- W empik go
Człowiek, który pokochał Yngvego - ebook
Człowiek, który pokochał Yngvego - ebook
Jest styczeń 1990 roku. Jarle Klepp ma 17 lat i uczy się w liceum w Stavanger, małym mieście w zachodniej Norwegii. W jego życiu liczą się rock, seks i polityka. Razem z najlepszym kumplem gra w kapeli punkowej, ma świetną dziewczynę, chodzi w czarnym płaszczu i arafatce, a do tego cały czas stara się wyróżnić z tłumu. Wszystko zmienia się, gdy w jego szkole pojawia się nowy uczeń, Yngve – roztargniony marzyciel lubiący słuchać popu, grać w tenisa i czytać o starożytnym Egipcie. Nagle Jarle ze zdumieniem odkrywa, że nie może przestać o nim myśleć…
Człowiek, który pokochał Yngvego to pełna energii i uroku opowieść o zakochaniu, przyjaźni i dorastaniu w czasach, gdy nie znano internetu, a muzyki słuchało się z walkmanów. To porywająca, czasem zabawna, a czasem dramatyczna historia o dojrzewaniu młodego buntownika do miłości i odpowiedzialności. Historia o przeobrażającym się świecie i fascynacji, która zmienia wszystko.
Młodzi ludzie pokochają tę powieść. A ci, którzy byli młodzi około roku 1990, pokochają przedstawiony w niej nostalgiczny obraz czasów.
„Weekendavisen”, Dania
Powieść Człowiek, który pokochał Yngvego została zekranizowana. W lutym 2011 roku na ekrany norweskich kin trafił kolejny film, tym razem na podstawie powieści Charlotte Isabel Hansen.
Człowiek… zdobył cztery nagrody Amanda na Norweskim Festiwalu Filmowym w Haugesund, w tym dla najlepszego filmu. Tore Renberg otrzymał kilka nagród literackich, w tym nagrody czytelników, a w 2004 r. dziennik „Morgenbladet” uznał go za jednego z dziesięciu najlepszych norweskich pisarzy poniżej 35 roku życia.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-93-7802-072-1 |
Rozmiar pliku: | 661 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
istotą życia jest teraźniejszość
Tomasz Mann
Okej – nie istnieje UE, nie istnieje Rosja, nie mówi się: Either you are with us or you are with the terrorists. Nie ma wojny w Zatoce ani ludobójstwa na Bałkanach, a żaden nastolatek nie umiera od LSD. E-mail to science fiction, a internet jest tylko teorią. Nikomu nie śniło się wypalanie własnych płyt kompaktowych. Nikt nie słyszał, jak Kurt Cobain śpiewa „Smells like teen spirit”, grunge wcale się nie liczy, w gazetach nie można przeczytać, że Cobain zmarł z przedawkowania. Świat nie poznał Spice Girls, Boyzone czy Destiny’s Child, Bono podczas trasy koncertowej nie prowadził rozmów na żywo z najważniejszymi przywódcami państw, a chłopcy z Blur nie kłócili się z Oasis o nowy britpop. Keanu Reeves nie pokonał siły ciążenia w Matriksie, nikt też nie zobaczył, jak Ernst Hugo Järegård stoi na dachu kopenhaskiego Królestwa¹ i – wymachując pięścią w stronę Bałtyku – wykrzykuje: „Ci cholerni Duńczycy!”. Ross, Monica, Chandler, Rachel, Phoebe i Joey nie przykuwają 20- i 30-latków do telewizorów w każdy wtorkowy wieczór. Nikt nie mówi o projektowaniu stron internetowych, nie można znaleźć pracy jako gospodarz chatroomu, nikt nie słyszał też o SMS– ach. Bill Clinton nie musiał przyznać, płacząc na konferencji prasowej, że uprawiał seks ze stażystką, księżna Diana nie występowała w telewizji jako anorektyczka, poza tym nadal żyje. Żyje także Greta Garbo, żyje Astrid Lindgren, żyje Pol Pot i żyje też król Olav. Angielscy chłopcy Robert Thompson i Jon Venables nie zamordowali dwulatka Jamesa Bulgera w pociągu w Manchesterze, osiemnastoletni Eric Harris i rok młodszy Dylan Klebold nie zastrzelili dwunastu uczniów i jednego nauczyciela w Columbine High School w Jefferson County, Colorado.
Pojmujesz, że nic z tego się nie wydarzyło?
Myślisz, że to brzmi dobrze?
To się nie wydarzyło.
Po głębszym zastanowieniu – brakuje ci tej przeszłości? Czy równie dobrze mógłbyś bez niej żyć? Wyobrażasz sobie życie bez tych wszystkich zdarzeń – zarówno tych dobrych, jak i złych? Czy chciałbyś pożegnać się ze wszystkim naraz – Slobodanem Miloseviciem i wrzącymi Bałkanami, Leonardem DiCaprio i Kate Winslet na pokładzie Titanica, Garym Barlowem, Robbie’em Williamsem i pozostałymi chłopakami z Take That?
A co z resztą? Ze wszystkim co twoje? Z tą chwilą, kiedy kilka lat temu szedłeś przez szpitalny park, zatrzymałeś się pod wielkimi dębami, by nagle pojąć: Boże mój, zostanę pedagogiem specjalnym, nie będę aktorem. A co z dniem, gdy wróciłeś z wakacji spędzonych u przyjaciela na Sycylii, a mama powitała cię w drzwiach słowami: Tata i ja się rozwodzimy, chcesz mieszkać z nim czy ze mną? Co z festiwalem Roskilde, kiedy miałeś 20 lat i wypaliłeś tyle trawy, że w uszach czułeś ciepło, a wszystkie kończyny miałeś bezwładne; późno w nocy oglądałeś Primal Scream w pomarańczowym namiocie i stwierdziłeś – przy okazji całując się z jakąś dziewczyną z Malmö, której imienia, ku własnej irytacji, nigdy potem nie mogłeś sobie przypomnieć – że Bobby Gillespie jest na większym haju niż ty?
Czy również tego możesz się pozbyć? Zmarłej przed paroma laty ukochanej babci, która gotowała marchewki, aż stawały się miękkie jak banany, i miała duży ogród ze stokrotkami, które zbierałeś jako dziecko? Możesz sobie wyobrazić życie bez tęsknoty za nią?
Możesz?
Okej – więc nie istnieje UE, nie istnieje Rosja, nie mówi się: Either you are with us or you are with the terrorists.
Istnieje EWG² i jesteśmy jej przeciwni, istnieje Związek Radziecki, który zmienia się z dnia na dzień, trwa pierestrojka, rozbrojenie i głasnost³. Amerykańskie oddziały wysyła się przeciwko panamskiemu dyktatorowi Manuelowi Noriedze, Intifada na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Gazie zaczęła się dwa lata temu, a całkiem niedawno wojsko chińskie wjechało czołgami na plac Tian'anmen w Pekinie z gazem łzawiącym, amunicją ostrą i smugową, otworzyło ogień i zgładziło tysiące demonstrantów. Nie mamy telefonów komórkowych, ale istnieje grupka dzianych tatuśków wożących się z przenośnymi telefonami w samochodach, mało kto ma w domu komputer, a jeśli nawet to raczej nie do gier, zaczęto jednak pozbywać się maszyn do pisania z biur, a ludzie chętnie chodzą wieczorami na kursy informatyczne. Na czasie jest także zastępowanie kolekcji płyt winylowych kompaktami. Bruce Springsteen to znaczące nazwisko, dwudziestoletnia Celine Dion z Kanady wygrała konkurs Eurowizji, a R.E.M. będą wkrótce znani szerszej publiczności, nie tylko grupce fanów indie. Chodzimy w czarnych płaszczach i arafatkach, jeżeli uważamy się za zwolenników lewicy, a reszta społeczeństwa trzyma się trwałej, fryzury na czeskiego piłkarza, ciasnych Lewisów 501 i wąsów. Nie ma nikogo, kto nie widziałby Ostatniego cesarza, wszyscy zgodnie twierdzą, że Tom Cruise jest znakomity w Urodzonym 4 lipca, a Pelle Zwycięzca to prawdziwy tryumf kina skandynawskiego. Margaret Thatcher dziesiąty rok z rzędu jest premierem Wielkiej Brytanii, Michaił Gorbaczow przemawia do Zgromadzenia Ogólnego ONZ na temat końca zimnej wojny, jeździ dookoła świata, opowiadając o rozbrojeniu, i zostaje wybrany przez „The Times” człowiekiem dziesięciolecia. Uczucia narodowe wzbierają w małych grupach etnicznych i podczas gdy republiki bałtyckie walczą o niepodległość, kraje komunistyczne jeden za drugim ogłaszają mniej lub bardziej bezbolesne przejście na kapitalizm i demokrację parlamentarną. Gorączka reform panuje w państwach bloku wschodniego i ani Biuro Polityczne, Stasi, Ceauşescu, Egon Krenz, Układ Warszawski, ani potężny 28-letni mur berliński nie potrafią się przed nią ochronić. Cały świat, sposób myślenia, całe krótkie stulecie walą się w gruzy na naszych oczach, a my nie wiemy, co zrobić ze zgliszczami. Natura robi to, co chce – orkan Hugo sieje spustoszenie w Stanach Zjednoczonych i na Karaibach. Reagan wygłasza przed amerykańskim Kongresem ostatnie przemówienie, w którym nie kryje dumy, że udało mu się przyczynić do przywrócenia amerykańskiego poczucia własnej wartości. George Bush w swojej mowie rozpoczynającej prezydenturę wyraża pragnienie, by Amerykanie stali się łagodniejszym i przyjaźniejszym narodem – apeluje o lepszą współpracę, więcej przyjaźni i lojalności oraz prawdziwszą moralność. W Norwegii Gro Harlem Brundtland⁴ kończy 50 lat i mamy nowy rekord wysokości bezrobocia. W Szwecji 42-letni Christer Petterson zostaje aresztowany za zamordowanie premiera Olofa Palmego, skazują go na dożywocie, ale wychodzi na wolność już po kilku miesiącach. Pogoda jest dobra, zdaniem wielu nawet zbyt dobra, a to przez dziury w warstwie ozonowej, które powstały zresztą z naszej winy. Młodzi zapisują się do organizacji ekologicznych i piszą na brązowym, poplamionym papierze z odzysku. Próbują też uczyć swoich hołdujących konsumpcjonizmowi rodziców recyklingu, ponownego wykorzystywania torebek na chleb – Mamo, masz je wypłukać, potem wysuszyć i użyć ich na nowo… Boże, jak można być aż takim egoistą?
Myślisz, że coś z tego będzie, czy wszystko szlag trafi?
Czy ojciec przestanie w zimowe poranki zostawiać włączony silnik, bo córka mówi, że to niszczy środowisko? Czy sprzeda drugi samochód i zacznie dojeżdżać do pracy rowerem? Optymiści twierdzą, że można nas jeszcze uratować, jeśli wreszcie krytycznie na siebie spojrzymy i zrozumiemy, co jest złe – zanieczyszczenie środowiska, AIDS, zimna wojna i komunizm – pesymiści zaś widzą, jak szybko rośnie dziura ozonowa, i mówią, że wszystko zmierza właśnie w tym kierunku. To jak nadchodzący wierzyciel, który bezlitośnie wzywa do zapłacenia rachunków. Przyznanie się do błędów na łożu śmierci nic nie da, może jedynie zwiększyć wyrzuty sumienia w chwili zakończenia życia…
A ja?
Ja jestem małym mężczyzną z małego miasta w maleńkim kraju, w sumie to ledwie mężczyzną – wkrótce skończę siedemnaście i pół roku, bez ubrania o poranku ważę 69 kilogramów, mam metr siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, pryszcze wokół ust i na szyi, lekkie skrzywienie prawej stopy, a od pięciu miesięcy dziewczynę. Mieszkam w Stavanger, norweskiej stolicy ropy naftowej, małym mieście handlowym, które w ostatniej dekadzie nieźle się wzbogaciło i zapewniło rodzicom wielu spośród moich znajomych pracę w przemyśle naftowym albo w gospodarce, po dwa samochody i co najmniej jeden domek letniskowy na wsi, a często także łódkę w porcie miejskim albo na południu kraju. Nastrój w Stavanger jest równie pogmatwany jak wszędzie indziej – wizja apokalipsy towarzyszy niestrudzonej wierze w przyszłość i beztroskiej radości inwestycji. W domu kultury w centrum miasta stoi wyrzucony z pracy urzędnik kościelny ze swoim synem, trzymając tablicę obwieszczającą czas końca – Jezus nadejdzie wkrótce. Pamiętam, że widziałem ją tu także rok i dwa lata temu, podczas gdy w mieście stale buduje się nowe hotele, które mają być tak eleganckie, jakby Jezus rzeczywiście miał nadejść w tym roku.
Mieszkam w Bjergsted, dzielnicy zlokalizowanej niedaleko centrum, z rozwiedzioną matką, i chodzę do drugiej klasy liceum w najstarszej szkole w mieście, Kongsgård, położonej w samym sercu miasta. Nazywam się Jarle Klepp – Klepp to panieńskie nazwisko matki, które mówi osobom przykładającym do tego wagę, że nasza rodzina pochodzi z Jæren. Według lokalnej mitologii powinniśmy – dzięki geograficznemu i duchowemu dziedzictwu – być nieco smutni, refleksyjni i skłonni do rozmyślań. Jednak żadne z nas – ani mama, ani ja – nigdy nie mieszkało w Jæren i nie czuję, żeby te cechy w jakikolwiek sposób mnie opisywały. Jestem niecierpliwy i względnie impulsywny, po ziemi stąpam twardo, choć często także krzywo. A na pytanie, jak się mam, mógłbym chyba odpowiedzieć, że dobrze. Jestem może trochę nerwowy, dość zmęczony szkołą, stale w opozycji, ale tak: mam się dobrze. Taka jest moja odpowiedź.
Nieprawdaż?
Mam przecież dziewczynę, mam przyjaciół, plany, fascynacje i ambicje. Tak, chyba mam się dobrze? Mam przecież matkę i ojca – wprawdzie to dziwaczna historia i straszliwe przymierze, które na szczęście już się skończyło, jednak oboje muszą ze względu na mnie zachowywać pewną dyplomację we wzajemnych stosunkach. A zatem mam się całkiem nieźle w tym miejscu, gdzie dorastam mniej lub bardziej świadomie, w czasach, które mój nauczyciel historii zwykł na każdej lekcji nazywać „wyjątkowymi”, jako że coraz częściej uczy nas historii najnowszej, najzwyczajniej w świecie omijając tematy z programu, pełen podziwu dla życia w obecnych czasach, właśnie teraz, kiedy aż wrze na Bliskim Wschodzie, kiedy Gorbi jeździ po całym świecie ze swoim znamieniem na czole, naprawiając demokrację, i kiedy już za chwilę – jak twierdzi historyk uwielbiający przepowiadać przyszłość – coś wydarzy się na Bałkanach.
A ja, Jarle Klepp, chyba mam się dobrze? Czyż nie? Czy czegoś mi brakuje?
Przyszłości. Jak zawsze. Tego, co się nie stało. Przypadków, które wypełniają życie, mijających dni, nadchodzących wyników tego, co już od dawna jest zaplanowane – wszystkiego, czym w ten lub inny sposób rządzi moje pożądanie. Tego mi brakuje, tego nie znam – przyszłości. Muszę ją teraz wymazać, spróbować cofnąć się znów do tamtych czasów – jest zima, nastał styczeń 1990 roku i właśnie zacząłem drugi semestr w Kongsgård. Mam dziewczynę, jestem dość arogancki, wydaje mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy, i uważam, że ponad 80% moich rówieśników to niedorozwinięci, konserwatywni, niedoinformowani debile. Jeżeli czemuś miałbym być przeciwny, to jest to z pewnością EWG, nie lubię też chrześcijan, a zwłaszcza dzieciaków z Ten Sing⁵, nienawidzę komercjalizmu, braków w wiedzy o ochronie środowiska, popularnej muzyki i kapitalizmu.
Lubię ludzi robiących to, czego nie robią inni. Jeśli ktoś się na coś zgadza, możesz być pewny, że Jarle Klepp się temu sprzeciwi. Jeśli zbyt wiele osób lubi nowy album, np. R.E.M. czy The Cure, Jarle Klepp na pewno stwierdzi, że kapela kiedyś grała lepiej, nie, wypalili się. Tak, lubię tych, co idą pod prąd powszechnej opinii. Tych, którzy robią to, czego nie robią inni.
Taki Mathias Rust, czy ktoś go pamięta?
Czy ktoś pamięta tego dziewiętnastolatka, który wylądował małym samolotem Cessna tuż koło Kremla i Placu Czerwonego w Moskwie? Rust leciał z Hamburga pożyczoną maszyną, miał międzylądowania w Norwegii i Helsinkach, nim zmienił kurs na Związek Radziecki. Niewiarygodne, jak udało mu się przedostać na terytorium radzieckie i wylądować w samym sercu komunizmu. Pamiętam, że widziałem go w telewizji w roku 1987, miałem wtedy piętnaście lat i pomyślałem, że Rust jest genialny. Gdy parę miesięcy później postawiono go przed radzieckim sądem, wyglądał jak zwyczajny młody człowiek – nosił okulary, niebieską kamizelkę oraz krawat i twierdził, że jego przelot i lądowanie w centrum Moskwy było działaniem na rzecz pokoju, mającym poruszyć światową opinię publiczną. Wyciąłem sobie jego zdjęcie i zawiesiłem je na tablicy korkowej w swoim pokoju.
– Kto to jest? – spytała mama.
– To Mathias Rust.
Myślałem, że zakpił sobie z nich wszystkich, myślałem, że jest genialny. Został skazany na cztery lata w radzieckim obozie pracy. Ale był przecież dobry, nie? W konsekwencji tego przelotu zdymisjonowano radzieckiego ministra obrony i dowódcę obrony przeciwlotniczej– nieźle, co? Rust stał się dla mnie ikoną, podniosłem go do rangi ideologa i ustawiłem w jednym szeregu z innymi opozycjonistami z mojej galerii bohaterów: Che, Bakuninem, Marksem, Arafatem. Tak, dokładnie takich ludzi lubię.
Mówię to właśnie mojemu najlepszemu kumplowi. Jest koniec lat osiemdziesiątych, a my popijamy piwo w lasku Ullandhaug w piątek po szkole. Mamy dopiero po szesnaście lat i jesteśmy w pierwszej klasie liceum.
– Kurde, Helge – mówię. – Jeśli kiedyś założymy zespół, to nazwiemy go Mathias Rust Band, co?
– Nie założymy żadnego pieprzonego zespołu – odpowiada Helge. – Przecież nie umiemy grać.
– No nie – mówię. – No ale jednak, co? Mathias Rust Band?
– Raczej W Pizdę Szatana Anarchokomando – stwierdza Helge.
– Kurde, a może jednak?
– Co?
– Zrobić coś takiego jak on? Tak po prostu przelecieć i wpaść w sam środek ZSRR.
– Ach – mówi Helge, otwierając nowe piwo. – To tylko drobnomieszczańskie pieprzenie, równie dobrze mógł wpierdolić się tą Cessną w Biały Dom i zostawić komuchów w spokoju.
Nigdy nie zrobiłem czegoś takiego jak Mathias Rust, ale cały czas chodziliśmy z Helgem na wszelkie możliwe marsze protestacyjne, a ja kupiłem sobie gitarę i po prostu żyłem. W Stavanger trwała zima, szkoła właśnie zaczęła się po przerwie świątecznej i dookoła mnie istniał prawdziwy świat, prawdziwe wydarzenia – ceny ropy wróciły do dawnego poziomu, zmarł Samuel Beckett, bezrobocie rosło, w Rumunii stracono Ceauşescu, Vaclava Havla wybrano na prezydenta Czechosłowacji, NRD za chwilę miało przejść do historii po otwarciu muru 9 listopada i wielu ludzi twierdziło, że właśnie teraz wszystko dzieje się w zawrotnym tempie, tak szybko, że jest już tego zbyt wiele, tak szybko, że musimy kupić jeszcze jeden samochód, aby nie zostać w tyle, a inni, jak mój nauczyciel historii, kochali te czasy, w których przyszło im żyć.
To, co się nie wydarzyło, było przyszłością.
Jest rok 1990 – pojmujesz to?
Nie mamy XXI wieku, jest wczesny ranek, piątek 19 stycznia 1990 roku, a ja jadę w deszczu na rowerze do szkoły.
Za parę sekund moje życie wywróci się do góry nogami.3. OJCIEC HEBBELILLE NIE ŻYJE
everybody knows it hurts to grow up
but everybody does
Ben Folds
Kiedy wróciłem w tamten piątek do domu, zadzwoniłem do taty, aby powiedzieć mu, że nie odwiedzę go w weekend.
– Mam tyle do roboty – tłumaczyłem. – Wiesz, dużo pracy w szkole.
– Aha – odparł, nieco urażony, chociaż wiedziałem, że cieszył się, kiedy w weekendy nie spotykałem się z nim, a zostawałem u mamy. Pasowało mu to, bo nie musiał silić się, by mnie nie stracić, nie musiał w te śmieszne weekendy być pomysłowym superojcem, nie musiał specjalnie gotować obiadu dla swego utraconego syna, nie musiał ścielić łóżka w pokoju gościnnym, ścierać kurzy i sprzątać, mógł robić, co chciał – jechać do miasta i podrywać kobiety, w samotności pić wódkę do późna w nocy, o czwartej nad ranem zadzwonić do Gørild, młodszej siostry mieszkającej w Molde, i nawymyślać jej przez telefon, przypomnieć starą śpiewkę o tym, że jest zdrajczynią, bo wyprowadziła się z miasta i zostawiła w nim wszystkich, wypomnieć, że nigdy ich nie odwiedza, zapytać z wyrzutem, czy kiedykolwiek da im poznać swoje dzieci i czego szuka tam w Molde, festiwali jazzowych? Przecież kiedy była młodsza, nigdy nie lubiła jazzu. I dlaczego musiała głosować na Czerwonych? Później tata mógł zasnąć na kanapie, bełkocząc i słuchając starych płyt Louisa Armstronga, obwiniając się i użalając nad sobą, a w niedzielę przespać kaca moralnego – robić wszystko to, co spowodowało, że półtora roku wcześniej mama zebrała się na odwagę, spakowała walizki i go opuściła.
– To do zobaczenia za parę tygodni – powiedział z radością w głosie. – Wszystko u ciebie w porządku?
– Tak – odparłem. – Miłego weekendu.
Już miałem odłożyć słuchawkę. Ulżyło mi, poszło gładko.
– Hej? A może pójdziemy w tygodniu do kina, co?
Boże. Zawsze to samo. Kiedy ze sobą rozmawialiśmy, na przykład przez telefon, na początku szło jak po grudzie. Wiecznie te same, suche pytania. Jak szkoła. Jak ma się mama. A jak babcia. Co porabiasz. A ja odpowiadałem: No, dobrze i No, w porządku. Lecz kiedy mijał czas i rozmowa wyraźnie dobiegała końca, przez tatę zaczynały przemawiać wyrzuty sumienia. Zrobimy coś razem? Ty i ja, Jarle, co? Czasem nagle wydobywał jakieś stare wspomnienie, jakieś zdarzenie, które w jego wybiórczej pamięci rozjaśniało ciemne lata: Pamiętasz? Jak pojechaliśmy rowerami do klasztoru Utstein, jedliśmy lody na promie i oglądaliśmy rybki przy molo? Najczęściej groteskowo przejaskrawiał te wspomnienia, które nie przypominały już żałosnych, prawdziwych zdarzeń – to, co niegdyś było mętne, może bolesne, teraz stawało się czyste i piękne, jak wyjęte z wakacyjnego programu dla dzieci, gdzie ludzie jeżdżą na rowerach na grubych oponach i zbierają mlecze. Zawsze tak robił, a tym razem jego fantazja podpowiedziała mu wyjście do kina.
– Nie grają teraz przypadkiem nowego filmu z Jamesem Bondem? – usłyszałem.
Jakby kino z tatą było dla mnie wymarzoną rozrywką na wieczór, jakbym chciał narażać się na to cierpienie, jakim było snucie się po ulicach Stavanger i wystawanie w kolejce do kina w domu kultury razem z moim żałosnym ojcem, jeszcze raz niezdarnie próbującym naprawić mi dzieciństwo. Przepraszam, tato, jest już za późno, nie pomoże ci postawienie siedemnastolatkowi popcornu i coli i zabranie go na film z Bondem. Poza tym i tak na pewno nie spodobałby mi się film, który on chciał zobaczyć – rzeczywiście grali właśnie Licencję na zabijanie, ale Bond figurował na mojej najczarniejszej liście masowej, idiotycznej rozrywki, więc w tym przypadku tata spudłował. Zresztą nie robiłoby różnicy, gdybyśmy poszli na film wybrany przeze mnie – coś politycznego albo artystyczne kino belgijskie – bo tylko pogłębiłoby to i tak już dramatyczną przepaść między rodzicem a potomkiem. Gdybym zgodził się na którąś z jego propozycji, których jedynym celem było pomóc jemu samemu, ryzykowałbym, że zobaczy mnie ktoś z klasy, w najgorszym przypadku Helge, a nic nie wydawało mi się bardziej kompromitujące. Że ktoś mógłby zobaczyć tatę i mnie, dwóch ludzików drepczących po mieście, jak na wystawie, dwóch durniów usiłujących się do siebie zbliżyć.
Tak, oto Jarle i ojciec.
– Niee, nie sądzę, nie mam czasu – powiedziałem.
– Nie, nie – pośpieszył tata z odpowiedzią. – Po prostu… my name is Bond. James Bond. Tak. Ale następnym razem, jak przyjdziesz, pójdziemy na wycieczkę, co? Tylko ty i ja, jak kiedyś. Możemy pojechać do Jæren, co?
– No – powiedziałem. – Do usłyszenia.
Odłożyłem słuchawkę.
Rzadko czułem lęk przed tatą podczas naszych weekendowych spotkań sam na sam, bo widywaliśmy się w kontrolowanych okolicznościach, jakby z łaski sądu, który wyznaczył mu na to czas. Nie miałem się też czego obawiać, chyba że poniżenia i przytłaczającej nudy, gdybym poszedł z nim do kina, bo byliśmy przecież wśród ludzi. Miałem wtedy nad nim przewagę, a podczas naszych rozmów przez telefon to ja rozdawałem karty.
Podszedłem do mamy. Stała w kuchni z fartuchem przewiązanym w talii.
– To był twój ojciec? – zapytała, odwrócona do mnie plecami. Zawsze tak mówiła: „twój ojciec”, jak gdyby nigdy nie miała z tym człowiekiem nic wspólnego.
– Mhm.
Przez parę sekund panowała cisza. Widziałem ciało mamy nad kuchenką i patelnią, napinający się kark i żyły widoczne na wierzchu dłoni trzymającej patelnię.
– Kotlety mielone? – zapytałem łagodnym głosem.
Napięcie karku zniknęło, dłoń odżyła, a mama odwróciła się. Skinęła głową z uśmiechem.
– Kapitalnie – powiedziałem i przytuliłem ją. – Nakryję do stołu.
Mama wychyliła się i wyjrzała przez okno.
– Popatrz na to – odezwała się.
Drzewa na zewnątrz skrzypiały, a wiatr ostro i zdecydowanie dął przez ulice.
– Chyba będzie burza – powiedziała mama.
Zostawiliśmy temat. Rozmowa o tacie tylko zepsułaby nam wieczór. Zamiast tego cieszyliśmy się sobą. Tak niewiele było nam potrzebne.
Zjedliśmy razem. Nie smuciłem się, nie byłem krnąbrny, ale też nie mówiłem zbyt dużo. Częstowałem się kotletami, buraczkami, zasmażanym masłem, gotowanymi warzywami i ziemniakami. Był początek lat dziewięćdziesiątych, ale wszystko wyglądało nadal jak w poprzedniej dekadzie, a mama gotowała właśnie takie obiady – norweskie domowe posiłki, których już niemal się nie przyrządza. Nie żeby ciężko strawna, niezdrowa, bazująca na sosach kuchnia norweskiej socjaldemokracji smakowała mi bardziej niż jedzenie, które dzisiejsi rodzice przygotowują swoim dzieciom – wręcz przeciwnie, odczuwam tylko straszliwy smutek na samą myśl, że zniknęła. Tylko tyle. Że kiedyś przyrządzano takie obiady, gotowała je moja matka, a teraz już nikt tego nie robi.
Jadłem powoli. Zwykle wyglądało to inaczej – mówiłem dużo i jadłem szybko. Teraz próbowałem naśladować Yngvego. Byłem pewien, że on spożywał posiłki wolno i nie mówił tyle co ja podczas obiadów z matką. Wyciągnąłem głowę, lekko ją przekrzywiłem, próbowałem być cichy i łagodny, ozdobić twarz prostym uśmiechem. Wyobraziłem sobie, że mam wyraźne czerwone usta, bladą skórę i zarumienione policzki.
– Co ci się dzisiaj stało? – zapytała mama po chwili. Odłożyła nóż i spojrzała na mnie.
– Nic – odpowiedziałem.
– Czy chodzi o… – Odchrząknęła. – Twojego ojca?
Potrząsnąłem przyjaźnie głową.
– Nie, on… – mama sama się powstrzymała.
Znów potrząsnąłem głową i uśmiechnąłem się do niej.
Podniosła nóż, przekroiła ziemniaka. – Tak, coś ci jest. – Nagle spoważniała. – Chyba nie chodzi o Katrine, co?
Mama bardzo lubiła Katrine, nazywała naszą znajomość moim pierwszym „poważnym związkiem”, wyobrażała sobie, że to z nią się ożenię, że to ona będzie matką moich dzieci, że to Katrine będę się zajmował tak, jak tata nigdy nie zajął się nią samą. W pewien sposób się z nią zgadzałem – tworzyliśmy udaną parę.
– Nie, nie, spokojnie – powiedziałem. – Katrine ma się dobrze. Jestem tylko trochę… to nic takiego.
Później zaparzyłem kawę. Zaniosłem ją mamie, która siedziała w zielonym fotelu i czytała gazetę. Co jakiś czas odkładała ją na kolana i wyglądała przez okno. Wiatr wył między murami, a drzwi wejściowe zaczęły stukać.
– Dobrze być w taką pogodę w domu – powiedziała mama.
– Mhm.
– Gdy na dworze wieje.
Spojrzałem na nią.
– Może pójdziemy kiedyś do kina, co?
– Razem? – Mama popatrzyła na mnie zaskoczona. – Tylko ty i ja? Chcesz?
– Tak – odrzekłem.
Tak wtedy między nami było. Dobrze. Tylko mama i ja. W domu byłem zupełnie inny niż gdzie indziej. Nie musiałem niczego udowadniać, nie musiałem okazywać swojej arogancji, nie miałem nic do stracenia. Nie byłem tym Jarlem, który mówił „nie” chwilę po tym, jak ktoś powiedział „tak”. Chociaż mama pod wieloma względami reprezentowała tę samą mieszczańskość, której tak często jawnie nienawidziłem, przy niej się uspokajałem. Mieliśmy wspólny system, którego trzymałem się przez większość czasu. Ja parzyłem kawę, mama przygotowywała posiłki.
– Kto by pomyślał, że zechcesz iść ze mną do kina – powiedziała z uśmiechem.
Pozwoliłem jej wypić kawę w fotelu, a sam zmyłem naczynia.
Czasem na nią spoglądałem. „Mama jest piękna” – myślałem. – „Świetna z niej dziewczynka”. Tak, często myślałem o niej jak o małej dziewczynce, może dwunastoletniej. Nie wiem dlaczego, to mi do niej po prostu pasowało. Nadal tak myślę, chociaż mama jest już o trzynaście lat starsza i ma prawie 58 lat. Cały czas przypomina dziewczynkę. Chociaż trochę przytyła i nie wygląda już tak lekko jak wtedy, gdy zbliżała się do pięćdziesiątki, a włosy ma teraz krótsze i srebrzystosiwe, ja cały czas czekam, aż nagle wstanie, zacznie mówić jak mała dziewczynka, wybiegnie do ogrodu, na łąkę, nazbiera polnych kwiatów, podskoczy, zrobi gwiazdę, przebiegnie przez trawnik, zatrzyma się przy linii kolejowej, obejrzy przejeżdżające pociągi, pobiegnie do lasu, znajdzie drzewo, na które można się wspiąć, malinę, którą można położyć na język, plażę, po której można się turlać, skałę, z której można skoczyć do wody, chłopca, na którego można się gapić. 57-letnia pani, powszechnie uważana za radosną duszę, wielka miłośniczka muzyki klasycznej – przede wszystkim utworów fortepianowych – oraz literatury rosyjskiej – zwłaszcza Dostojewskiego – a także José Saramago, Selmy Lagerlöf, Halldóra Laxnessa i szwedzkich pieśniarzy, Nilsa Ferlina, Cornelisa Vreeswijka, towarzyska, szczególnie wśród starszych ludzi, których tak bardzo kocha.
– Lubię starszych ludzi – powtarza często. – Przy nich czuję się bezpieczna.
– Chociaż są chorzy i przestraszeni? – zapytałem kiedyś.
– Tak – odparła mama. – To porusza się w nich życie. Myślę też, że są mądrzy. Jak twoi dziadkowie. Spójrz na nich.
– Tak – zgodziłem się. – To prawda.
– Wiesz, oni swoje przeżyli. O to właśnie chodzi. Swoje przeżyli.
Po posiłku obejrzałem z mamą serial detektywistyczny Bergerac. O przemycie, w który wplątani byli ludzie z wyższych sfer. Niczego więcej nie chciałem. Gdybym oglądał go z kim innym, na przykład z Helgem albo Katrine, musieliby przebrnąć przez odcinek, wysłuchując serii moich tyrad o tym, jak prymitywny, idiotyczny, dramaturgicznie nie do zniesienia i amatorski pod względem gry aktorskiej jest ten film. Nic z tych rzeczy nie powiedziałem podczas oglądania go z mamą, a już na pewno nie tego wieczoru, gdy próbowałem naśladować Yngvego. „On taki nie jest” – myślałem.
Później leciały Mistrzostwa Europy w łyżwiarstwie na 5 tys. metrów w Heerenveen, ale wyłączyliśmy je w oczekiwaniu na wieczorne wiadomości, bo zarówno mamie, jak i mnie przypominały one o tacie, który – jak większość mężczyzn z pokolenia powojennego – interesował się łyżwiarstwem i tak samo jak oni ubolewał nad tym, że ten sport nie jest już taki jak kiedyś. Dokładnie tak samo kolejni mężczyźni będą ubolewać w przyszłości nad tym, że skateboarding nie przypomina już tego z dawnych czasów. Mama wyjęła parę gazet z kończącego się tygodnia, a ja poszedłem do kuchni po czekoladę.
– Oj – usłyszałem głos mamy z salonu.
– Co? – zapytałem.
– Ojciec Hebbelille nie żyje – powiedziała, wyraźnie poruszona.
– Ojciec Hebbelille? – Wszedłem do pokoju, gdzie mama rozkładała stronę dziennika „Stavanger Aftelblad”.
– Zawsze był taki zabawny – odparła i wskazała palcem artykuł.
– A tak, ten aktor, Albert i Herbert, ci od sklepu ze starzyzną. Zmarł?
– Tak, w niedzielę. Uwierzysz? – zapytała.
Usiadłem. Na zdjęciu w gazecie widniał Sten-Åke Cederhök, kochany przez publiczność aktor. Miał 76 lat. Wydawało mi się, że wygląda na przestraszonego. Spojrzałem na mamę, która z prawdziwym zainteresowaniem czytała o ojcu Hebbelille. Artykuł traktował o starych filmach i jego karierze w rewii. Nazywano go szwedzkim „królem teatru ulicznego”.
– No tak – powiedziała mama. – Tak to już jest.
Chciałem tylko spokojnie z nią posiedzieć, poczytać gazetę, jeść z niebieskich pucharków lody z polewą karmelową, częstować się kawałkami mlecznej czekolady z talerza na stole, oglądać telewizję i myśleć o Yngvem. Byłem tego wieczoru niezwykle wyciszony. Po tak roztrzęsionym, pełnym emocji dniu, pozostawałem spokojny, nieco zmęczony i bardzo pewny siebie. Niczego się nie obawiałem. Niczego się nie wstydziłem, poza tym nie mogłem się wstydzić, bo nie zacząłem jeszcze analizować tego, co miało mi się przytrafić. Czułem jedynie pewność, którą wiązałem z Yngvem. Nie mam pojęcia, jak poukładałem sobie w głowie te jedynie na pół wyrażone elementy, ale wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Tata, Katrine, Yngve, ja sam. Wszystko było w porządku.
Mój umysł pracował jakby w oderwaniu ode mnie. Gdy wieczór minął, ułożyłem sobie – a raczej ta część mnie, która myślała, pragnęła i działała – wyraźny i przejrzysty plan, jak w ciągu nieco ponad pół dnia znów zobaczyć się z Yngvem.
Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Mama cieszyła się, że zostałem w piątkowy wieczór w domu, ale dziwiła się też, że nie wychodzę.
Gdy skończył się wyścig łyżwiarski na 5 tys. metrów, włączyła wieczorne wiadomości.
– Musimy zobaczyć, co się dzieje.
Zawsze oglądaliśmy wiadomości. Wiadomości i pogodę. Dzień nie byłby podsumowany, a noc nie mogłaby nad nami zapaść, gdybyśmy nie obejrzeli wiadomości, a jeśli nie obejrzelibyśmy prognozy pogody, następnego dnia pogody nie byłoby wcale. Często myślę o pokoleniu mamy i taty jako o pokoleniu wiadomości. Podczas gdy ja – zupełnie niedobrowolnie – należę do generacji seriali telewizyjnych, oni tworzyli wielkie pokolenie wiadomości. Kiedy my wiemy, co dzieje się w barze Zdrówko, u rodziny Soprano, wśród Przyjaciół, w tajemnych aktach Muldera i Scully, w zagadkowym miasteczku Twin Peaks, w każdej godzinie piekielnej doby agenta FBI Jacka Bauera, oni wiedzieli, co dzieje się na świecie. Kiedy ktoś zainteresował się Tajwanem, ojciec biegł do półki, otwierał encyklopedię na literze T i czytał na głos całej rodzinie. Po śmierci tego pokolenia stacje telewizyjne mogą zwyczajnie zamknąć działy informacyjne, a Gro Holm, Hans-Wilhelm Steinfeldt i Ingolf Håkon Teigene¹⁰ – spakować walizki i zająć się ogrodnictwem albo studiowaniem na uniwersytecie języka arabskiego, bo nie będzie już ich miał kto oglądać. Niektórzy dorośli, pamiętający jeszcze zachwyt, jakim ich rodzice darzyli Wiadomości, chcą wiedzieć, kim był Ingolf Håkon Teigene, widząc, jak wraca z campusu Blindern w Oslo, gdzie cały dzień pochylał się nad książkami na uniwersyteckiej czytelni, idzie w stronę sklepu tuż koło Majorstua, mija siedzibę radia i telewizji publicznej, gdzie kiedyś pracował w dziale informacyjnym, w społeczeństwie zainteresowanym jeszcze światem i jego wydarzeniami. Nieliczni, którzy chcą wiedzieć, kim jest, powiedzą: „Patrzcie, to on pracował w tak zwanych Wiadomościach, na imię ma chyba Ingolf, czy jakoś tak”, a słuchające tego dziecko odwróci się do matki, która użyła dziwnego słowa, i zapyta: „Co? Wiadomości? A co to?”. „Wiadomości – odpowie matka, spoglądając na plecy dawnego pracownika telewizji – istniały w dawnych czasach, teraz już ich nie ma”. Matka popatrzy na emeryta mijającego budynek, w którym kiedyś pracował, i pomyśli, że może wspomina on właśnie poszczególne wydarzenia, przechodząc koło Marienlyst w drodze do swojego starego domu, może przypomniał sobie wojnę, o której kiedyś miał za zadanie poinformować norweski naród?
Pomimo jasnych sygnałów zagrożenia w roku 1990 zdawała się jeszcze istnieć dla nas nadzieja – tak bardzo można się pomylić. Ja również próbowałem śledzić wiadomości. Na ekranie zobaczyliśmy wyraźnie przyciśniętego do muru Gorbiego wypowiadającego się po ostatniej radzieckiej napaści na Azerbejdżan. Mama nie dawała wiary, że Gorbi miał z tym coś wspólnego. Mimo tych wszystkich lat spędzonych z tatą chciała postrzegać świat jako dobry. Widząc coś brzydkiego, zawsze ubarwiała widok ciepłymi kolorami, biorącymi się z jej własnej dobroci, a nie ze świata. Posiadała tę odrobinę nierealistycznego podejścia do życia, której trzeba, by przez nie przejść. Nigdy nie złościła się na kogokolwiek poza tatą. Zamiast tego mawiała: „Biedaczyna”. Gdy ktoś sprawił jej przykrość, w pracy lub gdziekolwiek indziej, ona pierwsza go broniła: „Biedaczyna. Nie ma się najlepiej”.
– Biedny Gorbaczow – powiedziała.
– Jedno supermocarstwo nie jest lepsze od drugiego – odparłem. – Pójdę się położyć.
Mama podniosła wzrok.
– Już teraz? Nie obejrzysz filmu? Z Audrey Hepburn.
Doskonale wiedziała, jak bardzo lubiłem stare czarno-białe filmy.
– Może puszczą też ten serial, jak on się nazywa, ten, który tak lubisz? – powiedziała, pochylając się, by spojrzeć na program telewizyjny.
– Czarną Żmiję – odrzekłem z uśmiechem.
– Tak, Czarną Żmiję.
Pokręciłem głową.
– Nie. Chcę jutro wstać wcześnie, mam sporo do załatwienia – w mieście i w ogóle.
– Jesteś dzisiaj dziwny – stwierdziła.
„Jestem Yngvem – pomyślałem. – Nazywam się Yngve Lima, a ty o tym nie wiesz”.
Uścisnąłem ją i wyszedłem do przedpokoju. Zamknąłem drzwi. Przez szybę widziałem, jak mama ogląda w salonie telewizję. Stałem przed telefonem. Podniosłem słuchawkę, wybrałem numer.
– Tu informacja.
– Dobry wieczór… chciałbym spytać o pewien adres.
Poszedłem na piętro.
Z zamkniętymi oczami umyłem zęby.
Kiedy wpełzłem pod kołdrę, przyłożyłem do policzka prawą dłoń. Zostawiłem ją tam. Zgasiłem światło i leżałem w łóżku, słuchając uderzających w dom podmuchów. Na strychu skrzypiały deski. Zasnąłem.
Śniłem o Yngvem. Siedział przede mną na krześle. Patrzył na mnie. Stałem tuż przed nim wyprostowany i powtarzałem w kółko: „To nic takiego”. Yngve nic nie mówił. Tylko się uśmiechał, aż w końcu, gdy miałem wrażenie, że minęło wiele godzin, wstał. Podszedł do okna. Zatrzymał się. Otworzył je. Wystawił głowę. We śnie gapiłem się na jego ciało. Wtedy odwrócił się i powiedział: „Następnym razem, jak przyjdziesz, pójdziemy na wycieczkę”.
Zaraz potem siedziałem z Yngvem w niebieskim samochodzie. Jechaliśmy przez nieznaną równinę. Trzymaliśmy się za ręce. Jego długie palce, wąska dłoń na mojej, nieco mniejszej.
Nawet tam, we śnie, nie odważyłem się go pocałować.4. SOBOTA, 20 STYCZNIA 1990 r.
it was a world
what a world!
what a world?
what a big world
but a world to be drowned in
Pere Ubu
Obudziłem się, gdyż poczułem, jak wali mi serce. Byłem właśnie w trakcie jednego z tych gorączkowych, wyjątkowo realistycznych porannych snów i nagle się zbudziłem. Niemal drżałem z podniecenia. Gdybym tylko spojrzał na swoją pierś, ujrzałbym własne serce zarysowane pod skórą przy żebrach.
Yngve Lima. Tennisveien 56.
To była moja pierwsza myśl, ostatnia rzecz, jaką usłyszałem poprzedniego wieczoru.
– Lima? Nie chce pan numeru telefonu?
– Nie, wystarczy adres.
– Tennisveien 56.
Ulica znajduje się na Tjensvoll, niedaleko jeziora Mosvannet, hali sportowej i lodowiska. Może pół godziny rowerem od miejsca, gdzie mieszkałem z mamą.
Zakochanie żyje własnym życiem. Przez większość czasu jest niczym drzemiące zwierzątko, które spokojnie żywi się, leniwie rejestrując, co dzieje się wokół. Nie przejmuje się głupstwami. To nie w jego stylu. „Wszystko mi jedno” – myśli zwierzątko, gdy ma się ustosunkować do codziennych spraw. „Nie chce mi się do tego mieszać” – myśli, unosząc leniwie jedną powiekę, kiedy ktoś chce, by wyniosło śmieci czy zaparzyło kawę. Zwierzątko leży. Zaraz potem zapada w półsen, pochrapuje z zadowoleniem we własnym świecie, bezczynne. Lecz to drzemiące zwierzątko kryje w sobie ogromny potencjał, treściwą i twórczą energię szaleństwa. Nie widać jej, dopóki ktoś nagle jej nie rozpali, tak samo jak piorun staje się widoczny dopiero, gdy znienacka rozdziera niebo. Zakochanie to małe, niebezpieczne zwierzątko. Ma tylko jeden cel: eksplodować, krótko i intensywnie. Przeżyć swoje właściwe jestestwo w groźnej radości zakochania. Nagle budzi się do życia, by z gwałtowną siłą wywrzeć piętno na otoczeniu, a zaatakowana przez nie osoba jest narażona na palącą, bezlitosną uwagę. Wszystko inne przestaje się liczyć, a dopiero co przebudzone zwierzątko pędzi przez niziny ze swą szaleńczą logiką, w pościgu za upatrzoną ofiarą. Gdy jest aktywne, może góry przenosić, by osiągnąć swój cel. Przebudzone zwierzątko charakteryzuje olbrzymi brak zrozumienia samego siebie – nigdy nie rozgląda się wokół, jest niegrzeczną, niezdarną istotką, cechującą się dziwnym rodzajem głupoty, idiotyzmu, który każe mu żyć w ciągłym ryzyku, lekkomyślnie gnać naprzód, bez zastanowienia przebiegać w godzinach szczytu przez ośmiopasmową autostradę. Jednak w głębi tej potężnej głupoty można dostrzec inteligencję i nagłą próżność. Pierwotną siłę, rezolutność i elastyczność, które mogą się mierzyć jedynie z odziedziczonymi właściwościami najbardziej pomysłowych gatunków. Jak przebranie kameleona może być i piękne, i ochronne, tak zwierzątko zakochania w stresujących sytuacjach potrafi pochlebstwem uratować własną skórę, naśladując niezwykłą szybkość niektórych owadów – kiedy w jednej sekundzie podnosi się rękę w przekonaniu, że się je trafi, by po chwili zobaczyć, że zwierzątko zwietrzyło niebezpieczeństwo i uciekło. Tak właśnie zachowuje się zakochanie, ów szalony mistrz kreatywności, gdy – głupie i inteligentne zarazem – wyrusza w drogę. Zorientowawszy się nagle, że zostało zapędzone w kozi róg, bo przekroczyło już wszelkie granice, po chwili znajduje rozwiązanie problemu. Często dość karkołomne. Ale zawsze jakieś rozwiązanie. Zwierzątko może opuścić teren katastrofy, często jeszcze mocniej zakochane, z jeszcze większą energią, wzmocnione oporem, i schować się za jakimś kamieniem, by poczekać na kolejny atak.
Zakochanie nigdy się nie boi. Gdybyśmy dorównywali mu odwagą, bylibyśmy niepokonani.
Usiadłem na łóżku. Byłem całkowicie przytomny, myślałem zupełnie racjonalnie, przygotowałem wszystkie plany. Mój wcześniejszy sen był równie nieustraszony i zdeterminowany jak ja – sen pozwala zebrać siły człowiekowi, który wstaje, by dokonać wielkich czynów.
Yngve Lima. Tennisveien 56.
Poszedłem do łazienki. Słyszałem, jak mama sortuje na parterze puste butelki. Była sobota i jak co tydzień wybierała się na większe zakupy. Wziąłem prysznic, dokładnie się umyłem, wytarłem. Obciąłem paznokcie. Uczesałem włosy. Użyłem nawet suszarki mamy, co normalnie zdarzało mi się tylko 17 maja¹¹ i podczas gwiazdki. Wyjrzałem przez okno w łazience – nad regionem Rogaland nadal szalała burza.
Zszedłem na dół. Równo stąpałem po każdym stopniu. Ustaliłem trasę: z domu w Bjergsted, w stronę skrzyżowania Løkkeveien ze Stokkaveien, pod górę Stokkaveien, obok cukierni Romsøe, przez Stokka od południowej strony stadionu, koło Wilberga, sklepu, do którego zawsze jeździła mama, „bo mają tam takie dobre delikatesy”, pod górę, by zobaczyć przed sobą skrzyżowanie z Madlaveien z widokiem na Mosvannet, halę sportową, lodowisko, Hotel Alstor i południowe Tjensvoll. Wiele ulic, wiele nazwanych od dyscyplin sportu: łyżwiarstwa figurowego, bandy, hokeja, ponieważ ta część dzielnicy to usportowione miejsce, a wśród nich również ulica Tenisowa – Tennisveien. Dalej, tam gdzie północna część Tjensvoll przechodzi w osiedle Haugtussa, alejki mają nazwy w nordyckim stylu: Bendikstien, Åroliljastien, Hallingstien, Gangarstien i Springarstien, a tuż obok znajduje się zakątek kosmiczny, jak gdyby pradawna Norwegia była bezpośrednim sąsiadem wszechświata: Jupiterveien, Siriusgate, Plutokroken.
Wyobraziłem sobie, jak zatrzymam się na wzniesieniu, by odetchnąć. Zastanowię się, nim ponownie usiądę na rowerze i pokonam ostatni odcinek trasy. Planowałem każde następne posunięcie niczym przestępca, który nie przewiduje, że go złapią. Niepowodzenie było zupełnie nierealne. Musiało mi się udać.
Yngve Lima. Tennisveien 56.
Działałem jak maszyna. Nie dopadały mnie żadne wątpliwości, byłem przekonany o skuteczności swojego planu. Przypominam sobie ten szaleńczy poranek, ale pamiętam go, jakbym patrzył na siebie z boku. Wiem, że to ja otworzyłem lodówkę i wyjąłem karton mleka, to ja posmarowałem kanapki, to ja poszedłem do garażu po rower – a jednak to nie byłem ja. W ciągu następnych tygodni miałem wykonać imponującą serię ryzykownych, kompromitujących i bezmyślnych czynności, spośród których większość miała udać mi się gorzej niż ta, a wszystkie miały dotyczyć biednego, pięknego Yngvego, jednak nigdy bardziej niż tamtego poranka nie przypominałem w swym zachowaniu żołnierza. Moje kolejne kroki miał charakteryzować przynajmniej cień pewności siebie i, od czasu do czasu, odrobina wstydu. Ale nie tamtego ranka. Gdybym był wysłańcem grupy terrorystycznej, który otrzymał rozkaz zabicia burmistrza wraz z całą rodziną, dziś żadna z tych osób by już nie żyła. Zamordowałbym je wszystkie, w sobotę, 20 stycznia 1990 roku, efektywnie i prędko. Później zostałbym szybko złapany – po próbie obrony i zabiciu kilku policjantów – i wylądowałbym w więzieniu. Na 21 lat, pod nadzorem kuratora. 20 stycznia 1990 roku byłby pamiętną datą, którą każdy wspominałby jako dzień, kiedy Jarle Klepp nie był sobą.
Ale teraz tylko ja – i może też Yngve – pamiętam ten dzień. Pamiętam go dobrze, z mieszanką zdumienia i podziwu. Co pamięta Yngve – tego nie wiem.
Mama weszła do kuchni ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy, z szalem na szyi i w kozakach. W dłoni trzymała kluczyki do samochodu. Spojrzała na mnie nieco zdziwiona, kiedy siedziałem przy śniadaniu.
– Wydawało mi się, że cię słyszę. Tak wcześnie wstałeś.
Skinąłem głową.
– Tak, wychodzę.
Popatrzyła na mnie, po czym uśmiechnęła się i zbliżyła dłoń do moich włosów. Odsunąłem się, nie chcąc, by zniszczyła mi fryzurę.
– Ładnie dziś wyglądasz – powiedziała.
Odwróciła się, chcąc odejść.
– Idę na zakupy. A ty dokąd się wybierasz?
– Na łyżwy – odparłem i odgryzłem kęs kanapki.
– Co? – Zatrzymała się. – Gdzie idziesz?
– Na łyżwy – powtórzyłem. – Na lodowisko.
Mama zaczęła się śmiać.
– Idziesz na lodowisko?
– Tak, czy coś w tym złego?
– Nie, nie, skądże, ale… nigdy nie… masz w ogóle łyżwy?
– Pożyczę – odpowiedziałem. – Na miejscu można wypożyczyć. Otwierają o jedenastej.
Pokręciła głową.
– No tak… mhm. Łyżwy.
– Idź do sklepu – powiedziałem.
– Ale… ty przecież nie lubisz sportu – ciągnęła. – I jeszcze te łyżwy?
– Nie, ale teraz chcę iść na łyżwy – stwierdziłem.
Poprzedniego wieczoru razem z mamą woleliśmy nie oglądać łyżwiarstwa w telewizji ze względu na tatę, a teraz chciałem iść na łyżwy. Mama zmarszczyła nos.
– Chcesz jechać na rowerze? W taką pogodę?
Skinąłem głową.
Mama stała, wpatrując się we mnie przez kilka sekund. Następnie znów uniosła dłoń do moich włosów i powiedziała, że jestem jej Jarlem. Dała mi też sto koron na łyżwy.