Czerwona strzała - ebook
Czerwona strzała - ebook
Mężczyzna podróżujący po Włoszech bez ostrzeżenia, niczym rozpędzony ekspres, wjeżdża w mroczne tunele swojego życia. Przed oczami tego jeszcze niedawno obiecującego pisarza migają sceny kolejnych porażek i upadków. Kiedyś czuł dojmujący lęk, a jego mózg spowijała Mgła. Gdy załamał go kryzys w małżeństwie, a długi zdruzgotały, nie widząc wyjścia z sytuacji, poddał się eksperymentalnej terapii psychodelikami. A żeby podreperować budżet, został ghostwriterem znanego fizyka. Tyle że fizyk przepadł, jego biuro nie odpowiada na telefony i maile, więc szansa na tak potrzebne pieniądze maleje. Mężczyzna musi odnaleźć naukowca, by wydrzeć mu opowieść o jego życiu i odzyskać kontrolę nad własnym.
Czerwona strzała to sugestywny, niemal hipnotyzujący obraz depresji artysty w XXI wieku i pewnej niekonwencjonalnej terapii. To także błyskotliwa, słodko-gorzka opowieść o potędze wyobraźni i sztuki, walce o radość, a nade wszystko – jak zawsze bywa z najlepszymi historiami – o miłości.
„Niezwykła. Opis „Mgły” w wykonaniu Brewera to jeden z najcelniejszych, najbardziej precyzyjnych i przenikliwych przedstawień depresji, jakie kiedykolwiek czytałem. […] Brewer najlepiej radzi sobie, gdy zagłębia się w materię prozy, jak choćby podczas budowania podstępnie długich zdań, z których część ciągnie się przez ponad stronę – a o poziomie jego umiejętności oraz hipnotycznej mocy jego języka niech świadczy fakt, że często ich długości wcale się nie zauważa. […] „Czerwona strzała” to powieść pękająca w szwach od pomysłów, w której jednocześnie udało się jednak stworzyć narratora o bogatym życiu wewnętrznym. Stanowi wnikliwe połączenie nieoczywistych elementów: sztuki i fizyki, psychologii i psychodelików, postaci i idei.” Jonathan Russell Clark
„„Czerwona strzała” to powieść, która cicho puka do twojego mózgu gdzieś z innego wymiaru. W niezwykły sposób pokazuje umysł pogrążony w kryzysie, taki, który pragnie spokoju, nadziei i harmonii, ale znajduje je w zupełnie wyjątkowym miejscu. Jest przenikliwa i dowcipna, zachwyca i intryguje. Czytelnicza rozkosz.” Nathan Hill
„„Czerwona strzała” jest odważna i poruszająca – to tryumf nieokiełznanej wyobraźni. Od dawna niczego takiego nie czytałem.” Charles Yu
„Czasem upojna, czasem wymagająca. Debiutancka powieść Williama Brewera to slalom zakończony poruszającym zetknięciem nauki ze sztuką.” „Scientific American”
„Wyjątkowy debiut. Już na pierwszej stronie narrator kusi nas wizją „kuracji”, którą przeszedł, a którą ma zamiar opisać dopiero później, bo „jeśli zrobię to już teraz, całkiem się pogubicie”. Kuracja jest z całą pewnością nietypowa, związana z mnóstwem zbiegów okoliczności, prawami fizyki, teoriami dotyczącymi czasu oraz odniesieniami do „Czuję. Zawrót głowy” W.G. Sebalda, powieści Geoffa Dyera o D.H. Lawrensie oraz książki Michaela Pollana o tym, jak można odmienić swój umysł. Pierwszorzędna powieść, która intryguje i cieszy.” „Kirkus Reviews”
„„Czerwona strzała” jest uważnie skonstruowana, pełna błyskotliwych obserwacji i humoru. Brewer ma subtelny, melodyjny styl, rytmiczny i poddany znakomitej kontroli. Szczególnie wyraźnie widać to w opisie podróży przez Amerykę, zawartym w jednym rozciągniętym na dwie strony zdaniu. To pełna energii, czarująco ekscentryczna, pięknie napisana powieść.” Dexter Palmer, „The New York Times”
„Ten debiut to skrzyżowanie dowcipnej powieści o dojrzewaniu z lekcją odnowy biologicznej poprzez użycie środków halucynogennych. […] Szczery opis terapii psylocybiną zmienia tę brawurową, niemal komiksową powieść w dzieło głębsze i dziwniejsze: zapis niespodziewanej, ciężko wywalczonej radości.” Taylor Antrim, „Vogue”
„Poruszająca i intrygująca. Mocna, bardzo intertekstualna, pomysłowa powieść, która ma wiele do powiedzenia o chorach psychicznych, percepcji, kreatywności i psychodelikach. Brewera chwalić należy za narracyjną wytrwałość. Prozaikowi niełatwo uczynić osią fabuły inne książki (dzieła Sebalda, Lampedusy i Geoffa Dyera). Nie jest to również pewna ścieżka do krainy bestsellerów. Przeciwnie – „Czerwona strzała” okazuje się dziełem pisarza bardzo pewnego siebie, który nie kłania się wymaganiom i realiom rynku.” Kevin Canfield, „San Francisco Chronicle”
„„Czerwona strzała” łączy zachwycający koncept z mrocznym humorem. To pełen wdzięku, choć bezwzględny portret człowieka cofającego się znad krawędzi. Brewer potrafi konstruować zdania jednocześnie dopracowane w każdym szczególe i absolutnie niewymuszone, złożone niczym fraktale i pełne emocji. To do bólu piękny, znakomity debiut wybitnie utalentowanego pisarza. Nie jestem w stanie przestać myśleć o „Czerwonej strzale”.” Kimberly King Parsons
„„Czerwona strzała” to fascynująca, chwytająca za serce powieść podszyta potężną dawką radości. William Brewer ma dar konstruowania czarnej komedii oraz uniezwyklania rzeczywistości w sposób, który sprawia, że czujemy się bardziej żywi i rozbudzeni niż kiedykolwiek. Wspaniała wyprawa przez świat odmieniony.” Anna Wiener
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-801-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gabriel Krauze, _Tu byli, tak stali_
Damon Galgut, _Obietnica_
Melissa Broder, _Mleko i głód_
Miriam Toews, _Głosy kobiet_
Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_
Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_
Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_
Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_
_Tara June Winch, Plon_
Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_
Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_
Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_
Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_
Haśka Szyjan, _Za plecami_
Melissa Broder, _Ryby_
Yaa Gyasi, _Poza królestwo_
Hila Blum, _Jak kochać własną córkę_
Monica Isakstuen, _Bądź dobra dla zwierząt_
Już niebawem ukaże się:
Nadifa Mohamed, _Szczęśliwcy_Przede wszystkim chcę powiedzieć, że jestem szczęśliwy. A nie zawsze tak było. W gruncie rzeczy dotychczas nie było tak prawie nigdy. Nie byłem szczęśliwy, nawet gdy czułem szczęście, wiedziałem bowiem, że to tylko przelotne wrażenie, iluzja, i że wkrótce musi je zdławić zjawisko, które nazywam Mgłą. Skoro obecnie jestem szczęśliwy, można uznać, że podróż odniosła skutek. Że skutek odniosła kuracja! Jej akurat nie zamierzam jeszcze opisywać, bo jeśli zrobię to już teraz, całkiem się pogubicie. Na razie wystarczy, żebyście wiedzieli, że mam trzydzieści trzy lata, mój stan zdrowia nie wzbudza niepokoju (wysoki poziom cholesterolu uznanego niedawno za dobry, niski poziom tego złego, puls w normie, brak uzależnień), w sferze zawodowej jestem nieudacznikiem i czekam, aż pociąg Frecciarossa, w którym siedzę, wyjedzie z dworca Roma Termini, a ja ruszę do Modeny przez Bolonię. Spędzam we Włoszech miesiąc miodowy; ślub wziąłem we wrześniu, dziewięć miesięcy temu, ale przełożyliśmy wyjazd, żeby trafić na lepszą pogodę. Tymczasem przy Piazza di Pasquino, w ekskluzywnym hotelu G-Rough, czyli siedemnastowiecznej rezydencji przerobionej na świątynię włoskiego wzornictwa, moja żona Annie wciąż jeszcze śpi – ustaliliśmy, że tę podróż powinienem odbyć sam – w bogato zdobionym podwójnym łóżku projektu słynnego Guglielma Ulricha, którego dziełem są zresztą wszystkie meble w apartamencie (nazwanym w związku z tym jego imieniem), a o którym to projektancie mówię, jakbym miał na jego temat przynajmniej mgliste pojęcie. Choć nie mam.
Jadę do Modeny, żeby odnaleźć pewnego fizyka. Ze względu na warunki zawarte w moim kontrakcie nie mogę wam powiedzieć, jak się nazywa, ani nawet wspominać o nim publicznie czy prywatnie, póki nasz wspólny projekt nie zostanie ukończony, a on nie zdecyduje, czy chce, żeby podpisano go moim nazwiskiem. Z tego względu będę go nazywał po prostu Fizykiem, ale jeśli zżera was ciekawość, zidentyfikowanie jedynego pochodzącego z Modeny słynnego fizyka teoretyka nie powinno przysporzyć wam problemów.
Muszę go znaleźć, bo jest mi winien historię. Mówiąc konkretniej: swoją własną, a jeszcze konkretniej: drugą połowę historii swojego życia, od chwili obecnej wstecz aż do tego, co nazywa „wielkim olśnieniem”, do momentu, gdy – jak pisze – doświadczył „przełomu w percepcji”, po którym zaczął osiągać wspaniałe sukcesy w swojej dziedzinie, co pozwoliło mu ostatecznie sformułować przełomową, choć nadal kontrowersyjną teorię grawitacji kwantowej (jej nazwy również nie wolno mi podać). Mam już wszystko od dnia jego narodzin aż do chwili na rok przed wielkim olśnieniem, ale właśnie samo olśnienie jest dla mnie najważniejsze: to ono pozwoli mi wydostać się z dziury budżetowej, którą sam wykopałem, kiedy nie udało mi się napisać książki obiecanej jednemu z największych wydawnictw w kraju, po tym jak wydawnictwo to zdążyło już wypłacić mi niebagatelną zaliczkę – zaliczkę, której nie mogę zwrócić, ponieważ przepuściłem ją na różne przyjemności, między innymi na cztery noce w apartamencie typu junior suite w ekskluzywnym hotelu G-Rough. Wiele odzianych w ciemne garnitury kobiet i mężczyzn z pewnego manhattańskiego wieżowca przebiera już nogami, żeby założyć mi prawniczego nelsona, jeśli nie wywiążę się ze swoich obowiązków.
Dobra wiadomość jest taka, że teraz, po skończonej kuracji, potrafię wybaczyć samemu sobie, że znalazłem się w obecnym położeniu z własnej winy, i ten fakt napełnia mnie ogromnym poczuciem wdzięczności. A jednak, choćby nie wiem jak przemożny wpływ miała na mnie kuracja, choćby nie wiem jak przełomowa była – a była! – zdaję sobie sprawę, że mój dług pozostaje niezaprzeczalnie realny, że stanowi problem, którego nie mogę zignorować, który muszę rozwiązać i – co najgorsze – który kładzie się cieniem nie tylko na mojej sytuacji finansowej. Stanowi również ostatni cierń, który tkwi w mojej stopie po latach przedzierania się przez ciernie. Wciąż przypomina mi o tamtych czasach i mnie z nimi łączy, a przy tym zdolny jest zatruć nowe życie, które niedawno otrzymałem. Dlatego właśnie, mimo mojego obecnego szczęścia i klarowności umysłu, nadchodzący dzień napełnił mnie takim niepokojem, że nie zdołałem zmusić się do zjedzenia czegokolwiek z imponującej oferty śniadaniowej hotelu G-Rough – nie wzbogaciłem choćby plastrem prosciutto czy kostką melona porannego cappuccino, które zalega teraz w moim żołądku i sprawia, że nie mogę się doczekać, aż pociąg wreszcie ruszy i poniesie mnie w kierunku rozstrzygnięcia.
Rozwiązanie problemu jest proste: muszę odnaleźć Fizyka, wydusić z niego resztę jego historii i skończyć pracę, którą mi zlecono, to znaczy napisać jego wspomnienia jako autor widmo. Tak jest, w następstwie ciągu wydarzeń, który może wydawać się albo okrutny, albo fortunny, w zależności od tego, czy jest się przed zmieniającą życie kuracją, czy po niej, okazało się, że przyjęcie roli ghostwritera i pisanie wspomnień Fizyka pozwoli mi stopniowo zmniejszać dług u wydawcy. Kiedy oddaję kolejny gotowy fragment, suma, którą normalnie dostałbym w ramach wynagrodzenia, idzie na poczet spłaty zobowiązań. Opisując życie Fizyka, powoli odzyskuję własne.
Tyle że w pewnym momencie Fizyk zniknął. Przepadł. Poczta głosowa. Żadnej odpowiedzi na maile. I milczenie ze strony jego przedstawicieli. Miejsce, gdzie wcześniej widziałem profesjonalną współpracę w starym stylu i prężne tempo działania, zajęła teraz nieobecność Fizyka, przez co cały projekt znalazł się w stanie zawieszenia: nieobecność zdolna wskrzesić z martwych dług, którego nie mogę spłacić, bo moja wartość netto wynosi plus minus zero dolarów… z czym zgadzają się wszyscy z wyjątkiem stanu Kalifornia, gdzie – zgodnie z tamtejszymi przepisami o współwłasności – moja osobista wartość netto wcale nie wynosi zero, ponieważ jestem żonaty, a to oznacza, że Annie, dobrą, bystrą, niezłomną Annie, której miłość pozostaje jedynym, czego nie zdołałem jeszcze spieprzyć, którą uwielbiam każdego dnia coraz bardziej, szczególnie odkąd przeszedłem kurację – tę właśnie Annie, w wypadku gdyby podano mnie do sądu, może spotkać zajęcie pensji lub majątku, a gdy tylko o tym pomyślę, mój i tak spięty żołądek zaczyna dygotać jak rozpędzona pralkosuszarka.
Co gorsza, niemal bez przerwy przypomina mi o tym fakcie niejaki Richards (swoje nazwisko wymawia „Ri-szard”, domyślam się więc, że „s” jest nieme). Richards jest redaktorem wspomnień Fizyka, starszym facetem z Montany, doktorem nauk prawnych, który przeniósł się do Nowego Jorku i zaczął robić w książkach, ale nadal mówi tak, jakby prowadził własną kancelarię gdzieś w Bozeman. Siedzi w interesie już od dawna, ale z tego, co rozumiem, ma za sobą kilka kiepskich lat – wiem to głównie stąd, że w kółko powtarza: „Mam za sobą kilka kiepskich lat” – a nasza książka, czyli wspomnienia Fizyka, do której prawa wygrał na aukcji, nieźle nadstawiając przy tym karku, stanowi jego ostatnią wielką szansę na zachowanie stanowiska. A jakby stresu wciąż było mało, po niedawnej zmianie zarządu w wydawnictwie nie ma już najmniejszych wątpliwości, że Richards stał się „kolejnym jeleniem na celowniku”, jak sam to określił. Powiedzieć, że od samego początku naszego projektu był w nerwach, to nic nie powiedzieć. A potem wszystko wzięło w łeb. Niedługo po zniknięciu Fizyka spytałem Richards’a, czy jest absolutnie pewien, że nie warto spróbować wyjaśnić całej sytuacji szefostwu, on jednak zaśmiał się tylko żałośnie w słuchawkę i odparł: „Krew w piach”, cokolwiek miałoby to znaczyć.
Żal mi Richards’a, poważnie, ale boję się, że zaczynają mu puszczać nerwy. Albo że już puściły. Korespondencja, którą z początku mi wysyłał, była całkowicie zrozumiała: składały się na nią zabarwione niepokojem maile z pytaniami, czy dowiedziałem się czegoś nowego, nadawane mniej więcej raz dziennie. Wciąż tłumaczyłem, że nigdy nie nawiązałem z Fizykiem bezpośredniego kontaktu, więc nie wiem, co konkretnie mógłbym zrobić. Ale nie miało to najwyraźniej znaczenia. Później maile stały się częstsze i bardziej rozpaczliwe. Richards zaczął doprawiać je zdaniami takimi jak „Co ja teraz zrobię?”, które płynnie przeszły w „Co my teraz zrobimy?”, po czym ewoluowały w „Jestem pewien, że bardzo się niepokoisz”, zrobiły zwrot w kierunku „Znam twoją sytuację – jeszcze ze studiów prawniczych pamiętam, co to wszystko może znaczyć dla ciebie i twojej żony, bardzo mi przykro”, żeby później wrócić do „Będziemy zrujnowani”, następnie „Będziesz zrujnowany”, aż wreszcie „Będę zrujnowany”.
Potem zaczął dzwonić: raz, czasem dwa razy dziennie, konsekwentnie zostawiając w skrzynce wiadomości, z których słyszałem właściwie tylko jego dziwne, chrapliwe wdechy, chwytane w przerwach między zdaniami. Brzmiało to tak, jakby siorbał zupę.
A potem, dosłownie kilka minut temu, zdecydowanie podbił stawkę, bo postanowił połączyć się ze mną przez FaceTime, gdy jechałem taksówką na dworzec. Wiem, że nie powinienem był odbierać, ale wybór FaceTime’a wydał mi się tak dziwaczny, że zdołałem wmówić sobie, że Richards dzwoni, bo nareszcie nawiązał kontakt z Fizykiem, co oznaczałoby, że mogę w spokoju cieszyć się resztą miesiąca miodowego. Odebrałem więc i oto był: miał typową online’ową twarz, czerwoną i nabrzmiałą jak u boksera, a jego głowę, która i tak zawsze wydawała mi się całkiem kwadratowa, dopełniały teraz siwe włosy ścięte na jeża z płaskim czubkiem, wskutek czego wyglądała jeszcze bardziej kanciasto niż zwykle i tak idealnie wypełniała kadr, że wcale nie czułem, jakbym rozmawiał z Richards’em przez ekran, tylko raczej jakby on sam był ekranem; trzymałem w dłoni bezcielesny, cyfrowy byt z odległej przyszłości.
– Celowo się ze mną połączyłeś? – spytałem.
Głośnik zachrobotał od ciężkiego westchnienia.
– Nie jest to wszystko takie proste – rzucił, choć chyba do nikogo konkretnego.
– Zdobyłeś nowe informacje?
– Po prostu uznałem, że powinniśmy pogadać twarzą w twarz. – Oczy miał rozbiegane i lśniące.
– Tam u ciebie musi być teraz trzecia nad ranem. Pijesz?
– Niewykluczone, że jestem lekko podchmielony. Mam za sobą kilka kiepskich lat. A sytuacja może się teraz znacząco pogorszyć.
Biła z niego głęboka, niemal chłopięca samotność. Nie dało się jej zignorować. Jeśli rozmowa przez FaceTime miała sprawić, żebym też ją poczuł, plan powiódł się w stu procentach. Współczułem Richards’owi. Również dlatego, że znajdował się w stanie emocjonalnym, z którego dopiero co zdołałem wyjść. Choć nigdy nie traktował mnie zbyt przyjaźnie – nie mógł zdzierżyć, że biorę udział w projekcie, a ostatnio stał się namolnym upierdliwcem i od czasu do czasu próbował mnie straszyć, zniżając się nawet do wzmianek o mojej żonie w nadziei, że zarazi mnie stresem – i tak chciałem mu pomóc. Miałem szansę ulżyć komuś w cierpieniu. A przynajmniej tak przedstawił mi tę sytuację mój mózg, kiedy siedziałem w taksówce z Richards’em w dłoni. Jeszcze kilka tygodni wcześniej na pewno nie sformułowałbym takiej ciepłej, prostej myśli, ale teraz byłem o krok od podzielenia się nią z prawdziwym, cierpiącym Richards’em sięgającym do mnie z otchłani pierwotnego lęku, tyle że w tej właśnie chwili, w momencie gdy mogła zjednoczyć nas nieosiągalna jak dotąd szczerość, gdy już, już miałem się odezwać, jego twarz stężała, głos stał się suchy i nerwowy, Richards wbił w moje oczy cyfrowy wzrok i powiedział prosto do ekranu:
– Twoja sytuacja również znacząco się pogorszy. Pamiętaj.
Telefon parzył mnie w dłoń. Odwróciłem wzrok. Przez szybę taksówki widziałem, jak zza budynków wyłania się chłodny i nieustępliwy dworzec Roma Termini. Być może przez słowa Richards’a, a może tylko ze względu na surowy modernizm architektury, budynek skojarzył mi się z więzieniem, do którego umęczony Richards z całych sił próbował mnie wciągnąć. Poczułem to i zacząłem się bać. Tyle że teraz, gdy ogarnia mnie lęk, jestem w stanie cofnąć się o krok i obserwować go z bezpiecznej odległości. Doświadczam go ponadzmysłowo w relacji do siebie samego: postrzegam jako napiętą chmurę, która unosi się, przepływa przeze mnie, rozrasta postrzępionymi falami – jako ruch w moim wnętrzu, który nie stanowi jednak części mnie, lecz jedynie kolejne z wielu różnych zdarzeń, po czym przemija, tak jak przeminął i teraz, a ja, zanim pojąłem, co właściwie robię, spojrzałem z uśmiechem na telefon.
– No cóż, Richards – powiedziałem. – Jest jak jest.
Po czym rozłączyłem się, zapłaciłem taksówkarzowi i zniknąłem w tłumie, zatonąłem w zbiorowisku niezliczonych odrębnych zdarzeń poubieranych w szyte na miarę garnitury i letnie sukienki, ściskających walizki i smartfony, zerkających na zegarki, poklepujących się po kieszeniach w poszukiwaniu biletów czy papierosów, zdarzeń, z których każde koniecznie musiało znaleźć się gdzieś indziej niż tu, tworzących rozmazaną trójwymiarową plamę, z której wynurzyłem się dopiero przy miejscu 19D w wagonie ósmym superszybkiego pociągu Frecciarossa 9318, i to tu teraz siedzę, czekając, aż rozpocznie się moja całodzienna podróż na północ, do Bolonii, gdzie przesiądę się do kolejki podmiejskiej i przejadę jeszcze trzy przystanki, żeby wysiąść w Modenie, bo właśnie tam – co wiem od wczoraj – mogę odszukać jedynego człowieka na świecie zdolnego przeciąć ostatnią nić łączącą mnie jeszcze z przeszłością.
Jak dotąd nikt nie usiadł na fotelu obok mnie ani na dwóch znajdujących się naprzeciwko, co przed kuracją uznałbym za potwierdzenie głęboko zakorzenionego podejrzenia, że wszyscy mnie nienawidzą. Czemu mieliby mnie nienawidzić? Z wielu powodów. Do wyboru, do koloru. Byłem jednak pewien, że między innymi dlatego, iż sama moja obecność wzbudza w innych odrazę, że widząc mnie choćby przelotnie, czują się, jakby zerknęli na cieknący ropień. Myślałem, że tym właśnie jestem – zajadem w kąciku ust uśmiechniętej rzeczywistości. Nie sądziłem rzecz jasna, że naprawdę wyglądam jak ropień, ale w tym właśnie tkwiło sedno tej okrutnej zagrywki: otaczała mnie negatywna aura, której nie widziałem, ale którą zawsze potrafiłem wyczuć. Czasem zdawała się łagodna, w niesprecyzowany sposób ponura, ale bywały też dni takie jak ten – kiedy wciąż przerabiałem w myśli fakt, że zawiodłem, schrzaniłem wszystko i sam wpakowałem się w tarapaty – kiedy aura biła po oczach opętańczym blaskiem świetlnej pułapki na owady. Tyle że teraz wcale już się tak nie czuję: widzę w oknie niewyraźne odbicie swojej rudej brody i piegowatej twarzy i wiem, że wyglądam zupełnie zwyczajnie.
Na ekranach niewielkich, rozmieszczonych wzdłuż przejścia telewizorów widać rozciągniętą czerwoną nić – naszą trasę z Rzymu do Bolonii, obok której znajduje się prędkościomierz, na razie wskazujący zero, a nad nią zegar odliczający czas pozostały do odjazdu. Mrugają kolejne sekundy, a ja prostuję plecy, otwieram się na podmuch klimatyzacji i zaczynam robić normalne, spokojne wdechy. Najpierw jeden, potem drugi, skupiam na każdym z osobna całą uwagę, aż rytm zagnieździ mi się najpierw w żołądku, a potem w głowie tak głęboko, że będę mógł odsunąć się i obserwować go z bezpiecznej odległości.
Z głośników odzywa się nagrany wcześniej komunikat, ale rozumiem z niego tylko słowo „Frecciarossa”, nazwę, która była dla mnie jedynie pustym dźwiękiem aż do zeszłej nocy, kiedy właśnie przysypiałem na łóżku projektu Ulricha – połowa mojego umysłu wciąż przebywała na jawie, ale druga gubiła się już na wczesnym etapie snu bez snów – i usłyszałem, jak ktoś krzyczy: „Czerwona strzała!”, a fraza ta była tak pozbawiona kontekstu, że zabrzmiała jak przybyłe z międzygwiezdnej pustki zaklęcie, w każdym razie tak ją odebrałem w swoim ówczesnym stanie, gdy pozwalałem zmęczeniu wciągać mnie coraz głębiej w sen. Nie zdałem sobie bowiem sprawy, że słowa doszły z drugiego końca pokoju, gdzie Annie siedziała przy sekretarzyku z połowy stulecia, wciąż ubrana w strój, w którym była na kolacji, czyli czarne dżinsy i bluzkę z ożywiającą kreację zieloną chustą na szyi, i wypełniała kartki notatnika kolumnami poznanych danego dnia włoskich słówek oraz zapisem okoliczności, w jakich wpadły jej do głowy, tak jak robiła to wieczorami od tygodnia, czyli od początku wyjazdu, była bowiem zdeterminowana nauczyć się włoskiego, który zaczęła poznawać po tym, jak przydzielono ją do zespołu pracującego nad nowym programem do nauki języków opartym na sztucznej inteligencji.
– Moim zadaniem jest nie tylko nauczyć się języka – uściśliła, kiedy po raz pierwszy opisywała mi projekt. – Mam zwracać uwagę, w jaki sposób i w jakich okolicznościach go przyswajam.
Poznawanie słówek stało się teraz jej obsesją do tego stopnia, że czasem, gdy orientowała się, że rozumie coś nowego, zdarzało jej się krzyknąć z zachwytu – na przykład wczoraj podczas kolacji, kiedy w milczeniu przeglądaliśmy karty dań, a ona nagle rzuciła: „Dusiciele księży!”, tak głośno, że wyprostowałem się na krześle i rozejrzałem wokół.
– _Strozzapreti_ – kontynuowała już ciszej. – Słowo „_strozzare_” pamiętam z _Komisarza Montalbano_. Na pewno o to chodzi. – Sprawdziła coś w telefonie i się do mnie uśmiechnęła. – Wiedziałam. „_Strozzapreti_” to „dusiciele księży”. Świetna nazwa dla makaronu.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że mówi o jednym z dań.
– Czerwona strzała – usłyszałem ponownie, kiedy leżałem w łóżku.
Te słowa były tajemnicze i pełne mocy niczym jaskrawa flara na krawędzi ciemności, w której byłem zatopiony, zanim czepiająca się jeszcze jawy połowa mojego umysłu niespodziewanie nakazała mi się podnieść i zobaczyłem, że Annie mierzy mnie wzrokiem z drugiego końca pokoju.
– Czerwona strzała – powiedziała po raz trzeci. – Kiedy odjeżdża?
Zamrugałem, niepewny, czy rzeczywiście już nie śpię.
– _Frecciarossa_ – powiedziała powoli, rozciągając sylaby. – Pociąg. O której musisz być na dworcu? Liczę, że nastawiłeś alarm. Mam na jutro plany, które nie obejmują wspólnej pobudki.
„_Frecciarossa_”, „czerwona strzała” – właśnie wtedy, w stanie półprzytomności, oba te określenia przestały istnieć dla mnie w swych odrębnych językach, bo nagle, na wszystkie czasy, zlały się w jedno w ramach mojej własnej, prywatnej mowy. Towarzyszyło temu niezwykle namacalne uczucie, konkretne i gładkie, jakby doskonale oszlifowane i naoliwione kółka zębate tworzące mechanizm zegarka po raz pierwszy trafiły na swoje miejsca i zaczęły się obracać. Było mi bardzo przyjemnie. Znów osunąłem się w czułą ciemność.
A teraz, kiedy usłyszałem już komunikat, widzę, jak ten termin dryfuje w nieistniejącej przestrzeni mojej świadomości, najpierw „_Frecciarossa_”, potem „czerwona strzała”, aż wreszcie zostaje tylko „strzała”, jasna, pisana krojem szeryfowym, drgająca delikatnie niczym magnes, który przyciąga do siebie kolejne słowa, żeby stworzyć zdanie, zdanie, od którego Fizyk postanowił zacząć swoje wspomnienia – jedyne zdanie, które polecił mi w nich zawrzeć w formie niezmienionej – zdanie, które powtarza od lat, jego ulubione powiedzonko, hasło, które wplata w wykłady i wywiady, bramę, przez którą słuchacze z niezliczonych wypchanych po brzegi sal trafiają na ścieżkę jego rozumowania, a przez którą prowadzi teraz droga do poznania historii jego życia: „Czas nie jest linią prostą z dwoma równoważnymi kierunkami – jest strzałą o dwu różnych końcach”. Kiedy czytam to wyobrażone zdanie i powtarzam je w myśli, czuję, jak teraźniejszość drga, mięknie, po czym otwiera się niczym kwiat o bardzo długich płatkach, sięgających wstecz, żeby dotknąć momentów, przez które znalazłem się właśnie tu i teraz.
→
Zaczęło się od sukcesu. Sukcesu w dziedzinie opowieści. Dopiero teraz dociera do mnie, jakie to sensowne, że tylko wydobywając na światło dzienne jedną opowieść, zdołam zakończyć piekło rozpętane przez inną. Mój los przypieczętowały opowiadania, które napisałem, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. Od zawsze planowałem zostać malarzem. Już w dzieciństwie widać było, że ciągnie mnie do sztuki. Wcześnie nauczyłem się rysować, a potem malować. W szkole średniej zwalniano mnie z matematyki, żebym mógł ozdabiać ściany sal lekcyjnych muralami, co niezmiernie mnie cieszyło, bo uczniem byłem średnim, a na matematyce szło mi fatalnie. Po ukończeniu szkoły wyjechałem studiować malarstwo na północnym wschodzie kraju, gdzie zdobyłem tytuł magistra. Przeprowadziłem się do Nowego Jorku, bo tak wypada, wynająłem zbyt małą i zbyt drogą pracownię w Bushwick, bo tak się robi, i rozpocząłem nieudaną karierę.
Uwielbiam malować. Bardzo za tym teraz tęsknię. Za fizycznym zmęczeniem, za ohydnym kombinezonem roboczym, za plamami farby na dłoniach, za tym, że przyjaciele mogli wpadać do studia, pić piwo i patrzeć, jak maluję, co pozwalało mi za jednym zamachem pracować i prowadzić życie towarzyskie. Mimo to, odkąd w moim życiu pojawiły się opowiadania, nigdy nie poczułem, że mógłbym wrócić do malarstwa. Sam nie wiem, czemu tak jest. Teraz jednak – być może dlatego, że od czasu kuracji potrafię być ze sobą bardziej szczery – jestem już gotów przyznać, że jako malarz nigdy nie byłem zbyt dobry. Owszem, jako dziecko miałem talent, ale nietrudno uchodzić za zdolnego w miejscu takim jak Wirginia Zachodnia. Potem, na akademii, chyba nauczyłem się sprawiać wrażenie utalentowanego: mówiłem to, co należało, chwaliłem tych, co trzeba, współczesnych malarzy, przekrzywiałem głowę w prawo, gdy słuchałem krytyki swoich dzieł, oraz – co najważniejsze – wypracowałem styl „kwestionujący kanony estetyczne”. Tę frazę zdarzało mi się zresztą wypowiadać na głos i zapisywać. Słowem: dałem fantastyczny występ. Tak dobry, że zdołałem nabrać sam siebie. Tyle że zrobić coś takiego na uczelni artystycznej jest równie łatwo, jak w Wirginii Zachodniej. Po studiach sprzedałem kilka prac, większość temu samemu kolesiowi, koniec z końcem wiązałem zaś jako przewoźnik dzieł sztuki – wieszałem obrazy artystów, którzy odnieśli sukces w świecie sztuki, na ścianach nowojorczyków, którzy odnieśli sukces finansowy. Z czasem zrobiło się naprawdę kiepsko. Przez pięć lat sprzedałem tylko dwie własne prace. Można by powiedzieć, że nie zawdzięczam malarstwu niczego dobrego, ale to nie do końca prawda, bo gdyby nie ono, nigdy nie poznałbym Annie.
Stało się to sześć lat temu, późnym latem 2013 roku, kiedy Annie właśnie znalazła pierwszą pracę w branży technologicznej, a konkretnie w brooklyńskim start-upie zajmującym się sztuczną inteligencją, którego specjalnością były wirtualne awatary. Przyjaciel artysta polecił mnie firmie, mówiąc, że mógłbym przygotować dla niej kilka cyfrowych portretów. W rzeczywistości nie malowałem ani portretów, ani autoportretów – z tych ostatnich przez całe życie nie zdołałem dokończyć choćby jednego – ale oczywiście nie pisnąłem o tym ani słówka. Po prostu poszedłem na spotkanie, żeby wypić darmową kawę w sterylnej skandynawskiej kawiarni niedaleko mojej pracowni. Firma wysłała na spotkanie właśnie Annie.
Przyszedłem chwilę przed czasem, musiałem więc poczekać; usiadłem przy jednym z przysadzistych duńskich stolików, gdzie zająłem się bazgraniem w notesie i podjąłem próbę wcielenia się w wyobrażenie o artyście, którego według mnie na pewno chciałby zatrudnić ktoś z branży technologicznej: z całych sił sprawiałem wrażenie wydajnego, skupionego i umytego. Co więcej, choć mój zwyczajowy strój dzienny składający się z poplamionych farbą spodni roboczych Carhartt i dziurawego T-shirtu był całkowicie akceptowalny na północnych krańcach hrabstwa Kings, tym razem zdecydowałem się włożyć niezapaćkane ciuchy. Czemu się odpicowałem, skoro wiedziałem, że nie dostanę tej pracy? Bo od bardzo dawna nikt nie traktował mnie poważnie, moje oczekiwania były więc naprawdę niskie.
Ale dwadzieścia minut później nadal siedziałem sam. Tymczasem barista otwarcie piorunował mnie wzrokiem za to, że nic nie zamawiam, co stanowiłoby może łatwy do rozwiązania problem, gdybym nie zostawił portfela w pracowni, miałem bowiem absolutną pewność, że kawę dostanę za darmo. Chociaż niewiele by zmieniło, gdybym go ze sobą przyniósł; byłem spłukany.
Czułem przez skórę, że obrzydzenie, którym darzy mnie barista, rozlewa się na klientów kawiarni. Niedaleko mnie siedział młody gość w czapce i ogromnych słuchawkach, kołysząc się na krześle i jednocześnie pisząc coś na swoim macu. Drugi facet, agresywnie wychylony w przód, miał twarz wykrzywioną gniewem i również pisał na macu, ale walił w klawisze z energią godną perkusisty, przez co wydawało mi się, że może właśnie wrzeszczeć na kogoś na czacie, a jeśli nie na kogoś, to do kogoś na czyjś temat – niewykluczone, że na mój. Widziałem też młodą brunetkę w zbyt dużych okularach i z fryzurą na boba. Zakreślała na żółto fragmenty książki w miękkiej oprawie. Tak, nie było wątpliwości: wszyscy wiedzieli, jaka jest moja sytuacja, i pragnęli tylko, żebym wyszedł. Widać to było po tym, że zerkali na mnie, kiedy ja akurat nie zerkałem na nich, choć nie mogłem być tego pewien, bo nie potrafiłem się zmusić, żeby dłużej skupiać na nich wzrok, przerażony, że poślą mi spojrzenie pełne odrazy. Myślałem o tym wszystkim coraz intensywniej, aż całkiem zgubiłem się we własnym mózgu i najwyraźniej przestałem panować nad wzrokiem, bo kiedy oprzytomniałem, pojąłem, że wciąż patrzę na kobietę z książką, a ona na mnie, dostrzegła bowiem mój natarczywy wzrok i zapewne wzięła mnie za zboczeńca. A przecież wcale jej nie obczajałem! Przeciwnie, wcześniej specjalnie starałem się nie patrzeć w jej stronę, bo rzeczywiście wydała mi się atrakcyjna, zmartwiłem się więc, że będę wyglądał na szczerze zainteresowanego, czym niechcący przyprawię dziewczynę o gęsią skórkę. Chyba jednak mi nie wyszło, pomyślałem, uderzając się pięścią w udo i patrząc, jak chwyta torebkę, wstaje od stolika i rusza w moją stronę. Rozpaczliwie próbowałem znaleźć usprawiedliwienie dla mojego nieumyślnie natrętnego spojrzenia, więc zacząłem szybko ją szkicować w nadziei, że pokażę jej rysunek i przeproszę, mówiąc przy tym coś o „inspiracji”. Jeśli mój plan wydaje się męczący i przesadnie skomplikowany, to dlatego, że właśnie taki był – ta konstatacja towarzyszyła mi, gdy dziewczyna podeszła bliżej, niczym kara chłosty w ludzkiej postaci, ubrana cała na czarno, ale nie w stylu gotyckim czy typowo nowojorskim, lecz zgodnie ze specyficzną koncepcją estetycznego minimalizmu, którą potrafiłem już wtedy wyczuć, a która zawierała się w słowach: „Jestem wykończona”.
– Przyszedłeś na spotkanie z osobą o imieniu Annie?
Wstałem, uścisnąłem jej dłoń i potrząsnąłem nią odrobinę mocniej, niż zamierzałem.
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że ty to ty. Wypatrywałem kogoś bardziej komputerowego.
Cofnęła się i zmrużyła oczy.
– A jak konkretnie wygląda ktoś komputerowy?
Chciałem powiedzieć, że nie tak ładnie, ale się powstrzymałem.
– Wychodzi na to, że nie wiem. – Zagapiłem się na swoje buty, które chętnie wykorzystałbym, żeby sprzedać sobie kopa w łeb.
– No tak. Cóż, na spotkanie przeznaczyłam godzinę, więc nadal mamy sporo czasu, jeśli to dla ciebie okej. – Zaoferowała, że kupi nam coś do picia na koszt firmy, i oświadczyła, że zamierza wziąć cortado, więc poprosiłem to samo i opadłem z powrotem na krzesło.
Po chwili wróciła z kawą. Zanim usiadła, zapytała, czy podpisałem klauzulę poufności, a następnie zaczęła opisywać swoją firmę oraz jej cele z pewnością siebie, która mnie fascynowała, choć każde kolejne słowo napawało mnie również coraz większym lękiem.
– Twój kontrakt zakładałby wykonanie jakichś dwustu portretów – powiedziała w pewnym momencie. – Byłyby to portrety dwadzieściorga różnych modeli i modelek, z których wizerunków jesteśmy w stanie, jak sądzimy, skomponować niemal każdą twarz. Naszym celem nie jest tworzenie faksymiliów, bo wiemy, że dolina niesamowitości stanowi realny problem, i właśnie dlatego, w przeciwieństwie do konkurencji, stawiamy na mniej konkretny efekt, nadal realistyczny, ale w swej ogólności bardziej figuratywny, tworzony w stylu umożliwiającym uwypuklenie dynamicznych, analogowych cech dzieła, takich jak tekstura czy ślady pociągnięć pędzla. Jakby postimpresjonizm. Rozważamy też nagranie filmu, żeby uwiecznić proces malowania każdego portretu, o ile uznamy, że jest w tym wart uwagi potencjał kinetyczny, choć dopiero szukamy dla takiego materiału możliwych zastosowań. Optymalnie byłoby, gdybyś przygotował wszystko na Q4, choć wiem, że będzie crunch, bo Q2 zaraz się skończy. Ale w tej kwestii możemy być w miarę elastyczni.
Chciałem udawać, że zrozumiałem, co do mnie powiedziała i muszę to sobie porządnie przemyśleć, ale szybko wyznałem prawdę:
– Nie dam rady. Przepraszam, jeśli mój przyjaciel wprowadził was w błąd, ale dwieście portretów? Nie ma mowy. Musicie znaleźć kogoś innego. I jeszcze nagrywanie… Mnie nie można filmować.
Sączyła w milczeniu cortado, wznosząc między nami potężną zaporę ciszy, która jej zdawała się nie przeszkadzać, a mnie zmuszała do wiercenia się na krześle z poczuciem, że powinienem dalej się tłumaczyć.
– Boję się, że tak czasochłonne zlecenie uniemożliwi mi pracę nad bieżącymi projektami – dodałem, choć nie miałem zbyt wielu bieżących projektów, ot, kilka płócien na sztalugach, z którymi nie byłem w stanie nic zrobić, bo wciąż nie odkryłem ich znaczenia.
Brązowe włosy Annie połyskiwały jak liście kasztanowców, które rosły w ogródku mojego domu rodzinnego.
– Nie ma sprawy – powiedziała wreszcie i rozluźniła ramiona. – Doceniam twoją szczerość. Właściwie każdy, komu proponujemy współpracę, twierdzi, że jest w stanie zrobić wszystko. A już na pewno każdy mężczyzna. Dzięki, że zaoszczędziłeś mi problemów.
A potem uśmiechnęła się po raz pierwszy, krótko, ale szczerze, i poczułem, że wznosi się we mnie fala ciepła – coś, czego nie doświadczyłem jeszcze nigdy wcześniej; między płucami poczułem żar, jakby rozbłysnął tam płomyk zapalający gaz w piecu. Następnie sięgnęła po torebkę i się rozejrzała, jakby zamierzała już wyjść, ale ponieważ chciałem, żeby jeszcze ze mną została, zapytałem, jak to jest pracować w branży technologicznej. Czy jej biuro to wielka otwarta przestrzeń pełna długich stołów i bufetów i tak dalej? I gości w bluzach z kapturem na suwak?
– Kilku takich na pewno się znajdzie – przyznała, odkładając torebkę. – A plan biura rzeczywiście jest otwarty. Ale przestrzeń raczej nie robi wielkiego wrażenia. Zajmujemy stary, gówniany budynek, który prawie na pewno nie spełnia wymogów bezpieczeństwa. Zimą musimy odpalać grzejniki elektryczne. Przekąski mamy za darmo, ale to w większości paczki tanich słodyczy z Costco. I plastikowe słoje chrupek serowych. Nie jest to szczyt moich marzeń, ale cieszę się, że zdołałam się wedrzeć na rynek. Wiesz co? Wszyscy pytają o kolesi w bluzach, ale większe wrażenie robią goście w czarnych polo. Moi współpracownicy i ja nazywamy ich Steve’ami. Czasem dwóch Steve’ów rozmawia ze sobą i żaden nie rejestruje faktu, że mają na sobie identyczne mundurki.
– Zbrodnia przeciwko estetyce – powiedziałem.
– Owszem. – Znów się rozejrzała.
– Czyli programujesz i tak dalej?
– Potrafię, gdyby była taka konieczność. W start-upie każdy musi robić wszystko po trochu. Ale tak naprawdę jestem designerką. Projektuję doświadczenie, które kod ma wyrażać.
– Studiowałem sztukę i design. Ale trzymałem się raczej sztuki. Projektowanie wydawało mi się bardzo sztywniackie.
– Ciekawe. Nie zgadzam się. Może inaczej: chyba rozumiem, co masz na myśli, bo design rzeczywiście jest sformalizowany. Pozory sztywniactwa mogą wynikać z tego, że dobrze zaprojektowane obiekty są proste i eleganckie. Pozbawione zbędnych elementów. Żeby osiągnąć taki stan, kluczowe jest skupienie uwagi.
– A na czym ty się skupiasz?
– Na wszystkim, na czym zdołam. Spójrz. – Uniosła swoją pustą filiżankę. – To dobrze zaprojektowane naczynie. Niektórzy nie lubią pić kawy w przezroczystych filiżankach i mogę ich zrozumieć, ale w tym przypadku szkło pozwala docenić, że espresso rozcieńczono właściwą ilością mleka, co daje miły dla oka efekt. Jest przy tym ciężkie i grube jak ceramika i w przeciwieństwie do większości szklanych naczyń przesadnie się nie nagrzewa, więc nie ma ryzyka, że pijący sparzy sobie palce czy wargi. A to oznacza pozytywną interakcję. „Interakcja” to istotny aspekt pracy nad sztuczną inteligencją. Dużo o niej myślę. W jaki sposób ludzie wchodzą w relacje z różnymi obiektami? Jak sprawić, żeby interakcja przebiegała w sposób naturalny?
Rozmawialiśmy o wiele dłużej niż przez wyznaczoną godzinę, tak długo, że barista w końcu własnoręcznie zgarnął nasze filiżanki, a my byliśmy zbyt zagadani, żeby mu podziękować. Kiedy wreszcie skończyliśmy, spytałem Annie, czy chciałaby to powtórzyć, a ona odparła, że tak, pewnie.
Tydzień później spotkaliśmy się w austriackiej restauracji niedaleko jej mieszkania w Park Slope. Zamówiliśmy po sznyclu, ogromnym jak nasze głowy, wypiliśmy dwa półlitrowe kufle jasnego piwa, po czym zapanowała między nami ogólna radość i poczucie, że rozmowa doskonale się klei. Wyciągaliśmy kolejne karty z talii swoich osobistych doświadczeń. Annie spytała, jak jest w Wirginii Zachodniej, i przyznała, że właściwie nic o niej nie wie, bo jestem pierwszą osobą stamtąd, którą zdarzyło jej się poznać, a ja, być może przez przyswojone piwo, a być może z nerwów, zdecydowałem się na krótką tyradę o tym, że to piękna, choć zapomniana przestrzeń, nie-miejsce w amerykańskiej jaźni, zamieszkane przez ludzi, których albo się ignoruje, albo karykaturuje, podczas gdy tamtejszy krajobraz krok po kroku oszpecają kolejne wykwity przemysłu, co usiłuję przedstawiać na swoich obrazach. Przeprosiłem, że tak mnie poniosło, po czym spytałem Annie, skąd pochodzi, bo wyłapałem u niej cień akcentu.
– Północna przesuwka samogłoskowa – odparła. – Zdaję sobie sprawę, że tak mówię. Staram się z tym walczyć. Ale czasami, kiedy testujemy boty, mój akcent okazuje się przydatny.
Powiedziała, że pochodzi z miasteczka na obrzeżach Chicago, które nazwała „najprowincjonalniejszą prowincją spośród prowincji tego świata”.
– Może nie znam się na prowincji, ale jak na kogoś, kto z niej pochodzi, wydajesz się bardzo światowa.
– Czemu tak mówisz? To znaczy, dziękuję bardzo, ale…
– Sam nie wiem. Pracujesz przy programowaniu SI. Masz swój styl. Chyba chodzi mi o to, że nie jesteś nudna. Kiedy myślę o prowincji, w głowie mam nużące przedmieścia rodem z _E.T_.
– I mniej więcej tak tam jest. Być może to, co nazywasz nudą, to po prostu nijakość. Podejrzewam, że przedmieścia specjalnie projektowane są tak, żeby zajmowana przez nie przestrzeń wydawała się pozbawiona znaczenia. Co może być zaletą dla ludzi, którzy się tam przenoszą, takich jak mój tata, zmęczony latami spędzonymi w gównianej polonijnej dzielnicy w wielkim mieście. Przynajmniej tak twierdzi. Kiedy zamieszkaliśmy na przedmieściach, nie musieliśmy w ogóle zaprzątać sobie głowy tym, skąd pochodzimy, podczas gdy ty najwyraźniej dużo myślałeś o Wirginii Zachodniej. Ceną, jaką się za to płaci, jest oczywiście homogeniczność otoczenia, ale wystarczy wsiąść do pociągu, żeby znaleźć się w centrum miasta. No i nie wszyscy wokół są tacy sami. Zdarzają się fajni ludzie. Na przykład moja babcia była naprawdę super. Spędzałam z nią dużo czasu. Może wyczuwasz we mnie właśnie jej energię. Zrobiła karierę jako jubilerka. Mieszkała po sąsiedzku, a za domem miała pracownię. Wyjątkowe miejsce. Podłoga wyłożona dywanami, wszędzie stoły. Miała nawet niewielką odlewnię. Fantastyczna przestrzeń. Niebezpieczna dla dziecka, ale babcia miała to gdzieś. Zlecała mi różne zadania. Podsuwała książki. Sporo mnie nauczyła. Zabierała mnie ze sobą do miasta, kiedy jechała podrzucić nową biżuterię do galerii Saks. Później jadłyśmy lunch w bistro i chodziłyśmy do Instytutu Sztuki. To jej dzieło. – Wskazała na swoje kolczyki: błyszczące drobinki miedzi.
Przyznałem, że życie na przedmieściach wydaje się o wiele lepsze, niż sobie wyobrażałem.
– Na pewno jest lepsze niż życie w Wirginii Zachodniej.
Wiedziałem, że żartuje – a przy tym miała rację – ale nic nie odpowiedziałem.
– Przepraszam. Głupi tekst.
Odpuściłem.
– Czyli projektowaniem zainteresowałaś się dzięki babci?
– Chyba tak. Ale tak naprawdę weszłam w design zupełnie na ślepo. Dzięki babci zaczęłam dużo czytać, to na pewno. Dlatego skończyłam literaturę angielską. Po studiach przez jakiś czas byłam w wydawnictwie, ale nienawidziłam tej roboty, więc ją rzuciłam, a do pracy nad sztuczną inteligencją zaprowadziło mnie projektowanie osobowości, co w upiornym branżowym języku oznacza po prostu dobieranie cech charakteru botów. Następnie zajęłam się projektowaniem konwersacji, a potem doświadczeń. Projektowanie to projektowanie. Sądzę, że babcia nauczyła mnie jednego: żeby próbować różnych rzeczy. Próbować i patrzeć, czy zadziała. Ryzykować. A potem wprowadzać zmiany. – Dopiła resztę piwa, biorąc łyk głębszy, niż zamierzała, po czym stłumiła beknięcie. – Wyjdziemy na papierosa?
Paliliśmy na ławce ustawionej na frontowym dziedzińcu restauracji, z głowami opartymi o porośniętą bluszczem ścianę, podczas gdy z rozciągniętego nad nami nieba spływało indygo, wypierane stopniowo przez głęboką czerń. Do życia przebudził się zawieszony wyżej sznur lampek, które zalały nas słabym, miodowym blaskiem. Jakiś facet z zawieszonym na szyi aparatem Holga zatrzymał się na chodniku, żeby zrobić nam zdjęcie. Był w naszym wieku, ale nosił zieloną kamizelkę skauta wepchniętą do krótkich spodni, które były niegdyś dżinsami. Jego blade uda błyszczały w ciemności. Spojrzeliśmy prosto w ciemny obiektyw.
– Zbrodnia przeciwko estetyce – powiedziała Annie, kiedy się już oddalił.
– Owszem. A do tego sprawności miał naszyte w niewłaściwym miejscu. No i widziałem więcej niż jedno oznaczenie rangi, co nie ma najmniejszego sensu. Żadnej dbałości o detale.
I tym właśnie komentarzem zdradziłem, że sam byłem kiedyś skautem. Co więcej, jako skaut zdobyłem dwadzieścia jeden sprawności. Jestem z tego osiągnięcia dumny, choć rzadko o nim wspominam ze względu na protofaszystowskie skojarzenia, które ta organizacja zaczęła ostatnio wywoływać. Na szczęście Annie nie skomentowała tego w żaden szyderczy sposób. Może była na to zbyt uprzejma. Tak czy inaczej, zacząłem opowiadać jej o swoich doświadczeniach, o tym, ile czasu spędzałem w dzieciństwie poza domem, o swojej drużynie, a wreszcie o tym, jak podczas podróży z plecakami do parku stanowego w Wirginii Zachodniej trafiliśmy w sam środek sporu między obrońcami środowiska a władzami i – wedle niektórych źródeł – zostaliśmy wzięci na zakładników, choć ja pamiętam to raczej jako wypad pod namiot, gdzie z jednej strony obozu mieliśmy aktywistów, a z drugiej władze. Właśnie ta historia znów stanęła mi przed oczami później tego samego wieczoru. Byłem już sam w swoim studiu i właśnie próbowałem pracować nad dużym, dziwnym obrazem, na którym wiele kolorowych postaci zmierzało w stronę wybuchającego wulkanu, kiedy nagle odłożyłem pędzel i – dzięki mieszance skrajnego naiwniactwa oraz pewności siebie zapewnionej przez kreskę koksu, która została mi po wizycie przyjaciela artysty – wziąłem laptopa, żeby całą tę historię opisać.
Czemu poczułem, że muszę ją utrwalić? To pytanie zadawano mi potem w nieskończoność podczas różnych paneli, ale odpowiedź zawsze była ta sama: nie wiem. Nie potrafię opisać, jak to się stało. Kiedy w ramach studiów musiałem wybrać sobie dodatkowe zajęcia, zapisałem się między innymi na warsztaty z poezji dla początkujących, bo uznałem, że krótkie formy będą wymagały niedużego nakładu pracy. Zajęcia były w porządku. Tworzyłem głównie opisy krajobrazu doliny Monongaheli, skąd pochodziłem: wiersze, które zdawały się nie interesować absolutnie nikogo. Zapisałem się też na konwersatorium o nazwie _Furia i zawziętość. Sztuka, film i literatura niemieckojęzycznego świata po_ II_ wojnie światowej_, dzięki któremu pokochałem Thomasa Bernharda i W. G. Sebalda, ale potem więcej już do nich nie zaglądałem. Przez całe lata pisałem tylko maile i wnioski o granty, których nigdy mi nie przyznawano, a moje lektury ograniczały się do artykułów i literatury popularnej i choć przyznaję, że niektóre powieścidła naprawdę mnie wciągały, nigdy nie uważałem się za tak zwanego prawdziwego czytelnika – komuś takiemu, człowiekowi znacznie bardziej ode mnie zdyscyplinowanemu, spisywanie opowieści na laptopie z pewnością nie wydawałoby się niczym dziwnym. Dla mnie zaś było zdecydowanie nietypowe, choć jednocześnie w pewien niesprecyzowany sposób znajome: przypomniało mi czasy wczesnego dzieciństwa, kiedy godzinami rysowałem w notesach przeróżne stwory i mutanty – tworzyłem nieskończony korowód istot, który przelewał się z jednej kartki na drugą – a gdy rysowałem daną postać, myślałem o jej życiu, cechach, trudnościach, którym stawiała czoło, aż wreszcie, tuż przed ukończeniem pracy, w głowie rozbrzmiewał mi jej głos, a potem zaczynałem od nowa. Podobnie czułem się przez cały kolejny tydzień, siedząc w pracowni, stukając w klawisze i poprawiając opowiadanie, gdy tymczasem na mojej palecie powoli wysychał neonowy krajobraz.
A potem zrobiłem najgłupszą rzecz, jaką może zrobić młody mężczyzna po spotkaniu kobiety, którą uważa za miłość swojego życia: wysłałem Annie opowiadanie z prośbą, by je przeczytała. Tak zrobiła. Po czym – jako absolwentka literatury angielskiej i ktoś, kto przed przejściem do branży technologicznej przez krótki czas pracował w wydawnictwie – wysłała mi poważną, wnikliwą krytykę, na którą składały się takie sformułowania jak: „Tłumiona agresja jest w tej scenie bardzo wyczuwalna”, „Te zdania mają fantastyczny rytm” i „Ten fragment wyszedł niechlujnie, stać cię na więcej”, a do tego wcale nie nazwała mnie durniem i wciąż chciała się ze mną widywać. Po ukończeniu pierwszego opowiadania o drużynie od razu napisałem drugie, a potem jeszcze jedno, skupiając się na kolejnych skautach lub nawet opisując zdarzenia z ich perspektywy, a w miarę jak nowy folder o nazwie „DT” („Dziwne Tekściki”) wypełniało coraz więcej plików .doc, spędzałem coraz więcej czasu z Annie, aż wreszcie, po półtora roku, wprowadziłem się do jej mieszkania w Slope i właśnie tam pewnego marcowego popołudnia, a konkretnie w dniu moich dwudziestych dziewiątych urodzin, gdy właśnie zamierzałem wyjść i popełnić samobójstwo, nagle zadzwonił mój telefon.
Za dnia nie dzwonił do mnie nikt z wyjątkiem botów i przedstawicieli ugrupowań politycznych. Choć zdawałem sobie z tego sprawę, gdy usłyszałem dochodzący z mieszkania sygnał, znieruchomiałem. Zdążyłem już zatrzasnąć drzwi – jak sądziłem, po raz ostatni. Miałem już na nogach buty, ale wciąż nie zawiązałem sznurowadeł. Próbowałem koncentrować się na planie opuszczenia tego łez padołu, bo nareszcie dotarłem do punktu, do którego zmierzałem od bardzo dawna, i byłem gotów podjąć odpowiednie działania. A jednak z nieznanych przyczyn, być może właśnie dlatego, że za chwilę zamierzałem się zabić i pragnąłem usłyszeć jeszcze jeden, ostatni głos przed wyruszeniem w wielką próżnię, szybko otworzyłem drzwi i wtoczyłem się do środka.
Dzwonił ktoś spoza mojej listy kontaktów, numer kierunkowy wskazywał na San Francisco Bay Area, rejon, którego nigdy nie odwiedziłem i gdzie nie miałem przyjaciół. Jakaś firma znowu przekierowuje sygnał, żeby nie dało się namierzyć jego źródła, pomyślałem, ale potem znów spojrzałem na telefon i dotarło do mnie, że w miasteczku, skąd do mnie dzwoniono, znajduje się uniwersytet oferujący stypendium pisarskie, o które zawnioskowałem przy wsparciu Annie. Przez „wsparcie” rozumiem, że dopiero ona uświadomiła mi jego istnienie i zasugerowała, że powinienem spróbować, po czym nie podejmowała tematu aż do chwili, gdy pewnego wieczoru gotowaliśmy razem kolację i spytała mnie na pełnym luzie, czy wysłałem już wniosek, a kiedy odparłem, że nie – choć dłuższą chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, o czym konkretnie mówi – odwróciła się w moją stronę z nożem kuchennym w dłoni.
– Po jaką cholerę poświęciłam tyle czasu na czytanie opowiadań, z którymi nie zamierzasz nic zrobić? – spytała. – Mam rozumieć, że go zmarnowałam?
Ostrze podskakiwało i połyskiwało z każdym jej słowem, wycelowane w moją pierś niczym gotowa do ataku kobra. Pojąłem aluzję. A teraz, dziewięć miesięcy później, zadzwonił mój telefon.
Kiedy odebrałem, powitał mnie głos z kanciastym akcentem z północnego wybrzeża Massachusetts – głos, który miał w przyszłości tyle dla mnie znaczyć – należący do L.D., powszechnie uznanej pisarki zawiadującej stypendium oferowanym przez uniwersytet z Bay Area. Dzwoniła właśnie, żeby zaoferować mi to stypendium z dwuletnim ubezpieczeniem zdrowotnym w pakiecie.
Tak oto zaczęły się lata, które określam mianem „fuksiarskich”. Nigdy nie byłem człowiekiem, który wygrywa konkursy. Przeciwnie: wszystkie przegrywałem. Zawsze. Przez niemal dwadzieścia lat głos w mojej głowie, ten sam, który niemal skłonił mnie, żebym wyszedł z kawiarni, zanim poznałem Annie, powtarzał mi dzień w dzień, bez chwili przerwy: „Jesteś przegrywem, głupcem, chorobą, źródłem nieustannego bólu dla wszystkich, których w życiu spotykasz”. A ja mu wierzyłem – i stąd wynikał plan, żeby usunąć się z równania. Koncepcja wygranej zwyczajnie nie mieściła się w zasobie przeznaczonych dla mnie doświadczeń, szczególnie gdy chodziło o stypendium w dziedzinie, w której nie miałem właściwie żadnego doświadczenia, czy to w teorii, czy w praktyce.
Tego wieczoru, kiedy Annie wróciła z pracy i wspięła się po schodach na nasze trzecie piętro, nie zastała w mieszkaniu szarej koperty z listem przeznaczonym dla niej oraz drugim, dla policji, z informacją, gdzie znajduje się moje ciało, tylko mnie samego: siedziałem w salonie, przy oknie, z którego widać było wilgotny szarawy ogródek, położony za naszym budynkiem z czerwonobrunatnego piaskowca, i sączyłem japońskie piwo z dziwnie uradowanym wyrazem twarzy. Kiedy powiedziałem jej o stypendium, najpierw kazała mi się zamknąć, a potem wrzasnęła i podskoczyła, aż jej przycięte na boba włosy rozłożyły się niczym kapelusz wielkiego grzyba – na ten widok zawsze miękną mi kolana – a potem z oczu zaczęły jej płynąć łzy. Wycierała je, na zmianę zdejmując i wkładając okulary o przerośniętych ramkach, ja zaś, patrząc na to, ile radości daje jej mój sukces, poczułem, że życie nie mogło mi sprawić wspanialszego prezentu, bo przez tę jedną chwilę byłem niemal absolutnie pewien, że jestem w relacji z kimś, kto naprawdę mnie kocha.
– To doskonały układ – powiedziała, kiedy wreszcie przetrawiła wiadomość i usiadła.
Przez moment, kiedy wbiła wzrok w pustkę i delikatnie potrząsnęła głową, poczułem, że wyobraża sobie, jak jej kariera może przyspieszyć dzięki przeprowadzce. Od zawsze rozważała zamieszkanie w okolicach San Francisco, a ewentualność ta stała się bardziej realna, odkąd praca w start-upie zaczęła ją nudzić.
– Tyle się tam teraz dzieje – powtarzała, przerzucając oferty pracy. – Jest ogromny potencjał rozwoju.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I