Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dobre wychowanie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Dobre wychowanie - ebook

„To ważne, aby wbrew wszystkiemu pozostać wiernym swoim zasadom. Polecam!”

Urszula Dudziak

Powieść, którą przeczytało ponad milion osób na całym świecie. Debiut autora Dżentelmena w Moskwie

Nowy Jork, ostatnia noc 1937 roku. W drugorzędnym klubie jazzowym Katey Kontent przypadkowo poznaje młodego bankiera, Tinkera Greya. Ich światy dzieli wszystko. A jednak to spotkanie i jego zaskakujące konsekwencje sprawią, że tej nocy dziewczyna wyruszy w mającą trwać rok podróż w nieznane. Wśród najbogatszych i najbardziej wpływowych, w świecie wielkich nadziei i pragnień będzie musiała zaufać wyłącznie swojej inteligencji i być wierna swoim zasadom…

„Wspaniała powieść o życiu na Manhattanie w czasach wielkiego kryzysu”.

„The Wall Street Journal”

„Tętniąca życiem, pełna czułości i błyskotliwych obserwacji historia młodej sekretarki z Brooklynu, która trafia do towarzystwa modnej młodzieży z wyższych sfer na Manhattanie lat 30.”.

„The New York Times Book Review”

Amor Towles (ur. 1964) – amerykański pisarz i publicysta, autor bestsellerowej powieści Dżentelmen w Moskwie. Ukończył Yale College i Uniwersytet Stanforda. Zanim został pisarzem, pracował jako specjalista ds. inwestycji. Mieszka na Manhattanie z żoną i dwójką dzieci. Jego powieści sprzedały się łącznie w ponad czterech milionach egzemplarzy i zostały przetłumaczone na przeszło trzydzieści języków. W przygotowaniu nowa powieść autora – Lincoln Highway, która ukaże się w Polsce w 2022 roku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8500-2
Rozmiar pliku: 926 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wieczorem 4 października 1966 roku ja i Val, obydwoje w późnym wieku średnim, byliśmy w Museum of Modern Art na otwarciu wystawy zatytułowanej Many Are Called (Wielu jest wezwanych) – na pierwszej prezentacji portretów zrobionych ukrytym aparatem przez Walkera Evansa pod koniec lat trzydziestych w wagonach nowojorskiego metra.

Komentatorzy życia społecznego lubią nazywać takie wydarzenia „znakomitymi”. Mężczyźni mieli na sobie smokingi przypominające echo palety barw ze zdjęć, a kobiety włożyły jaskrawe suknie kończące się gdzieś między ścięgnem Achillesa a górną częścią uda. Szampan z małych okrągłych tac podawali młodzi bezrobotni aktorzy o nieskazitelnych rysach i wdzięku akrobatów. Nieliczni goście patrzyli na zdjęcia. Reszta była zbyt zajęta dobrą zabawą.

Pijana młoda celebrytka potknęła się w pogoni za kelnerem i o mało nie przewróciła mnie na podłogę. Nie była jedyną osobą w takim stanie. Z jakiegoś powodu na oficjalnych przyjęciach upijanie się przed ósmą stało się dopuszczalne, a nawet eleganckie.

Ale chyba nie było to aż tak zaskakujące. W latach pięćdziesiątych Ameryka złapała świat za pięty i wytrząsnęła mu drobne z kieszeni. Europa stała się ubogim kuzynem – same herby i brak zastawy stołowej. A nierozróżnialne kraje Afryki, Azji i Ameryki Południowej dopiero zaczynały przemykać po ścianach naszych szkół jak salamandry w słońcu. To prawda, gdzieś tam czaili się komuniści, ale Joe ­McCarthy leżał już w grobie, a na Księżycu było pusto, więc na razie Rosjanie skradali się tylko na stronach powieści szpiegowskich.

Zatem wszyscy byliśmy w jakimś stopniu pijani. Wystrzeliliśmy się w wieczór jak satelity i krążyliśmy dwie mile nad miastem, zasilani osłabionymi zagranicznymi walutami i mocno filtrowanym alkoholem. Pokrzykiwaliśmy nad stołami i wymykaliśmy się do pustych pokoi z cudzymi małżonkami, hulając z entuzjazmem i niedyskrecją greckich bogów. A rano budziliśmy się punktualnie o wpół do siódmej, z czystym umysłem i optymistycznym nastawieniem, gotowi ponownie zająć swoje miejsca za biurkami ze stali nierdzewnej u steru świata.

Tamtego wieczoru światła reflektorów skierowane były na fotografa. W wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, przywiędły wskutek obojętności wobec jedzenia i niezdolny wypełnić własnego smokingu, Evans wyglądał smutno i nijako, jak emerytowany przedstawiciel kierownictwa średniego szczebla w General Motors. Od czasu do czasu ktoś zakłócał jego samotność, rzucając jakąś uwagę, ale poza tym autor ­całymi kwadransami stał speszony w kącie jak najbrzydsza dziewczyna na potańcówce.

Nie, oczy wszystkich nie były skierowane na Evansa. Wpatrywały się w młodego pisarza o rzadkich włosach, który niedawno wzbudził sensację historią niewierności własnej matki. Otoczony przez wydawcę i agenta prasowego, przyjmował komplementy od rzeszy fanów, a jego twarz przywodziła na myśl przebiegłe niemowlę.

Val z ciekawością patrzył na ten krąg wielbicieli. Umiał zarabiać dziesięć tysięcy dolarów dziennie, wprawiając w ruch fuzję szwajcarskich sieci domów towarowych z amerykańską wytwórnią pocisków rakietowych, ale nigdy w życiu nie byłby w stanie pojąć, jakim cudem zwykła papla zdołała wywołać takie poruszenie.

Jak zawsze czujny agent prasowy zauważył moje spojrzenie i pomachał, dając znak, żebym do nich podeszła. Szybko odmachałam i wzięłam męża pod rękę.

– Chodź, kochanie – powiedziałam. – Obejrzyjmy zdjęcia.

Poszliśmy do mniej zatłoczonej drugiej sali i zaczęliśmy chodzić wzdłuż ścian niespiesznym krokiem. Praktycznie wszystkie zdjęcia były poziomymi portretami jednego lub dwojga pasażerów metra siedzących dokładnie naprzeciw fotografa.

Tutaj poważny młody mieszkaniec Harlemu w odważnie przekrzywionym meloniku i z cienkim wąsikiem.

Tutaj czterdziestoletni okularnik w płaszczu z futrzanym kołnierzem i w kapeluszu z szerokim rondem, wyglądający jak uosobienie księgowego mafii.

Tutaj dwie samotne dziewczyny z perfumiarni w Macy’s, grubo po trzydziestce, trochę zgorzkniałe na skutek świadomości, że najlepsze lata mają już za sobą, z brwiami wyskubanymi aż do Bronxu.

Tutaj jakiś on; tam jakaś ona.

Tutaj młody; tam stary.

Tutaj elegancki; tam szarobury.

Zdjęcia zostały zrobione ponad dwadzieścia pięć lat wcześniej, ale jeszcze nigdy nie były pokazywane publicznie. Widocznie Evans miał pewne skrupuły związane z prywatnością swoich modeli. To może brzmieć dziwnie (albo nawet trochę zarozumiale), jeśli wziąć pod uwagę, że fotografował ich w tak publicznym miejscu. Ale patrząc na twarze wiszące rzędem na ścianie, można było zrozumieć opory Evansa. Bo w rzeczywistości zdjęcia chwytały pewną nagą formę ludzkości. Wiele z tych osób, zagubionych w myślach, ukrytych za maską anonimowości podróży, nieświadomych skierowanego prosto na nie obiektywu, mimowolnie pokazało swoje prawdziwe ja.

Każdy, kto kiedykolwiek jeździł metrem dwa razy dziennie, żeby zarobić na chleb, wie, jak to wygląda: wchodząc do wagonu, pokazujemy tę samą maskę, której używamy w kontaktach z kolegami z pracy i znajomymi. Przenosimy ją przez bramkę i rozsuwane drzwi, żeby inni pasażerowie zobaczyli, jacy jesteśmy – pewni siebie albo ostrożni, kochliwi albo obojętni, nadziani albo na zasiłku. Znajdujemy miejsce, pociąg rusza; dojeżdża do jednej stacji, potem do drugiej; jedni wysiadają, inni wsiadają. I pod wpływem kołyskowego huśtania wagonu nasza starannie stworzona maska zaczyna się zsuwać. Superego się rozpływa, a umysł zaczyna krążyć bez celu wokół naszych trosk i marzeń; albo – jeszcze lepiej – odpływa w otaczającą nas hipnozę, gdzie nawet troski i marzenia ustępują, a wszystko przenika spokojna cisza kosmosu.

To spotyka nas wszystkich. Pytanie tylko, ile potrzebujemy przystanków. Niektórzy dwa. Inni trzy. Pięćdziesiąta Ósma Ulica. Pięćdziesiąta Dziewiąta. Pięćdziesiąta Pierwsza. Grand Central. Jakąż ulgą było tych kilka minut bez naszego strażnika, gdy z błędnym wzrokiem delektowaliśmy się jedyną prawdziwą pociechą, na jaką pozwala odizolowanie się od ludzi.

Ile satysfakcji musiał dać niewtajemniczonym ten fotograficzny przegląd. Ci wszyscy młodzi prawnicy, przebojowe celebrytki i początkujący bankowcy przechadzający się po galeriach spoglądali na zdjęcia i zapewne myśleli: „Cóż za majstersztyk. Cóż za osiągnięcie artystyczne. Nareszcie, oto oblicza ludzkości!”.

Ale w oczach tych, którzy byli wówczas młodzi, te postacie wyglądały jak duchy.

Lata trzydzieste...

Ależ wyczerpująca dekada.

Kiedy zaczął się wielki kryzys, miałam szesnaście lat, wystarczająco dużo, żeby nieskrępowany przepych lat dwudziestych zdążył rozbudzić moje marzenia i oczekiwania. Zupełnie jakby Ameryka weszła w wielki kryzys tylko po to, by utemperować Manhattan.

Po czarnym czwartku nie było słychać odgłosów ciał uderzających o chodnik. Nastąpiło coś w rodzaju gromadnego zduszonego okrzyku, a potem cisza spadła na miasto jak śnieg. Zamrugały światła. Zespoły odłożyły instrumenty, a tłum w milczeniu skierował się do drzwi.

Później wiatr zmienił kierunek z zachodniego na wschodni, ponownie przynosząc na Czterdziestą Drugą Ulicę pył Oklahomy, który przyleciał w rozdymających się chmurach i osiadł na stojakach z gazetami i ławkach w parkach, przyprószając błogosławionych i potępionych niczym pył w Pompejach. Nagle wśród nas też pojawili się Joadowie – źle ubrani i nękani kłopotami, wlekący się noga za nogą ulicami obok ognisk w beczkach po ropie, obok bud i nor, pod przęsłami mostów, poruszający się wolno, ale zdecydowanie w kierunku wewnętrznych Kalifornii, tak samo nędznych i niewybawiających jak ta prawdziwa. Bieda i bezsilność. Głód i beznadzieja. Przynajmniej dopóki widmo wojny nie pozwoliło nam złapać wiatru w żagle.

Tak, portrety zrobione ukrytym aparatem Walkera Evansa w latach 1938–1941 przedstawiały ludzkość, tyle że jej szczególną odmianę: ludzkość utemperowaną.

Kilka kroków przed nami wystawę podziwiała młoda kobieta. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata. Wyglądało na to, że każde zdjęcie sprawia jej miłą niespodziankę – jakby była w galerii portretów w jakimś zamku, gdzie wszystkie twarze wydają się dostojne i odległe. Jej skóra promieniała nieświadomym pięknem, które przepełniało mnie zazdrością.

Dla mnie te twarze nie były odległe. Utemperowane miny, nieodwzajemnione spojrzenia – one wszystkie wyglądały aż nazbyt znajomo. Zupełnie jak po wejściu do hotelowego lobby w obcym mieście, gdzie ubrania i maniery klienteli są tak podobne do naszych, że jesteśmy zwyczajnie skazani na wpadnięcie na kogoś, kogo nie mamy ochoty zobaczyć.

I w pewnym sensie właśnie tak się stało.

– To Tinker Grey – powiedziałam, kiedy Val przechodził do następnego zdjęcia.

Wrócił do mnie, żeby jeszcze raz spojrzeć na portret dwudziestoośmioletniego mężczyzny, nieogolonego, w wytartym płaszczu.

Tinker miał ze dwadzieścia funtów niedowagi i prawie stracił rumieńce na policzkach, a jego twarz była wyraźnie brudna. Za to oczy, jasne i czujne, wpatrywały się prosto przed siebie, a na ustach majaczył uśmiech, jakby to model obserwował fotografa. Jakby to on przyglądał się nam. Spoglądał zza dziesięcioleci, zza kanionu spotkań, jak zjawa. I w każdym calu przypominał siebie.

– Tinker Grey – powtórzył Val, przypominając go sobie jak przez mgłę. – Zdaje się, że mój brat znał Greya, który był bankowcem...

– Tak – powiedziałam. – To on.

Tym razem Val przyjrzał się zdjęciu uważniej, okazując uprzejme zainteresowanie, na jakie zasługuje daleki znajomy, który poległ w trudnych czasach. Ale w jego głowie musiało się pojawić parę pytań dotyczących moich relacji z tym mężczyzną.

– Niezwykłe – powiedział po prostu i ledwie zauważalnie zmarszczył brwi.

Tamtego lata, kiedy zaczęłam się spotykać z Valem, obydwoje mieliśmy po trzydzieści kilka lat i ominęła go zaledwie nieco ponad dekada z mojego dorosłego życia, ale to wystarczyło. Dziesięć lat to dość czasu, żeby spędzić i wypędzić całe życie. Dość czasu, jak mawiał poeta, „by zabijać i tworzyć” – albo przynajmniej uzasadnić „ronienie pytań nad twoim talerzem”¹.

Zwyczaj życia przeszłością rzadko jednak nęcił Vala i zarówno wobec tajemnic mojej przeszłości, jak i wobec wielu innych spraw mój mąż pozostawał przede wszystkim dżentelmenem.

Mimo to zdecydowałam się na ustępstwo.

– Ja też go znałam – powiedziałam. – Należał wtedy do grona moich przyjaciół. Ale po raz ostatni słyszałam jego nazwisko jeszcze przed wojną.

Val przestał marszczyć brwi.

Być może uspokoiła go złudna prostota tych drobnych faktów. Spojrzał na zdjęcie bardziej rzeczowo i krótko pokręcił głową, co jednocześnie oddało sprawiedliwość zbiegowi okoliczności i potwierdziło niesprawiedliwość wielkiego kryzysu.

– Niezwykłe – powtórzył, tym razem z większym współczuciem.

Wsunął mi dłoń pod rękę i delikatnie poprowadził dalej.

Spędziliśmy przepisową minutę przed następnym zdjęciem. Potem przed jeszcze jednym i kolejnym. Ale teraz twarze przesuwały się przede mną jak oblicza obcych ludzi wjeżdżających po sąsiednich ruchomych schodach. Ledwie je zauważałam.

Widok uśmiechu Tinkera...

Po tych wszystkich latach nie byłam na niego gotowa. Czułam się tak, jakby na mnie napadł.

Może winne było zwyczajne samozadowolenie – to urocze, pozbawione podstaw samozadowolenie nadzianego wieku średniego na Manhattanie – ale w chwili gdy wchodziłam przez drzwi tamtego muzeum mogłabym zeznać pod przysięgą, że moje życie osiągnęło ­idealną równowagę. Małżeństwo dwóch umysłów, dwóch metropolitalnych duchów zwracających się ku przyszłości lekko i nieuchronnie jak narcyzy ku słońcu.

A jednak poczułam, że moje myśli uciekają w przeszłość. Odwróciwszy się tyłem do starannie przygotowanych doskonałości dnia dzisiejszego, szukały słodkich niepewności odległego roku i jego wszystkich przypadkowych spotkań – spotkań, które wówczas wydawały się bardzo chaotyczne i burzliwe, ale z z czasem przybrały postać losu.

Tak, moje myśli popłynęły ku Tinkerowi i Eve – ale także do Wallace’a Wolcotta, Dicky’ego Vanderwhile’a i do Anne Grandyn. Oraz do tych obrotów kalejdoskopu, które nadały barwę i kształt mojemu rokowi 1938.

Stojąc u boku męża, poczułam pragnienie, żeby wspomnienia z tamtego okresu zachować dla siebie.

Nie chodziło o to, że któreś z nich były skandaliczne i zszokowałyby Vala albo zagroziły harmonii naszego małżeństwa – przeciwnie, gdybym się nimi podzieliła, prawdopodobnie zjednałabym go sobie jeszcze bardziej. Ale nie chciałam się nimi dzielić. Bo nie chciałam ich rozrzedzać.

Przede wszystkim pragnęłam pobyć sama. Chciałam wyjść z oślepiającego światła aktualnej sytuacji. Chciałam pójść na drinka w hotelowym barze. Albo jeszcze lepiej, pojechać taksówką do Village po raz pierwszy od... ilu to już lat?

Owszem, na zdjęciu Tinker wyglądał na biedaka. Wydawał się ubogi, głodny i pozbawiony perspektyw. Ale zarazem młody i energiczny. I dziwnie żywy.

Nagle poczułam się tak, jakby twarze ze ściany mnie obserwowały. Duchy z metra, zmęczone i samotne, przyglądały się mojemu obliczu, chłonąc ślady kompromisów, które nadają rysom starzejących się ludzi ten charakterystyczny cień tragizmu.

Wtedy Val mnie zaskoczył.

– Chodźmy stąd – powiedział.

Spojrzałam na niego, a on się uśmiechnął.

– Chodź. Przyjdziemy któregoś ranka, kiedy nie będzie tak tłoczno.

– Dobrze.

Na środku galerii panował ścisk, więc trzymaliśmy się obrzeży, przechodząc obok zdjęć. Twarze migały obok jak oblicza więźniów patrzących zza tych malutkich kwadratowych otworków w drzwiach cel w więzieniach o zaostrzonym rygorze. Odprowadzały mnie wzrokiem, jakby chciały powiedzieć: „A dokąd to?”. I już kiedy dochodziliśmy do drzwi, jedna z nich zatrzymała mnie w pół kroku.

Na moich ustach pojawił się niepewny uśmiech.

– Co się stało? – zapytał Val.

– To znowu on.

Na ścianie między dwoma portretami starszych kobiet wisiał drugi portret Tinkera. Tinker w kaszmirowym płaszczu, gładko ogolony, ze świeżo wyprasowanym krawatem zawiązanym w węzeł windsorski wystający spod kołnierzyka uszytej na miarę koszuli.

Val pociągnął mnie za rękę i znaleźliśmy się tuż przed zdjęciem.

– Chcesz powiedzieć, że to ten sam co wcześniej?

– Tak.

– Niemożliwe.

Val wrócił do pierwszego portretu. Z drugiego końca sali patrzyłam, jak z uwagą studiuje brudniejszą twarz, szukając charakterystycznych cech. Przyszedł do mnie i znowu stanął tuż przed mężczyzną w kaszmirowym płaszczu.

– Niewiarygodne – powiedział. – To ten sam facet!

– Proszę odsunąć się od zdjęć – upomniał nas strażnik.

Odsunęliśmy się.

– Gdybyś nie wiedziała, pomyślałabyś, że to dwaj zupełnie inni ludzie.

– Tak – przyznałam. – Masz rację.

– No cóż, od razu widać, że stanął na nogi!

Nagle Valowi poprawił się humor. Podróż od wytartego płaszcza do kaszmiru przywróciła mu jego naturalny optymizm.

– Nie – powiedziałam. – To zdjęcie zostało zrobione wcześniej.

– Słucham?

– Tamto jest późniejsze. Pochodzi z 1939 roku.

Wskazałam tabliczkę z opisem.

– To jest z 1938.

Nic dziwnego, że Val się pomylił. Założenie, że drugie zdjęcie jest późniejsze, było całkowicie naturalne – i to nie tylko dlatego, że na wystawie powieszono je na dalszym miejscu. Na zdjęciu z 1938 roku Tinker wyglądał nie tylko lepiej, ale i starzej: miał pełniejszą twarz noszącą znamię pragmatycznego znudzenia życiem, jakby sznur sukcesów pociągnął za sobą parę brzydkich prawd. Natomiast zdjęcie zrobione rok później przypominało raczej portret spokojnego dwudziestolatka: energicznego, nieustraszonego i naiwnego.

Val poczuł się zakłopotany losem Tinkera.

– Aha – powiedział. – Przykro mi.

Jeszcze raz wziął mnie pod rękę i pokręcił głową nad Tinkerem i nad nami wszystkimi.

– Od milionera do pucybuta – powiedział z tkliwością w głosie.

– Nie – zaprzeczyłam. – Niezupełnie.

NOWY JORK 1969

1. Wszystkie fragmenty Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka T.S. Eliota w przekładzie W. Dulęby, Wrocław 1990, s. 10.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Stare dobre czasy

Był ostatni wieczór 1937 roku.

Z braku lepszych planów i perspektyw moja współlokatorka Eve zaciągnęła mnie z powrotem do The Hotspot, optymistycznie nazwanego klubu w Greenwich Village, który mieścił się cztery stopy pod ziemią.

Rozglądając się po sali, trudno było poznać, że jest sylwester. Nie było tam żadnych stożkowych czapeczek ani serpentyn, żadnych papierowych trąbek. W głębi sali, za małym, pustym parkietem majaczył kwartet jazzowy grający bez wokalisty standardy spod znaku „kochał mnie i rzucił”. Wszystko wskazywało na to, że saksofonista, ponury olbrzym ze skórą czarną jak olej silnikowy, zgubił się w labiryncie jednej ze swoich długich samotnych solówek. Basista – Mulat z dostojnym wąsikiem, o skórze barwy kawy z mlekiem – starał się go nie ponaglać. Bum, bum, bum – grał w tempie dwa razy wolniejszym od bicia serca.

Nieliczna klientela była prawie tak samo ospała jak zespół. Nikt nie włożył odświętnego stroju. Tu i tam siedziało kilka par, ale nikt nie romansował. Wszyscy zakochani albo nadziani byli za rogiem w Café Society i tańczyli w rytmie swinga. Za dwadzieścia lat cały świat miał siedzieć w takich piwnicznych klubach jak ten i słuchać antyspołecznych solistów zgłębiających swój wewnętrzny marazm, ale ostatniego wieczoru 1937 roku oglądaliśmy kwartet wyłącznie dlatego, że nie było nas stać na zobaczenie całego zespołu, albo dlatego, że nie mieliśmy żadnego dobrego powodu, aby hucznie witać nowy rok.

To wszystko było dla nas bardzo pokrzepiające.

W zasadzie nie rozumieliśmy, czego słuchamy, ale czuliśmy, że nie jest to pozbawione zalet. Ta muzyka nie miała rozbudzać naszych nadziei ani ich przekreślać. Miała pozory rytmu i nadmiar szczerości. Była po prostu wystarczającym pretekstem, aby wyciągnąć nas z pokoju, i tak też ją traktowałyśmy. Obie miałyśmy na sobie wygodne buty na płaskim obcasie i proste czarne sukienki. Choć zauważyłam, że Eve włożyła pod małą czarną swoją najlepszą kradzioną bieliznę.

Eve Ross...

Eve była jedną z tych zdumiewających piękności z amerykańskiego Środkowego Zachodu.

W Nowym Jorku bardzo łatwo założyć, że najbardziej pociągające kobiety przyleciały z Paryża albo z Mediolanu. Ale te należą do mniejszości. Znacznie większa gromada pochodzi z bezkompromisowych stanów, których nazwy zaczynają się na literę I – takich jak Iowa, Indiana i Illinois. Wychowane w otoczeniu odpowiedniej ilości świeżego powietrza, domowego rygoru i ignorancji, prymitywne blondynki wyruszają w świat z kukurydzianych pól, wyglądając jak światło gwiazd obdarzone kończynami. Wczesną wiosną codziennie rano jedna z nich zeskakuje z werandy z kanapką zawiniętą w celofan, gotowa zatrzymać pierwszy autobus zmierzający na Manhattan – do miasta, w którym wszystko, co piękne, jest serdecznie witane, oceniane i jeśli nie przyjmowane od razu, to przynajmniej przymierzane.

Do wielkich zalet dziewczyn ze Środkowego Zachodu należało to, że nie można ich było od siebie dróżnić. Zawsze da się odróżnić bogatą nowojorską dziewczynę od biednej. I bogatą bostońską dziewczynę od biednej. Przecież właśnie po to istnieją tamtejsze akcenty i maniery. Ale dla rodowitego nowojorczyka wszystkie dziewczyny ze Środkowego Zachodu wyglądały i brzmiały tak samo. Jasne, dziewczyny z różnych klas społecznych wychowywały się w różnych domach i chodziły do różnych szkół, ale wszystkie miały wystarczająco dużo środkowozachodniej pokory, by różnice w stopniu ich bogactwa i uprzywilejowania pozostawały dla nas tajemnicą. A może ich rozmaitość (rzucająca się w oczy w Des Moines) po prostu została umniejszona przez rozpiętość naszych warstw socjoekonomicznych – tego tysiącpiętrowego lodowcowego tworu, który sięga od śmietnika w Bowery do penthousu w raju. W każdym razie nam one wszystkie wydawały się prostaczkami: nieskażonymi, wielkookimi i bogobojnymi, nawet jeśli nie do końca wyzbytymi grzechu.

Eve pochodziła z miejsca znajdującego się gdzieś na wyższych szczeblach drabiny społecznej stanu Indiana. Jej ojca wożono do pracy samochodem służbowym, a na śniadanie jadała biszkopty krojone w spiżarni przez Murzynkę o imieniu Sadie. Przez dwa lata chodziła do prywatnej szkoły dla dziewcząt przygotowującej do życia w wielkim świecie i spędziła lato w Szwajcarii, udając, że uczy się francuskiego. Ale gdybyś wszedł do baru i zobaczył ją po raz pierwszy, nie byłbyś w stanie powiedzieć, czy jest wykarmioną kukurydzą łowczynią posagów, czy może milionerką, która wpadła się zabawić. Jedyne, co mógłbyś stwierdzić na pewno, to to, że jest prawdziwą pięknością. A przez to poznanie jej stawało się znacznie mniej skomplikowane.

Bez wątpienia była naturalną blondynką. Jej sięgające ramion włosy, które latem były piaskowe, jesienią robiły się złote, jakby ze współczucia dla pszenicznych pól w rodzinnych stronach. Miała deli­katne rysy, niebieskie oczy i maleńkie dołeczki tak doskonale widoczne, jakby do obu policzków przymocowano od wewnątrz mały drucik, który napinał się przy uśmiechu. To prawda, miała zaledwie pięć stóp i pięć cali wzrostu, ale umiała tańczyć na dwucalowych obcasach – i wiedziała, jak zgrabnym ruchem zrzucić pantofelki natychmiast po wskoczeniu ci na kolana.

Trzeba przyznać, że jej początki w Nowym Jorku były uczciwe. Przyjechała w 1936 roku z wystarczającą ilością pieniędzy ojca, żeby wynająć jedynkę w pensjonacie pani Martingale, i dzięki ojcowskim wpływom zdobyła pracę na stanowisku asystentki do spraw marketingu w Pembroke Press. Promowała wszystkie książki, których tak wytrwale unikała w szkole.

Drugiego dnia pobytu w pensjonacie, siadając do stołu, przewróciła talerz i jej spaghetti wylądowało mi na kolanach. Pani Martingale powiedziała, że najlepszym sposobem na usunięcie plamy jest wymoczenie jej w białym winie. Przyniosła więc z kuchni butelkę chablis do gotowania i odesłała nas do łazienki. Spryskałyśmy spódnicę odrobiną wina, a resztę wypiłyśmy, siedząc na podłodze z plecami przy drzwiach.

Gdy tylko Eve dostała pierwszą wypłatę, zrezygnowała z jedynki i przestała wypisywać czeki na nazwisko ojca. Po kilku miesiącach jej samodzielności tatuś przysłał kopertę z pięćdziesięcioma dziesięciodolarowymi banknotami i uroczym liścikiem, w którym pisał, jaki jest z niej dumny. Odesłała pieniądze, jakby były skażone gruźlicą.

– Jestem gotowa wylądować gdziekolwiek, byle nie pod czyimś pantoflem.

No więc razem zaciskałyśmy pasa. Śniadanie w pensjonacie jadłyśmy do ostatniego okruszka i głodowałyśmy w porze lunchu. Pożyczałyśmy sobie ubrania z dziewczynami z piętra. Obcinałyśmy sobie nawzajem włosy. W piątki wieczorem pozwalałyśmy, żeby chłopcy, których nie miałyśmy zamiaru całować, kupowali nam drinki, a w zamian za kolację całowałyśmy kilku, których nie miałyśmy zamiaru całować po raz drugi. W niektóre deszczowe środy, kiedy w Bendelu roiło się od żon zamożnych obywateli, Eve wkładała najlepszą spódnicę i żakiet, a potem wjeżdżała windą na drugie piętro i wpychała jedwabne pończochy w majtki. A gdy zalegałyśmy z czynszem, odgrywała swoją popisową rolę: stała pod drzwiami pani Martingale i roniła niesłone łzy Wielkich Jezior.

Tamten sylwestrowy wieczór zaczęłyśmy od planu wyciśnięcia z trzech dolarów najwięcej, jak się da. Nie zamierzałyśmy zawracać sobie głowy chłopakami. W 1937 roku dałyśmy szansę co najmniej kilku i nie chciałyśmy marnować ostatnich godzin roku na spóźnialskich. Postano­wiłyśmy siedzieć w tym tanim barze, gdzie traktowano muzykę na tyle poważnie, że nikt nie zaczepiał dwóch ładnych dziewczyn, i gdzie dżin był wystarczająco tani, by każda z nas mogła zamawiać martini co godzinę. Zamierzałyśmy palić trochę więcej, niż to było dopuszczalne w kulturalnym towarzystwie. A gdy północ minie bez wielkiej pompy, chciałyśmy pójść na ukraińską kolację przy Drugiej Alei, gdzie późnym wieczorem serwowano kawę, jajka i grzankę za piętnaście centów.

Tyle że tuż po dziewiątej trzydzieści wypiłyśmy dżin z godziny jedenastej. A o dziesiątej przepiłyśmy jajka i grzanki. Zostały nam cztery pięciocentówki i nie zjadłyśmy jeszcze ani kęsa. Przyszła pora na improwizację.

Eve zajęła się robieniem maślanych oczu do basisty. To było jej hobby. Lubiła trzepotać rzęsami do grających muzyków, a w przerwach prosiła ich o papierosy. Ten basista był naprawdę atrakcyjny w pewien niezwykły sposób, jak większość Kreolów, ale muzyka tak bardzo go pochłaniała, że robił maślane oczy do cynowego sufitu. Trzeba by bożej interwencji, żeby Eve zdołała zwrócić na siebie jego uwagę. Próbowałam ją namówić, żeby robiła maślane oczy do barmana, ale okazała się głucha na głos rozsądku. Po prostu zapaliła papierosa i wyrzuciła zapałkę przez ramię na szczęście. Pomyślałam, że już niedługo będziemy musiały znaleźć jakiegoś dobrego Samarytanina, bo inaczej też pozostanie nam gapić się w sufit.

I właśnie wtedy wszedł do klubu.

Eve zobaczyła go pierwsza. Odwróciła się od sceny, żeby coś powiedzieć, i wypatrzyła go nad moim ramieniem. Kopnęła mnie w goleń i skinęła w jego stronę. Przesunęłam krzesło.

Wyglądał wspaniale. Wyprostowany, pięć stóp i dziesięć cali, w czarnym krawacie i z przewieszonym przez ramię płaszczem. Miał brązowe włosy, szafirowe oczy i małe gwiaździste rumieńce pośrodku policzków. Można było sobie wyobrazić jego przodka u steru „Mayflower” – ze wzrokiem pogodnie utkwionym w horyzoncie i włosami lekko pokręconymi od słonego morskiego powietrza.

– Zaklepuję – powiedziała Eve.

Stojąc w punkcie obserwacyjnym w drzwiach, zaczekał, aż jego oczy przywykną do półmroku, a potem zlustrował salę wzrokiem. Od razu było widać, że przyszedł się z kimś spotkać. Na jego twarzy odmalowało się ledwie zauważalne rozczarowanie, kiedy zdał sobie sprawę, że tego kogoś nie ma. Gdy usiadł przy stoliku obok nas, rozejrzał się po raz drugi, a potem jednym ruchem przywołał kelnerkę i przewiesił płaszcz przez oparcie krzesła.

To był piękny płaszcz. Kolor kaszmiru przypominał wielbłądzią sierść, tyle że był jaśniejszy, jak skóra basisty, i bez skazy, jakby właśnie odebrano go od krawca. Musiał kosztować z pięćset dolarów. Może więcej. Eve nie mogła od niego oderwać wzroku.

Kelnerka podeszła jak kot do kanapy. Przez chwilę myślałam, że wygnie plecy w łuk i wbije mu się pazurami w koszulę. Kiedy przyjmowała zamówienie, odsunęła się trochę i pochyliła, żeby mógł jej zajrzeć za dekolt. Chyba tego nie zauważył.

Tonem przyjaznym i zarazem grzecznym, okazując kelnerce trochę więcej szacunku, niż zasługiwała, poprosił o szklaneczkę szkockiej. Potem się oparł i zaczął patrzeć na scenę. Ale kiedy jego wzrok przesuwał się od baru w stronę zespołu, kątem oka zauważył Eve. Nadal gapiła się na płaszcz. Zarumienił się. Był tak zajęty rozglądaniem się po sali i składaniem zamówienia, że przez nieuwagę powiesił płaszcz na krześle, które stało przy naszym stoliku.

– Bardzo przepraszam – powiedział. – Zachowałem się niegrzecznie.

Wstał i wyciągnął rękę, żeby go zabrać.

– Nie, nie. Nic nie szkodzi – zapewniłyśmy go. – Nikt tutaj nie siedzi. Wszystko w porządku.

Zastanowił się.

– Są panie pewne?

– Pewne jak krewne – powiedziała Eve.

Kelnerka zjawiła się ze szkocką. Kiedy się odwróciła i chciała odejść, poprosił, żeby chwilę zaczekała, a potem zaproponował nam drinka – ostatnią porządną kolejkę w starym roku, jak to ujął.

Już wtedy czułyśmy, że jest równie bogaty, wytworny i czysty jak jego płaszcz. W jego zachowaniu była ta charakterystyczna pewność siebie, to demokratyczne zainteresowanie otoczeniem i to subtelne domniemanie przychylności obcych ludzi, które spotyka się wyłącznie u młodych mężczyzn wychowanych w towarzystwie pieniędzy i dobrych manier. Takim osobom nie przychodziło do głowy, że w nowym środowisku mogłyby być niemile widziane – i w rezultacie rzad-
ko były.

Kiedy samotny mężczyzna stawia kolejkę dwóm ładnym dziewczynom, można by oczekiwać, że bez względu na to, na kogo czeka, zagai rozmowę. Ale nasz elegancko ubrany Samarytanin tego nie zrobił. Raz uniósł szklaneczkę i przyjaźnie skinął głową w naszą stronę, a potem zaczął sączyć swoją whisky i skupił się na zespole.

Po dwóch kawałkach Eve zaczęła się niecierpliwić. Ciągle zerkała w jego stronę, oczekując, że mężczyzna coś powie. Ale nie. Raz udało jej się nawiązać kontakt wzrokowy i wtedy grzecznie się uśmiechnął. Wiedziałam, że gdy piosenka się skończy, Eve sama rozpocznie rozmowę, nawet jeśli w tym celu będzie musiała mu wylać swój dżin na kolana. Nie było jej jednak dane.

Kiedy utwór się skończył, po raz pierwszy od godziny przemówił saksofonista. Głębokim głosem, który mógłby należeć do kaznodziei, zaczął rozwlekle opowiadać o następnym numerze. Utwór był nowy. Dedykował go pianiście z Tin Pan Alley, Silverowi Toothowi Hawkinsowi, który zmarł w wieku trzydziestu dwóch lat. Miał coś wspólnego z Afryką. Kawałek nosił tytuł Tincannibal.

Nogami w ciasno zasznurowanych getrach na butach saksofonista wystukał rytm, a perkusista podchwycił go na werblu. Dołączyli basista i pianista. Saksofonista słuchał kolegów, kiwając głową do taktu. Wstrzelił się ze żwawą melodyjką, która zdawała się cwałować w zagrodzie z rytmu. Potem zawył, jakby coś go nawiedziło, i w mgnieniu oka przeskoczył przez płot.

Nasz sąsiad wyglądał jak turysta słuchający wskazówek żandarma. Przypadkiem nasze spojrzenia się spotkały i zrobił minę wyrażającą oszołomienie. Roześmiałam się, on też się roześmiał.

– Jest w tym jakaś melodia? – zapytał.

Przysunęłam trochę krzesło, jakbym nie do końca go usłyszała. Pochyliłam się pod kątem o pięć stopni mniejszym niż kelnerka.

– Słucham?

– Zastanawiałem się, czy jest w tym jakaś melodia.

– Właśnie wyszła na papierosa. Wróci za chwilę. Domyślam się, że nie przychodzi pan tu po to, żeby słuchać muzyki.

– Aż tak widać? – zapytał z zażenowanym uśmiechem. – Właściwie szukam brata. To on jest fanem jazzu.

Słyszałam, jak po drugiej stronie stolika trzepoczą rzęsy Eve. Kaszmirowy płaszcz i sylwestrowy wieczór z rodzeństwem. Czy dziewczynie trzeba mówić coś więcej?

– Chciałby pan czekać dalej przy naszym stoliku? – zapytała.

– O, nie śmiałbym się narzucać.

(Nieczęsto słyszałyśmy takie słowa).

– Wcale by się pan nie narzucał – skarciła go Eve.

Zrobiłyśmy mu trochę miejsca przy stoliku, a on przysunął się razem z krzesłem.

– Nazywam się Theodore Grey.

– Theodore! – wykrzyknęła Eve. – Nawet na Roosevelta wołano Teddy.

Theodore się roześmiał.

– Przyjaciele mówią mi Tinker.

Można się było domyślić, prawda? WASP-y uwielbiały nadawać dzieciom imiona na cześć robotniczych fachów: Tinker. Cooper. Smithy¹. Może miało to nawiązywać do ich początków w siedemnastowiecznej Nowej Anglii – do rzemiosła, które czyniło ich wiernymi, skromnymi i cnotliwymi w oczach ich Pana. A może było jedynie sposobem uprzejmego bagatelizowania predestynacji zapewniającej im wszystko, czego zapragnęli.

– Ja nazywam się Evelyn Ross – powiedziała Evey, podkręcając swoje prawdziwe imię. – A to Katey Kontent.

– Katey Kontent! Wow! I rzeczywiście jesteś ukontentowana?

– Bynajmniej.

Tinker uniósł szklaneczkę i przyjaźnie się uśmiechnął.

– W takim razie wypijmy za nowy rok.

Ostatecznie brat Tinkera się nie zjawił. Na szczęście dla nas, bo koło jedenastej Tinker skinął na kelnerkę i zamówił butelkę bąbelków.

– Nie mamy tu żadnych bąbelków, proszę pana – odpowiedziała, zdecydowanie chłodniej, skoro już siedział przy naszym stoliku.

Więc dołączył do nas i zamówił dżin.

Eve była w doskonałej formie. Opowiadała o dwóch dziewczynach ze swojego liceum, które rywalizowały o tytuł królowej balu, tak samo jak Vanderbilt i Rockefeller rywalizowali o miano najbogatszego człowieka na świecie. Jedna z nich wpuściła skunksa do domu drugiej w przeddzień imprezy. Ta zrewanżowała się zrzuceniem kupy gnoju na trawnik przed domem rywalki w dniu jej szesnastych urodzin. Finałową rozgrywką były zawody w szarpaniu się za włosy, w których ich matki wzięły udział w niedzielę rano na schodach kościoła Świętej Maryi Panny. Ojciec O’Connor, który powinien był mieć więcej oleju w głowie, próbował interweniować i też dostało mu się małe kazanie.

Tinker śmiał się tak bardzo, jakby od dawna tego nie robił. Uwydatniało to jego wszystkie podarowane przez Boga atrybuty, takie jak uśmiech, oczy i rumieńce na policzkach.

– A ty, Katey? – zapytał, kiedy złapał oddech. – Skąd jesteś?

– Katey dorastała w Brooklynie – wtrąciła się Eve, jakby to był powód do przechwałek.

– Naprawdę? Jak było?

– No cóż, nie jestem pewna, czy mieliśmy królową balu.

– Nie poszłabyś na bal, nawet gdyby go zorganizowali – powiedziała Eve. Potem przechyliła się w stronę Tinkera i dodała w zaufaniu: – Katey to najseksowniejszy mól książkowy, jakiego kiedykolwiek spotkasz. Gdybyś spojrzał na książki, które przeczytała, i ułożył je w stos, mógłbyś się po nim wspiąć aż do Drogi Mlecznej.

– Do Drogi Mlecznej!

– Może nawet do Księżyca – przyznałam.

Eve poczęstowała Tinkera papierosem, ale odmówił. Jednak już w chwili, kiedy jej papieros dotknął ust, przysunął zapaloną zapalniczkę. Była z litego złota i wygrawerowano na niej jego inicjały.

Eve odchyliła głowę, ściągnęła usta i wypuściła smugę dymu w stronę sufitu.

– A jak to jest z tobą, Theodore?

– No cóż, gdybyś ułożyła w stos wszystkie książki, które przeczytałem, mogłabyś chyba wspiąć się do taksówki.

– Nie – zniecierpliwiła się Eve. – Opowiedz coś o sobie.

Tinker odpowiedział ogólnikami typowymi dla elity: pochodził „z Massachusetts”, chodził do „college’u w Providence” i pracował w „małej firmie na Wall Street” – czyli prawdopodobnie urodził się w Back Bay, studiował na Brownie, a teraz pracował w banku założonym przez swojego dziadka. Zazwyczaj tego rodzaju uniki były tak ewidentnie nieszczere, że aż denerwujące, ale Tinker sprawiał wrażenie, jakby naprawdę się obawiał, że cień dyplomu z Ivy League popsuje całą zabawę. Zakończył, mówiąc, że mieszka „na Manhattanie”.

– Gdzie dokładnie? – spytała „niewinnie” Eve.

– Przy Central Park West 211 – powiedział z odrobiną zakłopotania.

Central Park West 211! Beresford. Dwadzieścia dwa piętra apartamentów z tarasami.

Eve znowu kopnęła mnie pod stołem, ale miała wystarczająco dużo taktu, żeby zmienić temat. Zapytała Tinkera o brata. Jaki on jest? Starszy, młodszy? Niższy, wyższy?

Starszy i niższy Henry Grey był malarzem i mieszkał w West Village. Kiedy Eve zapytała, jakie słowo określiłoby go najlepiej, Tinker po chwili namysłu zdecydował się na „niezachwiany” – bo jego brat zawsze wiedział, kim jest i co chce robić.

– Brzmi wyczerpująco – powiedziałam.

Tinker się roześmiał.

– Chyba tak, prawda?

– I może trochę nudno? – podsunęła Eve.

– Nie, zdecydowanie nie jest nudny.

– No cóż, w każdym razie my wolimy się chwiać.

W pewnej chwili Tinker nas przeprosił i wyszedł. Minęło pięć minut, potem dziesięć. Obie zaczęłyśmy się niecierpliwić. Nie wyglądał na takiego, który mógłby nas zostawić z niezapłaconym rachunkiem, ale kwadrans w publicznej toalecie to dużo nawet na dziewczynę. Gdy już zaczynała nas ogarniać panika, zjawił się z powrotem. Miał zaczerwienioną twarz. Jego smoking emanował zimnym sylwestrowym powietrzem. Trzymał butelkę szampana za szyjkę i uśmiechał się szeroko jak wagarowicz, który złapał rybę za ogon.

– Udało się!

Otworzył butelkę i korek uderzył w cynowy sufit, ściągając zniechęcające spojrzenia wszystkich z wyjątkiem basisty, który wysunął zęby spod wąsika i kiwając głową, raczył nas swoim „bum, bum, bum!”.

Tinker nalał szampana do naszych pustych kieliszków.

– Potrzebne nam jakieś noworoczne postanowienia!

– My tutaj niczego nie postanawiamy, szanowny panie.

– Mam lepszy pomysł – powiedziała Eve. – Może postanowimy coś dla siebie nawzajem!

– Kapitalnie! – zawołał Tinker. – Ja pierwszy. W 1938 obie... – Zmierzył nas wzrokiem. – ... powinniście spróbować być mniej nieśmiałe.

Parsknęłyśmy śmiechem.

– Dobrze – powiedział Tinker. – Teraz wasza kolej.

Eve odezwała się bez wahania.

– Powinieneś zerwać z rutyną.

Uniosła brew, a potem zmrużyła oczy, jakby rzucała mu wyzwanie. Przez chwilę wydawał się zaskoczony. Najwidoczniej trafiła w czuły punkt. Powoli pokiwał głową, a potem się uśmiechnął.

– Co za cudowne życzenie – powiedział – dla drugiego człowieka.

Zbliżała się północ, z ulicy dobiegały okrzyki ludzi i trąbienie samochodów, więc postanowiliśmy dołączyć do imprezy. Tinker zapłacił z nawiązką świeżo wydrukowanymi banknotami. Eve zabrała mu apaszkę i owinęła nią sobie głowę jak turbanem. Potem, lawirując między stolikami, wyszliśmy w noc.

Na zewnątrz nadal padał śnieg.

Wzięłyśmy Tinkera pod ręce. Przytuliłyśmy się do jego ramion, jakby dla ochrony przed zimnem, i pomaszerowałyśmy z nim po Waverly w stronę rozhulanego Washington Square. Kiedy mijaliśmy elegancką restaurację, ze środka wyszły dwie pary w średnim wieku, które wsiadły do czekającego samochodu. Gdy odjechały, portier napotkał spojrzenie Tinkera.

– Jeszcze raz dziękuję, panie Grey – powiedział.

To tutaj, bez wątpienia, znajdowało się dobrze opłacone źródło naszych bąbelków.

– To ja dziękuję, Paul – odpowiedział Tinker.

– Szczęśliwego nowego roku, Paul – dodała Eve.

– Wzajemnie, proszę pani.

Przyprószony śniegiem Washington Square wyglądał najurokliwiej, jak tylko mógł. Śnieg pokrył wszystkie drzewa i bramę. Niegdyś eleganckie kamienice z elewacją z piaskowca, które dzisiaj w letnie dni spuszczały wzrok z boleścią, zatopiły się na chwilę w sentymentalnych wspomnieniach. Pod numerem 25 odsunięto zasłony na drugim piętrze i duch Edith Wharton spoglądał stamtąd z nieśmiałą zazdrością. Urocza, wnikliwa, nierozerotyzowana, patrzyła na naszą przechodzącą trójkę, zastanawiając się, kiedy miłość, którą tak umiejętnie sobie wyobrażała, zbierze się na odwagę i zastuka do jej drzwi. Kiedy się zjawi w nieodpowiedniej porze, zacznie nalegać, aby ją wpuszczono, przemknie obok portiera i wbiegnie po purytańskich schodach, z niecierpliwością wołając jej imię?

Obawiam się, że nigdy.

Gdy dotarliśmy na środek parku, impreza obok fontanny zaczęła nabierać rozpędu: tłum studentów zebrał się, by powitać Nowy Rok z grającym za pół ceny zespołem ragtime. Wszyscy chłopcy byli w smokingach, nie licząc czterech pierwszoroczniaków ubranych w brązowe swetry ozdobione greckimi literami, którzy przepychali się przez tłum, napełniając kieliszki. Młoda, skąpo ubrana kobieta udawała, że dyryguje zespołem, który z powodu obojętności albo braku doświadczenia ciągle grał tę samą piosenkę.

Nagle muzycy zostali uciszeni przez młodego mężczyznę, który wskoczył na parkową ławkę z megafonem w dłoni i z pewnością siebie godną konferansjera w cyrku dla arystokracji.

– Panie i panowie – zaczął – już prawie nastał Nowy Rok.

Zamaszystym gestem dał znak jednemu ze swoich towarzyszy i na ławce obok niego postawiono starszego mężczyznę w szarej szacie. Postawiony miał brodę z waty godną Mojżesza z kółka teatralnego i trzymał kartonową kosę. Utrzymanie równowagi sprawiało mu pewien problem.

Rozwinąwszy zwój, który sięgnął aż do ziemi, konferansjer zaczął besztać staruszka za upokorzenia 1937 roku: „Recesja... Katastrofa Hindenburga... Tunel Lincolna!”. Potem, uniósłszy megafon, wezwał rok 1938. Zza krzaka wynurzył się pulchny członek bractwa ubrany jedynie w pieluchę. Wspiął się na ławkę i ku uciesze tłumu próbował prężyć muskuły. Tymczasem starcowi odczepiono brodę i okazało się, że jest zmizerniały i nieogolony. Musiał być jakimś menelem, którego studenci skusili w bocznej uliczce obietnicą pieniędzy albo wina. Ale czymkolwiek go kuszono, teraz najwidoczniej dotarły do niego konsekwencje podjętej decyzji, bo nagle zaczął się rozglądać jak kloszard w rękach członków straży obywatelskiej.

Z zapałem sprzedawcy konferansjer wskazywał różne części ciała Nowego Roku, wyliczając jego zalety: elastyczne zawieszenie, aerodynamiczną karoserię, gotowość do jazdy.

– Chodźcie – powiedziała Eve, ruszając naprzód ze śmiechem.

Tinker nie wydawał się taki chętny do zabawy.

Wyjęłam paczkę papierosów z kieszeni płaszcza, a on podsunął mi zapalniczkę.

Przysunął się, żeby zasłonić wiatr torsem.

Kiedy wydmuchnęłam smużkę dymu, Tinker spojrzał w górę na płatki śniegu, których powolne opadanie ukazywało się w aureoli ulicznej latarni. Potem znowu spojrzał na tłum studentów i zlustrował go wzrokiem z niemal ponurą miną.

– Nie wiem, czego ci bardziej szkoda – powiedziałam – starego roku czy nowego.

Uśmiechnął się powściągliwie.

– To moje jedyne możliwości?

Nagle jeden z imprezowiczów w tłumie dostał śnieżką prosto w plecy. Kiedy odwrócił się razem z dwoma innymi członkami brac­twa, jeden z nich oberwał w koszulę.

Spojrzeliśmy do tyłu i zobaczyliśmy, że jakiś chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, przypuścił atak zza bezpiecznej parkowej ławki. Owinięty czterema warstwami ubrań, wyglądał jak najgrubsze dziecko w klasie. Po lewej i po prawej miał piramidy kulek śniegowych sięgające mu do pasa. Musiał poświęcić cały dzień na zgromadzenie tej amunicji – jak ktoś, kto usłyszał wieść o nadciągających Anglikach z ust samego Paula Revere’a.

Trzej oszołomieni studenci gapili się na niego z otwartymi ustami. Dzieciak wykorzystał ich opieszałość, wypuszczając jeszcze trzy dobrze wymierzone pociski, jeden po drugim.

– Dajmy gówniarzowi wycisk – powiedział któryś ze studentów bez cienia wesołości.

Wszyscy trzej zaczęli lepić kulki ze śniegu na chodniku i odpowiedzieli napastnikowi ogniem.

Wyjęłam następnego papierosa, szykując się na widowisko, ale moja uwaga powędrowała z powrotem w drugą stronę, gdzie rozgrywała się dość zdumiewająca scena. Na ławce obok pijaczka ubrany w pieluchę Nowy Rok zaczął śpiewać Auld Lang Syne² bezbłędnym falsetem. Jego głos, czysty i szczery, równie bezcielesny jak skarga oboju płynąca nad taflą jeziora, nadał nocy przedziwne piękno. Choć zgodnie z prawem praktycznie powinniśmy byli śpiewać razem z nim, niesamowitość tego wykonania była tak wielka, że nikt nie odważył się nawet pisnąć.

Kiedy ostatni refren zakończył się wyjątkowo starannym ściszeniem głosu, nastąpiła chwila ciszy, a potem rozległy się brawa. Konferansjer położył dłoń na ramieniu tenora, w uznaniu dla dobrej roboty. Potem wyjął zegarek i podniósł dłoń, żeby uciszyć towarzystwo.

– W porządku. W porządku. A teraz cisza. Gotowi...? Dziesięć! Dziewięć! Osiem!

Stojąca w tłumie Eve z przejęciem machała w naszą stronę.

Odwróciłam się, żeby wziąć Tinkera pod rękę – ale już go nie było.

Parkowe alejki po lewej były puste, a po prawej samotna postać, krępa i niska, przechodziła pod uliczną latarnią. Odwróciłam się więc z powrotem w stronę Waverly – i wtedy go zobaczyłam. Przykucnął za ławką u boku chłopca odpierającego atak członków bractwa. Wsparty niespodziewanymi posiłkami chłopiec wyglądał na jeszcze bardziej zdeterminowanego niż wcześniej. A Tinker miał na twarzy uśmiech, który mógłby rozjaśnić wszystkie latarnie na biegunie północnym.

Kiedy wróciłyśmy z Eve do domu, dochodziła druga. Normalnie pensjonat zamykano o północy, ale cisza nocna została skrócona ze względu na święto. Tylko nieliczne dziewczyny skorzystały z tej swobody. Zastałyśmy salon pusty i ponury. Leżały w nim resztki dziewiczego konfetti, a na wszystkich stolikach stały kieliszki z niedopitym cydrem. Wymieniłyśmy z Eve zadowolone spojrzenia i poszłyśmy do swojego pokoju.

Obie milczałyśmy, pozwalając trwać aurze sprzyjającego losu. Eve zdjęła sukienkę przez głowę i poszła do łazienki. Dzieliłyśmy łóżko i Eve miała zwyczaj odwijać róg kołdry, jakbyśmy były w hotelu. ­Chociaż mnie ten niepotrzebny mały rytuał zawsze wydawał się niedorzeczny, tym razem to ja odwinęłam kołdrę dla niej. Potem wyjęłam pudełko po cygarach z szuflady na bieliznę, żeby przed pójściem do łóżka schować niewydane pięciocentówki, tak jak mnie uczono.

Kiedy jednak sięgnęłam do kieszeni płaszcza po portmonetkę, poczułam coś ciężkiego i gładkiego. Lekko zaintrygowana, wyjęłam ten przedmiot i zobaczyłam, że to zapalniczka Tinkera. Potem sobie przypomniałam, że – trochę w stylu Eve – wyjęłam mu ją z ręki, żeby podpalić drugiego papierosa. Mniej więcej w tej samej chwili, w której Nowy Rok zaczął śpiewać.

Usiadłam w głębokim brązowym fotelu ojca, który był jedynym meblem, jaki posiadałam. Odsunęłam wieczko zapalniczki i potarłam krzemień. Płomień wyskoczył, zadrżał i zanim zatrzasnęłam zapalniczkę z powrotem, uwolnił zapach nafty.

Zapalniczka miała przyjemny ciężar i delikatną, zużytą powierzchnię wypolerowaną tysiącem dżentelmeńskich gestów. A wygrawerowane na niej inicjały Tinkera, wypisane czcionką Tiffany’ego, zostały wykonane z taką precyzją, że mogłabym bezbłędnie prześledzić litery paznokciem kciuka. Był tam jednak nie tylko monogram. Pod inicjałami dodano coś w rodzaju epilogu w amatorskim stylu podrzędnego jubilera:

1910–?

1. Tinker, cooper, smith (ang.) – druciarz, bednarz, kowal.

2. Auld Lang Syne (Stare dobre czasy) – pieśń do słów szkockiego wiersza Roberta Burnsa śpiewana między innymi z okazji rozpoczęcia nowego roku.ROZDZIAŁ DRUGI

Słońce, księżyc i gwiazdy

Następnego dnia rano zostawiłyśmy Tinkerowi anonimowy liścik u portiera w Beresford:

Jeśli chcesz jeszcze zobaczyć swoją zapalniczkę żywą, spotkaj się z nami na rogu Trzydziestej Czwartej i Trzeciej o 18.42. I przyjdź sam.

Według mnie prawdopodobieństwo, że się zjawi, wynosiło pięćdziesiąt procent. Według Eve sto dziesięć. Kiedy wysiadł z taksówki, czekałyśmy ubrane w trencze w cieniu torów nadziemnej kolei miejskiej. Miał na sobie dżinsową koszulę i płaszcz z owczej skóry.

– Rączki do góry, kolego – powiedziałam, a on je podniósł.

– Jak tam zrywanie z rutyną? – zapytała Eve.

– No cóż, obudziłem się

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: