Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwona wilczyca - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
13 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Czerwona wilczyca - ebook

Pewnej ciemnej zimowej nocy w wypadku samochodowym w Lulea, na północy Szwecji, ginie dziennikarz miejscowej gazety. Jego śmierć budzi zainteresowanie Anniki Bengtzon, która ostatnio współpracowała z dziennikarzem w związku ze sprawą pewnego ataku na bazę lotniczą w latach 60. ubiegłego wieku.

Szybko okazuje się, że wypadek był upozorowany, a dziennikarz został zamordowany. Annika zostaje wciągnięta w sieć intryg. Podejrzewa, że zabójstwo ma coś wspólnego ze sprawą, którą razem się zajmowali, ale nikt nie chce jej wierzyć. Kiedy jej szef wręcz zakazuje jej zajmowania się sprawą, Annika postanawia działać na własną rękę. Ślady prowadzą do działającej wówczas grupy maoistycznej.

Sprawa nabiera przyspieszenia, gdy odkrywa, że jedna z ówczesnych członkiń grupy, tytułowa Czerwona Wilczyca, jest ministrem w obecnym rządzie. Annika walczy teraz nie tylko z terrorystami sprzed lat, ale i z obecnym politycznym establishmentem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-333-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

ZAWSZE Z TRU­DEM ZNO­SIŁ widok krwi. Miało to coś wspól­nego z jej kon­sy­sten­cją. Była gęsta, pul­so­wała. Zda­wał sobie sprawę, że to nie­ra­cjo­nalne, zwłasz­cza w jego sytu­acji. Ostat­nio krew zaczęła poja­wiać się w jego snach, zaska­ki­wała go obra­zami, które wymy­kały się spod kon­troli.

Spoj­rzał na swoje ręce i stwier­dził, że ma na nich ciem­no­czer­woną ludzką krew. Kapała mu na spodnie, jesz­cze cie­pła i lepka. Czuł jej zapach. Cof­nął się i w panice pró­bo­wał ją z sie­bie strzą­snąć.

− Jeste­śmy na miej­scu.

Głos dotarł do niego przez cienką błonkę snu, krew nagle zni­kła. Na­dal jed­nak było mu nie­do­brze. Przez otwarte drzwi auto­busu wtar­gnęło do środka zimne powie­trze. Kie­rowca uniósł ramiona w darem­nym geście obrony przed chło­dem.

− A może chce mi pan towa­rzy­szyć do garażu?

Pozo­stali pasa­że­ro­wie opu­ścili już jadący z lot­ni­ska auto­bus. Wstał z tru­dem, zgięty wpół z bólu. Się­gnął po leżący obok worek mary­nar­ski i wymam­ro­tał:

– _Merci beau­coup._

Dotknął sto­pami ziemi, poczuł ude­rze­nie, jęk­nął. Oparł się na moment o oszro­nioną karo­se­rię pojazdu, prze­cią­gnął ręką po czole.

W stronę przy­stanku zmie­rzała kobieta. Na gło­wie miała robioną na dru­tach weł­nianą czapkę. Mija­jąc go, zatrzy­mała się, sta­nęła tuż obok jego mary­nar­skiego worka. Spoj­rzała na niego, auten­tycz­nie zanie­po­ko­jona. Pochy­liła się nad nim, jej plecy wygięły się w łuk.

− Coś się stało? Potrze­buje pan pomocy?

Zare­ago­wał gwał­tow­nie, mach­nął jej ręką przed nosem.

− _Lais­sez moi!_ – powie­dział zde­cy­do­wa­nie za gło­śno. Dyszał z wysiłku.

Kobieta nie poru­szyła się. Zamru­gała oczami, usta wciąż miała na wpół otwarte.

− _Êtes-vous sourde? J’ai déjà dit lais­sez-moi!_

Kobieta posłała mu pełne urazy spoj­rze­nie, jej twarz się skur­czyła. Patrzył na jej przy­sa­dzi­stą, sze­roką syl­wetkę, kiedy z wyła­do­wa­nymi pla­sti­ko­wymi tor­bami ruszyła cięż­kim kro­kiem w stronę przy­stanku trójki.

Cie­kawe, czy tak wła­śnie brzmię, prze­szło mu przez myśl. Kiedy mówię po szwedzku.

Nagle uświa­do­mił sobie, że for­mu­łuje myśli w ojczy­stym języku.

_Indépendance_, pomy­ślał, zmu­sza­jąc mózg do powrotu do fran­cu­skiego. _Je suis mon pro­pre maître_…

Kobieta burk­nęła coś gniew­nie i wsia­dła do auto­busu.

Kolejne auto­busy ruszały w drogę, opróż­nia­jąc Stor­ga­tan z ludzi, a on stał w opa­rach spa­lin i wsłu­chi­wał się w chłodną ciszę, chło­nął pozba­wione cieni świa­tło.

Ni­gdzie na ziemi kosmos nie wyda­wał mu się tak bli­ski jak tutaj, za krę­giem polar­nym. Gdy dora­stał, uwa­żał tę pustkę za coś oczy­wi­stego. Nie poj­mo­wał, co jest takiego nie­sa­mo­wi­tego w tym, że się mieszka na dachu świata. Teraz już wie­dział. Widział samot­ność i nie­koń­czące się prze­strze­nie tak wyraź­nie, jakby były wyryte w tych uli­cach, w bla­sza­nych domach i zamar­z­nię­tych świer­kach. Tak dobrze mu znane, a jed­no­cze­śnie tak obce.

Trudno tu żyć, pomy­ślał, znów po szwedzku. Zamar­z­nięte mia­sto, żyjące z pań­stwa i ze stali.

I zaraz potem: Tak jak ja.

Ostroż­nie prze­rzu­cił pasek worka przez ramię i pierś i ruszył w stronę Hotelu Miej­skiego. Fasada budynku z prze­łomu wie­ków wyglą­dała dokład­nie tak, jak ją pamię­tał. Czy coś się zmie­niło w środku, nie był w sta­nie oce­nić. Kiedy ostat­nio był w Luleå, nie miał oka­zji odwie­dzić tej ostoi miesz­czań­stwa.

Recep­cjo­ni­sta przy­wi­tał star­szego pana z roz­tar­gnioną grzecz­no­ścią. Dał mu pokój na dru­gim pię­trze, poin­for­mo­wał, o któ­rej podają śnia­da­nie, wrę­czył pla­sti­kową kartę z paskiem magne­tycz­nym otwie­ra­ją­cym drzwi i natych­miast o nim zapo­mniał.

W morzu ludzi czło­wiek staje się nie­mal nie­wi­doczny, pomy­ślał. Podzię­ko­wał łamaną angielsz­czy­zną i skie­ro­wał się w stronę wind.

Pokój miał jakiś ory­gi­nalny, nieco wsty­dliwy urok. Loka­li­za­cja i cena miały świad­czyć o luk­su­sie i tra­dy­cji, ale lodo­wato zimne kafle i kopie sty­lo­wych mebli sta­no­wiły jedy­nie deko­ra­cję, zza któ­rej widać było brudne okna i wybla­kłe tapety.

Usiadł na chwilę na łóżku, wpa­trzony w zapa­da­jący zmrok. Czy może to już świt?

Widok na morze, któ­rym hotel chwa­lił się na stro­nie inter­ne­to­wej, oka­zał się wido­kiem na szarą wodę, drew­nianą budę w por­cie, neon i duży dach z czar­nej papy.

Zaczął go morzyć sen; otrzą­snął się, żeby odzy­skać jasność umy­słu. I znów sobie uświa­do­mił, że z jego wnę­trza sączy się odór. Wstał i otwo­rzył worek. Pod­szedł do biurka i zaczął na nim usta­wiać lekar­stwa, zaczął od table­tek prze­ciw­bó­lo­wych. Potem poło­żył się na łóżku i mdło­ści zaczęły powoli ustę­po­wać.

Więc naresz­cie jest na miej­scu.

_La mort est ici._

Śmierć jest tutaj.ŚRODA, 11 LISTO­PADA

ANDERS SCHY­MAN wło­żył mary­narkę i wypił ostatni łyk kawy. Ciem­ność zmie­niła szyby w lustra. Popra­wił koł­nierz widoczny na tle zarysu rosyj­skiej amba­sady. Potem stał jesz­cze chwilę, wpa­tru­jąc się w dziury w miej­scu, gdzie powinny być jego oczy.

Naresz­cie, pomy­ślał. Prze­stał być jedy­nie przy­dat­nym kre­ty­nem, mógł zacząć dzia­łać. Na roz­po­czy­na­ją­cym się za kwa­drans zebra­niu zarządu zosta­nie w końcu zaak­cep­to­wany, zyska sza­cu­nek.

Więc dla­czego nie był w eufo­rii? Nie był zado­wo­lony? Co się stało z ner­wo­wym szczę­ściem, które odczu­wał, gdy przed chwilą patrzył na leżące przed nim słupki i tabelki?

Przy­glą­dał się swoim oczom, ale nie zna­lazł w nich odpo­wie­dzi.

− Anders – zatrzesz­czał głos w tele­fo­nie. – Her­man Wen­ner­gren jest w dro­dze na górę – poin­for­mo­wała go sekre­tarka, wyraź­nie pod­nie­cona.

Cze­ka­jąc na pre­zesa zarządu, poczuł, że dzień zaczyna nabie­rać tempa.

− Jestem pod wra­że­niem – oświad­czył Wen­ner­gren z tym swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym chrząk­nię­ciem, chwy­ta­jąc jego dłoń w obie ręce. − Czyż­byś zna­lazł cza­ro­dziej­ską różdżkę?

Przez te wszyst­kie lata pre­zes zarządu rzadko komen­to­wał pracę redak­cji. Gdy wyniki oka­zały się o czter­na­ście pro­cent lep­sze, niż zakła­dano, nakład wzra­stał, a dystans do „Kon­kur­ren­ten” malał, zaczy­nał się roz­glą­dać za cza­ro­dziej­ską różdżką.

Anders się roze­śmiał i wska­zał mu miej­sce na kana­pie dla gości. Usie­dli naprze­ciwko sie­bie.

− Wpro­wa­dzi­li­śmy zmiany struk­tu­ralne, które naj­wy­raź­niej zdały egza­min – stwier­dził Schy­man, uwa­ża­jąc, żeby nie wymie­nić nazwi­ska Tor­stens­sona, swo­jego poprzed­nika i dobrego zna­jo­mego Wen­ner­grena.

− Kawa? Może lekki lunch?

Pre­zes uniósł dłoń w odmow­nym geście.

− Zebra­nie będzie krót­kie. Muszę nie­długo wyjść, mam jesz­cze kilka spraw do zała­twie­nia – powie­dział, zer­ka­jąc na zega­rek. – Ale jest coś, o czym chciał­bym z tobą poroz­ma­wiać. Sprawa jest dość pilna.

Schy­man usiadł wygod­niej, pod­parł krę­go­słup poduszką i przy­brał obo­jętny wyraz twa­rzy.

− Dzia­ła­łeś kie­dyś w TU? – spy­tał Wen­ner­gren, przy­glą­da­jąc się swoim paznok­ciom.

Schy­man drgnął. Nie miał wiele wspól­nego z TU, szwedz­kim Sto­wa­rzy­sze­niem Wydaw­ców Prasy.

− Byłem zastępcą członka zarządu, to wszystko.

− Ale wiesz, na czym to polega? Roz­mowy na kory­ta­rzach. Zaku­li­sowe gry.

Wen­ner­gren potarł paznok­ciem o lewą nogawkę spodni; przy­glą­dał mu się spod krza­cza­stych brwi.

− Nie mam wła­ści­wie żad­nych takich doświad­czeń – powie­dział Schy­man, czu­jąc, że stąpa po kru­chym lodzie. – Mam wra­że­nie, że to dość skom­pli­ko­wane sprawy. Ocze­kuje się, że wła­ści­ciele kon­cer­nów pra­so­wych, któ­rzy na co dzień ostro ze sobą kon­ku­rują, nagle usiądą obok sie­bie i wspól­nie zaczną roz­wią­zy­wać pro­blemy. To nie takie pro­ste.

Her­man Wen­ner­gren poki­wał powoli głową i zaczął czy­ścić paznok­cie.

− To prawda. Kon­cerny pra­sowe, wydaw­nic­twa Bon­niers i Schib­sted, prasa lokalna, mię­dzy innymi göteborski „Hjörnes”, „Neri­kes Alle­handa” i filia w Jönköpingu, no i oczy­wi­ście my. Dużo róż­nych inte­re­sów do pogo­dze­nia.

− Cza­sem jed­nak coś się udaje, jak w przy­padku podatku od reklam – wtrą­cił Schy­man.

− To prawda – zgo­dził się Wen­ner­gren. – W Domu Prasy działa grupa, która trzyma rękę na pul­sie, ale decy­zje podej­muje prze­wod­ni­czący zarządu.

Schy­man sie­dział bez ruchu i czuł, że jeżą mu się włosy na karku.

− Jak zapewne wiesz, jestem prze­wod­ni­czą­cym komi­sji wybor­czej Sto­wa­rzy­sze­nia – cią­gnął dalej Wen­ner­gren. – W poło­wie grud­nia mamy przed­sta­wić kan­dy­da­tów do nowego zarządu. Pomy­śla­łem, że na sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­cego zapro­po­nuję cie­bie. Co ty na to?

W gło­wie Schy­mana huczało jak w ulu; myśli odbi­jały mu się od czaszki, wpa­dały na sie­bie.

− Zwy­kle to sta­no­wi­sko przy­pada któ­re­muś z dyrek­to­rów.

− Nie zawsze. Zda­rza się, że prze­wod­ni­czą­cym zostaje redak­tor naczelny. Tylko nie zro­zum mnie źle. Nie chcę, żebyś zapo­mniał o redak­cji i poświę­cił się wyłącz­nie Sto­wa­rzy­sze­niu, jak to się nie­stety zda­rza. Uwa­żam po pro­stu, że świet­nie się na to sta­no­wi­sko nada­jesz.

W kłę­bo­wi­sku myśli roz­legł się ostrze­gaw­czy dzwo­nek.

− Dla­czego? – spy­tał Schy­man. – Bo łatwo mną mani­pu­lo­wać? O to cho­dzi?

Her­man Wen­ner­gren wes­tchnął gło­śno. Pochy­lił się do przodu, poło­żył dło­nie na kola­nach, jakby zamie­rzał wstać.

− Schy­man, naprawdę myślisz, że gdy­bym chciał umie­ścić tam swo­jego czło­wieka, to przy­szedł­bym do cie­bie? – Wstał z tru­dem, wyraź­nie poiry­to­wany. − Nie rozu­miesz, że jest dokład­nie odwrot­nie? Jeśli mi się uda prze­for­so­wać twoją kan­dy­da­turę, co prze­cież wcale nie jest pewne, to po to, żeby w kie­row­nic­twie Sto­wa­rzy­sze­nia był ktoś, kto oprze się wszel­kim naci­skom. Wła­śnie tak cię widzę, Schy­man – powie­dział, kie­ru­jąc się do drzwi. − Nie opóź­niajmy zebra­nia – dodał, odwra­ca­jąc się do Schy­mana ple­cami.

Annika minęła zjazd na auto­stradę w stronę lot­ni­ska i jechała dalej, w stronę Kal­la­xby. Kra­jo­braz był cał­ko­wi­cie pozba­wiony barw. Sosny jak ciemne duchy, czarno-biała zie­mia, oło­wia­no­szare niebo. Białe welony śnież­nej zadymki tań­czyły nad ciem­no­sza­rym asfal­tem. Ter­mo­metr w wyna­ję­tym samo­cho­dzie wska­zy­wał jede­na­ście stopni w środku i cztery poni­żej zera na zewnątrz.

Minęła kawa­łek pola i trzy miliony kar­ło­wa­tych sosen i w końcu dotarła do drogi skrę­ca­ją­cej w stronę lądo­wi­ska w Nor­r­bot­ten.

Pas pro­wa­dzący do bazy lot­ni­czej wyda­wał się nie­skoń­cze­nie długi. Zie­mia po obu stro­nach była goła, bez roślin­no­ści, poza pokrzy­wio­nymi przy­sa­dzi­stymi sosnami. Lekki skręt w prawo i nagle wyro­sło przed nią ogro­dze­nie, a chwilę potem brama, budka war­tow­nika, domy i par­king po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia. Annika poczuła się nagle, jakby pod­glą­dała, jakby była szpie­giem, który dostał do wyko­na­nia wsty­dliwe zada­nie. Tuż za bramą stały dwa myśliwce, jeden wyglą­dał na dra­kena.

Za ogro­dze­niem droga wiła się dalej. Annika pochy­liła się, żeby lepiej widzieć. Minęła par­king dla żoł­nie­rzy służby zasad­ni­czej i doje­chała do ogrom­nej strzel­nicy. Kil­ku­na­stu męż­czyzn w mun­du­rach polo­wych bie­gało po placu, każdy z pisto­le­tem auto­ma­tycz­nym w ręku i kara­bi­nem prze­wie­szo­nym przez ramię. Dro­go­wskaz poka­zy­wał, że droga cią­gnie się aż do cypla Lulnäs, ale sto­jący jakieś sto metrów dalej znak zakazu zmu­sił ją do zawró­ce­nia. Ubra­nych na zie­lono żoł­nie­rzy nie było już widać.

Zatrzy­mała się przy budce war­tow­nika; zawa­hała się, w końcu jed­nak wyłą­czyła sil­nik i wysia­dła. Idąc wzdłuż ściany bla­sza­nego baraku z lustrza­nymi szy­bami w oknach, nie widziała nikogo, nie zauwa­żyła żad­nego dzwonka, niczego, była sama. Nagle, gdzieś po lewej, usły­szała głos z gło­śnika.

− Jakiś pro­blem?

Prze­ra­żona spoj­rzała w stronę, skąd docho­dził głos, ale widziała jedy­nie bla­chę i chrom.

− Szu­kam… Pet­ters­sona – powie­działa do swo­jego odbi­cia w szy­bie. − Ofi­cera pra­so­wego.

− Kapi­tana Pet­ters­sona, chwi­leczkę – odpo­wie­dział głos, nale­żący zapewne do mło­dego żoł­nie­rza.

Odwró­ciła się ple­cami do błysz­czą­cego budynku i spró­bo­wała coś dostrzec przez szta­chety par­kanu. Mię­dzy drze­wami spo­strze­gła sza­ro­zie­lone han­gary i rząd woj­sko­wych pojaz­dów. Z zewnątrz trudno jej było oce­nić wiel­kość bazy.

− Pro­szę przejść przez bramę, a potem pierw­sze drzwi na prawo – roz­legł się znów głos z zaświa­tów.

Annika zro­biła, co jej kazano. Dobry oby­wa­tel i szpieg.

Ofi­cer, który ją przy­jął, wyglą­dał na pro­to­typ zado­wo­lo­nego z sie­bie żoł­nie­rza: pro­ste plecy, szpa­ko­waty, wyspor­to­wany.

− Jestem Annika Bengt­zon – przed­sta­wiła się. − W zeszłym tygo­dniu roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. O rocz­nicy zama­chu…

Męż­czy­zna przy­trzy­mał jej dłoń w swo­jej o sekundę za długo. Dała się uwieść jego jasnemu spoj­rze­niu i miłemu uśmie­chowi.

− Tak jak mówi­łem przez tele­fon, mamy tylko to, co już zostało opu­bli­ko­wane. Możemy pani prze­ka­zać naszą ana­lizę sytu­acji i wnio­ski, do któ­rych wów­czas doszli­śmy. Chęt­nie poka­za­li­by­śmy pani nasze muzeum, ale nie­stety Gustaf, któ­remu pod­lega, jest dzi­siaj chory. Zapra­szam jutro, na pewno już będzie na nogach.

− Mogła­bym obej­rzeć miej­sce, gdzie doszło do zama­chu?

Męż­czy­zna uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

− Sądzi­łem, że ten szcze­gół wyja­śni­li­śmy sobie przez tele­fon. Infor­ma­cje o miej­scu, w któ­rym doszło do zama­chu, nie zostały podane do wia­do­mo­ści publicz­nej.

− Czy­tał pan arty­kuł Benny’ego Eklanda w piąt­ko­wym nume­rze „Nor­r­lands-Tid­nin­gen”?

Męż­czy­zna wska­zał na krze­sło przy sto­liku i zapro­po­no­wał, żeby usia­dła. Annika zdjęła kurtkę i wyło­wiła z torby notes.

− Mam tu kopię arty­kułu, więc jeśli pan ma ochotę…

− Wiem, o jaki arty­kuł cho­dzi – powie­dział, spo­glą­da­jąc na żoł­nie­rza, który wła­śnie wszedł do pokoju. – Może pani pod­pi­sać się na liście?

Annika potwier­dziła swoją obec­ność w bazie nie­czy­tel­nym gry­zmo­łem i podzię­ko­wała za kawę.

− Jest w tym coś z prawdy? – spy­tała, wra­ca­jąc do arty­kułu.

Ofi­cer pra­sowy nalał sobie hoj­nie do kubka z Bruce’em Spring­ste­enem.

− Nie­wiele – odpo­wie­dział.

Annika poczuła, że gaśnie ostat­nia iskierka nadziei.

− Dla mnie było tam kilka nowych infor­ma­cji. Możemy to razem przej­rzeć? Zda­nie po zda­niu. Chcia­ła­bym wie­dzieć, co jest zgodne z prawdą, a co nie.

Wycią­gnęła z cze­lu­ści torby kopię arty­kułu, papier zasze­le­ścił.

Kapi­tan Pet­ters­son podmu­chał i ostroż­nie wypił łyk kawy.

− Pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych zaczęto suk­ce­syw­nie wymie­niać lan­seny na myśliwce typu Dra­ken. To się zga­dza. Wer­sja zwia­dow­cza samo­lotu poja­wiła się w 1967 roku, a myśliwce latem 1969 roku.

Annika znała arty­kuł na pamięć.

− Czy to prawda, że docho­dziło do prób sabo­tażu przez wkła­da­nie zapa­łek w różne otwory i rury?

− W tam­tych cza­sach krę­ciło się tu wielu lewa­ków – przy­znał ofi­cer pra­sowy. − Ogro­dze­nie nie sta­no­wiło poważ­nej prze­szkody. Chłopcy z zapał­kami byli zapewne prze­ko­nani, że umiesz­cza­jąc coś w rurce Pitota, uszko­dzą maszynę, ale nie ma żad­nych dowo­dów, że to wła­śnie te grupy miały cokol­wiek wspól­nego z zama­chem z 1969 roku.

Annika noto­wała.

− A resztki paliwa? Czy infor­ma­cja o meta­lo­wych wia­drach, do któ­rych je zle­wano, jest praw­dziwa?

− Ow­szem – potwier­dził. − Ale to paliwo nisko­ok­ta­nowe, nie można go pod­pa­lić zapałką. Trzeba by je porząd­nie roz­grzać, żeby zaczęło pło­nąć. Tak więc i ta infor­ma­cja nie jest do końca praw­dziwa. W każ­dym razie w listo­pa­dzie w Luleå byłoby to nie­moż­liwe – powie­dział, uśmie­cha­jąc się bez­tro­sko.

− A czy tam­tego wie­czoru odby­wały się jakieś ćwi­cze­nia? Czy maszyny stały na zewnątrz?

− To była noc z wtorku na środę. Zawsze latamy we wtorki, wszyst­kie eska­dry w kraju, od dzie­się­cio­leci. Trzy zmiany, lądo­wa­nie o dwu­dzie­stej dru­giej. Potem zwy­kle maszyny stoją jesz­cze godzinę na pły­cie, zanim je wpro­wa­dzimy do han­ga­rów. Do zama­chu doszło o pierw­szej trzy­dzie­ści pięć. O tej porze wszyst­kie maszyny zawsze są już w han­ga­rach.

Annika prze­łknęła ślinę i pozwo­liła kopii arty­kułu opaść na kolana.

− Mia­łam nadzieję, że rzuci pan nieco wię­cej świa­tła na tę histo­rię – powie­działa, uśmie­cha­jąc się do niego.

Odpo­wie­dział jej uśmie­chem inten­syw­nie nie­bie­skich oczu. Annika pochy­liła się do przodu.

− Minęło trzy­dzie­ści lat. Może mi pan cho­ciaż powie­dzieć, co spo­wo­do­wało wybuch?

Zale­gła cisza. Annika nie pró­bo­wała jej prze­rwać. Teraz jego ruch. Nie­stety kapi­tan Pet­ters­son zda­wał się w ogóle nie przej­mo­wać tym, że poko­nała tysiąc kilo­me­trów. Musiała się pod­dać.

− Dla­czego doszli­ście do wnio­sku, że za zama­chem stali Rosja­nie? – zadała ostat­nie pyta­nie.

− Zasto­so­wa­li­śmy metodę wyklu­cza­nia – odpo­wie­dział.

Odchy­lił się do tyłu i zaczął stu­kać dłu­go­pi­sem w kubek.

− Nie byli to lewacy. Miej­scowe grupy można od razu skre­ślić. Säpo wie, że wtedy nie dzia­łali tu żadni inni akty­wi­ści, ani z lewej, ani z pra­wej strony.

− Skąd ta pew­ność?

Ofi­cer po raz pierw­szy spo­waż­niał, prze­stał stu­kać.

− Po zama­chu miej­scowe grupy zostały pod­dane wni­kli­wej obser­wa­cji. Docho­dziły do nas różne plotki. Wiemy na pewno, kto ganiał z zapał­kami, ale o zama­chu nikt nic nie wspo­mi­nał. Gdyby rze­czy­wi­ście za tym stali, wie­dzie­li­by­śmy o tym.

− Prze­słu­cha­nia pro­wa­dziła poli­cja czy wy?

Męż­czy­zna znów się roze­śmiał.

− Powiedzmy, że sobie poma­ga­li­śmy.

Annika ana­li­zo­wała różne argu­menty, wpa­try­wała się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w notatki.

− To, czy ludzie mil­czą, czy nie, zależy chyba od stop­nia ich fun­da­men­ta­li­zmu. Skąd pew­ność, że nie było żad­nego twar­dego jądra ter­ro­ry­stycz­nego, któ­rego nie dostrze­gli­ście, bo oni nie chcieli, żeby­ście je dostrze­gli?

Męż­czy­zna mil­czał o sekundę za długo, potem znów się roze­śmiał.

− Co? Tutaj, w Luleå? Baader-Mein­hof na Mlecz­nym Cyplu? To byli Rosja­nie. Na pewno.

− Dla­czego zado­wo­lili się jedną maszyną? – spy­tała Annika, zbie­ra­jąc swoje rze­czy. − Dla­czego nie wysa­dzili całej bazy?

Kapi­tan Pet­ters­son pokrę­cił głową, wes­tchnął ciężko.

− Pew­nie chcieli tylko poka­zać, że są w sta­nie to zro­bić. Chcieli zbu­rzyć nasze poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Na pewno chęt­nie zaj­rze­li­by­śmy do ich mózgów i poznali tok ich rozu­mo­wa­nia. Może wtedy dowie­dzie­li­by­śmy się też, dla­czego wysy­łali pol­skich sprze­daw­ców obra­zów do naszych ofi­ce­rów. Albo dla­czego ich okręt pod­wodny osiadł na ska­łach w pobliżu Karls­krony. To też chcie­li­by­śmy wie­dzieć. A teraz pro­szę wyba­czyć, ale za dzie­sięć minut mam apel.

Annika wzięła torbę, zasu­nęła zamek bły­ska­wiczny, wstała i wło­żyła kurtkę.

− Dzię­kuję – powie­działa. – Pro­szę pozdro­wić Gustafa i prze­ka­zać mu, że nie wiem, czy zdążę jutro wpaść do muzeum. Mam jesz­cze kilka rze­czy do zro­bie­nia, a po lun­chu wra­cam do domu.

− Pro­szę się nie spie­szyć. To bar­dzo cie­kawa eks­po­zy­cja.

Annika spu­ściła wzrok i wymam­ro­tała coś, co sama nie bar­dzo rozu­miała.

Guzik się dowie­dzia­łam, pomy­ślała, jadąc z powro­tem do mia­sta. Nie mogę wró­cić do redak­cji i oświad­czyć, że wyprawa oka­zała się nie­wy­pa­łem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: