Czy naprawdę schamieliśmy? Nieznane eseje, szkice, opowiadania i felietony - ebook
Czy naprawdę schamieliśmy? Nieznane eseje, szkice, opowiadania i felietony - ebook
Niepublikowane dotychczas w języku polskim eseje, artykuły prasowe, felietony i inne formy literackie.
Czy naprawdę schamieliśmy? Rudyard Kipling – rzecznik brytyjskiego imperializmu czy wybitny, choć niedoceniany poeta? Kim byli „błotni nurkowie”? Jak dalece charakter naszego pisma świadczy o nas samych? Co mieli wspólnego Lenin i Jack London? Jakie są najpiękniejsze odmiany i gatunki brytyjskich róż? Na czym polega specyfika ogłoszeń matrymonialnych? Kim są naprawdę zbrodniarze wojenni? Jak pociski rakietowe V-1 i rakiety balistyczne V-2 zmieniły zwyczaje Anglików? Dlaczego poprawność polityczna zadecydowała o tym, że przemilczano biografię Stalina pióra Lwa Trockiego?
Jest w tym zbiorze wielka polityka, są doniosłe kwestie społeczne powojennej Europy, ale też ciekawe obserwacje i refleksje dotyczące kultury masowej, angielskiej przyrody oraz wielkiej i popularnej literatury. Czytelnik znajdzie tu dwa utwory młodzieńcze, a także fragmenty notatnika literackiego zawierającego notatki i zapiski z ostatniego okresu życia pisarza: dają one obraz tego, co autor Roku 1984 zapewne by napisał, gdyby nie jego przedwczesna śmierć. Wnikliwie i z właściwym sobie humorem, ironią i polotem Orwell opowiada zarówno o sprawach ważkich, jak i o drobiazgach, z których składa się życie. Jak stwierdził jeden z jego biografów, „zawsze poniekąd kochał wszystko to, przeciw czemu się buntował”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1708-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś rano pan Baker otrzymał telegram z centrali (nieuchronnie opóźniony, albowiem telegrafistce włosy wkręciły się w mechanizm odbiorczy). Związek Wicedyrektorów i Profesorów ogłosił strajk solidarnościowy z praczkami, szewcami i chłopcami na posyłki domagającymi się nacjonalizacji.
Wieść rozniosła się po szkole chyżo niczym pożar w lesie, lecz profesorowie zareagowali na nią z niejednakowym entuzjazmem. Byli tacy, którzy jawnie się cieszyli, nawet w obecności chłopców; niektórzy okazali obojętność; tym zaś, którzy bez skrępowania miotali obelgi na posłańców i szewców, nie pozwolono odtąd siedzieć w wygrzanych salach lekcyjnych i deklinować w pocie czoła rzeczownika mensa czy też obliczać niewiadomej wedle reguły trzech; musieli oni udać się do swoich domów i siedząc przed ponurymi kominkami, wsłuchiwać się w dobiegające z oddali gromkie owacje uczestników wiecu strajkowego odbywającego się w budynku Auli.
Była to gruba sprawa. Cała szkoła spotkała się na zgromadzeniu zażaleniowym, by coś postanowić. Zebraniu przewodniczył James K.S., a dyskusją kierował Royds. Nie podjęto żadnych decyzji, wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że spotkanie jest imponujące. Wokół „ognistego krzewu” gromadziły się niewielkie grupki, by poplotkować i popatrzeć, jak kilku bardziej zadowolonych profesorów, przyodzianych w sportowe getry, pedałuje ku Burnham Beeches.
Później, tego samego dnia, zdarzył się wielce żałosny incydent: dostrzeżono mianowicie profesora, który w przebraniu zwykłego człowieka skradał się Common Lane ku New Schools, po czym wśliznął się do swojej klasy i usiadł na gorących rurach, by się ogrzać; już, już miał wydobyć egzemplarz The Young Visiters i umościć się wygodnie, gdy nieoczekiwanie dobiegły go z zewnątrz hałas i zgiełk. Wydawało się, że profesorowie nadciągają ze wszystkich stron, doszło do szamotaniny, rozległy się okrzyki: „Łamistrajk! Łamistrajk!”. Wyważono drzwi, no i od tamtej pory profesor ów znajduje się w stanie krytycznym.
Scena ta wielce rozbawiła próżniaczy tłum chłopców, którzy zbiegli się, by pogapić się na widowisko.
Dwaj młodzieńcy, którzy wyszli wcześniej na przechadzkę, a teraz siedzieli opodal arkad, beztrosko rozprawiając o zaletach Lenina, Trockiego i Bogusławskiego, byli jedynymi uczniami, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. Tuż przed porą obiadową (podczas strajku zrezygnowano z obiadu dla chłopców w proteście przeciwko pokojowym pikietom niektórych profesorów) ruszyli spacerkiem do swoich opiekunów; jeden z nich przypomniał sobie, że wezwano go tego ranka na rozmowę z opiekunem, jako że niestety został przyłapany na ściąganiu. Wszedł pospiesznie do jego gabinetu.
– Znalazłem się dziś w nader niezręcznym położeniu – zaczął opiekun – i jeszcze nie wiem, jakie powinienem podjąć kroki.
Chłopiec zadrżał, bo wyobraził sobie gniew rodziców, gdy opiekun zawiadomi ich o wszystkim.
Lecz oto opiekun kontynuował ciepłym głosem:
– Widzisz, mój chłopcze, sprawy wyglądają tak…
Uczeń poweselał.
– Muszę wyznać, że mamy teraz strajk.
Oczywiście z rozmowy wyszły nici!
Tego wieczoru profesorowie odbyli masówkę na dziedzińcu szkolnym, szukając inspiracji w łagodnym obliczu Henryka Założyciela.
Rząd zdecydowany jest walczyć do końca i trudno doprawdy orzec, co nam przyniosą te straszliwe wydarzenia.
„College Days”, 29 listopada 1919, nr 3. Autorem tekstu najprawdopodobniej był Orwell.PAN SIMPSON
I MOCE NADPRZYRODZONE
Pan Simpson wyprostował się na krześle. Rozmowa dotknęła jego ulubionego tematu, tak więc był gotów w niej uczestniczyć, wyrażając się, jak to miał w zwyczaju, zwięźle i przedstawiając argumenty nie do zbicia. Bo też istotnie należał on do ludzi praktycznych. Był majętny, a swoją pozycję życiową (jego wyczekujący krewni oceniali, że wart jest na pewno ładnych pięćdziesiąt tysięcy funtów) osiągnął wyłącznie dzięki ciężkiej pracy. Twardo stąpał po ziemi, żadne subtelności życia nie były w stanie go porwać; wierzył tylko w to, co widział i czuł – i w nic więcej. Dlatego też gdy jakiś małomówny dotąd człowieczyna siedzący naprzeciw wypowiedział słowo „duchy”, pan Simpson nastawił uszu.
– Duchy! – prychnął. – Toż to idiotyzm! Dziecinada! Wytwór chorego mózgu. Ci, którzy je wymyślają, są im podobni – niewarci złamanego grosza. Nie chcę słyszeć o żadnych duchach!
– Znakomicie – rzekł tamten. Najwyraźniej jego główną cechą był niezachwiany spokój. – Nie będę już pana irytował. Ponieważ jednak najwyraźniej nie wierzy pan w siły nadprzyrodzone, idę o zakład i stawiam sto funtów, że nie prześpi pan całej nocy w nawiedzonej izbie tu, w tej gospodzie. Uprzedzam pana uczciwie: cieszy się ona złą sławą.
Jego słowa właściciel gospody potwierdził ponurym skinięciem głowy.
– Sto funtów! – powtórzył pan Simpson. – Nie wydaje się zbyt uczciwe odbierać je panu. Przyjmuję jednak zakład, choćby tylko po to, żeby zadać kłam pańskim groteskowym teoriom.
– Doskonale. Jestem pewien, że nasz gospodarz zechce być tak uprzejmy i zgodzi się, żebyśmy złożyli u niego stawkę. – Rzekłszy to, wręczył karczmarzowi stufuntowy banknot.
Pan Simpson uczynił podobnie, wstał i jął zmierzać ku wyjściu.
– Numer siedem, pierwsze piętro – powiedział łagodnie mężczyzna, gdy pan Simpson znalazł się już u drzwi. – Dobrej nocy i miłych snów!
Pan Simpson dotarł do celu. Drzwi do pokoju otwarły się, w środku zapłonęła lampa elektryczna, okno zatrzasnęło się z hukiem, a zasłony same się zsunęły. Pan Simpson, wbrew sobie, poczuł lekkie zaskoczenie.
– A niech to – mruknął – zaczynają mi puszczać nerwy.
Jego słowa rozniosły się głośnym echem po izbie i było je słychać jeszcze przez kilka minut. Gdy zbliżył się do umywalki, z kranów popłynęła woda.
– No, no – rzekł do siebie pan Simpson. – Te duchy są niezmiernie uczynne. – I zachichotał cicho, ubawiony swym żarcikiem. – Jego śmiech oczywiście dał się słyszeć we wszystkich zakątkach pomieszczenia.
Pan Simpson podszedł do łóżka. Zasłony (albo coś, co w nich tkwiło) potężnie trzepnęły go w twarz.
– Cholera! – zaklął pod nosem.
Niemal w tej samej chwili coś podcięło mu nogi, tak że zwalił się jak kłoda, kalecząc się w kolano; wyrżnął przy tym głową w słupek łóżka. Po tym drobnym wydarzeniu położył się zły jak diabli. Ledwie to uczynił, łóżko, nie wiadomo dlaczego, zaczęło drżeć i kołysać się.
– No, coś takiego – burknął pan Simpson. – Wydawało mi się, że na pewno nie wypiłem zbyt wiele do kolacji.
Już niemal zasypiał, gdy poczuł, że coś łaskocze go w stopy. Tego pan Simpson zdecydowanie nie lubił: właściwie bardziej nie lubił tylko ciągnięcia za włosy. Tak więc rozeźlił się teraz nie na żarty. Kilka chwil później poczuł bolesne szarpnięcie za czuprynę. Dłużej już nie wytrzymał. Wyskoczył gwałtownie z łóżka i podbiegł do drzwi, które jednak, mimo jego szaleńczych wysiłków, nie chciały się otworzyć. Pan Simpson ostatkiem sił rzucił się ku oknu, wybił szybę i skoczył w dół, rozbijając szklany dach cieplarni. Dwie minuty później można było oglądać zabawną scenę: oto do salonu gospody wszedł chwiejnym krokiem na wpół przytomny stateczny i szacowny jegomość z City, w piżamie, cały w ziemi i odłamkach szkła, z purpurową z przerażenia twarzą. Osunął się na krzesło i skinął na gospodarza, żądając drinka.
– No dobrze – dyszał – niech już stracę te sto funtów, ale za żadne pieniądze świata nie wejdę tam bodaj na chwilę!
– Proszę tylko nie mówić, że pana nie ostrzegałem – rzekł znajomy mu człowieczek, odbierając od gospodarza dwa stufuntowe banknoty. – Być może chciałby pan moją wizytówkę – dodał.
Pan Simpson wziął ją i przeczytał:
SLITHIO
Sztukmistrz i iluzjonista
Poderwał się na równe nogi, pomstując głośno. Lecz człowieczyna już zniknął.
„Bubble and Squeak”, 4 czerwca 1920, nr 2. Był to wydawany przez uczniów Eton College amatorski periodyk, który w nagłówku miał informację „Superefemeryczny” i kosztował szylinga (bubble and squeak to nazwa dania obiadowego sporządzonego z podsmażanych resztek warzyw i mięsa pozostałych z poprzedniego dnia).
***
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiW oryg. School Hall. Chodzi o budynek wzniesiony w latach 1906–1908 ku czci absolwentów Eton College poległych w wojnie burskiej, w którym mieści się obszerna aula (jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
W oryg. burning bush. Chodzi o lampę „The Burning Bush” (o ozdobnym żeliwnym szkielecie, umieszczoną na kamiennym piedestale) znajdującą się w Eton u zbiegu Common Lane i Slough Road; jej konstruktorem i budowniczym był w 1864 r. Henry Woodyer, absolwent Eton. Dawniej była to latarnia gazowa, ale została zelektryfikowana. Jest to jedno z popularnych miejsc spotkań.
Popularny teren pikników i wycieczek. Udają się tam Rosemary i Gordon, bohaterowie powieści Orwella Wiwat aspidistra!
Jeden z budynków szkolnych w Eton College, zaprojektowany przez Henry’ego Woodyera i wzniesiony w latach 1861–1863, rozbudowany w roku 1876. Zbudowany jest z czerwonej cegły, a jego cecha charakterystyczna to arkady z kamiennymi łukami.
Chodzi o wydaną 22 maja 1919 r., jednocześnie naiwną i dojrzałą młodzieńczą powieść Daisy Ashford (1881–1972) opowiadającą o życiu brytyjskich wyższych sfer w XIX-wiecznej Anglii. Autorka napisała ją w wieku dziewięciu lat. Powieść stała się wielkim sukcesem wydawniczym – w listopadzie 1919 r., kiedy to ukazał się numer „College Days”, z którego pochodzi niniejsze opowiadanie, na brytyjskim rynku było już szesnaście jej wydań w łącznym nakładzie przekraczającym 100 tys. egzemplarzy. W następnym roku ukazały się jeszcze opowiadania tej autorki Daisy Ashford: Her Book (dyktowała je ojcu). Później już nic nie wydała, a kilka jej utworów najprawdopodobniej zaginęło.
Chodzi o Michaiła Sołomonowicza Bogusławskiego (1886–1937), radzieckiego socjaldemokratę, potem trockistę, działacza politycznego na Ukrainie i w Moskwie, pełniącego różne funkcje państwowe. W 1928 r. został wykluczony z WKP(b), jednak dwa lata później przywrócono mu członkostwo partyjne. W 1936 r. został aresztowany przez NKWD, był podsądnym w tzw. drugim procesie moskiewskim, a 30 stycznia 1937 r. został rozstrzelany i anonimowo pochowany.
Mowa o Henryku VI, założycielu Eton College.