Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Człowiek bez psa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek bez psa - ebook

Pierwszy tom porywającej serii kryminalnej o inspektorze kryminalnym Gunnarze Barbarottim.

Rodzina Hermanssonów zbiera się, by uczcić sześćdziesiąte piąte urodziny nestora rodu Karla-Erika. Jednak rodzinne spotkanie ma tragiczne i nieprzewidziane następstwa. W przeddzień wielkiego jubileuszu przepada bez śladu Robert – syn Karla-Erika. Następnego wieczoru, również bez śladu, znika jego wnuk Henrik. Śledztwem w sprawie zaginięć zajmuje się inspektor kryminalny Gunnar Barbarotti. Wydaje się mało prawdopodobne, by zniknięcie dwóch osób z jednej rodziny w ciągu 24 godzin było przypadkowe. Barbarotti odkrywa najmroczniejsze tajemnice rodziny Hermanssonów i wyciąga na światło dzienne to, co na pozór było niewidoczne.

Pozostałe książki serii o inspektorze Gunnarze Barbarottim również ukazały się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.

Håkan Nesser (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak składający się z dziesięciu części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku.

Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest wydana w latach 2006-2012 pięcioczęściowa seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim, którą rozpoczyna tom Człowiek bez psa.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-920-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Kiedy Rose­ma­rie Wun­der­lich Her­mans­son obu­dziła się w nie­dzielę 18 grud­nia, było kilka minut przed szó­stą, ona zaś miała w gło­wie wyraźny obraz.

Stała w drzwiach i patrzyła na nie­znany ogród. Było lato albo wcze­sna jesień. Jej wzrok przy­kuły zwłasz­cza dwa małe, grube, żółto-zie­lone ptaki; sie­działy na dru­cie tele­fo­nicz­nym jakieś dzie­sięć, może pięt­na­ście metrów od niej, a każdy z nich miał w dzio­bie komik­sowy dymek.

„Musisz się zabić” – napi­sane było w jed­nym.

„Musisz zabić Karla-Erika” – napi­sane było w dru­gim.

Wia­do­mo­ści prze­zna­czone były dla niej. To ona, Rose­ma­rie Wun­der­lich Her­mans­son, miała się zabić. Albo zabić Karla-Erika. Co do tego nie było wąt­pli­wo­ści.

Karl-Erik był jej mężem i dopiero po kilku sekun­dach zdała sobie sprawę, że te nie­do­rzeczne postu­laty musiały wziąć się z cze­goś, co jej się śniło. Był to jed­nak sen, który szybko się ulot­nił, pozo­sta­wia­jąc po sobie tylko te dwa cudaczne ptaki na dru­cie. Dziwne.

Krótką chwilę leżała bez ruchu na pra­wym boku, w ota­cza­ją­cych ciem­no­ściach wyobra­ża­jąc sobie świt, który w tym cza­sie znaj­do­wał się pew­nie gdzieś w oko­li­cach Uralu, słu­chała nie­odmien­nie spo­koj­nego odde­chu Karla-Erika i doszła do wnio­sku, że tak wła­śnie było. Ptaki roz­ło­żyły przy­krót­kie skrzy­dła i odle­ciały, ale ich słowa wciąż wisiały w powie­trzu i nie spo­sób je było źle zro­zu­mieć.

Ona albo Karl-Erik. Wła­śnie tak. Mię­dzy dym­kami nie było „i”, było „albo”. Jedno wyklu­czało dru­gie, a wybór któ­rejś z dróg wyda­wał się… wyda­wał się nie­ubła­ganą koniecz­no­ścią. Jezu Chry­ste, pomy­ślała, prze­wie­siła nogi nad brze­giem łóżka i usia­dła. Jak to się mogło stać? Jakby ta rodzina nie dostała już za swoje.

Ale kiedy wypro­sto­wała plecy i poczuła zna­jome poranne bóle w oko­li­cach trze­ciego i czwar­tego kręgu lędź­wio­wego, wkra­dły się codzienne myśli. Bez­pieczny, choć nudny bal­sam dla duszy. Przy­jęła to ze swego rodzaju obo­jętną wdzięcz­no­ścią, wsu­nęła ręce w rękawy i po cichu poszła do łazienki. Ran­kiem czło­wiek jest taki bez­bronny, pomy­ślała. Nad­wraż­liwy i pozo­sta­wiony sam sobie. Sześć­dzie­się­cio­trzy­let­nia nauczy­cielka prac ręcz­nych nie zabija swo­jego męża, to wyklu­czone.

Co prawda była też nauczy­cielką nie­miec­kiego, ale to nie zmie­niało zna­cząco sytu­acji. Nie czy­niło jej ani tro­chę bar­dziej do przy­ję­cia, bo w tym przy­padku co to, u licha, za róż­nica – prace ręczne czy nie­miecki?

A więc przy­szło mi skró­cić swą wędrówkę po tym łez padole, pomy­ślała Rose­ma­rie Wun­der­lich Her­mans­son. Zapa­liła świa­tło, przyj­rzała się w lustrze swo­jej dużej, gład­kiej twa­rzy i zauwa­żyła, że ktoś przy­kleił na niej uśmiech.

Dla­czego się uśmie­cham? – zasta­no­wiła się. Nie ma prze­cież żad­nego powodu. Ni­gdy w życiu nie czu­łam się gorzej, a za pół godziny obu­dzi się Karl-Erik. Co takiego powie­dział dyrek­tor? „Ów wibru­jący, spi­żowy głos”… który co?… „który we wzra­sta­ją­cym poko­le­niu roz­brzmie­wał moral­nym i inte­lek­tu­al­nym echem”. Skąd on to wytrza­snął? A to bał­wan. „Rocz­nik za rocz­ni­kiem, poko­le­nie za poko­le­niem, przez czter­dzie­ści lat. Peda­go­giczny dąb”. Tak, Fläskbergson naprawdę nazwał Karla-Erika peda­go­gicz­nym dębem. Czy mogła się w tym kryć nutka iro­nii?

Pew­nie nie, pomy­ślała Rose­ma­rie, myjąc szczo­teczką elek­tryczną zęby po pra­wej stro­nie. Vera Ragnebjörk, jej jedyna kole­żanka z wymie­ra­ją­cej kadry ger­ma­ni­stów w szkole Kym­lin­ge­vik, twier­dziła, że Fläskbergsonowi „brak wymiaru iro­nicz­nego”. To dla­tego nie dało się z nim poroz­ma­wiać jak z czło­wie­kiem i pew­nie także dzięki temu nie­zwy­kłemu defi­cy­towi udało mu się utrzy­mać na stołku dyrek­tora przez ponad trzy­dzie­ści lat. Fläskbergson był tylko o rok młod­szy od Karla-Erika, ale o dobre czter­dzie­ści kilo cięż­szy. Aż do tego smut­nego dnia przed pra­wie ośmiu laty, kiedy jego żona Berit spa­dła z wyciągu nar­ciar­skiego w Kitzbühl i skrę­ciła kark, spo­ty­kali się cza­sem. Cała czwórka. Brydż i takie tam. Wypad do teatru w Sztok­hol­mie. Kosz­marny tydzień na Kre­cie. Rose­ma­rie pomy­ślała, że bra­kuje jej tro­chę Berit, ale nie Fläskbergsona. To zna­czy nie spo­tkań z nim.

Dla­czego trwo­nię cenne poranne chwile na roz­my­śla­nia o tym ogra­ni­czo­nym zerze? – zre­flek­to­wała się. Dla­czego nie prze­sie­dzę tych pięt­na­stu minut w spo­koju z poranną gazetą? Ani chybi tracę nad sobą kon­trolę.

Ale przy kawie i gaze­cie dobre myśli także się nie poja­wiły. Żad­nych jasnych punk­tów. Kiedy pod­nio­sła wzrok na kuchenny zegar – kupiony z roz­pędu w Ikei za 49,50 dawno temu, jesie­nią 1979 roku, i naj­wi­docz­niej nie­znisz­czalny – poka­zy­wał dwa­dzie­ścia minut po szó­stej; upły­nie co naj­mniej sie­dem­na­ście godzin, nim znów dane jej będzie wejść do łóżka i jesz­cze jeden ponury dzień uznać za miniony. Spać, spać.

Była nie­dziela. Jej drugi dzień w roli szczę­śli­wej eme­rytki. Ostat­nia zna­cząca życiowa zmiana przed śmier­cią, jak zauwa­żyła jakaś przy­ja­zna dusza. Rose­ma­rie powie­działa sobie, że gdyby tylko miała pod ręką broń, w jed­nej chwili urze­czy­wist­ni­łaby poranną myśl. Wpa­ko­wa­łaby sobie kulkę w czoło, zanim Karl-Erik zdą­żyłby wejść do kuchni w swo­jej pasia­stej piża­mie, prze­cią­gnąć się i ogło­sić, że spał jak dziecko. Gdyby te wszyst­kie opisy śmierci kli­nicz­nej, które czy­tała, były zgodne z rze­czy­wi­sto­ścią, być może cie­ka­wie byłoby sie­dzieć sobie pod sufi­tem i obser­wo­wać jego minę, gdy znaj­dzie ją leżącą na stole z głową w wiel­kiej kałuży cie­płej krwi.

Cho­ciaż tak też się nie robi. Zwłasz­cza nie mając dobrej broni. A są jesz­cze prze­cież dzieci. Wypiła łyk kawy, parząc sobie koniu­szek języka, i włą­czyła codzienne myśli. Co jest w pro­gra­mie na ten drugi dzień po całym zawo­do­wym życiu?

Posprzą­tać cały dom. Po pro­stu. Jutro zaczną się zja­wiać dzieci i wnuki, a we wto­rek wielki dzień. Dzień, który miał być Dniem przez duże D, ale który dziw­nym tra­fem, z winy Roberta, zbladł, zmie­nia­jąc się w jakieś pom­pa­tyczne anty­wy­da­rze­nie. Wła­śnie tak. Przez całą jesień mówiło się o stu, stu dwu­dzie­stu oso­bach – wła­ści­wie jedy­nym ogra­ni­cze­niem była liczba miejsc w restau­ra­cji Svea Mat­sa­lar, ale Karl-Erik roz­ma­wiał już o tym z Brun­di­nem, wła­ści­cie­lem, i sto kil­ka­na­ście osób nie sta­no­wiło pro­blemu.

Miało nie sta­no­wić. Skan­dal z Rober­tem wyda­rzył się w sobotę 12 listo­pada. Lokal był od dawna zare­zer­wo­wany, nie było jed­nak za późno, żeby odwo­łać. Jakieś sie­dem­dzie­siąt zapro­szeń zostało już wysła­nych, ze dwa­dzie­ścia osób zdą­żyło potwier­dzić obec­ność, ale kiedy ogło­szono, że ze względu na oko­licz­no­ści zde­cy­do­wano się jed­nak na mniej­sze przy­ję­cie w gro­nie rodzin­nym, wszy­scy wyka­zali zro­zu­mie­nie.

Cał­ko­wite zro­zu­mie­nie. Pro­gram miał dwu­mi­lio­nową oglą­dal­ność, a ci, któ­rzy nie obej­rzeli, dowie­dzieli się następ­nego dnia z bru­kow­ców.

ROBI SAM-SE-ROBI. Słowa z gaze­to­wych nagłów­ków wypa­liły się na mat­czy­nym sercu Rose­ma­rie niczym znak wła­ści­ciela na par­cha­tej świni. Wie­działa, że już ni­gdy, do końca życia, nie będzie w sta­nie pomy­śleć o Rober­cie, nie wspo­mi­na­jąc tego okrop­nego prze­zwi­ska. Przy­rze­kła sobie, że ni­gdy, przeni­gdy nie prze­czyta już „Afton­bla­det” ani „Expres­sen”, i przy­sięgi tej jak dotąd nie zła­mała ani nawet nie była bli­ska jej zła­ma­nia.

A zatem mniej­sze rodzinne spo­tka­nie. W szkole podob­nie. Ta sama dys­kretna zasłona miło­sier­dzia została spusz­czona i tutaj. Kiedy pań­stwo Her­mans­so­no­wie, po prze­pra­co­wa­niu łącz­nie sześć­dzie­się­ciu sze­ściu lat, w tym samym momen­cie zeszli z krwa­wej areny peda­go­giki – jak to jakiś tęgi umysł, ale nie Fläskbergson, kie­dyś okre­ślił – podzię­ko­wa­nia ogra­ni­czyły się do prze­dłu­żo­nego zebra­nia z tor­tem, rze­czo­nej liczby czer­wo­nych róż oraz kutego mie­dzia­nego ser­wisu do glöggu; Rose­ma­rie po otwar­ciu paczki wystar­czyło jedno spoj­rze­nie, by zaczęła się zasta­na­wiać, czy to nie ofer­mom z klasy Elons­sona kazano natłuc tego na zaję­ciach tech­nicz­nych, gro­żąc oceną nie­do­sta­teczną. Elons­son, w prze­ci­wień­stwie do Fläskbergsona, miał roz­wi­nięte poczu­cie iro­nii.

Sześć­dzie­siąt pięć plus czter­dzie­ści. Wynik dru­giego wiel­kiego gru­dnio­wego doda­wa­nia wyno­sił sto pięć. Rose­ma­rie wie­działa, że Karla-Erika zmar­twiło tro­chę, iż nie wyszła równa setka, ale z fak­tami się nie dys­ku­tuje. Karl-Erik w ogóle ni­gdy nie dys­ku­to­wał z fak­tami. Nie wsta­jąc z krze­sła, kilka razy nie­pew­nie roz­pro­sto­wała plecy i pomy­ślała o tej nocy sprzed czter­dzie­stu lat, kiedy udało jej się dwa razy powstrzy­mać skur­cze, aż minęła dwu­na­sta. Kiep­sko skry­wa­nej rado­ści Karla-Erika nie spo­sób było nie zauwa­żyć, i dobrze. Pier­wo­rodna córka wypchnęła się z macicy na świat w jego dwu­dzie­ste piąte uro­dziny. Mię­dzy Ebbą a Kar­lem-Eri­kiem zawsze była nie­zwy­kle silna więź; Rose­ma­rie zda­wała sobie sprawę, że zawią­zała się już wów­czas – w szpi­talu w Örebro cztery minuty po pół­nocy 20 grud­nia 1965 roku. Położna nazy­wała się Geral­dine Tul­pin – tego imie­nia rów­nież nie dawało się łatwo zapo­mnieć.

Święta Bożego Naro­dze­nia w ich rodzi­nie zawsze miały w sobie pewną obłudę. Rose­ma­rie ni­gdy tego nie powie­działa, nie użyła tego słowa, ale wła­śnie o obłudę cho­dziło. Nor­malni ludzie, chrze­ści­ja­nie i niechrze­ści­ja­nie, uwa­żali 24 grud­nia za wyspę na morzu zimo­wych ciem­no­ści, ale w rodzi­nie Wun­der­li­chów–Her­mans­so­nów 20 grud­nia był co naj­mniej rów­nie ważny. Dzień uro­dzin Karla-Erika i Ebby. Następny był naj­krót­szym dniem w roku, jądrem ciem­no­ści, a Kar­lowi-Eri­kowi w jakiś szcze­gólny spo­sób udało się – bez nacią­ga­nia fak­tów, choć nie­wiele bra­ko­wało – doko­nać jed­no­dnio­wego prze­su­nię­cia, tak że osią­gnięto swo­iste trio. Jego uro­dziny, uro­dziny Ebby i powrót świa­tła na zie­mię.

Ebba zawsze była pupilką ojca i jego oczkiem w gło­wie; z nią od początku wią­zał i na­dal wiąże naj­więk­sze nadzieje. Nawet nie sta­rał się tego ukryć.

– Nie­które dzieci mają wię­cej kara­tów od innych, tak już jest w gene­tycz­nym tyglu bio­lo­gii. Czy się to komu podoba, czy nie – oznaj­mił któ­re­goś razu, kiedy wyjąt­kowo wlał w sie­bie o jeden kie­li­szek koniaku za dużo.

I jak dotąd – pomy­ślała Rose­ma­rie z gory­czą, nale­wa­jąc drugą fili­żankę kawy, spraw­dzony fun­da­ment nie­zbyt wytę­sk­nio­nego poran­nego roz­bu­dze­nia – wszystko wska­zuje na to, że posta­wił na wła­ści­wego konia.

Ebba była opoką. Robert – zawsze czarną owcą, a teraz już w ogóle szkoda słów. Moż­liwe, że było to mniej zaska­ku­jące, niż sami chcieli przy­znać. A Kri­stina? Tak, o Kri­sti­nie można było powie­dzieć, że jest, jaka jest; ostat­nimi laty, po uro­dze­niu dziecka, tro­chę się ustat­ko­wała, wypły­nęła na spo­koj­niej­sze wody, ale Karl-Erik upar­cie twier­dził, że nie ma co się cie­szyć na zapas. Jesz­cze na to za wcze­śnie, o wiele za wcze­śnie.

Czy ty w ogóle kie­dy­kol­wiek cie­szy­łeś się na zapas, mój drew­niany książę? – myślała Rose­ma­rie za każ­dym razem, gdy to mówił, i tego ciem­nego poranka w kuchni znów jej to przy­szło do głowy.

W tym wła­śnie momen­cie do kuchni wszedł Karl-Erik.

– Dzień dobry – powie­dział. – Dziwne. Mimo wszystko spa­łem jak dziecko.

– Ty chyba pani­ku­jesz – odparła.

– Co takiego? – zapy­tał Karl-Erik, nasta­wia­jąc czaj­nik. – Gdzie jest moja nowa her­bata?

– Druga półka. Sprze­daż domu i prze­pro­wadzka do tej tam urba­ni­za­cji. To takie… no, pani­kar­skie. Tak jak mówię. Nie, na lewo.

Pobrzę­ki­wał kub­kami i pusz­kami.

– _Ur-ba-ni-za-ción_ – wymó­wił z nie­na­gan­nym hisz­pań­skim akcen­tem. – Wiem, że teraz nie jesteś do końca prze­ko­nana, ale pew­nego dnia mi podzię­ku­jesz.

– Wąt­pię – odpo­wie­działa Rose­ma­rie Wun­der­lich Her­mans­son. – Z całych sił w to wąt­pię. Powi­nie­neś wyciąć włosy z nosa.

– Rose­ma­rie – powie­dział Karl-Erik, wypi­na­jąc pierś. – Tutaj nie mogę już spoj­rzeć ludziom w oczy. Męż­czy­zna powi­nien cho­dzić wypro­sto­wany i nosić głowę wysoko.

– Trzeba też umieć się ugiąć – odparła. – To mija. Ludzie zapo­mi­nają, a rze­czy zyskują wła­ściwe pro­por…

Prze­rwał jej, trza­snąw­szy o blat puszką swo­jej nowej her­baty.

– Myślę, że już tę sprawę prze­dys­ku­to­wa­li­śmy. Lund­gren obie­cał, że w środę pod­pi­szemy papiery. Dosyć już mam tego mia­sta. Koniec. Tylko gnu­śność i tchó­rzo­stwo nas tutaj trzy­mają.

– Miesz­ka­li­śmy tu trzy­dzie­ści osiem lat.

– I wystar­czy. Już wypi­łaś dwie kawy? Nie zapo­mi­naj, że cię ostrze­ga­łem.

– Ale żeby prze­no­sić się do miej­sca, które nie ma nawet nazwy… – powie­działa. – Mogłoby się cho­ciaż jakoś nazy­wać.

– Będzie, jak tylko hisz­pań­skie wła­dze się zde­cy­dują. Co ci się nie podoba w nazwie Este­pona?

– Do Este­pony jest sie­dem kilo­me­trów. Do morza cztery.

Nie odpo­wie­dział. Zalał wrząt­kiem swoją zdrową zie­loną her­batę i wyjął z chle­baka pie­czywo ze sło­necz­ni­kiem. Wes­tchnęła. O jej śnia­da­nio­wych przy­zwy­cza­je­niach roz­ma­wiali dwa­dzie­ścia pięć lat. O sprze­daży domu i prze­pro­wadzce do Hisz­pa­nii – dwa­dzie­ścia pięć dni. Choć roz­mowa to nie jest dobre słowo, pomy­ślała. Karl-Erik pod­jął decy­zję, po czym wyko­rzy­stał swoją dobrze naoli­wioną demo­kra­tyczną machinę do prze­cią­gnię­cia jej na swoją stronę. Zawsze tak to wyglą­dało. Ni­gdy się nie pod­da­wał. Kiedy cho­dziło o coś waż­nego, mógł mówić, mówić i mówić, aż w końcu kapi­tu­lo­wała z czy­stego znu­dze­nia i zmę­cze­nia. Jak nic sto­so­wał obstruk­cję par­la­men­tarną. Tak było z zaku­pem samo­chodu. Z pie­kiel­nie dro­gimi rega­łami w biblio­teczce – jak lubił nazy­wać ich wspólną pra­cow­nię, w któ­rej spę­dzał czter­dzie­ści godzin tygo­dniowo, ona cztery. Z waka­cyj­nymi wyjaz­dami na Islan­dię, Bia­ło­ruś i do Zagłę­bia Ruhry; w końcu było się kie­row­ni­kiem Zakładu Geo­gra­fii i Socjo­lo­gii.

Zaliczkę za ten dom mię­dzy Este­poną a Fuen­gi­rolą też wpła­cił, nie pyta­jąc jej o zda­nie. Z Lind­gre­nem z banku roz­po­czął nego­cja­cje w spra­wie sprze­daży willi, nie wsz­czy­na­jąc nawet domo­wego pro­cesu demo­kra­tycz­nego. Temu nie był w sta­nie zaprze­czyć. I nie zaprze­czył.

Choć tak na dobrą sprawę może powinna być mu wdzięczna. Rów­nie dobrze mogło to być Lahti albo Wup­per­tal. Prze­ży­łam z tym czło­wie­kiem całe doro­słe życie, pomy­ślała nagle. Sądzi­łam, że coś mię­dzy nami w końcu doj­rzeje, ale tak się nie stało. To było zgniłe już na początku, a z każ­dym rokiem gnije tylko bar­dziej.

I dla­czego jest tak skraj­nie pod­po­rząd­ko­wana, że musi jego winić za swoje zmar­no­wane życie? Oznaka kom­plet­nej sła­bo­ści, czyż nie?

– O czym tak myślisz? – zapy­tał.

– O niczym – odparła.

– Za pół roku o tym zapo­mnimy – powie­dział.

– O czym zapo­mnimy? O życiu? O dzie­ciach?

– Nie gadaj bzdur. Wiesz, o czym mówię.

– Nie, nie wiem. A w ogóle to czy nie byłoby lepiej, gdyby Ebba i Leif zamiesz­kali w hotelu? To w końcu czwórka doro­słych, cia­sno będzie.

Prze­szył ją wzro­kiem, jakby była uczen­nicą, która trze­cią lek­cję z rzędu nie oddała pracy, ona zaś wie­działa, że zapro­po­no­wała to tylko po to, by go ziry­to­wać. Oczy­wi­ście miała rację, że Ebba, Leif i dwóch nasto­let­nich chło­pa­ków zajmą wię­cej miej­sca, niż jest w domu, ale Ebba była Ebbą i Karl-Erik prę­dzej sprze­dałby swój ostatni kra­wat, niż ulo­ko­wał ulu­bie­nicę w innym miej­scu niż ten dom i pokój, w któ­rym dora­stała. Zwłasz­cza że był to ostatni raz, naprawdę ostatni.

Poczuła ucisk w gar­dle i wlała w sie­bie na wpół wysty­głą kawę. A Robert? Tak, biedny Robert musi się oczy­wi­ście scho­wać przed oczami świata naj­le­piej, jak potrafi; nie można mu pozwo­lić obi­jać się po hotelu, gdzie każdy mógłby się na niego gapić i z niego szy­dzić. Robi Sam-Se-Robi z Fuc­king Island. Pod­czas ich ostat­niej roz­mowy, ubie­głego wie­czoru, brzmiał tak, jakby się miał zaraz roz­pła­kać.

Tak więc hotel przy­padł Kri­sti­nie, Jako­bowi i małemu Kelvi­nowi. Jak można nazwać dziecko Kelvin?

– Zero abso­lutne – oświe­cił Karl-Erik świeżo upie­czo­nych rodzi­ców, ale to nie pomo­gło.

Nawia­sem mówiąc, Rose­ma­rie była w zasa­dzie pewna, że hotel trak­to­wali jak wygraną na lote­rii; nastrój, w jaki wpra­wiała ją Kri­stina po tym, jak doro­sła i wypro­wa­dziła się z domu, był mie­sza­niną poczu­cia winy, niż­szo­ści i nie­speł­nie­nia. Przez krótką, ale wyraźną chwilę miała w gło­wie myśl, że jedy­nym z jej trojga dzieci, o które się trosz­czy i któ­remu współ­czuje, jest Robert. Czy dla­tego, że to syn? To aż takie pro­ste?

Cho­ciaż prę­dzej czy póź­niej z Kri­stiną nastąpi prze­łom; to zna­czy, jeśli cho­dzi o nią, nie o Karla-Erika. To zawsze on był głów­nym obiek­tem nie­prze­jed­na­no­ści tej dziew­czyny. Jest takie słowo? Nie­prze­jed­na­ność? Było tak już od pierw­szego dnia jej doj­rze­wa­nia, ale peda­go­giczny dąb stał twardo i nie ugiął się pod cię­ża­rem nie­zli­czo­nych sprze­czek, kłótni i dys­ku­sji – udo­wod­nił, że posiada cechy tej zacnej rośliny. Stój tam, gdzie sto­isz, nie zgi­naj się ani o cal. Jestem dla niego nie­spra­wie­dliwa, pomy­ślała. Ale tak mi cho­ler­nie smutno, że z tego wszyst­kiego chce mi się rzy­gać.

Wska­zówka zegara zbli­żała się do siód­mej, do czasu radio­wych wia­do­mo­ści, a Karl-Erik wyta­czał cięż­kie i nie­moż­liwe do odpar­cia argu­menty na to, że Ebba ma być ugosz­czona w domu. Rose­ma­rie przy­szło na myśl, że tak naprawdę chcia­łaby podejść do niego, wycią­gnąć mu język z ust i go uciąć.

Jego dzia­łal­ność peda­go­giczna była wszak zakoń­czona, więc może to dobry moment.

I zaraz potem poja­wiła się ta auto­ma­tyczna myśl, że znów jest nie­spra­wie­dliwa.

– Okej, okej – powie­działa. – Nie­ważne.

– Czyli tak – odparł. – No to się zga­dzamy. W sto­sunku do Roberta spró­bu­jemy się zacho­wy­wać tak jak zwy­kle. Nie chcę, żeby­śmy o tym wspo­mi­nali. Poroz­ma­wiam z nim w cztery oczy i tyle. Powie­dział, że o któ­rej będzie?

– Pod wie­czór. Przy­je­dzie autem. Nie powie­dział dokład­nie.

Karl-Erik ski­nął w zamy­śle­niu głową, roz­dzia­wił usta i wpa­ko­wał w nie czu­batą łyżkę natu­ral­nego jogurtu z musli, nie­tknię­tego ludzką ręką i wzbo­ga­co­nego o trzy­dzie­ści dwa korzystne dla zdro­wia mine­rały plus selen.

Odku­rzyła na pię­trze. Karl-Erik, w odru­chu domo­wej soli­dar­no­ści, wziął listę zaku­pów, samo­chód i poje­chał za mia­sto do liczą­cego rok cen­trum han­dlo­wego Coop w Bil­lunds­berg, aby tam nabyć pięć­set kilo uro­dzi­no­wych arty­ku­łów pierw­szej potrzeby oraz cho­inkę. Kiedy Rose­ma­rie tara­ba­niła się z wie­ko­wym i już prze­sta­rza­łym vol­ta­nem – kupio­nym na przed­wio­śniu 1983 roku w skle­pie elek­trycz­nym braci Eriks­so­nów, Wszystko dla Domu, i naj­wi­docz­niej nie­znisz­czal­nym – zasta­na­wiała się, ile waż­nych decy­zji pod­jęła w ciągu swo­jego sześć­dzie­się­cio­trzy­let­niego życia.

Że wyszła za Karla-Erika Bel­fer­dęba? Raczej nie. Spo­ty­kali się już w cza­sach liceum Karo­lin­ska (ona – skromna uczen­nica pierw­szej klasy, on – w gar­ni­tu­rze, ele­gancki i porządny chło­pak z klasy trze­ciej) i skru­szył jej opór, tak jak kru­szył przez resztę ich wspól­nego życia. Kiedy się jej oświad­czył, jej począt­kowe „nie” zmię­kło do postaci „Być może, tylko powin­ni­śmy to prze­ło­żyć do czasu skoń­cze­nia szkoły”, a to z kolei do osta­tecz­nego „No dobrze, ale naj­pierw musimy mieć gdzie miesz­kać”. Pobrali się w roku 1963, w czerwcu 1965 ukoń­czyła eko­no­mikę gospo­dar­stwa domo­wego, spe­cja­li­za­cję włó­kien­ni­czą, a pół roku póź­niej na świat przy­szła Ebba. To także nie była jej decy­zja.

Nauczy­cielką prac ręcz­nych rów­nież została dla­tego, że jej naj­lep­sza (i jedyna) kole­żanka z liceum, Bodil Rönn, już nią była. Szkołę skoń­czyły w tym samym cza­sie i Bodil dostała stałą pracę w Boden, w szkole odda­lo­nej o nie­całe pięć­set metrów od domu jej chło­paka Sunego, gdzie chyba do tej pory miesz­kają. Pisały do sie­bie i przez pięt­na­ście lat były w kon­tak­cie, ale ostat­nia kartka świą­teczna od niej była sprzed sied­miu czy ośmiu lat.

Jak dotąd zero waż­nych decy­zji, pomy­ślała i prze­cią­gnęła vol­tana-potwora przez przed­po­kój, żeby zacząć odku­rzać pokoje gościnne. Albo też dawne pokoje dzie­cięce, czy jak by je teraz nazwać. Pokój Ebby, pokój Roberta i cia­sna nora Kri­stiny, nie więk­sza od schowka – ale też ni­gdy nie pla­no­wali wię­cej niż dwoje dzieci, zwłasz­cza że przy tylko dwóch podej­ściach udało im się mieć po jed­nym każ­dej płci. A jed­nak stało się, jak się stało. Życie pły­nęło nie zawsze według planu: Kri­stina uro­dziła się w 1974 roku. Dzie­sięć mie­sięcy wcze­śniej Rose­ma­rie, za radą gine­ko­loga, odsta­wiła tabletki anty­kon­cep­cyjne i choć kata­stro­falna podróż z Fläskbergsonami do Gre­cji nie zaowo­co­wała przy­jem­nymi wspo­mnie­niami, zakoń­czyła się nie­pla­no­waną córką. Karl-Erik zapo­mniał kupić pre­zer­wa­tywy i nie zdą­żył wycią­gnąć w porę. _Shit hap­pens_ na tym naj­lep­szym ze świa­tów, jak i na każ­dym innym. W cóż to za język ubrały się jej myśli w ten zimny i mokry gru­dniowy pora­nek? _God knows_, _holy cow_ – tak czy siak, było jakoś ina­czej niż zwy­kle. Lepiej zająć się czymś neu­tral­nym. Jaką to dziś mamy pogodę? Tu na zachod­nim krańcu nie uświad­czył czło­wiek na razie ani cen­ty­me­tra śniegu; kiedy wyj­rzała przez okno, wydało się jej, że nawet świa­tło dnia ska­pi­tu­lo­wało. Niebo przy­po­mi­nało owsiankę.

Dopiero kiedy zwi­nęła długi dywan w przed­po­koju, zdjęła nasadkę i zaczęła odku­rzać par­kiet, udało jej się przy­po­mnieć sobie roz­strzy­ga­jącą decy­zję. Tak, u licha.

Nazy­wał się Göran, nie nosił skar­pe­tek do san­da­łów i w seme­strze zimo­wym zastę­po­wał peda­goga szkol­nego. To był jej trzeci rok w szkole, pięć lat po Kri­sti­nie, i nie mie­ściło jej się w gło­wie, że trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nia kobieta z trójką dzieci naprawdę jest kimś, kogo ten bro­daty cza­ruś potrze­buje, dla­tego też odpo­wie­działa „nie”. I naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie to „nie” było naj­waż­niej­szą decy­zją jej życia. Odpra­wie­nie z kwit­kiem świeżo roz­wie­dzio­nego, bar­czy­stego, napa­lo­nego peda­goga; stało się to pod­czas rejsu na służ­bową kon­fe­ren­cję w Fin­lan­dii: Bel­fer­dąb po raz trzeci w życiu zacho­ro­wał (jeśli nie liczyć prze­pu­kliny, z którą się uro­dził), a peda­gog pół nocy spę­dził w jej kabi­nie. Kleił się do niej, zakli­nał i bła­gał. Zapra­szał na wolny od cła varg­tass. Nic z tego. Zapra­szał na wolny od cła likier z moro­szek. Nic z tego.

Zasta­na­wiała się, co się z nim teraz dzieje; miał opa­lone na brą­zowo palce u nóg z inte­re­su­ją­cymi kęp­kami wło­sów i był szansą na odmianę życia, szansą, którą wypu­ściła z rąk. Może i dobrze; jeden jedyny męż­czy­zna uto­ro­wał sobie drogę do jej teraz już na zawsze wyschnię­tego i zamknię­tego łona – ale nic to, z tego, co wie­działa, pta­szek Karla-Erika także ni­gdy nie zbłą­dził przez te czter­dzie­ści dwa lata. Zanim się pobrali, wyznał, że w dru­giej kla­sie, pod­czas zwy­cza­jo­wej cało­noc­nej zabawy przed świę­tem Łucji, przy­gru­chał sobie dziew­czynę, która miała na imię Kata­rina, ale nie była w jego typie, co stało się wyraź­nie widoczne jakoś w poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, kiedy to zaznała krót­ko­trwa­łej popu­lar­no­ści, po tym jak wzięła zakład­ni­ków w cza­sie napadu na bank w Säffle. Dla­czego napa­dać na bank aku­rat w Säffle?

Tak czy ina­czej, suma waż­nych decy­zji zamknęła się w przy­krej licz­bie jeden. Rose­ma­rie uznała, że dosyć już odku­rza­nia, i zaczęła się zasta­na­wiać, czy na dobrą sprawę byłaby uza­sad­niona opty­mi­styczna myśl, że miała dość siły na numer dwa. Wie­działa, że dom zapi­sany był na ich oboje. Bez jej pod­pisu na doku­men­tach śro­dowa trans­ak­cja speł­znie na niczym. Zain­te­re­so­wana kup­nem para, Singlövowie, miesz­kała obec­nie w Rim­minge; nie wie­działa o nich nic ponad to, że on jest elek­try­kiem i że mają trójkę dzieci.

Nato­miast z tym, że zostało już wpła­cone sto tysięcy koron bez­zwrot­nej zaliczki za trzy­po­ko­jowy dom w Hisz­pa­nii, nie mogła nic zro­bić. Wybrzeże Skle­ro­ty­ków, czy nie tak to się nazy­wało? Przez bole­sną sekundę oczyma wyobraźni zoba­czyła nowy nagłó­wek: ROBI SAM-SE-ROBI WYSYŁA RODZI­CÓW NA WYBRZEŻE SKLE­RO­TY­KÓW. Gdy­bym tylko nie była taka zre­zy­gno­wana, pomy­ślała i po raz kolejny włą­czyła eks­pres do kawy. Gdyby wszystko nie wyda­wało się tak strasz­nie pozba­wione sensu. Skąd mam brać siłę?

Ostat­nie dni i śmierć nauczy­cielki prac ręcz­nych, pomy­ślała chwilę póź­niej, opa­da­jąc na krze­sło z trze­cią tego dnia fili­żanką kawy. Cał­kiem chwy­tliwy tytuł książki czy sztuki teatral­nej, o ile mogła oce­nić, ale samemu sta­no­wić jej treść to chyba nic, z czego można być dum­nym.

Uch – roz­legł się pro­test jakie­goś zwoju mózgo­wego, który wciąż jesz­cze funk­cjo­no­wał – tyloma czar­nymi myślami doprawdy zazwy­czaj się nie ota­czam. Czy to moż­liwe, żebym wczo­raj dostała małego wylewu? Gdy­bym cho­ciaż paliła, mogła­bym przy­naj­mniej pozwo­lić sobie na dymka. No nie, co się dzi­siaj dzieje z moimi myślami? – zasta­na­wiała się Rose­ma­rie Wun­der­lich Her­mans­son.

Była naj­wy­żej dzie­siąta. Na­dal pozo­sta­wało wię­cej niż dwa­na­ście godzin do snu, a jutro dzieci i wnuki zaczną napły­wać jak… no wła­śnie, jak co? Jak żoł­nie­rze przy­mu­sowo zmo­bi­li­zo­wani na odwo­łaną wojnę?

Życie, gdzie podział się twój pazur?2

Kri­stof­fer Grundt leżał w łóżku i zma­gał się z oso­bli­wym pra­gnie­niem. Chciał prze­sko­czyć cztery naj­bliż­sze dni swo­jego życia.

Może dla innych takie pra­gnie­nie nie było szcze­gól­nie oso­bliwe, nie wie­dział, ale jemu zda­rzyło się to pierw­szy raz. Miał czter­na­ście lat – przy­szło mu do głowy, że może jest to oznaka dora­sta­nia. To, że czło­wie­kowi trudno wytrzy­mać.

Pew­nie, że bał się róż­nych rze­czy. Kla­sówki z matmy. Lek­cji WF-u na base­nie. Zna­le­zie­nia się w nie­pil­no­wa­nym zakątku szkoły jedy­nie w towa­rzy­stwie Oscara Som­mer­la­tha i Kenny’ego Lythéna z 9C.

Ale przede wszyst­kim tego, co wytrzy­mać naj­trud­niej: spoj­rze­nia matki, gdy prze­szy­wała go wzro­kiem, uka­zu­jąc, z jak mar­nej ule­piony jest gliny.

Nie z tej samej co Hen­rik. Co to, to nie – z Kri­stof­fe­rem coś poszło nie tak. Mieli te same geny, tych samych rodzi­ców, te same wspa­niałe warunki; nie, błąd nie tkwił ani w genach, ani w śro­do­wi­sku – cho­dziło jedy­nie o ten maleńki szcze­gół, jakim był on sam. Kri­stof­fer Tobias Grundt i jego krę­go­słup. Nie, źle, Kri­stof­fer Tobias Grundt i jego brak krę­go­słupa. Dziura, którą miał w duszy tam, gdzie zwy­kli ludzie mają cha­rak­ter.

Tak wła­śnie było. Tak źle miały się sprawy, gdy im się bli­żej przyj­rzeć.

Ale żeby prze­ska­ki­wać cztery dni? Z pre­me­dy­ta­cją skra­cać sobie życie o dzie­więć­dzie­siąt sześć godzin? Czy nie jest to kpina z samej… idei życia?

Było wpół do dzie­sią­tej. Nie­dziela. Gdyby zamiast tego był czwar­tek rano, 22 grud­nia, dwa dni do Wigi­lii… Obie­cał sobie, że jeśli w ogóle dotrwa do tego czasu, zatrzyma się i wyśle w prze­szłość podzię­ko­wa­nie. Się­gnie myślami wstecz i przy­po­mni sobie, że czas, cokol­wiek by się o nim sądziło, mimo wszystko pły­nie.

Kło­pot w tym, że czę­sto pły­nie tak strasz­nie nie­mrawo i ni­gdy niczego nie prze­ska­kuje.

Nie prze­sko­czy nie­zno­śnej podróży samo­cho­dem do Kym­linge.

Nie prze­sko­czy babci, dziadka i reszty bez­na­dziej­nych krew­nych.

Nie prze­sko­czy uro­czy­sto­ści z oka­zji sto pią­tej rocz­nicy i rów­nie nie­zno­śnej jazdy z powro­tem do domu.

I, pomy­ślał Kri­stof­fer, zamy­ka­jąc oczy, przede wszyst­kim nie prze­sko­czy roz­mowy z matką.

– Rozu­miem – rze­kła wczo­raj wie­czo­rem z głębi pogrą­żo­nej w mroku sofy w dużym pokoju, gdy już myślał, że udało mu się nie­po­strze­że­nie dostać do środka. – Rozu­miem, że według cie­bie to odpo­wied­nia pora, żeby wra­cać do domu? Jest druga. Chodź tu i chuch­nij.

Pod­szedł i dmuch­nął jej w twarz wąskim stru­mie­niem powie­trza. W ciem­no­ści nie widział jej oczu, a nie sko­men­to­wała od razu. Ale nie łudził się.

– Jutro przed połu­dniem – powie­działa. – Spo­dzie­wam się wyja­śnień. Jestem zmę­czona, Kri­stof­fer.

Wes­tchnął. Obró­cił się w łóżku i zaczął myśleć o Lin­dzie Gran­berg.

To przez Lindę Gran­berg wypił wczo­raj wie­czo­rem sześć piw i kie­li­szek czer­wo­nego wina oraz wypa­lił dzie­sięć papie­ro­sów. To przez Lindę w ogóle zde­cy­do­wał się pójść na tę tak zwaną imprezę u Jensa & Månsa. Jens & Måns byli bliź­nia­kami, cho­dzili do rów­no­le­głej ósmej klasy i mieli rodzi­ców nie­po­czu­wa­ją­cych się do odpo­wie­dzial­no­ści. Któ­rzy na przy­kład szli na wła­sną imprezę w mie­ście i obie­cy­wali, że nie wrócą przed trze­cią. Któ­rzy wpraw­dzie nie kupo­wali im alko­holu, ale w piw­nicy mieli dość pokaźny i dość nie­kon­tro­lo­wany zapas.

Była mowa o ośmiu oso­bach, ale Kri­stof­fer doli­czył się co naj­mniej pięt­na­stu. Ludzie wcho­dzili i wycho­dzili. Swoje cztery piwa opróż­nił w nie­całą godzinę; Erik mówił, że idzie lepiej, jeśli od początku porząd­nie dawać w pal­nik – podzia­łało cał­kiem nie­źle. Wyglą­dało na to, że Linda nie pozo­staje w tyle; odwa­żył się wci­snąć koło niej na kanapę i roz­ma­wiał z nią w spo­sób, na jaki ni­gdy wcze­śniej się nie zdo­był. Śmiała się z niego i z nim, a tuż przed jede­na­stą wzięła go za rękę i powie­działa, że go lubi. Pół godziny i jedno piwo na głowę póź­niej zaczęli się cało­wać – to był jego pierw­szy raz. Sma­ko­wała cudow­nie: piwem, chip­sami, świe­żym tyto­niem i czymś jesz­cze, mięk­kim, cie­płym i dobrym, po pro­stu sobą. Samą… jak to się nazy­wało?… esen­cją… Lindy Gran­berg. Kiedy teraz, dzie­sięć godzin póź­niej, leżał w łóżku, prze­su­wa­jąc języ­kiem po pod­nie­bie­niu, wciąż znaj­do­wał resztki tego smaku.

Było to jed­nak szybko roz­pły­wa­jące się i przy­kre wspo­mnie­nie. Przede wszyst­kim przy­kre. Po cało­wa­niu wci­nali pizzę rękami pro­sto z pude­łek, jeden z bliź­nia­ków roz­dał wszyst­kim kwa­śne wino z kar­tonu w pla­sti­ko­wych kubecz­kach i Lin­dzie zro­biło się nie­do­brze. Wstała, zata­cza­jąc się tro­chę, i powie­działa, że zaraz wróci. Chwiej­nym kro­kiem udała się tam, gdzie powinna być toa­leta, a pół godziny póź­niej zna­lazł ją zupeł­nie gdzie indziej, śpiącą w ramio­nach Kril­lego Lun­dina z 9B. Wyże­brał od Erika jedno piwo, wypa­lił jesz­cze trzy papie­rosy i poszedł do domu. Kiedy się głę­biej nad tym zasta­no­wił, nie tylko naj­bliż­sze cztery dni chciałby wyma­zać; chęt­nie pozbyłby się też wczo­raj­szego dnia.

Linda Gran­berg, _fuck you_, pomy­ślał, ale były to tylko puste słowa, a dokład­nie rzecz bio­rąc, wła­śnie to chciał prze­cież z nią zro­bić. Mówiąc szcze­rze. Dobrze wie­dział, że gdyby tylko tro­chę lepiej roze­grał swoją par­tię, to on, a nie Hokej-Krille Lun­din, leżałby tam i ją obej­mo­wał. Życie jest cza­sem tak cho­ler­nie przy­pad­kowe, ale wia­domo, że pięt­na­sto­letni hoke­ista z ligi junio­rów ma tysiąc razy więk­sze szanse niż… no wła­śnie, kto? Cie­płe klu­chy? Mega­fra­jer? Zero, nerd, wiel­kie nic? Do wyboru, do koloru.

Wzdry­gnął się, gdy zoba­czył, że w drzwiach stoi matka.

– Jedziemy teraz na małe zakupy. Wstań może i zjedz śnia­da­nie, poroz­ma­wiam z tobą po powro­cie.

– Jasne – powie­dział.

Miało to zabrzmieć dziar­sko i życz­li­wie, ale dźwięk, jaki dobył się z gar­dła, przy­po­mi­nał bar­dziej pisk malut­kiego zwie­rzątka, które sta­nęło na dro­dze kosiarki do trawy.

* * *

– Ustalmy może naj­pierw, kogo ma ta roz­mowa doty­czyć.

– Mnie – odpo­wie­dział Kri­stof­fer, pró­bu­jąc odpo­wie­dzieć na sta­lowe spoj­rze­nie matki swoim wła­snym, zie­lon­ka­wym. Nie za bar­dzo się to udało.

– Tak, Kri­stof­fer, cie­bie – odparła powoli, skła­da­jąc ręce przed sobą na stole.

Byli sami. Godzina wpół do dwu­na­stej. Tata znów poszedł coś zała­twić. Hen­rik wró­cił wczo­raj póź­nym wie­czo­rem, po pierw­szym wyczer­pu­ją­cym seme­strze na uni­wer­sy­te­cie w Uppsali. Jedne i dru­gie drzwi były zamknięte, buczała zmy­warka.

– Słu­cham.

– Mie­li­śmy umowę – odparł. – Ja ją zła­ma­łem.

– Ach tak?

– Mia­łem być w domu o dwu­na­stej. Przy­sze­dłem o dru­giej.

– Dzie­sięć po.

– Dzie­sięć po dru­giej.

Pochy­liła się tro­chę w jego stronę. Gdyby tak mnie przy­tu­liła, pomy­ślał. Już teraz. Wie­dział jed­nak, że to nie nastąpi, dopóki wszystko nie będzie wyja­śnione. A nie wszystko było wyja­śnione. I jesz­cze długo nie będzie.

– Nie lubię zada­wać pytań, Kri­stof­fer. Chcesz powie­dzieć coś wię­cej?

Wziął głę­boki oddech.

– Skła­ma­łem. Już wcze­śniej.

– Nie rozu­miem.

– Wcze­śniej. Wcale nie mia­łem zamiaru iść do Jonasa.

Zazna­czyła zdzi­wie­nie, o dwa mili­me­try uno­sząc brew. Nic jed­nak nie powie­działa.

– Mówi­łem, że mamy z Jona­sem oglą­dać u niego film, ale kła­ma­łem.

– Tak?

– Byłem u bliź­nia­ków.

– Jakich bliź­nia­ków?

Dla­czego cały czas prze­ry­wasz pyta­niami, skoro nie chcesz ich zada­wać? – pomy­ślał.

– Månsa i Jensa Pet­ters­so­nów.

– Rozu­miem. I dla­czego musia­łeś skła­mać?

– Jak­bym powie­dział, toby­ście mnie nie puścili.

– Dla­czego mie­li­by­śmy cię nie puścić?

– Dla­tego, że to nie… to nie jest dobre miej­sce na sobotni wie­czór.

– Dla­czego nie­do­brze jest cho­dzić do braci Pet­ters­so­nów w sobotę wie­czo­rem?

– Oni piją… pili­śmy. Było dzie­sięć, pięt­na­ście osób, pili­śmy piwo i pali­li­śmy. Nie wiem, dla­czego tam posze­dłem, to było bez­na­dziejne.

Kiw­nęła głową, widział, że spra­wił jej dużą przy­krość.

– Nie bar­dzo rozu­miem. To po co posze­dłeś? Jakiś powód musia­łeś mieć.

– Nie wiem.

– Nie wiesz, dla­czego coś robisz, Kri­stof­fer? To poważna sprawa.

Wyglą­dała teraz na zmar­twioną, auten­tycz­nie zmar­twioną. No przy­tul mnie, do kurwy nędzy, pomy­ślał. I tak ni­gdy nie speł­nię two­ich ocze­ki­wań. Przy­tul mnie i olejmy sprawę.

– Chcia­łem tylko spró­bo­wać… tak mi się wydaje.

– Czego spró­bo­wać?

– Jak to jest.

– Co?

– Pić i palić, do kurwy nędzy! Skończ już, nie widzisz, że nie mogę…

Płacz i zre­zy­gno­wa­nie wez­brały w nim gwał­tow­niej i szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał; w pew­nym sen­sie był z tego zado­wo­lony. Przy­jem­nie było móc się pod­dać. Sku­lił się nad sto­łem z twa­rzą wtu­loną w rękaw i pła­kał. Ona się jed­nak nie poru­szyła i nic nie powie­działa. Po minu­cie czy dwóch uspo­koił się, wstał i poszedł urwać znad zlewu jakieś pół metra papie­ro­wego ręcz­nika. Wydmu­chał nos i wró­cił do stołu.

Sie­dzieli jesz­cze przez chwilę w ciszy i pomału dotarło do niego, że naprawdę nie zamie­rza go przy­tu­lić.

– Kri­stof­fer, chcę, żebyś opo­wie­dział to samo tacie – powie­działa. – I chcia­ła­bym wie­dzieć, czy zamie­rzasz dalej nas okła­my­wać, czy jed­nak możemy na tobie pole­gać. Może od teraz wolisz prze­by­wać wię­cej w towa­rzy­stwie braci Pet­ters­so­nów? Jeste­śmy twoją rodziną, tata, ja i Hen­rik, ale jeżeli wolał­byś…

– Nie, ja… – chciał prze­rwać, ale to ona prze­rwała jemu.

– Nie teraz – powie­działa. – Wej­ście na drogę prawdy lub kłam­stwa to ważna decy­zja. Naj­le­piej zasta­nów się nad tym przez kilka dni.

Wstała i zosta­wiła go samego.

Nie, pomy­ślał, nie dotknęła mnie ani razu. Nawet nie pogła­dziła po ple­cach.

Zaczęło nagle w nim wzbie­rać jakieś osłu­pie­nie, rów­nie nowe, co para­li­żu­jące. Pocze­kał chwilę, po czym wybiegł z kuchni i wbiegł po scho­dach do swo­jego pokoju. Usły­szał, że po dru­giej stro­nie cien­kiej ściany obu­dził się Hen­rik; rzu­cił się na łóżko i zaczął bez­gło­śnie modlić się o to, żeby star­szy brat zde­cy­do­wał się wziąć prysz­nic, zanim przyj­dzie się z nim przy­wi­tać.

Wymie­ni­liby mnie, gdyby mogli, pomy­ślał Kri­stof­fer Grundt. Tak, dawno już wymie­ni­liby mnie na kogoś innego.

Leif Grundt przy­tu­lił syna tro­chę jakby od nie­chce­nia. Po krót­kiej roz­mo­wie, którą z nim odbył, zanim sie­dli do kola­cji, po raz kolejny doszedł do wnio­sku, że on i jego żona dosyć się od sie­bie róż­nią.

Deli­kat­nie mówiąc. Ebba to zna­ko­mi­tość i zagadka, tak ją defi­nio­wał, a do tego zagadka, na któ­rej roz­wią­za­nie już dawno stra­cił nadzieję. Bez­pow­rot­nie. W przy­padku alko­ho­lowo-tyto­nio­wego debiutu Kri­stof­fera – jeżeli naprawdę można tu mówić o debiu­cie, jak upar­cie i wytrwale utrzy­my­wał – dla żony liczyło się kłam­stwo. Wpro­wa­dze­nie w błąd, roz­myślne zła­ma­nie umowy. Jeśli cho­dzi o Leifa, miał dokład­nie odwrotne zda­nie. Jeśli chło­pak chciał pić i palić, to, na miły Bóg, nie mógł chyba powie­dzieć tego wcze­śniej rodzi­com? Można się doro­bić mar­sko­ści wątroby od alko­holu i raka płuc od papie­ro­sów, ale nikt chyba jesz­cze nie umarł od małego kłam­stwa?

Lep­szy trzeźwy kłamca niż praw­do­mówny alko­ho­lik, pomy­ślał Leif Grundt. Gdyby miał wybie­rać przy­szłość swoim dzie­ciom. Wie­dział jed­nak, że ni­gdy nie będzie mu to dane.

Temu, że jego sto­su­nek do kłam­stwa jako takiego był cokol­wiek wąt­pliwy, nie spo­sób zaprze­czyć. Tro­chę wyol­brzy­mia­jąc, czego także nie zamie­rzał robić, zwłasz­cza przy żonie, można by stwier­dzić, że całe ist­nie­nie rodziny Grund­tów opiera się na kłam­stwie. O tak, wła­śnie poważ­nej i wspa­nia­łej misty­fi­ka­cji chłopcy w ogóle zawdzię­czają przyj­ście na świat.

Gdyby Leif Grundt trzy­mał się prawdy, ni­gdy nie dobrałby się ich matce do maj­tek. Ale do rze­czy. Myśl, że Ebba Her­mans­son pozwoli pra­cow­ni­kowi działu mię­snego w spół­dzielni Kon­sum ode­brać sobie dro­go­cenne dzie­wic­two, była rów­nie nie­praw­do­po­dobna jak to, że… że jego jąka­jący się przy­rodni brat Henry ożeni się z Pamelą Ander­son. Leif to wie­dział, Ebba też. Rów­nie dobrze wie­dział, że ona do tego psy­cho­lo­gicz­nego faktu się nie przy­zna, nawet gdyby ją posta­wić przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym. Kiedy wio­sną 1985 roku na balu stu­denc­kim w Uppsali (wszedł dzięki sfał­szo­wa­nej legi­ty­ma­cji) zde­cy­do­wał się wystą­pić jako stu­dent prawa Leif von Grundt, ta wła­śnie nobi­li­tu­jąca toż­sa­mość, nie zaś jego na wskroś pro­za­iczna fujarka z Kon­sumu koło dru­giej w nocy na stan­cji u Ebby, zała­twiła mu wstęp na jej dzie­wi­cze mokra­dła. O tak.

– Kła­ma­łeś – stwier­dziła dwa mie­siące póź­niej, kiedy wyni­kłej z tego ciąży nie spo­sób już było dłu­żej kwe­stio­no­wać.

– Tak – przy­znał się. – Chcia­łem cię mieć, a to był jedyny spo­sób, żeby cię zdo­być.

– Jesteś nie­spra­wie­dliwy – odparła. – Doce­ni­ła­bym twoją szcze­rość.

– Bar­dzo moż­liwe – powie­dział. – Ale nie na twoim doce­nie­niu mi zale­żało.

– I tak bym ci się oddała.

– Wąt­pię – odparł Leif Grundt. – Naprawdę bar­dzo wąt­pię. Co chcesz zro­bić?

– Zro­bić? – zapy­tała Ebba Her­mans­son. – Zamie­rzam wyjść za cie­bie i uro­dzić dziecko, rzecz jasna.

I na tym sta­nęło.

Kosz­to­wało ją to rok prze­rwy w stu­diach medycz­nych, nie wię­cej. Mak­sy­malne wyko­rzy­sta­nie urlopu ojcow­skiego było nie­malże obo­wiąz­kiem, jeśli pra­co­wało się w Kon­su­mie w poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych. A kiedy pięć lat póź­niej na świat przy­szedł Kri­stof­fer, był to jak naj­bar­dziej zapla­no­wany krok przed zbli­ża­jącą się dwu­let­nią prak­tyką lekar­ską Ebby. Jak na zawo­ła­nie poja­wiła się też wycze­ki­wana koniunk­cja: szpi­tal w Sund­svall i jakby stwo­rzona z myślą o nim posada kie­row­nika Kon­sumu przy Ymer­ga­tan w tym samym mie­ście. Pomału udało się rów­nież zała­twić spe­cja­li­za­cję – a na to, że różne sprawy naprawdę można połą­czyć, Ebba Her­mans­son Grundt była żywym dowo­dem, kiedy jako trzy­dzie­sto­ośmio­let­nia matka dwójki dzieci objęła w rze­czo­nym szpi­talu posadę ordy­na­tora oddziału chi­rur­gii naczy­nio­wej. Swego dia­beł nie ruszy, za dwa dni skoń­czy czter­dziestkę.

Tak myślał Leif Grundt, uśmie­cha­jąc się krzywo w duchu. Szcze­rość kon­tra kłam­stwo to bar­dziej skom­pli­ko­wana sprawa, niż się ludziom na ogół wydaje – tę prawdę głę­boko w sobie pie­lę­gno­wał. W swego rodzaju maga­zy­nie mądro­ści życio­wej, można by tak rzec, do któ­rego wpraw­dzie co jakiś czas zaglą­dał, lecz coraz rza­dziej zapra­szał tam żonę. Bo, co tu gadać, nie było powodu.

Cho­ciaż z dru­giej strony gów­niarz zaczął pić i palić – jasne, że należy mu się nagana. Powi­nien się wsty­dzić, czuć naprawdę źle i tyle.

Zado­wo­lony z tego pro­stego wnio­sku Leif Grundt usiadł do stołu razem z synami i żoną. Był nie­dzielny wie­czór, na świe­cie na dobrą sprawę żyło się dobrze. Jutro podróż do Kym­linge i trzy dni ist­nego pie­kła, wie­dział o tym, ale jutro to jutro i nie warto teraz mysleć o przy­szłych udrę­kach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: