego, to na drugiego, i kiwa żarliwie głową, jakby miała pojęcie, o czym rozprawiają.
Odczuwam ulgę, kiedy wreszcie ciche dzwonienie wzywa nas do jadalni.
Stół jest jak zwykle odświętnie nakryty. Białe świece, białe kwiaty, białe serwetki, które teraz, jedna po drugiej, zakrywają kolana poszczególnych osób. Moja mama ma obsesję na punkcie kolorów. W tle gra cicho muzyka klasyczna.
Wniesiona zostaje przystawka – sałatka wiosenna z tatarem z pstrąga. Do tego podano wspaniałe białe wino, które – jak zdążyłam się już przekonać – wchodzi jak woda. Nie da się przeżyć tego wieczoru na trzeźwo. Muszę jednak uważać, inaczej dojdzie do skandalu. Już to przerabiałam. Been there, done that. Dlatego zmuszam się do picia wody do przystawki.
Tymczasem mój ojciec i Philip przechodzą do tematu samochodów.
– Zbieram oldtimery – mówi ojciec. – Dzielę tę pasję z najmłodszym synem. Ale odkąd zostawił nas i poszedł na Uniwersytet Browna, sam zajmuję się naszą flotą.
Mówiąc „zajmuję się”, ma na myśli „kupuję”. Mam ochotę podrapać się po głowie.
Na danie główne dostajemy filet cielęcy z różnymi warzywami i pozwalam sobie na wypicie kieliszka czerwonego wina. Ale tylko jednego – aby pozostać obojętną na to, co się wokół mnie dzieje.
– Skoro już o nim mowa – mówi matka – Zachary kazał cię pozdrowić. Otrzymał tak bardzo pożądane stanowisko stażysty w dużej firmie doradczej zajmującej się zarządzaniem, gdzie będzie pracował przez całe lato.
– To wspaniale – odpowiadam z pełnymi ustami, bo nie spodziewałam się, że tego wieczoru ktoś jeszcze się do mnie odezwie. To, co robi mój brat latem, znajduje się bardzo nisko na liście interesujących mnie spraw.
Interesowało mnie coś innego. Kiedy matka powiedziała, że nie znalazłam jeszcze nic, co by mi pasowało, nie minęła się tak bardzo z prawdą. Chciałabym wiedzieć, do czego obudzę w sobie namiętność. Jak inaczej udowodnię rodzicom, że potrafię być w czymś dobra, że ze mnie też mogą być dumni?
Jednak prędzej czy później i tak będę musiała pożegnać się z moją pasją. Przecież żaden mężczyzna nie chce, by jego żona była lepiej wykształcona od niego i osiągała większe sukcesy.
Prawda, mamo? – dodaję w myślach.
Na deser dostajemy sorbet z owoców leśnych. I doskonale wiem, co będzie dalej. Dobór dań nie jest przypadkowy.
– Sorbet jest w naszej rodzinie szeroko omawianym tematem – mówi matka, a ja przewracam oczami. Zaczyna się. To jej ulubiona anegdota. Jestem pewna, że jedynym powodem, dla którego każe ciągle serwować sorbet, jest chęć poruszenia tematu, w którym czuje się pewnie. – Moi młodsi synowie, Zachary i Sebastian, a także ja uważamy, że jest to idealny deser po wystawnym posiłku. Podczas gdy nasz najstarszy syn Elijah i Zelda twierdzą, że mrożony sok owocowy nie jest deserem. – Śmieje się cienko i przeraźliwie.
Wyświadczam matce przysługę i dołączam do rozmowy:
– Po prostu myślę, że skoro już zadajesz sobie trud podania deseru, to powinien on być punktem kulminacyjnym kolacji. Crème brûlée, mus czekoladowy, sernik milionera. Ale sorbet?
Śmiech mojej matki staje się jeszcze wyższy. Za chwilę pęknie jakiś kryształowy wazon.
– Widzi pan, Philipie, to bardzo delikatny temat. A jakie jest pańskie zdanie?
Philip odchrząkuje, wyciera usta serwetką i odkłada ją na stół.
– Moim zdaniem to był doskonały sorbet.
Matka patrzy na mnie triumfalnie.
– Wino deserowe? – pyta ojciec, dla którego to przedstawienie jest najwyraźniej tak samo żenujące jak dla mnie.
– Chętnie, proszę pana – odpowiada Philip, a gady ojciec nalewa mu mały kieliszek, dodaje: – Po tym wspaniałym jedzeniu chętnie bym się przewietrzył. Zeldo, może masz ochotę pospacerować ze mną po ogrodzie?
– Świetny pomysł! – ćwierka matka. Pewnie słyszy już bicie weselnych dzwonów.
Ja jednak doskonale wiem, czym to się skończy. Philip zaraz spróbuje dobrać mi się do majtek, a ja dam mu w pysk. Będzie mu wstyd. Mnie będzie bolała ręka.
Wstaję i daję znać Philipowi, żeby za mną poszedł. Biorę ze sobą kieliszek z winem.
Na tarasie nabieram głęboko powietrza. Wokół pachnie wiosną i życiem. Odnoszę wrażenie, że jest to zapach wszystkiego, co właśnie mnie omija.
– Przejdziemy się kawałek? – pyta Philip, tak jakbym nie wiedziała, o co mu chodzi. Z dala od świateł domu pozostaniemy niezauważeni. Powinno mi to pasować. Kolejny kandydat, którego się pozbędę.
Schodzimy po schodach na taras. Na dole zdejmuję buty, bo nie chcę, żeby się zniszczyły na mokrej trawie. Robię kilka kroków boso. Chętnie bym sobie poskakała, ale to przecież nie przystoi takiej damie jak ja. Nie przystawało mi to dwanaście lat temu, a co dopiero teraz. Odwracam się, żeby zobaczyć, czy Philip za mną idzie. Na chwilę przystanął i zaczął się przyglądać jasno oświetlonej tylnej elewacji domu, która lśniła na tle nocnego nieba.
– Takie miejsce może być dość onieśmielające, prawda? – pyta.
– To ty tak mówisz.
Przez chwilę idziemy obok siebie w milczeniu, bo nie mam ochoty wskazywać mu kierunków świata i wyjaśniać, co przedstawiają rzeźby, które matka kupuje z nudów i rozstawia po całym ogrodzie. Między palcami u stóp czuję wilgotną trawę. Dotyk świeżych źdźbeł mnie uspokaja. Idziemy w stronę kamiennej ławki, która znajduje się na lewo od głównego budynku, ukryta między dwoma wysokimi drzewami. Im szybciej Philip spróbuje wsadzić mi język do gardła, tym szybciej ten wieczór się skończy.
Siadam, on siada obok mnie.
– No dobrze – mówi. – To jak często musisz znosić takie próby swatania?
Jego bezpośredniość mnie zaskakuje. Czy nie mieliśmy udawać, że nasze spotkanie tego wieczoru jest przypadkowe? To zdecydowanie wbrew etykiecie.
– Prawie co weekend – odpowiadam.
– Wow, oni naprawdę podchodzą poważnie do tego tematu, co?
Wzdycham.
– Najwyraźniej tak.
– Nie miej mi tego za złe, ale nie jestem gotowy na ożenek z tobą – wyznaje Philip.
Podnoszę wzrok i patrzę mu prosto w oczy. Uśmiecha się przyjaźnie.
– Dobrze się składa. Bo ja z pewnością również nie jestem gotowa cię poślubić.
– Och. W takim razie cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. Wychodzę z założenia, że najpierw powinno się lepiej poznać – mruczy niewyraźnie. – Na przykład chciałbym wiedzieć, czy twoja mama naprawdę wcześniej spytała cię o to, czy masz na głowie perukę. – Lekko ciągnie mnie za włosy.
Czyli słyszał.
– Tak, spytała. Pod tymi blond włosami i makijażem znajduje się prawdziwy koszmar moich rodziców.
Philip się śmieje.
– A jak wygląda ów koszmar?
Powoli zdejmuję perukę z głowy, odsłaniając różowe włosy.
– Wow! – woła. – Szczerze mówiąc, taka wersja podoba mi się o wiele bardziej. Bo wcześniej wydawało mi się, że jesteś dość nudna.
– Och, dziękuję bardzo za komplement, Panie Lubię Rozmawiać o Lokatach i Dołączę do Kancelarii Ojca. Kiedy masz zostać tym partnerem?
– Może powinienem był dodać, że rok po studiach chcę spędzić na podróżowaniu po świecie. Najchętniej boso. – W półmroku widzę jego szelmowski uśmiech.
– Prawdopodobnie tak byłoby lepiej dla nas wszystkich.
– Prawdopodobnie tak.
Siedzimy przez chwilę w milczeniu. Potem on dodaje:
– A tak przy okazji, ja również uważam, że sorbet nie jest deserem. Jeśli będę chciał smoothie, to kupię sobie blender.
***
Podczas pożegnania, gdy po raz trzeci zapewniliśmy moją matkę, że wymieniliśmy się numerami telefonów, Philip szepcze mi do ucha:
– Miło było cię poznać. Nawet jeśli się nie pobierzemy.
Obejmuje mnie, a ja się cieszę, że istnieją jeszcze ludzie, którzy potrafią mnie zaskoczyć – i że mimo to nie będę musiała brać z nimi ślubu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI