Czerwona wilczyca - ebook
Czerwona wilczyca - ebook
Pewnej ciemnej zimowej nocy w wypadku samochodowym w Lulea, na północy Szwecji, ginie dziennikarz miejscowej gazety. Jego śmierć budzi zainteresowanie Anniki Bengtzon, która ostatnio współpracowała z dziennikarzem w związku ze sprawą pewnego ataku na bazę lotniczą w latach 60. ubiegłego wieku.
Szybko okazuje się, że wypadek był upozorowany, a dziennikarz został zamordowany. Annika zostaje wciągnięta w sieć intryg. Podejrzewa, że zabójstwo ma coś wspólnego ze sprawą, którą razem się zajmowali, ale nikt nie chce jej wierzyć. Kiedy jej szef wręcz zakazuje jej zajmowania się sprawą, Annika postanawia działać na własną rękę. Ślady prowadzą do działającej wówczas grupy maoistycznej.
Sprawa nabiera przyspieszenia, gdy odkrywa, że jedna z ówczesnych członkiń grupy, tytułowa Czerwona Wilczyca, jest ministrem w obecnym rządzie. Annika walczy teraz nie tylko z terrorystami sprzed lat, ale i z obecnym politycznym establishmentem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-333-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZAWSZE Z TRUDEM ZNOSIŁ widok krwi. Miało to coś wspólnego z jej konsystencją. Była gęsta, pulsowała. Zdawał sobie sprawę, że to nieracjonalne, zwłaszcza w jego sytuacji. Ostatnio krew zaczęła pojawiać się w jego snach, zaskakiwała go obrazami, które wymykały się spod kontroli.
Spojrzał na swoje ręce i stwierdził, że ma na nich ciemnoczerwoną ludzką krew. Kapała mu na spodnie, jeszcze ciepła i lepka. Czuł jej zapach. Cofnął się i w panice próbował ją z siebie strząsnąć.
− Jesteśmy na miejscu.
Głos dotarł do niego przez cienką błonkę snu, krew nagle znikła. Nadal jednak było mu niedobrze. Przez otwarte drzwi autobusu wtargnęło do środka zimne powietrze. Kierowca uniósł ramiona w daremnym geście obrony przed chłodem.
− A może chce mi pan towarzyszyć do garażu?
Pozostali pasażerowie opuścili już jadący z lotniska autobus. Wstał z trudem, zgięty wpół z bólu. Sięgnął po leżący obok worek marynarski i wymamrotał:
– _Merci beaucoup._
Dotknął stopami ziemi, poczuł uderzenie, jęknął. Oparł się na moment o oszronioną karoserię pojazdu, przeciągnął ręką po czole.
W stronę przystanku zmierzała kobieta. Na głowie miała robioną na drutach wełnianą czapkę. Mijając go, zatrzymała się, stanęła tuż obok jego marynarskiego worka. Spojrzała na niego, autentycznie zaniepokojona. Pochyliła się nad nim, jej plecy wygięły się w łuk.
− Coś się stało? Potrzebuje pan pomocy?
Zareagował gwałtownie, machnął jej ręką przed nosem.
− _Laissez moi!_ – powiedział zdecydowanie za głośno. Dyszał z wysiłku.
Kobieta nie poruszyła się. Zamrugała oczami, usta wciąż miała na wpół otwarte.
− _Êtes-vous sourde? J’ai déjà dit laissez-moi!_
Kobieta posłała mu pełne urazy spojrzenie, jej twarz się skurczyła. Patrzył na jej przysadzistą, szeroką sylwetkę, kiedy z wyładowanymi plastikowymi torbami ruszyła ciężkim krokiem w stronę przystanku trójki.
Ciekawe, czy tak właśnie brzmię, przeszło mu przez myśl. Kiedy mówię po szwedzku.
Nagle uświadomił sobie, że formułuje myśli w ojczystym języku.
_Indépendance_, pomyślał, zmuszając mózg do powrotu do francuskiego. _Je suis mon propre maître_…
Kobieta burknęła coś gniewnie i wsiadła do autobusu.
Kolejne autobusy ruszały w drogę, opróżniając Storgatan z ludzi, a on stał w oparach spalin i wsłuchiwał się w chłodną ciszę, chłonął pozbawione cieni światło.
Nigdzie na ziemi kosmos nie wydawał mu się tak bliski jak tutaj, za kręgiem polarnym. Gdy dorastał, uważał tę pustkę za coś oczywistego. Nie pojmował, co jest takiego niesamowitego w tym, że się mieszka na dachu świata. Teraz już wiedział. Widział samotność i niekończące się przestrzenie tak wyraźnie, jakby były wyryte w tych ulicach, w blaszanych domach i zamarzniętych świerkach. Tak dobrze mu znane, a jednocześnie tak obce.
Trudno tu żyć, pomyślał, znów po szwedzku. Zamarznięte miasto, żyjące z państwa i ze stali.
I zaraz potem: Tak jak ja.
Ostrożnie przerzucił pasek worka przez ramię i pierś i ruszył w stronę Hotelu Miejskiego. Fasada budynku z przełomu wieków wyglądała dokładnie tak, jak ją pamiętał. Czy coś się zmieniło w środku, nie był w stanie ocenić. Kiedy ostatnio był w Luleå, nie miał okazji odwiedzić tej ostoi mieszczaństwa.
Recepcjonista przywitał starszego pana z roztargnioną grzecznością. Dał mu pokój na drugim piętrze, poinformował, o której podają śniadanie, wręczył plastikową kartę z paskiem magnetycznym otwierającym drzwi i natychmiast o nim zapomniał.
W morzu ludzi człowiek staje się niemal niewidoczny, pomyślał. Podziękował łamaną angielszczyzną i skierował się w stronę wind.
Pokój miał jakiś oryginalny, nieco wstydliwy urok. Lokalizacja i cena miały świadczyć o luksusie i tradycji, ale lodowato zimne kafle i kopie stylowych mebli stanowiły jedynie dekorację, zza której widać było brudne okna i wyblakłe tapety.
Usiadł na chwilę na łóżku, wpatrzony w zapadający zmrok. Czy może to już świt?
Widok na morze, którym hotel chwalił się na stronie internetowej, okazał się widokiem na szarą wodę, drewnianą budę w porcie, neon i duży dach z czarnej papy.
Zaczął go morzyć sen; otrząsnął się, żeby odzyskać jasność umysłu. I znów sobie uświadomił, że z jego wnętrza sączy się odór. Wstał i otworzył worek. Podszedł do biurka i zaczął na nim ustawiać lekarstwa, zaczął od tabletek przeciwbólowych. Potem położył się na łóżku i mdłości zaczęły powoli ustępować.
Więc nareszcie jest na miejscu.
_La mort est ici._
Śmierć jest tutaj.ŚRODA, 11 LISTOPADA
ANDERS SCHYMAN włożył marynarkę i wypił ostatni łyk kawy. Ciemność zmieniła szyby w lustra. Poprawił kołnierz widoczny na tle zarysu rosyjskiej ambasady. Potem stał jeszcze chwilę, wpatrując się w dziury w miejscu, gdzie powinny być jego oczy.
Nareszcie, pomyślał. Przestał być jedynie przydatnym kretynem, mógł zacząć działać. Na rozpoczynającym się za kwadrans zebraniu zarządu zostanie w końcu zaakceptowany, zyska szacunek.
Więc dlaczego nie był w euforii? Nie był zadowolony? Co się stało z nerwowym szczęściem, które odczuwał, gdy przed chwilą patrzył na leżące przed nim słupki i tabelki?
Przyglądał się swoim oczom, ale nie znalazł w nich odpowiedzi.
− Anders – zatrzeszczał głos w telefonie. – Herman Wennergren jest w drodze na górę – poinformowała go sekretarka, wyraźnie podniecona.
Czekając na prezesa zarządu, poczuł, że dzień zaczyna nabierać tempa.
− Jestem pod wrażeniem – oświadczył Wennergren z tym swoim charakterystycznym chrząknięciem, chwytając jego dłoń w obie ręce. − Czyżbyś znalazł czarodziejską różdżkę?
Przez te wszystkie lata prezes zarządu rzadko komentował pracę redakcji. Gdy wyniki okazały się o czternaście procent lepsze, niż zakładano, nakład wzrastał, a dystans do „Konkurrenten” malał, zaczynał się rozglądać za czarodziejską różdżką.
Anders się roześmiał i wskazał mu miejsce na kanapie dla gości. Usiedli naprzeciwko siebie.
− Wprowadziliśmy zmiany strukturalne, które najwyraźniej zdały egzamin – stwierdził Schyman, uważając, żeby nie wymienić nazwiska Torstenssona, swojego poprzednika i dobrego znajomego Wennergrena.
− Kawa? Może lekki lunch?
Prezes uniósł dłoń w odmownym geście.
− Zebranie będzie krótkie. Muszę niedługo wyjść, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – powiedział, zerkając na zegarek. – Ale jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Sprawa jest dość pilna.
Schyman usiadł wygodniej, podparł kręgosłup poduszką i przybrał obojętny wyraz twarzy.
− Działałeś kiedyś w TU? – spytał Wennergren, przyglądając się swoim paznokciom.
Schyman drgnął. Nie miał wiele wspólnego z TU, szwedzkim Stowarzyszeniem Wydawców Prasy.
− Byłem zastępcą członka zarządu, to wszystko.
− Ale wiesz, na czym to polega? Rozmowy na korytarzach. Zakulisowe gry.
Wennergren potarł paznokciem o lewą nogawkę spodni; przyglądał mu się spod krzaczastych brwi.
− Nie mam właściwie żadnych takich doświadczeń – powiedział Schyman, czując, że stąpa po kruchym lodzie. – Mam wrażenie, że to dość skomplikowane sprawy. Oczekuje się, że właściciele koncernów prasowych, którzy na co dzień ostro ze sobą konkurują, nagle usiądą obok siebie i wspólnie zaczną rozwiązywać problemy. To nie takie proste.
Herman Wennergren pokiwał powoli głową i zaczął czyścić paznokcie.
− To prawda. Koncerny prasowe, wydawnictwa Bonniers i Schibsted, prasa lokalna, między innymi göteborski „Hjörnes”, „Nerikes Allehanda” i filia w Jönköpingu, no i oczywiście my. Dużo różnych interesów do pogodzenia.
− Czasem jednak coś się udaje, jak w przypadku podatku od reklam – wtrącił Schyman.
− To prawda – zgodził się Wennergren. – W Domu Prasy działa grupa, która trzyma rękę na pulsie, ale decyzje podejmuje przewodniczący zarządu.
Schyman siedział bez ruchu i czuł, że jeżą mu się włosy na karku.
− Jak zapewne wiesz, jestem przewodniczącym komisji wyborczej Stowarzyszenia – ciągnął dalej Wennergren. – W połowie grudnia mamy przedstawić kandydatów do nowego zarządu. Pomyślałem, że na stanowisko przewodniczącego zaproponuję ciebie. Co ty na to?
W głowie Schymana huczało jak w ulu; myśli odbijały mu się od czaszki, wpadały na siebie.
− Zwykle to stanowisko przypada któremuś z dyrektorów.
− Nie zawsze. Zdarza się, że przewodniczącym zostaje redaktor naczelny. Tylko nie zrozum mnie źle. Nie chcę, żebyś zapomniał o redakcji i poświęcił się wyłącznie Stowarzyszeniu, jak to się niestety zdarza. Uważam po prostu, że świetnie się na to stanowisko nadajesz.
W kłębowisku myśli rozległ się ostrzegawczy dzwonek.
− Dlaczego? – spytał Schyman. – Bo łatwo mną manipulować? O to chodzi?
Herman Wennergren westchnął głośno. Pochylił się do przodu, położył dłonie na kolanach, jakby zamierzał wstać.
− Schyman, naprawdę myślisz, że gdybym chciał umieścić tam swojego człowieka, to przyszedłbym do ciebie? – Wstał z trudem, wyraźnie poirytowany. − Nie rozumiesz, że jest dokładnie odwrotnie? Jeśli mi się uda przeforsować twoją kandydaturę, co przecież wcale nie jest pewne, to po to, żeby w kierownictwie Stowarzyszenia był ktoś, kto oprze się wszelkim naciskom. Właśnie tak cię widzę, Schyman – powiedział, kierując się do drzwi. − Nie opóźniajmy zebrania – dodał, odwracając się do Schymana plecami.
Annika minęła zjazd na autostradę w stronę lotniska i jechała dalej, w stronę Kallaxby. Krajobraz był całkowicie pozbawiony barw. Sosny jak ciemne duchy, czarno-biała ziemia, ołowianoszare niebo. Białe welony śnieżnej zadymki tańczyły nad ciemnoszarym asfaltem. Termometr w wynajętym samochodzie wskazywał jedenaście stopni w środku i cztery poniżej zera na zewnątrz.
Minęła kawałek pola i trzy miliony karłowatych sosen i w końcu dotarła do drogi skręcającej w stronę lądowiska w Norrbotten.
Pas prowadzący do bazy lotniczej wydawał się nieskończenie długi. Ziemia po obu stronach była goła, bez roślinności, poza pokrzywionymi przysadzistymi sosnami. Lekki skręt w prawo i nagle wyrosło przed nią ogrodzenie, a chwilę potem brama, budka wartownika, domy i parking po drugiej stronie ogrodzenia. Annika poczuła się nagle, jakby podglądała, jakby była szpiegiem, który dostał do wykonania wstydliwe zadanie. Tuż za bramą stały dwa myśliwce, jeden wyglądał na drakena.
Za ogrodzeniem droga wiła się dalej. Annika pochyliła się, żeby lepiej widzieć. Minęła parking dla żołnierzy służby zasadniczej i dojechała do ogromnej strzelnicy. Kilkunastu mężczyzn w mundurach polowych biegało po placu, każdy z pistoletem automatycznym w ręku i karabinem przewieszonym przez ramię. Drogowskaz pokazywał, że droga ciągnie się aż do cypla Lulnäs, ale stojący jakieś sto metrów dalej znak zakazu zmusił ją do zawrócenia. Ubranych na zielono żołnierzy nie było już widać.
Zatrzymała się przy budce wartownika; zawahała się, w końcu jednak wyłączyła silnik i wysiadła. Idąc wzdłuż ściany blaszanego baraku z lustrzanymi szybami w oknach, nie widziała nikogo, nie zauważyła żadnego dzwonka, niczego, była sama. Nagle, gdzieś po lewej, usłyszała głos z głośnika.
− Jakiś problem?
Przerażona spojrzała w stronę, skąd dochodził głos, ale widziała jedynie blachę i chrom.
− Szukam… Petterssona – powiedziała do swojego odbicia w szybie. − Oficera prasowego.
− Kapitana Petterssona, chwileczkę – odpowiedział głos, należący zapewne do młodego żołnierza.
Odwróciła się plecami do błyszczącego budynku i spróbowała coś dostrzec przez sztachety parkanu. Między drzewami spostrzegła szarozielone hangary i rząd wojskowych pojazdów. Z zewnątrz trudno jej było ocenić wielkość bazy.
− Proszę przejść przez bramę, a potem pierwsze drzwi na prawo – rozległ się znów głos z zaświatów.
Annika zrobiła, co jej kazano. Dobry obywatel i szpieg.
Oficer, który ją przyjął, wyglądał na prototyp zadowolonego z siebie żołnierza: proste plecy, szpakowaty, wysportowany.
− Jestem Annika Bengtzon – przedstawiła się. − W zeszłym tygodniu rozmawialiśmy przez telefon. O rocznicy zamachu…
Mężczyzna przytrzymał jej dłoń w swojej o sekundę za długo. Dała się uwieść jego jasnemu spojrzeniu i miłemu uśmiechowi.
− Tak jak mówiłem przez telefon, mamy tylko to, co już zostało opublikowane. Możemy pani przekazać naszą analizę sytuacji i wnioski, do których wówczas doszliśmy. Chętnie pokazalibyśmy pani nasze muzeum, ale niestety Gustaf, któremu podlega, jest dzisiaj chory. Zapraszam jutro, na pewno już będzie na nogach.
− Mogłabym obejrzeć miejsce, gdzie doszło do zamachu?
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
− Sądziłem, że ten szczegół wyjaśniliśmy sobie przez telefon. Informacje o miejscu, w którym doszło do zamachu, nie zostały podane do wiadomości publicznej.
− Czytał pan artykuł Benny’ego Eklanda w piątkowym numerze „Norrlands-Tidningen”?
Mężczyzna wskazał na krzesło przy stoliku i zaproponował, żeby usiadła. Annika zdjęła kurtkę i wyłowiła z torby notes.
− Mam tu kopię artykułu, więc jeśli pan ma ochotę…
− Wiem, o jaki artykuł chodzi – powiedział, spoglądając na żołnierza, który właśnie wszedł do pokoju. – Może pani podpisać się na liście?
Annika potwierdziła swoją obecność w bazie nieczytelnym gryzmołem i podziękowała za kawę.
− Jest w tym coś z prawdy? – spytała, wracając do artykułu.
Oficer prasowy nalał sobie hojnie do kubka z Bruce’em Springsteenem.
− Niewiele – odpowiedział.
Annika poczuła, że gaśnie ostatnia iskierka nadziei.
− Dla mnie było tam kilka nowych informacji. Możemy to razem przejrzeć? Zdanie po zdaniu. Chciałabym wiedzieć, co jest zgodne z prawdą, a co nie.
Wyciągnęła z czeluści torby kopię artykułu, papier zaszeleścił.
Kapitan Pettersson podmuchał i ostrożnie wypił łyk kawy.
− Pod koniec lat sześćdziesiątych zaczęto sukcesywnie wymieniać lanseny na myśliwce typu Draken. To się zgadza. Wersja zwiadowcza samolotu pojawiła się w 1967 roku, a myśliwce latem 1969 roku.
Annika znała artykuł na pamięć.
− Czy to prawda, że dochodziło do prób sabotażu przez wkładanie zapałek w różne otwory i rury?
− W tamtych czasach kręciło się tu wielu lewaków – przyznał oficer prasowy. − Ogrodzenie nie stanowiło poważnej przeszkody. Chłopcy z zapałkami byli zapewne przekonani, że umieszczając coś w rurce Pitota, uszkodzą maszynę, ale nie ma żadnych dowodów, że to właśnie te grupy miały cokolwiek wspólnego z zamachem z 1969 roku.
Annika notowała.
− A resztki paliwa? Czy informacja o metalowych wiadrach, do których je zlewano, jest prawdziwa?
− Owszem – potwierdził. − Ale to paliwo niskooktanowe, nie można go podpalić zapałką. Trzeba by je porządnie rozgrzać, żeby zaczęło płonąć. Tak więc i ta informacja nie jest do końca prawdziwa. W każdym razie w listopadzie w Luleå byłoby to niemożliwe – powiedział, uśmiechając się beztrosko.
− A czy tamtego wieczoru odbywały się jakieś ćwiczenia? Czy maszyny stały na zewnątrz?
− To była noc z wtorku na środę. Zawsze latamy we wtorki, wszystkie eskadry w kraju, od dziesięcioleci. Trzy zmiany, lądowanie o dwudziestej drugiej. Potem zwykle maszyny stoją jeszcze godzinę na płycie, zanim je wprowadzimy do hangarów. Do zamachu doszło o pierwszej trzydzieści pięć. O tej porze wszystkie maszyny zawsze są już w hangarach.
Annika przełknęła ślinę i pozwoliła kopii artykułu opaść na kolana.
− Miałam nadzieję, że rzuci pan nieco więcej światła na tę historię – powiedziała, uśmiechając się do niego.
Odpowiedział jej uśmiechem intensywnie niebieskich oczu. Annika pochyliła się do przodu.
− Minęło trzydzieści lat. Może mi pan chociaż powiedzieć, co spowodowało wybuch?
Zaległa cisza. Annika nie próbowała jej przerwać. Teraz jego ruch. Niestety kapitan Pettersson zdawał się w ogóle nie przejmować tym, że pokonała tysiąc kilometrów. Musiała się poddać.
− Dlaczego doszliście do wniosku, że za zamachem stali Rosjanie? – zadała ostatnie pytanie.
− Zastosowaliśmy metodę wykluczania – odpowiedział.
Odchylił się do tyłu i zaczął stukać długopisem w kubek.
− Nie byli to lewacy. Miejscowe grupy można od razu skreślić. Säpo wie, że wtedy nie działali tu żadni inni aktywiści, ani z lewej, ani z prawej strony.
− Skąd ta pewność?
Oficer po raz pierwszy spoważniał, przestał stukać.
− Po zamachu miejscowe grupy zostały poddane wnikliwej obserwacji. Dochodziły do nas różne plotki. Wiemy na pewno, kto ganiał z zapałkami, ale o zamachu nikt nic nie wspominał. Gdyby rzeczywiście za tym stali, wiedzielibyśmy o tym.
− Przesłuchania prowadziła policja czy wy?
Mężczyzna znów się roześmiał.
− Powiedzmy, że sobie pomagaliśmy.
Annika analizowała różne argumenty, wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w notatki.
− To, czy ludzie milczą, czy nie, zależy chyba od stopnia ich fundamentalizmu. Skąd pewność, że nie było żadnego twardego jądra terrorystycznego, którego nie dostrzegliście, bo oni nie chcieli, żebyście je dostrzegli?
Mężczyzna milczał o sekundę za długo, potem znów się roześmiał.
− Co? Tutaj, w Luleå? Baader-Meinhof na Mlecznym Cyplu? To byli Rosjanie. Na pewno.
− Dlaczego zadowolili się jedną maszyną? – spytała Annika, zbierając swoje rzeczy. − Dlaczego nie wysadzili całej bazy?
Kapitan Pettersson pokręcił głową, westchnął ciężko.
− Pewnie chcieli tylko pokazać, że są w stanie to zrobić. Chcieli zburzyć nasze poczucie bezpieczeństwa. Na pewno chętnie zajrzelibyśmy do ich mózgów i poznali tok ich rozumowania. Może wtedy dowiedzielibyśmy się też, dlaczego wysyłali polskich sprzedawców obrazów do naszych oficerów. Albo dlaczego ich okręt podwodny osiadł na skałach w pobliżu Karlskrony. To też chcielibyśmy wiedzieć. A teraz proszę wybaczyć, ale za dziesięć minut mam apel.
Annika wzięła torbę, zasunęła zamek błyskawiczny, wstała i włożyła kurtkę.
− Dziękuję – powiedziała. – Proszę pozdrowić Gustafa i przekazać mu, że nie wiem, czy zdążę jutro wpaść do muzeum. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, a po lunchu wracam do domu.
− Proszę się nie spieszyć. To bardzo ciekawa ekspozycja.
Annika spuściła wzrok i wymamrotała coś, co sama nie bardzo rozumiała.
Guzik się dowiedziałam, pomyślała, jadąc z powrotem do miasta. Nie mogę wrócić do redakcji i oświadczyć, że wyprawa okazała się niewypałem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki