Dobry doktor z Warszawy - ebook
Dobry doktor z Warszawy - ebook
Zakochani w sobie studenci Zofia i Misza uciekają z okupowanej Warszawy do Lwowa. Gdy sytuacja zmusza ich do powrotu, trafiają do warszawskiego getta, gdzie pomagają mentorowi Miszy, doktorowi Januszowi Korczakowi, w opiece nad dziećmi w prowadzonym przez niego sierocińcu. Korczak nawet w getcie nieustępliwie broni praw dzieci, stając się symbolem nadziei dla tysięcy ludzi żyjących za murami.
Warunki w getcie stają się coraz trudniejsze, Misza i Zofia muszą się rozstać i samotnie szukać ratunku. Czy kiedyś się odnajdą?
Doktor Korczak, który do końca heroicznie próbuje chronić dzieci przed niewyobrażalnym złem, podejmuje decyzję o towarzyszeniu swoim małym wychowankom do ostatnich chwil.
Przejmująca opowieść oparta na faktach z życia doktora Janusza Korczaka oraz prawdziwej historii jego młodych współpracowników Miszy i Zofii
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-331-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, 17 stycznia 1945 roku
Dwie godziny przed świtem Misza stał na brzegu Wisły, patrząc przez zamarzniętą rzekę w kierunku Warszawy. Trzymał fotografię Zofii – w sam raz wielkości jego dłoni. Przed kilkoma laty wyciął ze zdjęcia jej sylwetkę, żeby wydawała się prawdziwsza. Z dwiema dziurkami na wysokości ramion, pozostałymi po tym, jak przypinał ją nad łóżkiem w rozmaitych koszarach, była dla niego tym, czym święta ikona dla wyznawcy. Poważne, zalęknione oczy Zofii spoglądały na niego w przytłumionym świetle. Znał na pamięć całą fotografię: jasne włosy zaczesane do tyłu, wyostrzone, piękne rysy. Minęły ponad dwa lata, odkąd ostatni raz trzymał w dłoniach ciepłą twarz Zofii, całował jej usta albo wdychał lekki zapach migdałów spowijający jej skórę. W smagających go zimnych, nieustępliwych porywach wiatru czuł fizyczny ból spowodowany jej nieobecnością. Podniósł kołnierz i wsunął zdjęcie z powrotem do płóciennego portfela. Zaczął zabijać ręce, żeby odzyskać czucie.
– Masz, Misza, napij się.
Parę metrów dalej, na brzegu, widział sylwetki rosyjskich strażników w grubych zimowych szynelach. Jedli z metalowych puszek, a gdy rozmawiali i śmiali się głośno, w powietrze wzbijały się kłęby pary. Jeden z nich podał mu butelkę. Misza podszedł i golnął łyk. Odgłosy strzałów umilkły, ale zza rzeki wciąż napływał swąd dymu. Rosjanom dopisywały humory. Śmiejąc się swobodnie, zgadywali, kto zatańczy wieczorem z grubą Iriną.
Pucołowata Irina wypełniała mundur masywnym ciałem oraz obfitym biustem. Uśmiechnęła się do nich w gęstniejącym mroku i nabrała na łyżkę duszonej fasoli.
– Nawet się nie fatygujcie, żeby mnie prosić – parsknęła i zarzuciła płaszcz na ramię. – Na śniadanie bym was zjadła. Ale gdyby który się odważył, to może Miszy bym nie odmówiła.
Popatrzyła na niego z łapczywym błyskiem w oku. Misza przywykł do tego, że kobiety zachowywały się przy nim osobliwie. Miał ciemne, bursztynowe oczy z zielonymi plamkami, śliczne jak u dziewczyny – przynajmniej tak kiedyś powiedziała mu Zofia. Był wysoki, miał subtelne rysy, a polski mundur i charakterystyczne dla niego wysokie buty oraz bryczesy nadawały Miszy staroświecki, niemal arystokratyczny sznyt. Jednocześnie bezpośredni i wesoły Misza potrafił zjednać sobie prawie wszystkich. Mimo że był Polakiem – a do tego Żydem – Rosjanie łatwo uznali go za swojego.
Misza pochylił głowę, a Irina zaniosła się gromkim śmiechem. Spotykać się z Iriną to jak igrać z ogniem. Krążyła plotka, że jej ostatni zalotnik zginął, i to nie od niemieckiej kuli, ale podczas kłótni od strzału z pistoletu zazdrosnej kobiety.
– Jeśli znajdziecie tam jeszcze jakichś kolegów Hitlera, pozdrówcie ich ode mnie tym. – Irina uderzyła w kaburę z bronią.
Wszyscy klepali Miszę po plecach wielkodusznie i serdecznie. Wyzwoliciele Warszawy.
Misza należał do grupy zwiadowczej Pierwszej Armii Wojska Polskiego pod sowieckim dowództwem, więc zawsze wyprzedzał wojsko przemieszczające się na wrogim terytorium. Szukał bezpiecznych tras dla czołgów, z napięciem wypatrując niemieckich maruderów. Dzisiaj jego niewielka jednostka jako pierwsza wkroczy do Warszawy. Ponad dwa lata od chwili, kiedy ostatnio był w mieście.
Na skraju ośnieżonej rzeki czekały w szeregu cztery jeepy. Spomiędzy rzednących chmur wyglądały czerń i fragment opalizującego księżyca. Franek, kierowca i samozwańczy przewodnik oraz doradca Miszy, siedział za kierownicą pierwszego samochodu. Klapki baraniej uszanki miał opuszczone na uszy.
– Pospiesz się, chłopie, bo zamarzniemy na śmierć! – ryknął. – Chcemy przeprawić się przez rzekę, nim zrobi się jasno.
Warszawę wciąż spowijała noc, ale za ich plecami jaśniała już bladoczerwona smuga światła. Zgodnie z rozkazem mieli nadać przez radio komunikat o sytuacji, zanim polska piechota zacznie o świcie forsować rzekę.
Misza wgramolił się obok Franka i zatrzasnął drzwi, ale zimny wiatr i tak wdzierał się przez szpary, a jeep aż się trząsł od podmuchów. Misza wyjął pistolet z kabury. Rzeka przed nimi lśniła bielą niczym długa, kręta wstęga śniegu, znacznie jaśniejsza niż wyściółka z chmur nad ich głowami.
Powietrze wydychane przez Franka wzbijało się kłębami pary. Mężczyzna gwałtownie poleciał naprzód, gdy koła grzmotnęły o pokrytą śniegiem taflę lodu na rzece. Misza poczuł nerwowe naprężenie mięśni, ale gruby, kilkutygodniowy lód wytrzymał. Cztery czarne pojazdy ślizgały się i podskakiwały na wyboistej powierzchni, jadąc pomału, bez świateł, z cicho pracującymi silnikami. Kontury spalonych wojskowych ciężarówek, zamarzniętych trucheł koni oraz innych pozostałości złagodniały w śniegu i w widmowym świetle rzucały długie cienie. Na prawo od nich zniszczone filary mostu Poniatowskiego wyłaniały się z lodu niczym pijane postaci.
– Wierzyć się nie chce – rzekł Misza. – Oto my jako pierwsi wyzwalamy Warszawę. Wracamy do domu.
– Wyzwalamy na ruską modłę? Siedzimy przez pół roku na przeciwległym brzegu rzeki i opowiadamy, że czekamy na posiłki, aż Wehrmacht zmiecie polski ruch oporu. A potem, gdy Niemcy się zwiną, wkraczamy do miasta, otwierając wolne pole do radzieckiej okupacji.
– Bracia się nie odzywali?
Franek pokręcił głową.
– Przykro mi, Franek – powiedział Misza.
Kierowca usłyszał od wywiadowców, że jeden z jego braci poległ podczas powstania warszawskiego. Drugi ponoć zginął w samowolnej akcji polskich żołnierzy, którzy kilka tygodni po przybyciu nad Wisłę próbowali sforsować rzekę i udzielić pomocy oblężonej Warszawie. Zostali odparci i ponieśli ogromne straty. Pod lodem kryły się setki ciał żołnierzy Pierwszej Armii Wojska Polskiego. Wściekli Rosjanie odprawili polskiego generała i zastąpili go kimś bardziej posłusznym.
Jeep z łomotem wpadł w głęboką koleinę w lodzie i Misza wolną ręką złapał się deski rozdzielczej. Ciemne pojazdy za nimi przyhamowały. Franek zakręcił kierownicą, odzyskał panowanie nad samochodem i ostrożnie objechał wyboisty odcinek. Misza obejrzał się za siebie. Pozostali jechali ich śladem. Odkleił dłoń od zimnego metalu i potarł przemarznięte policzki. Odsłonięta skóra pierzchła. Misza nadstawiał uszu na wystrzał z drugiego brzegu.
Pokonali już ponad połowę trasy po lodzie. Gdy Misza przez wiele lat przekraczał Wisłę, wracając do domu w Warszawie, wydłużona sylwetka miasta rozciągająca się między niebem a rozległą rzeką, z eleganckimi wieżyczkami, wieżami kościołów i masywnym gmachem zamku, wydawała mu się oczywistym elementem pejzażu.
To wszystko zniknęło. Ustawiwszy lornetkę na zbliżający się brzeg oraz usytuowany po prawej przyczółek, przeczesywał teraz wzrokiem pustą przestrzeń z widocznymi w bladym świetle wyszczerbionymi kikutami. Ku brudnemu niebu wznosił się powoli dym. Misza przesunął lornetkę w stronę czoła strzaskanego mostu.
– Franek, stój! Stój! Tam widzę wartownika.
Franek zahamował ostro. Misza usłyszał, jak jadący za nimi jeep zatrzymuje się z chrzęstem opon.
Misza podał Frankowi lornetkę i pokazał niemiecką czerwono-białą budkę wartowniczą majaczącą na brzegu.
– Jeśli wystrzeli, nie ma się gdzie schować.
– Nie rusza się. Pewnie nas nie zauważył. – Franek otworzył klapę okienną, odbezpieczył broń, wymierzył i strzelił. Odgłos strzału rozniósł się po równinie.
– Psiakrew. Chybiłem. – Franek przeładował pospiesznie, czekając, aż wartownik odpowie ogniem. Szybko strzelił jeszcze raz. Strażnik drgnął, z miejsca, gdzie trafił pocisk, bryznęła tkanka, ale mężczyzna nadal sztywno opierał się o drewnianą skrzynkę.
Misza ponownie podniósł lornetkę do oczu.
– Ma śnieg na ramionach.
– Boże drogi, zamarzł na stanowisku.
Franek ostrożnie podjechał do brzegu i zatrzymał się przy wartowni. Na niebie wzbierała jasność, a śnieg odbijał niesamowite światło na poszarzałą twarz zmarłego. Jego hełm oraz wełniany płaszcz pokrywał szron. W budce drugi żandarm z karabinem przewieszonym z przodu opierał się o ścianę jak przewrócony kręgiel.
– Warszawy strzegą nieboszczyki – stwierdził Franek.
Niewielka kolumna jeepów jechała dalej po nasypie wzdłuż roztrzaskanego filaru. Na górze Franek zgasił silnik.
Przed nimi w zimnym świetle rozciągał się krajobraz, którego nie sposób opisać słowami. Jak okiem sięgnąć pod sinym niebem ciągnęły się kilometry ośnieżonych ruin i gruzu. Ani jeden budynek nie ostał się bez szwanku. Kominy sterczały jak połamane drzewa. Tu i ówdzie na tle błyszczącego śniegu czerniły się postrzępione resztki murów z wyrwami w miejscu okien. Nasłuchiwali z napięciem trzasku broni obserwującego ich samotnego strzelca, ale nic takiego nie nastąpiło. Panowała głęboka cisza. Nawet powietrze zdawało się zastygłe i zamarłe.
– Którędy? – zapytał Franek.
Misza pokręcił głową.
– Przed nami jest to, co zostało z Alei Jerozolimskich.
Ruszyli pomału wąskim szlakiem między zwałami cegieł i gruzu. Jedno z kół szarpnęło na rumowisku. Okazałe sklepy i biura dzielnicy handlowej zniknęły, a ich miejsce zajęły zgliszcza i lawiny cegieł i pyłu. Gruzowisko rozjaśniały zaspy śniegu, poczerniałe szczątki murów sterczały wśród nich jak mogiły na zimowym cmentarzu. Nigdzie żywego ducha. Jakby tysiąc lat minęło, odkąd wśród czerwonych tramwajów i lśniących samochodów aleję przemierzała elegancka klientela sklepów oraz przedsiębiorcy.
Na rogu Alei Jerozolimskich przystanęli i spojrzeli w głąb głównej arterii. Ulica Marszałkowska prezentowała równie niekończącą się perspektywę budynków roztrzaskanych w sterty gruzu. Resztki zabudowań były czarne i uszkodzone przez ogień. Franek znów wyłączył silnik auta. Misza stężał, lecz nie padł żaden strzał. Snajperzy nie czaili się w ukryciu. W niesamowitej ciszy mężczyzna czuł, że cierpnie mu skóra na plecach. W powietrzu wezbrał atawistyczny lęk. W przedświcie zimowego poranka nad miastem wisiało widmo. Jedynie zmarli powinni przebywać w zaświatach.
– Ktoś tu musi przecież być – odezwał się Misza. Jego słowa zabrzmiały jak błaganie. Koce i medykamenty, które wieźli na pace dla cywilów, zaczynały zakrawać na ponury żart.
Chwila napięcia, gdy samochód nie odpalił na mrozie. Franek dwa lub trzy razy pociągnął dźwignię ssania i silnik zawył i zazgrzytał.
– Nie za mocno, bo go zalejesz – ostrzegł Misza. Sam się zdziwił, jak niespokojnie brzmi ton jego głosu. Silnik nareszcie zaskoczył i ruszyli przed siebie po wyboistej ulicy Marszałkowskiej.
Trafili na odcinek oczyszczony z gruzu, gdzie kamienice doznały mniejszych zniszczeń. W oddali widzieli prawie nienaruszone zabudowania. Dobiegł ich charakterystyczny warkot odjeżdżającej ciężarówki.
– W tych budynkach przed nami Niemcy pewnie mają koszary – stwierdził Franek.
– Chyba się wycofują. Lepiej dalej idźmy pieszo.
Misza ostrożnie otworzył drzwi jeepa i wysiadł na przenikliwy ziąb, dając znak Frankowi oraz trzem innym żołnierzom, by poszli w jego ślady. Prześlizgnęli się skuleni wzdłuż ściany budynku mieszkalnego i przemknęli kolejno przez skrzyżowanie. Kiedy ostatni dobiegł na drugą stronę, rozległ się świst kuli, a mężczyzna zgiął się wpół. Kuśtykał dalej, trzymając się za udo, na którym rosła ciemna plama. Misza przebiegł wzrokiem przeciwległy dom. Snajper na dachu. Kolejna wymiana ognia i strzelec spadł. Z ulicy przed nimi dobiegły ich krzyki Niemców i ryk odjeżdżającej ciężarówki. Warkot silnika oddalił się i znów zapanowała cisza.
– Interesuje ich tylko odwrót – stwierdził Franek.
Gdy Misza łączył się przez radio z kwaterą główną, pozostali gasili pragnienie, a ranny został opatrzony.
– Piechota pokona rzekę za dwie godziny – rzucił Misza do czekających. – Mamy kontynuować pełne rozeznanie, ale nie podejmować walki, chyba że nie uda się tego uniknąć. Podzielimy się na dwie grupy.
Nie było sposobu, by sprawdzić, czy wycofujący się żołnierze zaminowali rozciągające się przed nimi ulice, mimo to Misza, Franek i dwóch radiotelegrafistów ruszyli na północ. Czerwonawy świt rozlewał się na skraju białego nieba jak krew przesiąkająca opatrunek, ukazując coraz wyraźniej szczegóły zdewastowanego krajobrazu: zagon drewnianych krzyży postawionych wśród ruin kościoła bez dachu, żelazną ramę łóżka wyłaniającą się spod śniegu, przewrócony dziecięcy wózek.
Szli dalej Senatorską w stronę placu Teatralnego, licząc, że zobaczą Warszawę, jaką znali. Ale otaczały ich tylko gruzy. Opera zniknęła, po ratuszu nie został nawet ślad. Miodowa, plac Zamkowy – kolejne ruiny. Kolumna Zygmunta rozbita na kawałki, a król, symboliczny obrońca Warszawy, leżał z twarzą w błocie i śniegu. Rynek Starego Miasta zamienił się w zgliszcza. W matowym świetle kikuty budynków sterczały jak nagrobki.
Skierowali się Długą na zachód, mijając spustoszony Ogród Krasińskich. Nie uchowało się ani jedno drzewo. Kiedy zbliżali się do terenu wygrodzonego na getto, serce Miszy zabiło szybciej. Niespodziewanie ciąg uszkodzonych przez bomby kamienic się urwał. Mur getta zniknął, podobnie jak zabudowania, które niegdyś opasywał. Oniemiały Misza wysiadł z auta. Przed nim ciągnęły się kilometry pustej przestrzeni, płaski obszar pokryty śniegiem i szronem. Rozebrano wszystko do ostatniej cegły i deski, a teren zrównano. Po getcie nie zostało nic oprócz kościoła, który kilkaset metrów dalej wyłaniał się samotnie z morza bieli i mrozu. Trzy lata temu Misza mieszkał tu wraz z pół milionem innych Żydów, tłocząc się w nieustającym zgiełku tak wielu głosów. Teraz słyszał jedynie wiatr hulający bez przeszkód po płaskim terenie. Misza wyszedł nieco naprzód. Stanął samotnie w świetlistej pustce, czując, jak ziąb przenika jego buty i rękawice. Na śniegu widać było tylko jego ślady.
Wrócił do samochodu, przemarznięty do szpiku kości.
– Myślisz, że zdążymy podjechać na Krochmalną? – zapytał kierowcę, gdy wsiadł do auta. – Jeśli nie chcesz ryzykować…
Franek skinął głową i jeep ruszył. Niegdysiejsza ulica Leszno przypominała teraz upiorny szlak wiodący przez pustkowie.
Wjazd na Krochmalną blokowały masywne odłamy zniszczonych murów. Misza wysiadł z jeepa i zaczął wdrapywać się po gruzach w kierunku miejsca, gdzie ledwie trzy lata temu mieszkał i pracował jako nauczyciel. Jakimś cudem przy Krochmalnej ostało się kilka budynków. A oto i on. Sierociniec. Nadal tam stał. Sypialnie straciły w wybuchu okna, dach runął, na elewacji od frontu widać było ślady szrapnela, ale gmach ocalał. Panowała cisza, a Misza poczuł ucisk w sercu. Nie słychać było pokrzykiwań ani śmiechu dzieci bawiących się na podwórku przed domem.
Dobiegł go chrzęst czyichś kroków na gruzach. Franek stanął przy nim i podniósł wzrok na okaleczony gmach.
– Ponoć doktorowi Korczakowi i dzieciom udało się uciec. Podobno mieszkają gdzieś na Wschodzie.
– Tak – powiedział Misza. – Też tak słyszałem.
Wpatrywał się w puste framugi okienne. Z bólem w piersi wrócił myślami do chwili, gdy ostatni raz widział doktora i dzieci oraz Dom przy Siennej w obrębie murów getta. Cały dzień spędził w pracy poza granicami dzielnicy – na rozkaz Niemców sprzątał rozbite szkło w koszarach na Pradze pod okiem znudzonego strażnika niedbale trzymającego karabin.
Kiedy tamtego dnia późnym popołudniem wrócił do sierocińca, dzieci już nie było. Na stołach stały kubki z niedopitym zimnym mlekiem i leżał niedojedzony chleb, krzesła były poodsuwane albo poprzewracane. Szabrownicy przetrząsnęli już budynek – porozrywali poduszki i wyrzucili osobiste pamiątki dzieci z szafek w niewielkiej sali balowej w gmachu Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Pracowników Handlowych i Przemysłowych, który przez ostatnie półtora roku pełnił funkcję zatłoczonej sypialni, sali lekcyjnej i jadalni dla dwustu dzieci.
Przed wojną chadzał z Zofią przez Warszawę w stronę placu Grzybowskiego, rozśmieszając ją opowieściami o wychowankach Domu, dzieciach niesfornych, mądrych, pełnych życia.
Teraz łzy płynęły mu ciurkiem po twarzy, bo je zabrali, bo nie było go przy nich i nie mógł ich uratować. Stał w zimnym wietrze dącym wśród zwałów cegieł ulicy Krochmalnej. Ból wytrawił jego twarz niczym woda morska dryfujący kawałek drewna, odarł ją do kości.ROZDZIAŁ 2
Warszawa, maj 1937 roku
Korczak wciąż nie może odżałować swojej audycji radiowej. W całej Polsce miliony ludzi co tydzień włączały radioodbiorniki, by posłuchać, jak mówi o zrozumieniu i szacunku wobec dzieci. Obecnie wygląda jednak na to, że Żyd nie może się wypowiadać na antenie polskiego radia. Umowę zerwano. Kimże jest, jeśli nie Polakiem? Myśli i marzy po polsku, a ulice Warszawy zna jak własną kieszeń. Zaiste, trucizna nazistowskiego obłędu rozprzestrzenia się po Europie.
Przynajmniej nadal wolno mu prowadzić wykłady. Dzięki nim może wpłynąć na nowe pokolenie nauczycieli, którzy pewnego dnia będą się opiekować polskimi dziećmi.
Korczak ma na sobie tweedowy garnitur z zegarkiem w kieszeni kamizelki oraz muszkę. Zwalnia, żeby chłopczyk, który mu towarzyszy, mógł dotrzymać mu kroku przy wchodzeniu po schodach. Gładkie powierzchnie szpitalne odbijają echem kroki oraz odległy odgłos zamykanych drzwi.
– Dzień dobry, panie doktorze – rzuca przechodząca obok nich pielęgniarka, zerkając na chudego urwisa, który trzyma Korczaka za rękę. Widać, że ma ochotę zapytać, co on tu dziś robi – odszedł przecież lata temu, żeby zająć się domem pełnym sierot. Ojciec-kawaler, który ma pod opieką setkę dzieciarni.
Przed drzwiami gabinetu rentgenowskiego Korczak przyklęka, by pomówić z Szymonkiem.
– Wejdziemy do środka, będzie tam dużo ludzi, a wtedy poproszę cię, żebyś stanął za taką specjalną maszyną. Gotów?
Szymonek kiwa głową. Jego wielkie oczy spoglądają z powagą.
– Bo dzięki temu dorośli lepiej zrozumieją dzieci.
– Masz mnóstwo odwagi, przyjacielu.
Korczak wstaje i otwiera drzwi. Nadal jest rozgniewany i wstrząśnięty, bo wczoraj się dowiedział, że jedna z jego nauczycielek z sierocińca na Krochmalnej zaciągnęła chłopca na dół do piwnicy i zostawiła go tam po ciemku.
– A co miałam robić, panie doktorze? – zapytała nauczycielka, być może licząc na zrozumienie. – Jakubek mnie nie słuchał. Tak się zdenerwowałam, że aż się na niego zamachnęłam, ale on tylko krzyknął: „Uderz mnie, a pan doktor każe cię wyrzucić”. Nie jestem z tego dumna, ale krew mnie zalała i zaciągnęłam go do piwnicy. Potem siedział już cicho.
– Zostawiła pani dziecko samo w ciemnościach? – Korczak przymknął oczy i ściszył głos niemal do szeptu. – A skąd pani wie, czy nie cierpiał i dlatego źle się zachowywał? Pani jest dorosła. Miała pani szansę dowiedzieć się, o co chodziło, i pouczyć go, że nie musi wyładowywać złości na innych. Ale nie, co pani postanowiła zrobić? Do piwnicy, w ciemność!
Korczak musiał wówczas oddalić się w pośpiechu, bo był bliski łez.
Kilka dni później dowiedział się, dlaczego Jakubek sprawiał problemy. W sobotę poszedł odwiedzić ukochaną babcię i okazało się, że babcia zmarła.
Pomieszczenie wypełniają rozgadani studenci. Wszyscy są zdziwieni, że kazano im opuścić dotychczasową salę wykładową w Instytucie Pedagogiki i przejść do szpitalnego laboratorium. Kiedy doktor Korczak wchodzi do środka, zapada pełne wyczekiwania milczenie. Na wykładach Korczaka nikt nie drzemie.
On jednak całą uwagę skupia na dziecku. Rozmawia z Szymonkiem przyciszonym głosem, prowadząc go za kwadratową szybę. Okna są zasłonięte, a chuda klatka piersiowa chłopczyka jaśnieje w przyćmionym świetle. Szymonek nie spuszcza oczu z doktora, który rozpoczyna wykład.
– Spędzacie więc z dziećmi calutki dzień. Rozumiem. Niekiedy nie jest łatwo. W niektóre dni czujecie się wyczerpani. Nie dacie rady więcej wytrzymać. Macie ochotę je skrzyczeć, może nawet czujecie pokusę, by podnieść na nie rękę.
Doktor Korczak włącza znajdującą się za dzieckiem lampę rentgenowską. Szklany ekran rozjaśnia nieziemska poświata ukazująca portret nakreślony ciemną kreską – żebra małego dziecka. W środku widać zarys serca, które bije szybko i podskakuje jak przestraszony ptaszek.
– Popatrzcie uważnie. Tak zachowuje się serce dziecka, kiedy się na nie krzyczy albo podnosi rękę. Tak reaguje serce, kiedy dziecko się boi. Przyjrzyjcie się uważnie i zapamiętajcie.
Korczak gasi lampę, otula chłopca marynarką i bierze go na ręce.
– To wszystko.
Korczak wychodzi z dzieckiem, a osłupiała sala wybucha nagle gwarem głosów.
Najwyższy spośród zgromadzonych, chłopak o smukłej, wysportowanej sylwetce i z rzednącymi włosami nad szerokim, rozumnym czołem, pakuje zeszyty w pośpiechu. Misza myśli sobie, że wieczorem napisze list do ojca i wytłumaczy mu, dlaczego nie będzie szukać pracy jako inżynier, mimo że zdobył tytuł. Zamiast tego podejmie wieczorowe studia nauczycielskie i nadal będzie pracować w sierocińcu Korczaka jako ledwie opłacany bursista. Ojciec się wścieknie. Sam jest nauczycielem, więc wie, że na edukacji nie sposób się dorobić, trudno nawet znaleźć pracę. Odpowiedzialnością za tę katastrofę obarczy Korczaka, i słusznie.
Jeśli kto chce zmienić świat, musi zmienić metody wychowawcze.
Kiedy Misza przechodzi przez salę, z płóciennej torby wypada mu pióro. Przyklęka po nie, a podnosząc oczy, dostrzega dziewczynę, która wciąż siedzi na krześle i zatopiona w myślach rozważa wykład. Widzi zaczesane do tyłu blond włosy, owalną twarz, jasne, błękitne oczy, wydatne usta i białą bluzkę z zaokrąglonym kołnierzykiem. Ot, zwykła dziewczyna.
Ale on nie może ruszyć się z miejsca ani odwrócić wzroku. W głębi piersi Miszy rozbrzmiewa charakterystyczny brzęk kamertonu, nieodparty, czysty dźwięk, do którego będą się odtąd stroić wszystkie inne. Ta dziewczyna. Ogromnie chciałby z nią porozmawiać, usiąść przy niej, wziąć ją za rękę.
Ale co też chodzi mu po głowie? Niebawem zaczyna dyżur w Domu. Poza tym trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: jeszcze bardzo długo będzie za biedny na miłość. Powinien być silny. Musi napisać ten list.
Zarzuca torbę na ramię i wychodzi.
Ale dziewczyna nie daje mu spokoju. W ciągu kolejnych kilku dni Misza wraca myślami do tej chwili, gdy spoglądał na jasną, otwartą twarz i czuł przemożną chęć, by porozmawiać z nieznajomą.
Postanawia więc, że zrobi to na następnym wykładzie. Znajdzie jakiś sposób, by zamienić z nią słowo.
Otacza ją jednak wianuszek przyjaciół. Chłopak w garniturze w prążek i z napomadowanymi włosami woła:
– Zosia!
A więc tak się nazywa. Misza chwyta jej imię niczym skarb.
Obserwuje przymilającego się chłopaka, zauważa, jak ten śmieje się speszony czymś, co powiedziała. Czy ona uśmiecha się do niego, bo też go lubi? Czy po prostu z grzeczności? Misza czuje, że serdecznie typka nie znosi.
Następnym razem. Podejdzie do niej i zagai rozmowę. Z Zosią.
Następnego razu jednak nie ma. Wykłady Korczaka odwołano. Powodu nie podano, ale wszyscy go znają. Tylko prawdziwym Polakom można powierzać kształcenie polskich umysłów.
Misza nie ma już po co chodzić na uniwersytet. Uczy się w szkole wieczorowej, by zdobyć uprawnienia nauczyciela. Przyszedł na wykład w instytucie tylko dlatego, że Korczak go zaprosił.
Tak będzie lepiej, przekonuje sam siebie. Toż to niedorzeczne – zakochać się w nieznajomej. I z całą pewnością nie pozwoli sobie na to, by wrócić do instytutu i sterczeć pod bramą, na wypadek gdyby akurat się stamtąd wyłoniła.
Czeka, aż zauroczenie zniknie – jak u dziecka zdarte kolano, które z czasem samo się goi. Ona jednak atakuje go znienacka, gdy w chłodny wieczór Misza przechodzi przez Ogród Saski. Atakuje, gdy on stoi przy oknie i spogląda na podwórko, gdzie jeden z chłopców gra na harmonijce _Miasteczko Bełz_. Obraz jej twarzy powraca do niego niczym tęsknota za domem.
Misza liczy, że gdzieś na nią wpadnie. Ma wrażenie, jakby było im to pisane, więc się wydarzy. Miesiące jednak mijają, lato przychodzi i przemija. W powietrzu czuć nieoczekiwany ziąb.
Już prawie jesień, a on wciąż jej nie zobaczył.ROZDZIAŁ 3
Warszawa, wrzesień 1937 roku
Zofia odbiera legitymację od uniwersyteckiego pracownika. Nad jej fotografią widnieje prostokątna pieczątka.
– Co to jest?
Urzędnik wzrusza ramionami.
– W tym semestrze Żydzi siedzą tylko w wyznaczonych ławkach. Na korytarzu wisi informacja.
Studenci, tłocząc się wokół gabloty, czytają ogłoszenia. Stojąca wśród nich Róża marszczy nos z niesmakiem. Odwraca się, kiedy podchodzi do niej Zofia.
– Rzecz jasna będą twierdzić, że to dla naszego bezpieczeństwa – aby zapobiec takim sytuacjom jak ta z tym biednym medykiem, któremu w zeszłym semestrze pokaleczyli twarz.
Róża bierze Zofię pod ramię i idą na wykład.
– Nie poznaję już Polski. Samo dostanie się tutaj było trudne, a teraz jeszcze to. Czasem sobie myślę, że nasza Tosia ma rację. Trzeba się zapisać do którejś z organizacji młodzieżowych i po cichu szykować do wyjazdu do Palestyny.
Zofia patrzy na nią ze zgrozą.
– Jak możesz tak mówić? W życiu. Jesteśmy Polkami. Polska to nasz dom. Im bardziej nam wszystko utrudniają, tym większą determinacją musimy się wykazać. A gadanie o segregacji podczas wykładów to same bzdury. W Polsce nigdy nie myślano w kategoriach getta i moim zdaniem nigdy do tego nie dojdzie.
Palący gniew nie opuszcza Zofii, lecz mimo to gdy wchodzą na salę, dziewczyna czuje lekki niepokój. Część amfiteatralnie ułożonych ław po lewej jest pustych – porozkładano tam jedynie kartki papieru. Dziewczęta dołączają do studentów stojących z tyłu, którzy rozprawiają z oburzeniem.
Gdy do audytorium wchodzi profesor Kotarbiński, zapada cisza. Profesor przechodzi wzdłuż ław i zajmuje miejsce na katedrze. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i wojskowy wąs nawoskowany w dwa szpice. Uwaga zgromadzonych skupia się na nim, podczas gdy on sam w milczeniu mierzy wzrokiem puste ławki. Kotarbiński zdecydowanym ruchem podnosi krzesło i z drewnianym łoskotem odstawia je na bok.
– Dopóki uniwersytet nie zdobędzie się na stosowniejszą organizację miejsc siedzących, dopóty ja rezygnuję z prawa do siedzenia.
Kilkoro nieżydowskich studentów z szuraniem ławek powtarza gest prowadzącego. Zofia czuje ucisk w gardle. Nie są pozbawione przyjaciół.
Kiedy po wykładzie schodzi w kierunku katedry, by podziękować Kotarbińskiemu, nadal czuje piekące policzki. Doprawdy, cała ta sprawa jest wprost żenująca.
– Źle się dzieje, ale nie możesz pozwolić, by cię zastraszyli i stąd przegnali. Obiecaj mi, że ukończysz studia.
– Nic mnie nie powstrzyma, panie profesorze.
* * *
Naprzeciwko głównej bramy wisi transparent zrobiony byle jak przez studentów w białych czapkach i z zielonymi wstążeczkami w klapach marynarek. Przez materiał transparentu przesiąka czarny atrament, więc treść jest czytelna nawet na rewersie: żądają usunięcia Żydów z uniwersytetu.
Dziewczyny spoglądają po sobie. Nie mają wyboru – muszą przejść pod obraźliwym hasłem. Róża poprawia tyrolski kapelusik na świeżo ondulowanych czarnych włosach i znów chwytają się pod ramię.
– No to idziemy – mówi Zofia.
– Słowo daję, ojciec bez trudu mógłby wykupić połowę tego kramu – mruczy Róża pod nosem, kiedy przechodzą pod transparentem.
Gdy czekają na tramwaj, Zofia czuje się bezsilna. Doskwiera jej zwykły brak sympatii – to, że stała się nielubianą koleżanką, której wszyscy w klasie unikają. Jest to dziecinne i bardzo bolesne.
– Nie myślmy o tym wszystkim – proponuje Róża, gdy wsiadają do czerwonego tramwaju. – Wpadnij do mnie wieczorem. Zrobimy sobie małą zabawę. Puścimy płyty. Potańczymy. A może by tak uśmiech? Ktoś tak śliczny jak ty, Zosiu, nigdy nie ma powodu spuszczać nosa na kwintę.
Tramwajem jadą na plac Grzybowski, gdzie ściskają się na pożegnanie. Zofia całe życie mieszka w tej okolicy. Czuje, jak się odpręża, przedzierając się przez znajomy gwar piątkowego targu. Na Twardej skręca w podwórze swojej kamienicy. Kobiety ściągają pranie z drewnianych suszarek i plotkują. Uliczny grajek gra na harmonii _Miasteczko Bełz_ i wodzi wzrokiem po oknach w nadziei, że ktoś sypnie mu groszem. Dzieci grają w klasy – tak samo jak kiedyś i jak zawsze grać będą w przyszłości.
Zofia otwiera drzwi do mieszkania i wdycha kojący zapach książek ojca oraz kwiatów matki na balkonie. Coś się jednak święci. W kuchni mama już ubrana w fartuch miesza w stojącym na piecu garnku. W kącie na deszczułce, która przykrywa emaliowaną miednicę, piętrzą się naczynia oraz miski z warzywami. Krystyna z filuterną miną obiera groszek do durszlaka.
– Co to jest? Co się stało?
– Pyta, co się stało – mówi mama. – A niby czemu coś się miało stać?
– Sabina – wypala Krystyna. Czternastoletnia siostra nie potrafi dochować tajemnicy.
– Naprawdę? Lutek coś mówił?
– Dowiemy się od Sabiny – odpowiada mama. – Tak czy owak, oboje będą u nas na kolacji, więc niebawem też się dowiesz. I patrz, która już godzina. Ani się obejrzymy, a zapadnie zmrok. Krysiu, ty nakryjesz do stołu, tylko weź najlepszy obrus. A ty, Zosiu, zajdź do Judel, kup butelkę dobrego wina i inne rzeczy. Zrobiłam ci listę.
Zofia bierze listę i idzie na targ. Sześć brzoskwiń i pęczek pietruszki. Kobiety w długich spódnicach i z chustami na głowach stoją za koszami bajgli i beczkami śledzi. Dziewczyna w eleganckiej sukience z wiskozy siedzi przy kramie, na którym piętrzą się zwoje materiałów. Zofia z zamkniętymi oczyma mogłaby się zorientować, gdzie się znajduje, po samej mieszance woni smażonej cebuli i cytryn, świeżego chleba i kapusty, smolnych sosnowych desek prażących się w słońcu.
Mija nastolatków z dziewczęcymi lokami, ubranych w krótkie palta z gabardyny, którzy wysypują się z jesziwy; mija ludzi wbiegających po stopniach kościoła z dwiema kwadratowymi wieżami, którzy spieszą przyjąć wieczorną komunię. Potem do sklepu Sosnowiczów, który prowadzi matka jej koleżanki ze szkoły. Goście siedzą przy stołach i jedzą jej słynną kiełbasę z kapustą. Widząc Zofię, pani Sosnowiczowa woła ją na przód kolejki i dorzuca jej do koszyka w prezencie dodatkową porcję wołowej kiełbasy.
– Ponoć Sabina ma dobre wieści – rzuca szeptem i wraca do klientów.
W winiarni Horowiczów Judel z otwartymi ramionami wychodzi jej na spotkanie aż do drzwi.
– Ślub w rodzinie – chwała Temu, którego Imienia nie wypowiemy. Na wyjątkową okazję ludzie zawsze chcą czegoś wyjątkowego – i po wyjątkowej cenie. – Judel pokazuje Zofii butelkę, którą już wybrała, i bierze w zamian kilka monet.
– Obym dożyła takiego szczęścia dla moich córek – dodaje z westchnieniem.
W piekarni Zofia kupuje warkocz słodkiej chałki. Rozgląda się po zatłoczonym zakładzie, pełnym okrytych szalami kobiet, które przyniosły gary z czulentem, by upiekł się przez noc w piecu chlebowym, i zastanawia się, co zobaczyliby jej koledzy ze studiów. W dzieciństwie, kiedy dorastała, mówiąc po polsku i chodząc do polskiej szkoły, żydostwo jawiło jej się jako coś w rodzaju rodzinnej osobliwości, jak na przykład rude włosy albo ekscentryczna ciotka. Teraz jednak, kiedy tak trudno znaleźć pracę, kiedy skrajna prawica zyskuje na znaczeniu, często ranią i złoszczą ją pewne artykuły prasowe czy zdawkowe komentarze z ust ludzi, których uważa za przyjaciół. Naprawdę sądzą, że prawie połowa Warszawy powinna się spakować i wyjechać na Madagaskar czy gdzieś indziej? Jej dom jest i zawsze będzie w Warszawie.
Gdy Zofia wraca do domu, na stole stoi już serwis na wyjątkowe okazje, przygotowano też świece, które oświetlą szabasowy posiłek. Krystyna włożyła najlepszą sukienkę.
– Pani Sosnowiczowa z delikatesów mówi, że Sabina jest zaręczona. – Zofia uważnie wykłada owoce na talerz. – Mamo, dlaczego ona się dowiedziała przede mną?
– Wie, to wie. Ludzie lubią wiedzieć. A Judel dobrze ci policzyła za wino? Ach tak. Znalazła dla Sabiny coś dobrego.
– Wierzyć się nie chce. Sabina wychodzi za mąż.
– Cóż, Zosiu, w wieku dwudziestu trzech lat można już myśleć o zaręczynach. Albo nawet dwudziestu. – Mama robi znaczącą pauzę.
– Nie, mamo, nikogo nie ukrywam. Zresztą nawet gdybym ukrywała, i tak Judel czy tam ktoś inny dowiedziałby się o tym przede mną. Poza tym, mamo, nie zamierzam wyjść za mąż. Nie mam na to czasu.
Mama kiwa głową wyrozumiale.
Drzwi się otwierają i do środka wchodzą Sabina i Lutek. Zaraz za nimi kroczy ojciec w długim palcie z karakułowym kołnierzem.
– Patrz, matko, kogo spotkałem na ulicy! – woła ojciec. – Wyglądają, jakby przydał im się porządny posiłek, więc przyprowadziłem ich ze sobą. Nie ugotowałaś czego przypadkiem?
Mama się śmieje i wskazuje kredens zastawiony zimnym mięsiwem, płatami dorsza i piklami. Sabina wszystkich całuje. Przez ramię dopasowanej garsonki przerzuciła lśniącego lisa. Odpina maleńki berecik z nieskazitelnej, polakierowanej fryzury.
Krystyna bierze do rąk etolę z lisa i gładzi z cichym westchnieniem.
– Ty to masz szczęście, Sabina, że możesz sobie kupować takie śliczne ubrania, w dodatku ze zniżką.
– Jeśli się pracuje jako modelka w najlepszym domu mody, trzeba wyglądać, jakby się właśnie wysiadło z pociągu prosto z Paryża – mówi mama z dumą. W powszechnej opinii Sabina to rodzinna piękność. Ma delikatną jasną cerę, ogromne ciemne oczy i jedwabiste czarne włosy. Krystyna i Zofia to blondynki po matczynej stronie rodziny, a w dzieciństwie dokazywały razem hałaśliwie niczym dwa krzepkie szczeniaczki. Tymczasem Sabina obserwowała ich harce szeroko otwartymi oczyma w czystej sukience i z nienaruszoną wielką kokardą we włosach.
Mama odbiera etolę od Krystyny i odwiesza ją starannie w korytarzu.
– Jeśli chcesz, możesz ją sobie kiedyś pożyczyć – proponuje Sabina, widząc posmutniałą minę Krystyny.
– Naprawdę? Jesteś taka kochana. Ale to chyba drogie?
Sabina wzrusza ramionami.
– Nie dbam o to.
– Skoro już wszystkie moje dziewczęta są na miejscu, możemy zapalić świece – oznajmia mama głosem czułym i pełnym szczęścia.
Wszyscy zbierają się wokół niej, a ona odpala zapałkę i ostrożnie przykłada płomień do każdego z knotów. Rękoma zatacza kółeczka nad świecami, rozniecając zapach wosku i płomienia, a potem zakrywa oczy, by się pomodlić. Kiedy je odsłania, widać w nich łzy.
– Moje dziewczęta – odzywa się. – Dorastają.
Gdy zapada zmrok, w oknach od podwórza zapalają się światła piątkowej kolacji. Z zewnątrz napływa urywek pieśni śpiewanej głębokim męskim głosem, do którego przyłączają się głosy dzieci. _Szalom alejchem_, pokój z wami. Zofia także zaczyna nucić, a pozostali zgromadzeni przy stole dołączają i wspólnie śpiewają kilka tradycyjnych wersów.
Nie są zbyt religijną rodziną, ale dla mamy piątkowy posiłek to świętość. Gdy patrzy na swoje dziewczęta zgromadzone wokół niej, jej twarz promienieje. Przenikliwy zapach licznych książek ustawionych wzdłuż ścian i cytrynowa woń matczynych kwiatów na balkonie mieszają się z drożdżowym aromatem chałki oraz głęboką nutą wina.
Czy to człowieka zmienia, kiedy jest się tak kochanym, kiedy się kocha? – zastanawia się Zofia. Przygląda się twarzy siostry, szuka wskazówek i w świetle świec odkrywa w jej oczach żal. Sabina często wprawdzie bywa nieśmiała i nieco nerwowa, ale tym razem chodzi o coś więcej. Zofia już ma się pochylić i zapytać Sabinę szeptem, co się dzieje, ale Krystyna koniecznie musi zadać pytanie.
– A jaką będziesz miała sukienkę, Sabino? Ależ będzie wspaniale, madame Fournier pomoże ci wybrać coś z salonu. Wyobraź to sobie.
– Och. Cóż, bo widzicie… – Sabina urywa. Spuszcza głowę. Na jej policzkach pojawiają się rumieńce.
Lutek ją obejmuje.
– Nie chcieliśmy dziś o tym mówić, ale… – odzywa się przyciszonym głosem.
Sabina podnosi nieśmiałe oczy z wyrazem zaskoczenia i wstydu.
– Madame Fournier mnie zwolniła.
– Zwolniła cię, Sabinko? A niby czemu? Przecież nie mogła się ciebie nachwalić. Jesteś jej najlepszą modelką.
– Wygląda na to, że moja aparycja nie pasuje jednak do Maison Française. Mówili, że wyglądam jak Francuzka, ale teraz okazuje się, że jestem zbyt żydowska.
– Toż to niedorzeczne – rzuca zapalczywie mama. – Co też oni opowiadają?
– Sabina i tak miała wkrótce odejść z pracy – zauważa Lutek. – Ojciec będzie zachwycony, jeśli zacznie z nami pracować w biurze drukarni.
Sabina uśmiecha się do niego z wdzięcznością, ale przez cały wieczór na jej twarzy maluje się łagodny smutek.
Po kolacji rodzina wyjmuje karty i zaczyna długą grę w bezika, a Zofia wymyka się do mieszkania Róży po przeciwnej stronie ulicy.
– W końcu przyszłaś – mówi Róża i wyzwala Zofię z rąk swojej matki, która wita wszystkich w przedpokoju, nadstawiając ucha na rodzinne nowiny i radośnie błyskając licznymi pierścionkami z brylantami. Nigdy ich nie zdejmuje, nawet gdy waży mięso w rodzinnej masarni.
– Wejdź. Chciałabym, żebyś kogoś poznała. Wyobraź sobie, że pracuje z twoim ulubionym wykładowcą, doktorem Korczakiem.
Zofia jęczy. Odkąd Róża się zaręczyła, zabrała się za szukanie idealnego kandydata na męża również dla niej.
– Proszę cię, Różo, przestań już. Z poprzednim chłopakiem kazałaś mi rozmawiać godzinami.
Obszerny salon wypełniają wystawne meble w stylu biedermeier, a w wolnych przestrzeniach między nimi tłoczą się zaproszeni przyjaciele. Otwarte drzwi balkonowe wpuszczają ciepłe nocne powietrze. Z gramofonu płynie tango _Za rok_, przebój tego lata.
– Oto i on – mówi Róża.
Przy oknie, górując wzrostem nad zgromadzonymi, stoi młody mężczyzna o wyjątkowo ujmującym uśmiechu. Zofia widzi kształtną głowę, lekko skośne wschodnie oczy. I jaki wysoki. Doprawdy, pan Żyrafa, myśli sobie i ma osobliwe wrażenie, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Misza zbiera się do wyjścia, kiedy widzi, że Róża zmierza ku niemu przez pokój. Za nią idzie dziewczyna w letniej sukience.
Odrywa się od framugi okna z zaskoczeniem. Blond włosy odsłaniające szerokie czoło, te same pełne usta i opalona skóra kontrastująca z bielą sukienki. To ona.
I na pewno się zastanawia, dlaczego on szczerzy się jak cymbał, gdy podaje mu rękę.
– Róża mówiła, że pracujesz z Korczakiem – zagaja dziewczyna.
– Tak, to prawda. Studiuję i pomagam w sierocińcu. Owszem.
Plecie trzy po trzy, bo nie może się skupić, czując w dłoni jej miękki dotyk. Ale ona patrzy na niego pytająco, otwarcie. Zasługuje na sensowną rozmowę.
– Więc ty także szkolisz się na nauczycielkę? – Misza zdobywa się na pytanie.
– Ojej. Róża ci mówiła czy aż tak to po mnie widać?
– Nie, nie. Widziałem cię wcześniej – na wykładzie Korczaka w gabinecie rentgenowskim.
– Mały chłopiec i jego bijące serce! To było niezwykłe, prawda? Więcej niż wykład, bo całkowita zmiana perspektywy. Ale gdybyś tam był, na pewno bym cię zapamiętała.
Podoba mu się to.
– Nie miałabyś powodu mnie pamiętać. Nie rozmawialiśmy. A wykłady odwołano tak nagle.
Zofia marszczy czoło.
– Okropne, prawda? Doktor musiał się bardzo zdenerwować.
– Tak, ale najbardziej zasmuciło go to, że utracił polski sierociniec, który założył. Zarząd go zwolnił. Nie wolno mu już widywać dzieci, którymi opiekował się przez lata. A to przecież połowa jego rodziny.
– Szokujące.
Oczy Zofii jaśnieją. Sięga mu ledwo do ramienia, ale on czuje, że jest mu równa, pełna energii, emanuje siłą, z którą trzeba się liczyć. Jednocześnie dziewczyna ma w sobie coś z tancerki – posturę, swobodę, wdzięk i świadomość własnego ciała. I te oczy. Czy taki odcień błękitu, przejrzysty i klarowny, ma swoją nazwę? Zofia mierzy go tymi oczyma.
– Zazdroszczę ci, że pracujesz u boku Korczaka i uczysz się jego metod pracy z dziećmi z pierwszej ręki. Na pewno wspaniale jest z nim współpracować.
– Szczerze powiem, że na początku można się w tym nieco pogubić.
– W jakim sensie?
– Wiesz, on nie naucza konkretnej metody. Uważa, że każde dziecko należy poznać indywidualnie. A potem na tej podstawie domyślić się, czego ono potrzebuje.
– Ale przecież wszystkie dzieci potrzebują jasnych zasad, prawda? I skąd nauczyciel ma wiedzieć, czy postępuje słusznie? Dlaczego się uśmiechasz?
– Podoba mi się twój zapał. Naprawdę.
Zofia zżyma się lekko.
– Mówiłeś o Korczaku. Nie daje żadnych wskazówek?
– Na swój sposób daje. Co wieczór spotykamy się albo z nim, albo z panią Stefą, naczelną wychowawczynią, i rozmawiamy o dzieciach. Poza tym co tydzień wygłasza coś w rodzaju pogadanki dla wszystkich nauczycieli, chociaż jeśli się nie jest przyzwyczajonym, można pomyśleć, że za bardzo się rozwodzi, dowcipkuje.
– Dowcipkuje?
– Często kiedy zgrywa wariata, ma do przekazania najpoważniejsze sprawy. Lubi zmuszać do myślenia. Wyznaje zasadę, że nie sposób dowiedzieć się czegoś o dziecku, czytając książkę albo słuchając jakiegoś profesora. Jeśli chodzi o opiekę, trzeba znaleźć własny sposób, poznając każde dziecko z osobna. W placówce Korczaka na początku bywa trudno, ale dzieci z jego Domu należą do najszczęśliwszych, jakie znam, nawet te najtrudniejsze, które zabiera z ulicy.
– Czyli Korczak to znany pisarz, który nie każe swoim uczniom czytać książek? A co myślisz o nowej książce Piageta?
– Jeszcze nie czytałem.
– Jeszcze nie czytał. Ależ musisz. Może ci pożyczę? Mieszkam niedaleko. Mogę podskoczyć po nią później.
– Chętnie.
W którymś momencie muzyka cichnie. Podnoszą wzrok i uświadamiają sobie, że pokój opustoszał, a oni nadal stoją tak blisko siebie jak wcześniej.
– Przejść się po tę książkę?
Idą ramię w ramię w świetle latarni, w milczeniu, jak dwoje ludzi, którzy doszli do jakiegoś porozumienia. On czeka w bramie wiodącej na jej podwórze, podczas gdy ona wbiega na górę. Pod jej nieobecność w nocnym powietrzu słychać owady. W ciemnej klatce schodowej miga jej biała sukienka i dziewczyna już jest z powrotem, nieco zadyszana. Podaje mu książkę. Jest nowa, pachnie farbą drukarską. Misza przejmuje ciężki tom i przyciska do piersi. Ale nie, ona musi wziąć ją z powrotem i pokazać mu fragmenty, które on koniecznie powinien przeczytać.
Nie spieszy się jej. On spogląda na wąski paseczek jasnej skóry w jej przedziałku, bezbronny i odsłonięty, i chciałby chronić ją przed chłodnym powietrzem, przed całym światem. Latarnia oświetla delikatny puszek na jej policzku. Czy gdyby przyłożył do niego wargi, przypominałby w dotyku meszek brzoskwini na chłodnej skórce?
Ale przecież by ją obraził, ona ledwie go zna.
– Zastanawiam się – zagaja. – Może miałabyś ochotę ponownie się spotkać? – Wstrzymuje oddech.
– Chętnie.
Misza czuje, że uśmiecha się promiennie. Nigdy wcześniej nie był taki szczęśliwy.
– Może we wtorek? Powiedzmy o dziewiątej trzydzieści?
– Dobrze. Mogę we wtorek. – Ona też się uśmiecha.
Spotkają się we wtorek o dziewiątej trzydzieści na placu Zamkowym pod kolumną Zygmunta. W miejscu spotkań zakochanych.