Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dobry mały „diabełek”. Un bon petit diable - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dobry mały „diabełek”. Un bon petit diable - ebook

Hrabina de Segur zajęła się literaturą w wieku 57 lat i napisała łącznie dwa i pół tuzina książek. Książki tej autorki skierowana są przede wszystkim do małych dzieci, ale zawierają wiele okrutnych i tragicznych epizodów, które skłoniły niektórych badaczy do porównania hrabiny de Segur z markizem de Sade. Tymczasem sama pisarka uważała, że jej dzieła nie są wcale fikcją, ale książkami, które miały cel wychowawczy. Ze wstępu: „Z książki tej dowiesz się o pewnej dobrej dziewczynce, pozbawionej tego, co daje tyle radości, tyle szczęścia wszystkim ludziom, a mianowicie wzroku. Była niewidoma. Nie zważając na to okropne nieszczęście, mała Julcia była dobrą, mądrą i miłą dziewczynką. Całą swą istotą dążyła do tego, aby wszystkich, kto ją otacza, uczynić również takimi. Jak dowiesz się z tej książki, pewien chłopak, złośliwy figlarz, prawdziwy mały diabełek, dzięki staraniom niewidomej Julii, pod jej opieką i wpływem, stał się dobrym i miłym człowiekiem”. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français.
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-119-9
Rozmiar pliku: 289 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dobry mały „diabełek”

Poświęcam mej wnuczce Magdalenie Malarè

Moja mała wnuczko! Z książki tej dowiesz się o pewnej dobrej dziewczynce, pozbawionej tego, co daje tyle radości, tyle szczęścia wszystkim ludziom, a mianowicie wzroku. Była niewidoma. Nie zważając na to okropne nieszczęście, mała Julcia była dobrą, mądrą i miłą dziewczynką. Całą swą istotą dążyła do tego, aby wszystkich, kto ją otacza, uczynić również takimi. Jak dowiesz się z tej książki, pewien chłopak, złośliwy figlarz, prawdziwy mały djabełek, dzięki staraniom niewidomej Julji, pod jej opieką i wpływem, stał się dobrym i miłym człowiekiem. Taką zmianę na lepsze w swym małym przyjacielu, jak sama się przekonasz, Julja osiągnęła jedynie dzięki prawdziwie-chrześciańskiej swej dobroci i postępowaniu.

Zapamiętaj to, mała moja wnuczko, a staraj się zachowywać tak samo, jeżeli kiedykolwiek w życiu spotka cię taki sam „dobry mały djabełek“.

Twoja babcia

Hrabina Segur

z domu Rastopczyna.I. CZAROWNICE

W małej mieścinie szkockiej, przy niedużej uliczce, nazywanej ulicą „Bitew“, mieszkała pewna wdowa w wieku lat pięćdziesięciu, pani Makmisz. Wygląd zewnętrzny miała srogi i odpychający.

Przez skąpstwo z nikim nigdy się nie spotykała, w obawie, aby nie narażono jej na wydatki. Dom jej był stary, brudny i ponury. Pewnego razu z robótką w ręku siedziała w pokoju, umeblowanym prawie po żebraczemu. Od czasu do czasu spoglądała przez okno, jakby na kogoś oczekując; ruchy jej zdradzały zniecierpliwienie, aż wreszcie zawołała:

— Jaki wstrętny chłopak! Stale się spóźnia! Wstrętny nicpoń! Skończy w więzieniu, lub na szubienicy, jeśli mi się nie uda go przerobić.

Zaledwie wymówiła te słowa, gdy oszklone drzwi, znajdujące się naprzeciwko okna, uchyliły się, i wszedł dwunastoletni chłopak; wszedł i stanął przed zniecierpliwioną kobietą.

Twarz i cała postawa zdradzały, mimo wyraźnego strachu, zdecydowanie.

— Gdzie zaprzepaściłeś się? — krzyknęła nań pani Makmisz. — Dlaczego powracasz tak późno, hultaju?

Karol:

— Ciotuniu, zatrzymała mnie na kwadrans Julja; nudziła się u sędziego i poprosiła mnie o odprowadzenie jej do domu.

Pani Makmisz:

— Co Ci tak pilno było z tem odprowadzeniem? Czy nikt z rodziny sędziego nie mógł ciebie zastąpić? Zawsze jesteś uprzejmy i uczynny. Wiesz przecie dobrze, że jesteś mi potrzebny. Ale przyjdzie jeszcze czas pokuty, niegodziwy wałkoniu! Chodź ze mną!

Karol, wahając się między chęcią stawiania oporu swej ciotce a strachem, który w nim wzbudzała, stał przez chwilę niezdecydowany; ciotka obróciła się, a widząc, że nie porusza się z miejsca, chwyciła go za ucho i pociągnęła do ciemnej śpiżarni, gdzie wepchnęła go przemocą.

— Posiedź tu z godzinę, a na obiad dostaniesz chleb i wodę; innym razem będzie jeszcze gorzej! — krzyknęła pani Makmisz.

— Zła kobieta! Wstrętna! — burknął Karol, zaledwie zamknęła za nim drzwi. — Gardzę nią. Czyni mnie tak nieszczęśliwym, że wolałbym być ślepy, jak Julja, niż mieszkać z tym złym potworem. Jedną godzinę!... To zabawne... Ale zato nie będę jej czytał teraz; znudzi się i nie usłyszy zakończenia „Mikołaja Niklbi“, którego zacząłem jej czytać dziś zrana! To zdecydowane. Jestem z tego bardzo zadowolony...

W ten sposób Karol spędził kwadrans, ciesząc się z tego, że ciotka nudzi się bez niego, lecz wreszcie sam począł się nudzić.

— „O, gdybym mógł uciec — pomyślał. — Lecz dokąd? I jak? Drzwi są zamknięte bardzo mocno! Niełatwo je otworzyć... Tem nie mniej spróbujemy!...

Karol spróbował; lecz mimo, że usiłował otworzyć, drzwi nawet się nie zachwiały. W tym czasie, gdy daremnie majstrował przy nich, klucz w zamku nagle się obrócił; Karol szybko, jak piłka, skoczył zpowrotem i schował się w głębi śpiżarni.

Zamiast poważnej jednak i srogiej twarzy jego ciotki, w otwartych drzwiach ukazała się wesoła postać Betty, która pełniła u jego ciotki jednocześnie obowiązki kucharki, niańki i pokojówki.

— Znowu, Betty! Znowu! Wiesz przecie, że mojej ciotce sprawia szczególną przyjemność dokuczać mi.

Betty.

— Ale Karolu, poco tak mówisz? — Chcę cię uwolnić, bądź tylko dobry i rozsądny.

Karol.

— Rozsądny! To jest niemożliwe z moją ciotką: zawsze tak się sroży; nigdy nie bywa zadowolona! To mi wreszcie się sprzykrzyło...

Betty.

Czegoż chcesz, mój biedny Karolu? Jest twoją jedyną opiekunką i jedyną krewną! Nie możesz przecie zrzec się jej chleba.

Karol.

Ciągle przypomina mi ten swój chleb i czyni mi go zbyt gorzkim! Skończy się na tem, że pewnego pięknego dnia zostawię ją i pójdę gdzieś daleko, daleko stąd.

Betty.

Byłoby to jeszcze gorzej, biedne dziecko! Ale chodź, wyjdź z tej brudnej, czarnej śpiżarni.

Karol.

A co ciotka na to powie?

Betty.

Niech mówi, co jej się podoba; ale nie będzie ciebie zawsze tłukła!

Karol.

O! Co do tego, to nie! Nie śmie mnie więcej bić od czasu, gdy ostatnio tak dobrze wykręciłem jej rękę. Pamiętasz, jak krzyczała?

Betty (z uśmiechem).

A ty, złośniku, nie puszczałeś jej?

Karol.

Potem powiedziałem, że to wyszło niechcący, że złapał mnie skurcz, i że tak może stać zawsze, gdy będzie mnie biła.

Betty.

Ale cicho, Karolu! Sądzę, że teraz niezbyt ciebie się boi, a pozatem, wszystko to jest bardzo nieładne.

Karol.

Wiem o tem doskonale, że czyni mnie złym; złym wbrew mej woli, zapewniam cię.

Betty wypuściła Karola, zamknęła znowu drzwi, schowała klucz do swej kieszeni i poradziła Karolowi schować się jaknajdalej, aby ciotka go nie zobaczyła.

Karol.

Pójdę do Julji.

Betty.

Dobrze; ale ponieważ klucz od śpiżarni jest u mnie, to otworzę ją sama za trzy kwadranse; tylko wracaj na czas.

Karol.

O! Oczywiście! Pięć minut przed terminem będę w twoim pokoju!

Po tych słowach jednym susem Karol skoczył do ogrodu, leżącego po innej stronie, niż pokój, w którym pracowała jego ciotka. Betty żegnała go oczyma i uśmiechała się doń.

— Ten urwis ma dobre serce, — mówiła, sama do siebie. — Gdyby traktowano go nie tak srogo, byłby z niego dobry chłopak... Ale byleby tylko wrócił... Inaczej, dostanę od pani za to!

— Betty! — zawołała pani Makmisz surowo.

— Co pani każe? — zapytała wchodząc Betty.

Pani Makmisz.

Nie zapomnij wypuścić tego nicponia za półgodziny i kaź mu wówczas przynieść „Mikołaja Niklbi“, będzie czytał głośno aż do obiadu, dopóki będę pracowała.

Betty.

Słucham panią, nie zapomnę.

Za półgodziny Betty poszła do swego pokoju, Karola jednak tam nie było, jeszcze nie wrócił; spojrzała przez okno, nigdzie nie było go widać.

— Wiedziałam, że tak będzie; — zawołała. — Narobiłam teraz sobie kłopotu! Co teraz pocznę? Jak się wytłumaczę?... Ale mam dobrą myśl! Dobra, — gdyż pani wierzy w czarownice i okropnie ich się boi. Można w nią wmówić byle co, a napewno we wszystko uwierzy, o ile tylko będę mówiła o czarownicach. Sądzę, że pomysł jest niezły; każdy inny zawiódłby tu napewno.

— Betty, Betty! — rozległ się nagle głos gospodyni.

Betty.

Jestem tu, proszę pani.

Pani Makmisz.

Dobrze. Ale gdzie Karol? Przyślij go do mnie.

Betty.

Jużbym przysłała go do pani, gdybym miała klucz od śpiżarni; lecz nie mogę go odnaleźć.

Pani Makmisz.

Jest we drzwiach; zostawiłam go tam.

Betty.

Niema tam klucza, proszę pani, już patrzyłam.

Pani Makmisz.

Być nie może! Nie mógł przecie otworzyć drzwi od wewnątrz.

Betty.

Proszę zobaczyć; niema, proszę pani.

Pani Makmisz podniosła się, poszła zobaczyć i nie znalazła klucza.

Pani Makmisz.

To jest nieprawdopodobne! Dobrze pamiętam, że zostawiłam go we drzwiach. Karolu, Karolu, ależ odpowiadaj, nicponiu!

Odpowiedzi nie otrzymała. Twarz pani Makmisz zaczęła zdradzać zaniepokojenie.

Pani Makmisz.

Cóż pocznę? Poza nim, nie mam nikogo, ktoby mi czytał głośno, gdy siedzę z robótką. Szukaj go, Betty! Cóż stoisz na jednem miejscu, jak policjant!

Betty.

Cóż mogę uczynić, aby pani dopomóc? Nie mam przecie styczności z czarownicami!

Pani Makmisz (przestraszona).

Czarownice? Jakto czarownice? Czy sądzisz... że... czarownice?...

Betty. (udając zaniepokojoną)

Nic nie mogę powiedzieć, proszę pani; lecz z tym kluczem stało się coś niezwykłego... znikł tak dziwnie... A pozatem: Karol nie odpowiada! Czarownice go widocznie udusiły...

Pani Makmisz.

Boże mój! Boże mój! Co ty mówisz, Betty? To straszne! To okropne!...

Betty.

Proszę, niech pani będzie ostrożna i tu nie pozostaje... Zawsze miałam podejrzenia co do tej śpiżarni.

Pani Makmisz zawróciła, nic nie odpowiadając, i poszła do swego pokoju.

— Zmuszona byłam ją oszukać, — rzekła sama do siebie Betty; — lecz jest to wina mej pani, — nie moja; należało ratować Karola. Ale zdaje się, że woła mnie.

— Betty! — dał się słyszeć słaby głos.

Betty weszła i ujrzała swą panią, która ze strachem wskazywała jej palcem na klucz, który leżał na widocznem miejscu, na jej robótce.

Betty.

Mówiłam przecież. Teraz pani sama wie dobrze, kto położył ten klucz na pani robótce? Oczywiście, nie ja, gdyż byłam przez cały czas z panią.

Wesoły i tryumfujący widok Betty obudził jednak podejrzenie pani Makmisz, która nie mogła zrozumieć, jak to można nie bać się czarownic.

— Wyszłaś stąd po mnie, — powiedziała, bacznie i surowo patrząc na Betty.

Betty.

Szłam w ślad za panią; samo przez się rozumie, że nie poszłam naprzód.

Pani Makmisz.

Idź, otwórz śpiżarnię i przyprowadź do mnie Karola. Zasługuje na karę za to, że nie odpowiadał mi, gdy go wołałam.

Betty wyszła, lecz po chwili szybko wróciła, udając bardzo przestraszoną.

Proszę pani! Proszę pani. Karol jest zabity!... Leży martwy na podłodze! Mówiłam przecie, że czarownice go udusiły.

Pani Makmisz, trzęsąc się ze strachu, podążyła do gabinetu i rzeczywiście ujrzała Karola, rozpostartego bez ruchu na podłodze, o twarzy bladej jak marmur. Podeszła do niego i chciała go dotknąć; lecz Karol, który wcale nie był martwy, nagle kurczowo się targnął i uderzył swą ciotunię z całej siły pięścią w twarz i nogą w piersi. Betty, ze swej strony, wybuchła nagłym śmiechem, potęgującym się z każdym uderzeniem nogą, które dostawała ciotka od Karola, jak również po każdym jej jęku, następującym po tem uderzeniu; strach sparaliżował poprostu panią Makmisz, Karol zaś dawał upust swym niepowstrzymanym ruchom. Cios pięścią, który trafił prosto w usta ciotki, wybił jej sztuczne zęby; pochyliła się więc, aby je podnieść, lecz w tym czasie Karol się posunął, chwycił ciotkę za jej perukę, zerwał ją i począł rozpaczliwie targać ją w swych mocno ściśniętych rękach. Następnie otworzył oczy, przysunął się do Betty, a chwyciwszy ją za ręce, niby poto, aby się podnieść oddał jej sztuczne zęby ciotki.

— Połóż je do jej zupy, — rzekł pocichu.

Skurcze Karola ustały, blada jego twarz zarumieniła się, odzyskując naturalne kolory; tylko brwi pozostały nadal blade, zbielałe, jakgdyby osypane białym pudrem, prawdopodobnie, tym samym, którym czarownice posypały mu również twarz, lecz który spadł wskutek jego kurczowych ruchów. Betty, mniej od Karola opanowana, nie mogła się powstrzymać od nerwowego śmiechu. Pani Makmisz nie wiedziała, jak ma traktować całe to zajście; rzuciwszy gniewne spojrzenie na Karola i służącą, wydarła jemu z rąk swą perukę, dopomagając mu w ten sposób się podnieść i kopnęła Betty, aby wyzbyła się tego śmiechu; środki były niezawodne: Karol skoczył na równe nogi i stał dość równo, Betty zaś uspokoiła się i nabrała wyglądu nieco poważniejszego.

Pani Makmisz.

Co to wszystko znaczy, mały figlarzu?

Karol.

Ciotuniu, to — czarownice.

Pani Makmisz.

Zamilcz, bezczelny włóczykiju! Teraz dopiero skończę z tobą i twemi czarownikami... Wiedz o tem!

.

Karol.

Ciotuniu, zapewniam..., że jestem zasmucony losem zębów cioci...

Pani Makmisz.

Dobrze, zwróć więc mi je.

Karol (pokazując ręce).

Nie mam ich, ciotuniu! Nie mam nic... a pozatem, jak się mają włosy cioci?...

Pani Makmisz.

Milcz, nie potrzebuję twych głupich przepraszań; zwróć mi moje zęby i moje loki...

Karol.

Zapewniam ciotunię, że nie mam ich; ciocia zresztą sama widzi.

Ciotka obejrzała go, poszukała wszędzie, lecz napróżno.

Betty.

Proszę pani, pani nie chce uwierzyć w istnienie czarownic; jednak jest bardzo możliwe, że to one zabrały zęby pani i loki.

— Głupiaś! — oburzyła się pani Makmisz, podążając do swego pokoju. — A ty, mój panie, idź i czytaj natychmiast!

Karol chciał bardzo wyszukać jakiś pretekst, aby uwolnić się od czytania z ciotką, która trzymała go już za ucho; należało więc iść, usiąść, wziąść książkę i czytać. Męka jego trwała jednak niedługo, gdyż w półgodziny po zajściu zawołano go do obiadu; podczas którego czarownice również opiekowały się Karolem. Przeżyte przed chwilą okropne zajścia zmusiły panią Makmisz do zapomnienia o występku Karola i tej karze, na którą go skazała; dała mu możność zjeść obiad, jak zawsze.

Zaledwie pani Makmisz zjadła dwie łyżki zupy, zauważyła w swym talerzu jakiś twardy przedmiot; myśląc, że jest to kość, chciała ją wyjąć, i tu ujrzała zdumiona, że były to jej zęby sztuczne.

Radość z powodu znalezienia zębów, złagodziła jej gniew; usiłowała jednak wyświetlić sprawę, ponieważ nie zważając na swą łatwowierność co do czarownic i swój strach przed niemi, podejrzewała jednak, że winowajcami w calem tem zajściu były nie czarownice, lecz tylko Betty i Karol, dlatego przysięgała, że podwoi nadzór i srogość, lecz nie miała odwagi nawet zacząć o tem mówić, gdyż bała się gniewu czarownic.

Karol poprosił jeszcze o kawałek mięsa z zupy.

Pani Makmisz.

Nie dawaj mu Betty, je za czterech.

Karol.

Ciotuniu, miałem bardzo mały kawałeczek; jestem przecie bardzo głodny.

Pani Makmisz.

Gdy człowiek jest biedny, gdy się go wychowuje z łaski, a jest sam do niczego, nie powinien jeść jak ludożerca, i nie powinien też pozwalać sobie na prośby dwa razy o tę samą potrawę, Proszę się postarać o poprawę ze swej żarłoczności, szanowny panie.

Karol spojrzał na Betty, która dała mu znak głową, aby siedział cicho. Aż do końca obiadu pani Makmisz w dalszym ciągu zrzędziła, jak zwykle zresztą.

Gdy wypiła kawę, zawołała Karola, aby poczytał jej jeszcze z godzinę względnie dwie.

Zmuszony do posłuszeństwa, poszedł za nią do jej pokoju, smutny usiadł i począł czytać. Po dziesięciu minutach posłyszał chrapanie: podniósł oczy i nie mógł powstrzymać radosnego wołania: jakie szczęście! ciotka spała! Karol nie chciał ominąć tak dobrej okazji; złożył więc książkę, wstał pocichutku, wylał resztki kawy do tabakierki ciotki, schował swą książkę do skrzynki z herbatą, robótkę zaś cioci włożył do kominka i sprytnie się ulotnił, aby śpiącej nie obudzić. Podążył naprzód do Betty, która dała mu dodatek do obiadu.

Betty.

Nie zrób znowu tak, jak wtedy, a bądź na swojem miejscu, gdy ciotka cię zawoła. Ona już domyśla się chyba wszystkiego; innym razem nam się to nie uda. Ten klucz, który tak sprytnie położyłam na jej robótce! Twoja twarz, osypana mąką, te skurcze, mój śmiech, — wszystko to wydaje się jej podejrzanem.

Karol.

Jednak bardzo do rzeczy i na czas zjawiłem się do swego aresztu!

Betty.

Wszystko jedno, tego już zawiele!

Wierzy w istnienie czarownic, lecz nie w takim aż stopniu. Bądź ostrożny, ufaj mi.

Karol wyszedł, lecz, zamiast powrócić do ciotki, otworzył, jak zrana, drzwi do ogrodu i pobiegł do Julji.

Oto już trzeci raz, jak poszedł dziś tam; pójdźmy więc za nim, a dowiemy się, kim jest ta Julja.II. NIEWIADOMA

— W jaki sposób przyszedłeś znowu, Karolu? — zapytała Julja, gdy posłyszała dźwięk otwieranych drzwi.

Karol.

A jak ty zgadłaś, że to ja jestem?

Julja.

Po sposobie otwierania drzwi; każdy odmyka na swój sposób; to łatwo daje się poznać.

Karol.

Dla ciebie łatwo; jesteś niewidoma, słuch masz bardzo dobry; co do mnie, to nie widzę żadnej różnicy w otwieraniu drzwi, niezależnie od tego, kto je otwiera.

Julja.

Jednak co ci jest, biedny Karolu? Znowu jakaś kłótnia z ciotunią? Zgaduję to z twego głosu.

Karol.

O tak! Ta zła, wstrętna kobieta czyni mnie również złym. To prawda, Juljo; z tobą będę zawsze dobry, i nigdy nie nawiedzi mnie chęć zażartować z ciebie, względnie rozgniewać się, z moją zaś ciotką staję się zły i zawsze gotów jestem do wybuchu.

Julja.

To dlatego, że ciotka jest niedobra, a przytem nie masz ani cierpliwości, ani odwagi.

Karol.

Łatwo powiedzieć — cierpliwość; chciałbym ujrzeć ciebie w mojej sytuacji; jesteś aniołem dobroci i łagodności; lecz z nią, to ty nawet byłabyś się wściekła.

Julja się uśmiechnęła.

A ja sądzę, że nie, — rzekła.

Karol.

Tak uważasz. Posłuchaj więc, co mi się przydarzyło dziś po tem, jak wyszedłem od ciebie po raz pierwszy; podczas drugich odwiedzin, nie powiedziałem ci nic, ponieważ się bałem, abyś mnie nie zmusiła do natychmiastowego powrotu do domu; teraz mam dość czasu, ponieważ moja ciotka śpi, dowiesz się więc.

Karol opowiedział dokładnie o tem, co zaszło między nim, jego ciotką, a Betty.

— Czy może chcesz, abym znosił te zarzuty i niesprawiedliwość z cierpliwością jagnięcia, które prowadzą na rzeź?

— No, ale daleko ci jeszcze do jagnięcia, — przemówiła uśmiechając się Julja. — Posłuchaj jednak, co ci powiem, Karolu! Twoja ciotka nie jest dobra, wiem o tem, nie mogę więc temu przeczyć; lecz tembardziej powinieneś jej żałować i nie draźnić. Dlaczego nie jesteś porządny, wiedząc, że twoje spóźnienie się o pięć minut wywołuje jej gniew?

Karol.

Tylko dlatego, że chcę być z tobą jeszcze pięć minut, biedna Juljo; nie było przecie nikogo, ktoby mógł ciebie odprowadzić.

Julja.

Jestem ci bardzo wdzięczna, mój dobry Karolu, wiem, że mnie kochasz, jesteś dla mnie zawsze dobry i troszczysz się o mnie; lecz dlaczego nie jesteś chociaż odrobinę taki sam dla swej ciotki.

Karol.

Dlaczego? Ponieważ cię kocham, a jej nienawidzę: dlatego zawsze, jak się ciotka gniewa i chce mnie ukarać za nic, odwdzięczam się jej za to i doprowadzam do wściekłości.

— O Karolu, Karolu! — mówiła doń Julja z wyrzutem w głosie.

Karol.

Tak, tak, to prawda; dostała ode mnie kilka uderzeń w piersi i twarz; zmusiłem Betty (która również jej nienawidzi), by włożyła jej wstrętne zęby do jej zupy; zerwałem i podarłem jej perukę; a gdy się obudzi, to znajdzie w swej tabakierce wylaną przeze mnie kawę, a książki i swej robótki długo, długo będzie musiała szukać; będzie wściekła, ale zato ja będę zadowolony i pomszczony za doznane krzywdy.

Julja.

Widzisz, jak się unosisz! Tupiesz nogą, stukasz po meblach, krzyczysz, denerwujesz się, wreszcie staniesz się taki sam, jak twoja ciotka; wygląd zaś masz już teraz niemniej złośliwy, niż ona.

Karol.

Niż moja ciotka? Nie chcę nic robić tak, jak ona, i w niczem nie chcę być do niej podobny.

Julja.

Bądź więc dobrym i miłym chłopakiem.

Karol.

Nie mogę; mówię ci, że nie mogę.

Julja.

Widzę więc, że brak ci odwagi.

Karol.

Brak odwagi? Lecz mam jej już dość więcej, niż ktokolwiek inny, bo już w ciągu trzech lat tyle wycierpiałem przez jej katusze.

Julja.

Cierpisz, stale ją draźniąc; sam również przez to coraz więcej się unieszczęśliwiasz, co mnie bardzo a bardzo zasmuca.

Karol.

O Juljo, przebacz mi! Jetem w rozpaczy, lecz nie mogę postępować inaczej.

Julja.

Spróbuj; nigdy nie próbowałeś przecie! Uczyń to dla mnie, jeśli nie chcesz tego uczynić dla Pana Boga. Dobrze? Przyrzekasz mi to?

— Owszem, chcę to uczynić — rzekł Karol, niepewny siebie, — lecz nie — nie dam ci na to słowa.

Julja.

Dlaczego? Przecie chcesz tak uczynić!

Karol.

Ponieważ przyrzeczenie, a zwłaszcza przed tobą, to jest zupełnie co innego. Nie będę w stanie złamać raz danego ci słowa, nie czerwieniąc się, i... i... sądzę, że nie dotrzymam jednak tego przyrzeczenia.

Julja.

Posłuchaj, na początek nie żądam od ciebie wiele. Mów, krzycz, rób wszystko, co zechcesz, lecz nie dokuczaj jej, jak to czyniłeś, kopiąc swą ciotkę i mszcząc się na jej sztucznych zębach, peruce, tytoniu, książce, robótce i innych rzeczach.

Karol.

Spróbuję Juljo; zapewniam cię, że spróbuję. Na początek, natychmiast wrócę do domu, dopóki ciotka jeszcze się nie obudziła.

Julja.

A połóż na miejsce książkę i robótkę!

Karol.

Owszem, owszem, przyrzekam ci... A tytoń? — przypomniał sobie Karol, drapiąc się zlekka po głowie; — będzie nieco trącił kawą.

Julja.

Zrób dobry uczynek; przyznaj się do wszystkiego i poproś ciotkę o przebaczenie.

Karol (zaciskając pięści).

O przebaczenie? Prosić ją o przebaczenie? Nigdy!

Julja. (zasmucona).

Rób więc, jak chcesz, mój biedny Karolu: niech ci Pan Bóg dopomaga! Żegnaj.

— Żegnaj, Juljo, a raczej dowidzenia, — rzekł Karol, całując ją w czoło. — Żegnaj. Czy jesteś ze mnie zadowolona?

— Niezupełnie! lecz zczasem i to przyjdzie... trzeba być cierpliwą, — rzekła, uśmiechając się.

Karol po wyjściu westchnął.

„Biedna, dobra Julja! Jest bardzo cierpliwa! Jaka łagodna i rozsądna! Jak cierpliwa jest w swem nieszczęściu! A przecie jest to nieszczęście... wielkie nieszczęście — być niewidomą. Jest znacznie nieszczęśliwszą ode mnie! „Poproś o przebaczenie“, — powiedziała mi... kobietę, której nienawidzę! To niemóżliwe; nie, nie mogę!“

Karol powrócił do domu w stanie podrażnienia; wszedł do pokoju swej ciotki, która na jego szczęście jeszcze spała; wyjął książkę ze skrzynki na herbatę i chciał już wydostać schowaną robótkę szydełkową z głębi kominka, gdy nagle, wyciągając rękę, aby ją dostać, potrącił szczypce, które z hałasem spadły; ciotka odrazu się obudziła. „Co tam robisz w moim kominku, zły człowieku?“

— Nic złego nie robię, ciotuniu, — odpowiedział Karol, mężnie się broniąc; — staram się wydostać z kominka cioci robótkę.

Pani Makmisz.

Moją robótkę! Z kominka! W jaki sposób ona się tam znalazła? Leżała przecie obok mnie!

Karol (zdecydowanie).

To ja ją tam wrzuciłem, cioteczko.

Pani Makmisz (oburzona).

Wrzuciłeś tam moją robótkę?

Karol.

Nie miałem racji, czyniąc w ten sposób; lecz ciocia widzi, że staram się naprawić swój błąd.

Pani Makmisz.

I ty sądzisz, nicponiu jeden, że cierpliwie będę znosiła twoje drwiny, ty, żebraku, którego karmię z litości!

Karol zaczerwienił się, jak kwiecie maku; czuł, że zaczyna się unosić, lecz powstrzymał się i odpowiedział spokojnie:

„Moje wyżywienie kosztuje ciocię niedrogo; mam nadzieję, że ciocia się przez to nie zrujnuje.“

Pani Makmisz.

Niewdzięczniku! A twoje ubranie, mieszkanie, pościel?

Karol.

Moje ubranie? Jest całe podarte, wystrzępione, jak u żebraka! A do tego jest zakrótkie i zawąskie. Gdy wychodzę na ulicę, wstydzę się przecie...

— Tem lepiej — przerwała mu ciotka ze złym uśmiechem.

Karol.

Proszę tylko zaczekać! Nie skończyłem przecie tego zdania! Wstydzę się za ciocię, gdyż każdy mówi mi: „Twoja ciotka musi być bardzo skąpa, jeżeli ubiera ciebie tak nędznie.“

Pani Makmisz.

O, to już zawiele! Zaczekaj, a dostaniesz za to!

Mówiąc to ciotka pobiegła po rózgę: Karol tymczasem chwycił zapałki, zapalił jedną z nich i podbiegł do firanki.

— Jeżeli ciocia tylko się zbliży, — rzekł, — podpalę firankę, dom cioci, spódnice i wszystko, wszystko!

Przerażona pani Makmisz zatrzymała się; zapałka była tuż przy frendzlach batystowej firanki.

Czerwona ze wściekłości i drżąca ze strachu, nie chciała jednak zrezygnować z bicia, zapowiedzianego Karolowi, a jednocześnie obawiała się, że ten wykona swą pogróżkę; nie wiedziała więc, co ma przedsięwziąć? Karol przestraszył się jeszcze więcej na widok srogiej jej twarzy: widząc zaś, że zapałka jego dopala się, zapalił drugą, nie rzucając pierwszej, i w takiej sytuacji zdecydował się przystąpić do pertraktacyj ze swą ciotką.

Karol.

Proszę mi obiecać, że ciocia mnie nie ruszy i w żaden sposób nie ukarze; wówczas zgaszę zapałkę.

— Niegodziwcze! — zawołała ciotka z pianą na ustach.

Karol.

Proszę się decydować, ciociu! Jeśli zapalę trzecią zapałkę, nic już nie pomoże; nie będę cioci słuchał i spłoną firanki.

Pani Makmisz.

Rzuć zapałkę, nieszczęsny!

Karol.

Rzucę, gdy ciocia rzuci rózgę (Makmisz rzuca rózgę), gdy ciocia mi obieca, że nie będzie mnie ani biła, ani też w inny jakikolwiek sposób karała. Proszę się pośpieszyć... zapałka już się dopala.

— Przyrzekam, przyrzekam! — zawalała pani Makmisz z trudem łapiąc oddech.

Karol.

Proszę przyrzec, że ciocia będzie zawsze dawała mi jeść, gdy tego sobie będę życzył. Więc? Wyjmuję już trzecią zapałkę.

Pani Makmisz.

Przyrzekam! O, szelmo! Rozbójniku!

Karol.

Proszę ubliżać, ile się cioci podoba, to dla mnie jest obojętne.

Proszę jednak pamiętać dobrze o swych przyrzeczeniach, albowiem, jeśli tylko ciocia ich nie dotrzyma, natychmiast podpalę dom cioci, nie uprzedzając zupełnie o tem. Otóż... Gaszę.

Karol zgasił zapałkę.

Czy jestem jeszcze cioci potrzebny? — zapytał.

Pani Makmisz.

Wynoś się stąd! Nie chcę ciebie widzieć, niegodziwcze! Łotrze!

Karol.

Dziękuję, ciociu! Biegnę do Julji.

Pani Makmisz.

Zabraniam ci tam chodzić!

Karol.

Dlaczego? Daje mi przecie dobre rady.

Pani Makmisz.

Nie chcę, abyś tam chodził.

Zanim Karol stał zniedecydowany, jak ma się teraz zachować, ciotka zbliżyła się do niego, chwyciła pudełko zapałek, położone przez Karola na stole, szybko uderzyła go dwukrotnie w twarz i kopnęła w nogi zdumionego Karola, wybiegła później ze swego pokoju, zamykając go na dwa spusty. — Baw się teraz, mój chłopcze, baw się aż do samej kolacji, a ja pójdę, opowiem o tobie wszystko Julji! — krzyknęła pani Makmisz przez drzwi.III. PRZESTĘPSTWO I SĄD

Karol, doprowadzony do wściekłości przez to, że wpadł, jak szczur do pułapki, rzucił się na drzwi, aby je wyłamać; ale drzwi były mocne; trzy razy runął na nie z całej siły, lecz nie dopiął celu i tylko stłukł sobie ramię, poczem zmuszony był do zrzeczenia się swoich zamiarów.

Zła kobieta! O Boże! jak jej nienawidzę! A Julja chciała jeszcze, abym prosił ją o przebaczenie! Taka wiedźma! Cobym mógł zrobić jej na złość?...

Karol rozejrzał się na wszystkie strony, lecz niczego nie dojrzał, na czem mógłby wyładować swą złość.

— Mógłbym podrzeć jej tę robótkę, którą pozostawiła; lecz czem właściwie to wszystko się skończy? Rozpocznie przecie inną robótkę! Jak jestem nieszczęśliwy, że muszę mieszkać z tą wstrętną babą.

Karol usiadł, oparty łokciami o kolana, objął głowę rękoma i zaczął się zastanawiać. W miarę jego rozmyślań, twarz się wypogadzała, spojrzenie łagodniało, oczy zaś wilgotniały, i wreszcie łzy popłynęły strumieniem po jego policzkach.

— Sądzę, że Julja ma rację, — rzekł; — ciotka byłaby mniej zła, gdybym był lepszy; byłbym nie taki nieszczęśliwy, gdybym miał więcej cierpliwości, gdybym mógł być pokorny względem Opatrzności, jak Julja!... Biedna Julja! Jest przecie niewidoma! Zawsze sama, gdyż siostra jej idzie do pracy! Nudzi się ciągle całemi dniami... nigdy się nie skarży, nigdy się nie gniewa! Zawsze dobra, zawsze jest uśmiechnięta! Coprawda, nieco starsza odemnie! Ma piętnaście lat, a ja dopiero trzynaście... Lecz to wszystko jedno, i w piętnaście nie będę taki dobry, jak ona! Nie, nie mogę się powstrzymać, aby z tą wstrętną ciotką nie gniewać się... Ale co to słyszę? — przemówił nagle, podnosząc się. — Cóż to za hałas?.. Tak, cóż to takiego?.. I te przeklęte drzwi są jeszcze zamknięte! Ale! Dobra to myśl! Wybiję szybę we drzwiach i wylazę.

Karol chwycił szczypce, uderzył niemi z całej siły w szybę jednej z ram drzwi, a wysunąwszy głowę i plecy do utworzonego otworu, — przelazł po wielkich trudach, zraniwszy się nieco w ręce i w plecy; znalazłszy się na podwórzu, zbiegł po schodach i wpadł do kuchni, gdzie nikogo nie było; następnie wyskoczył przez drzwi, prowadzące na ulicę. Znalazł się wśród licznego tłumu, w samym środku którego, na ręku kilku osób, spoczywała pani Makmisz; za nią prowadzono człowieka w bluzie. Pani Makmisz krzyczała, prowadzony człowiek wymyślał, pozostali zaś krzyczeli i wymyślali wszyscy razem; do tego hałasu dołączyły się również przerażliwe krzyki Betty, która, aby się przypochlebić pani Makmisz, sypała jak z rękawa przekleństwa i wymysły na głowy wszystkich, towarzyszących jej ludzi. Wszyscy weszli przez drzwi, otworzone przez Karola. Panią Makmisz usadzono na krześle. Betty przyniosła świeżej wody z basenu i zwilżyła oczy swej pani, która nie przestawała krzyczeć.

Gdzie jest sędzia, chcę widzieć sędziego, aby mu się poskarżyć na tego zwyrodnialca, który mnie pozbawił wzroku. Natychmiast poślijcie po sędziego!

Betty.

Już poszli po niego, proszę pani; za kwadrans pan sędzia będzie już tu.

Pani Makmisz.

Więc trzymajcie dobrze tego złoczyńcę. Zwiążcie go! Bo ucieknie!

Człowiek z bluzie.

A czyż chcę uciekać? Tyle krzyku i hałasu o jedno uderzenie batem. Czy mało kogo biłem w swem życiu batem, a pierwszy raz widzę, aby o to wszczynano taki lament.

Betty.

Nic dziwnego! Uderzenie batem i to prosto po oczach, niegodziwce!

Człowiek w bluzie.

A poco mnie łajała brzydkiemi słowami? Do djabła! Co za język! Mówią, że kobiety mają go w szczególny sposób podwieszony. Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego! Wyładowała na mnie cały zasób swych przekleństw i wymyślań.

Człowiek, drżąc.

W każdym bądź razie nie upoważniało to pana do bicia jej batem.

Człowiek w bluzie.

Tak, ale przecie mogło mi zabraknąć wreszcie cierpliwości. Nie mam zresztą jej wiele.

Drugi człowiek.

Od kobiety nie można tak wymagać, jak od mężczyzny; można ją wyśmiać, ale nie bić jej.

Człowiek w bluzie.

Taka kobieta, jak ta, warta jest dwu mężczyzn.

Cały tłum mimowoli wybuchnął śmiechem, powiększając w ten sposób jeszcze bardziej zdenerwowanie i wściekłość pani Makmisz.

Betty wiedziała, że pani jej nie była poważnie zraniona, dlatego też pocichutku również się śmiała, a używała wszystkich środków, aby zachować pozory powagi. W dalszym ciągu zwilżała swej pani oczy, z których puchlizna stopniowo poczynała ustępować.

Ostrożny Karol umyślnie stał zdala od swej ciotki i poprosił pewnego młodzieńca z tłumu, aby opowiedział mu o wszystkiem, co się stało z panią Makmisz.

— Zdaje mi się, że woźnica w bluzie, szybko przejeżdżając przez drogę, aby napoić swe konie, — począł opowiadać tamten, — o mało nie wywrócił tej pani. Trzeba było widzieć, jak się rozgniewała a jakiemi złorzeczeniami zaczęła go obsypywać. Woźnica początkowo śmiał się z niej, lecz potem począł przemawiać jej do słuchu. Trzeba było posłuchać, jak to czynił. O, było to godne uwagi!... Wszyscy zgromadziliśmy się dokoła i śmieliśmy się... Dopóki trwała wymiana słów, nie było w tem nic złego; lecz nagle spoliczkowała go ta pani; wówczas woźnica, cały zaczerwieniony, przyciął ją batem. Na nieszczęście jednak w same oczy... Upadła więc pod uderzeniem, poczęła krzyczeć, tarzając się po ziemi; wezwała wreszcie sędziego. Następnie poczęli się zatrzymywać i zbiegać, przybiegła Betty i poprowadziła ją, a myśmy zmusili tego człowieka, by udał się z nami razem, aby sędzia nie przychodził napróżno. To jest wszystko, co było.

Karol, zadowolony z opowiadania, cicho zbliżył się do swej cioteczki, aby zbliska spojrzeć do obrzmiałych jej oczu, które były stale zamknięte. Gdy oglądał puchliznę i niezwykłe zaczerwienienie powiek, usiłował dojrzeć, czy ciotka faktycznie postradała wzrok, jak twierdziła; pani Makmisz otworzyła je, i ujrzawszy Karola, wyciągnęła rękę, aby go schwycić; Karol zrobił krok wstecz i instynktownie schował się za człowieka w bluzie, co wywołało śmiech wszystkich tam obecnych, a nawet i woźnicy.

— Teraz nie może twierdzić, że ją oślepiłem, — rzekł tamten, śmiejąc się. — Dziękuję ci, mój chłopcze; bałem się, że faktycznie postradała wzrok. Dowiodłeś nam, że widzi przecie doskonale.

Pani Makmisz.

Poco tu jesteś? Jak wyszedłeś? Betty, zamknij go.

Betty.

Nie mogę przecie pozostawić pani w tej sytuacji, w jakiej pani obecnie się znajduje. Proszę się uspokoić, paniusiu, proszę o niczem teraz nie myśleć.

Pani Makmisz

O, ty wałkoniu! Wynoś się stąd! Dostaniesz za swoje!

Karol spojrzał na człowieka w bluzie, jakgdyby prosząc go o obronę.

Człowiek w bluzie.

— Czegóż chcesz odemnie, mój chłopcze! Nie mogę ci pomóc. Musisz usłuchać — niema na to rady.

Karol jednak na to nie chciał się zgodzić, nie chciał usłuchać, a przypomniawszy sobie o tem, że ciotka zabroniła mu iść do Julji wyszedł i rzekł głośno: idę do Julji.

Pani Makmisz.

Nie chcę, abyś tam szedł; zabroniłam ci przecie!

Posłuchajcie, ludzie, nie puszczajcie go, zatrzymajcie, przyprowadźcie go do mnie. Woźnico, daruję wam wszystko i nie będę się skarżyła, jeśli zatrzymacie tego obrzydliwego urwisa i wymierzycie mu dobry cios tym samym batem, który o mało nie pozbawił mnie wzroku.

Człowiek w bluzie.

Nie dostanę go nawet końcem bata. Co pani zrobił ten biedny dzieciak? Patrzył na panią spokojnie, gdy pani chciała na niego się rzucić; schował się za mnie, a daję słowo, że będę go bronił zawsze, gdy to tylko odemnie będzie zależało.

Pani Makmisz.

A! To tak pan mi opowiada! Dobrze! Oto i sędzia przyszedł w sam raz; zapłaci pan za to wszystko dobrą grzywnę.

Człowiek w bluzie.

Dobrze! Ale to jeszcze zobaczymy, co będzie, szanowna pani!

Sędzia.

Co tu macie takiego? Pani mnie prosiła, pani Makmisz, abym poświadczył przestępstwo?

Pani Makmisz.

Tak, szanowny panie, okropne przestępstwo, głośno wołające o zadośćuczynienie i przykładne ukaranie! Ten oto człowiek, pan go, prawdopodobnie, poznał po jego okrutnym wyglądzie... (wszyscy się śmieją, woźnica najgłośniej od wszystkich innych) tak, panie sędzio, po jego okrutnym wyglądzie, udaje przed panem i wydaje się dobrym apostołem; lecz pan zobaczy... Ten człowiek zranił mnie, przezywał rozmaitemi brzydkiemi wyrazami, a wreszcie uderzył mnie batem po oczach tak, że oślepłam. Proszę więc o sto franków za szkody, jakie poniosłam, następnie o grzywnę stufrankową, od której będę dostawać odsetki, jak przewidują ustawy sądowe.

Woźnica i wszyscy skupieni śmieli się; wesołość ta jednak była nienaturalna i dlatego sędzia, człowiek o zdrowym rozsądku i sprawiedliwszy, powziął podejrzenia co do ścisłości opowiadania pani Makmisz.

Zwrócił się więc do woźnicy z pytaniem:

— Czy tak się sprawa przedstawia, jak opowiada ta pani.

Człowiek.

O, nie, panie, całkiem inaczej. Ta pani sama przyszła i upadła na drodze w mgnieniu, gdym się obrócił, aby spojrzeć na swe konie; upadła z całej siły, jak długa; należy przypuszczać, że nie jest chora na nogi; nie jestem jednak temu winien. Otóż chcę ją podnieść; odpycha mnie z całej siły i łaje w najgorsze; a czego tylko mi nie nagadała; użyła wszystkich brzydkich słów, jakie tylko umiała, aż wreszcie mi dokuczyła; z kolei począłem również mówić, a nie powiem, abym się powstrzymał od nieprzyzwoitych słów, ale od tego przecie jestem woźnicą. Pan sędzia sam wie: konie... nie mają czułych uszu. A gdy się rozgniewam, wprawiam w ruch cały mój zasób słówek. Lecz oto ta pani, widocznie niezadowolona ze mnie, wymierza mi głośny policzek. Tom się rozgniewał... jestem zapalczywy, panie sędzio,... nie zły, ale zapalczywy. Wówczas zacząłem odpowiadać... no i uderzyłem batem, od tego jestem przecie woźnicą, panie sędzio... Z końmi, pan wie, nie można się obejść bez bata. Na nieszczęście, podstawiła mi swe oczy właśnie naprzeciwko bata; lecz to nie sprawiło jej większego bólu, panie sędzio; krzyczała, żem ją skaleczył, lecz widzi tak samo, jak pan albo ja; dowodem jest to, że widziała, jak pan tu wszedł, bawi więc mnie tylko, jak się skarży, na jakąś wyrządzoną jej krzywdę; jestem pewien, że pan sędzia nie da jej ani grosza.

Świadkowie.

Panie sędzio, woźnica mówi samą prawdę; byliśmy wszyscy świadkami.

Pani Makmisz.

Jak? Nieszczęsny, pan jest moim rodakiem i występuje przeciwko mnie, aby potakiwać złoczyńcy, złemu cudzoziemcy-rozbójnikowi?

Sędzia.

Pani Makmisz, pani zmusi mnie do spisania na panią protokułu. Proszę być spokojną i wierzyć mi, jeżeli ktoś jest winien, to tylko właśnie pani; pani pierwsza rozpoczęła wymyślać i pani pierwsza uderzyła; a jeśli pani rozpocznie sprawę, to sama zapłaci grzywnę, w żadnym zaś wypadku ten woźnica, który robi na mnie wrażenie człowieka uczciwego, aczkolwiek nieco zapalczywego, jak sam to zresztą o sobie powiedział. Więcej nie mam nic tu do roboty. Odchodzę i przyjdę wkrótce, aby posłyszeć od pani i powiedzieć pani parę słów.

Zanim pani Makmisz oprzytomniała ze zdziwienia i zanim zdążyła powiedzieć chociaż jedno słówko sędziemu, ten postarał się czem prędzej odejść; woźnica i cały tłum poszli za nim, a pani Makmisz pozostała sama z Betty, która śmiała się w pięści i cieszyła się z niepowodzenia swej okrutnej, niesprawiedliwej i wymagającej gospodyni. Ku jej zdziwieniu pani Makmisz tkwiła nadal w bezruchu, nic nie mówiąc; Betty zapytała ją, czy nie chce pójść do swego pokoju; wstała, odepchnęła Betty, która podawała jej rękę, i powoli poszła po schodach, jak każdy człowiek, który dobrze widzi; otwierając drzwi swego pokoju, zauważyła, że jedna szyba była stłuczona.

Pani Makmisz.

Znowu ten łotr! Ten nieszczęsny Karol! To on zrobił tu przejście. Betty, idź go przyprowadź; drażniąc się, mówił mi, że idzie do Julji, tam go właśnie znajdziesz.Un bon petit diable

A ma petit fille Madeleine de Malaret

Ma bonne petite Madeleine, tu demandes une dédicace, en voici une. La Juliette dont tu vas lire l’histoire n’a pas comme toi l’avantage de beaux et bons yeux (puisqu’elle est aveugle), mais elle marche de pair avec toi pour la douceur, la bonté, la sagesse et toutes les qualités qui commandent l’estime et l’affection.

Je t’offre donc Le Bon Petit Diable escorté de sa Juliette, qui est parvenue à faire d’un vrai diable un jeune homme excellent et charmant, au moyen de cette douceur, de cette bonté chrétiennes qui touchent et qui ramènent. Emploie ces mêmes moyens contre le premier bon diable que tu rencontreras sur le chemin de ta vie.

Ta grand’mère,

Comtesse de Ségur

née Rostopchine.II. L’AVEUGLE

«Comment, te voilà encore, Charles? dit Juliette en entendant ouvrir la porte.

Charles:—Comment as-tu deviné que c’était moi?

Juliette:—Par la manière dont tu as ouvert; chacun ouvre différemment, c’est bien facile à reconnaître.

Charles:—Pour toi, qui es aveugle et qui as l’oreille si fine; moi, je ne vois aucune différence; il me semble que la porte fait le même bruit pour tous.

Juliette:—Qu’as-tu donc, pauvre Charles? Encore quelque démêlé avec ta cousine? Je le devine au son de ta voix.

Charles:—Eh! mon Dieu oui! Cette méchante, abominable femme me rend méchant moi-même. C’est vrai, Juliette: avec toi, je suis bon et je n’ai jamais envie de te jouer un tour ou de me fâcher; avec ma cousine, je me sens mauvais et toujours prêt à m’emporter.

Juliette:—C’est parce qu’elle n’est pas bonne, et que toi, tu n’as ni patience ni courage.

Charles:—C’est facile à dire, patience; je voudrais bien t’y voir; toi qui es un ange de douceur et de bonté, tu te mettrais en fureur.»

Juliette sourit.

«J’espère que non, dit-elle.

Charles:—Tu crois ça. Écoute ce qui m’arrive aujourd’hui depuis la première fois que je t’ai quittée; à ma seconde visite, je ne t’ai rien dit parce que j’avais peur que tu ne me fisses rentrer chez moi tout de suite; à présent j’ai le temps, puisque ma cousine dort, et tu vas tout savoir.»

Charles raconta fidèlement ce qui s’était passé entre lui, sa cousine et Betty.

«Comment veux-tu que je supporte ces reproches et ces injustices avec la patience d’un agneau qu’on égorge?

Je ne t’en demande pas tant, dit Juliette en souriant; il y a trop loin de toi à l’agneau; mais, Charles, écoute-moi. Ta cousine n’est pas bonne, je le sais et je l’avoue; mais c’est une raison de plus pour la ménager et chercher à ne pas l’irriter. Pourquoi es-tu inexact, quand tu sais que cinq minutes de retard la mettent en colère?

Charles:—Mais c’est pour rester quelques minutes de plus avec toi, pauvre Juliette; il n’y avait personne chez toi quand je t’ai ramenée.

Juliette:—Je te remercie, mon bon Charles; je sais que tu m’aimes, que tu es bon et soigneux pour moi; mais pourquoi ne l’es-tu pas un peu pour ta cousine?

Charles:—Pourquoi? Parce que je t’aime et que je la déteste; parce que, chaque fois qu’elle se fâche et me punit injustement, je veux me venger et la faire enrager.

—Charles, Charles! dit Juliette d’un ton de reproche.

Charles:—Oui, oui, c’est comme ça; elle a reçu des coups dans la poitrine, au visage; j’ai fait cacher par Betty (qui la déteste aussi) ses vilaines dents dans sa soupe; je lui ai arraché et déchiré sa perruque; et quand elle va s’éveiller, elle va trouver sa tabatière pleine de café, son livre et son ouvrage disparus; elle sera furieuse, et je serai enchanté, et je serai vengé!

Juliette:—Vois comme tu t’emportes! Tu tapes du pied, tu tapes les meubles, tu cries, tu es en colère, enfin; tu fais juste comme ta cousine, et tu dois avoir l’air méchant comme elle.

—Comme ma cousine! dit Charles en se calmant; je ne veux rien faire comme elle, ni lui ressembler en rien.

Juliette:—Alors sois bon et doux.

Charles:—Je ne peux pas; je te dis que je ne peux pas.

Juliette:—Oui, je vois que tu n’as pas de courage.

Charles:—Pas de courage! Mais j’en ai plus que personne, pour avoir supporté ma cousine depuis trois ans!

Juliette:—Tu la supportes en la faisant enrager sans cesse; et tu es de plus en plus malheureux, ce qui me fait de la peine, beaucoup de peine.

Charles:—Oh! Juliette, pardonne-moi! Je suis désolé, mais je ne peux pas faire autrement.

Juliette:—Essaye; tu n’as jamais essayé! Fais-le pour moi, puisque tu ne veux pas le faire pour le bon Dieu. Veux-tu? Me le promets-tu?

—Je le veux bien, dit Charles avec quelque hésitation, mais je ne te le promets pas.

Juliette:—Pourquoi, puisque tu le veux?

Charles:—Parce qu’une promesse, et à toi surtout, c’est autre chose, et je ne pourrais y manquer sans rougir, et..., et... je crois... que j’y manquerais.

Juliette:—Écoute, je ne te demande pas grand’chose pour commencer. Parle, crie, dis ce que tu voudras, mais ne fais pas d’acte de vengeance, comme les coups de pied, les dents, les cheveux, le tabac, le livre, l’ouvrage, etc.; et tu en as fait bien d’autres!

Charles:—J’essayerai, Juliette; je t’assure que j’essayerai. Pour commencer, je vais rentrer, de peur qu’elle ne s’éveille.

Juliette:—Et tu remettras le livre, l’ouvrage?

Charles:—Oui, oui, je te promets. Ah! ah! et le tabac! ajouta Charles en se grattant la tête; il sentira le café.

Juliette:—Fais une belle action; avoue-lui la vérité, et demande-lui pardon.

Charles, serrant les poings:—Pardon? A elle, pardon? Jamais!

Juliette, tristement:—Alors fais comme tu voudras, mon pauvre Charles; que le bon Dieu te protège et te vienne en aide! Adieu.

—Adieu, Juliette, et au revoir, dit Charles en déposant un baiser sur son front. Adieu. Es-tu contente de moi?

—Pas tout à fait! Mais cela viendra, avec le temps... et de la patience, dit-elle en souriant.

Charles sortit et soupira.

«Cette pauvre, bonne Juliette! Elle en a de la patience, elle! Comme elle est douce! Comme elle supporte son malheur,... car c’est un malheur,... un grand malheur d’être aveugle! Elle est bien plus malheureuse que moi! Demander pardon! m’a-t-elle dit... A cette femme que je déteste!... C’est impossible: je ne peux pas!»

Charles rentra avec un sentiment d’irritation; il entra dans la chambre de sa cousine, qui dormait encore, heureusement pour lui; il retira le livre de la boite à thé, et voulut prendre le tricot caché au fond du foyer: mais, en allongeant sa main pour l’atteindre, il accrocha la pincette, qui retomba avec bruit; la cousine s’éveilla.

«Que faites-vous à ma cheminée, mauvais sujet?

—Je ne fais pas de mal à la cheminée, ma cousine, répondit Charles, prenant courageusement son parti; je cherche à retirer votre ouvrage qui est au fond.

Madame Mac’Miche:—Mon ouvrage! au fond de la cheminée! Comment se trouve-t-il là dedans? Je l’avais près de moi.

Charles, résolument:—C’est moi qui l’y ai jeté, ma cousine.

Madame Mac’Miche:—Jeté mon ouvrage! Misérable! s’écria-t-elle se levant avec colère.

Charles:—J’ai eu tort, mais vous voyez que je cherche à le ravoir.

Madame Mac’Miche:—Et tu crois, mauvais garnement, que je supporterai tes scélératesses, toi, mendiant, que je nourris par charité!»

Charles devint rouge comme une pivoine; il sentait la colère s’emparer de lui, mais il se contint et répondit froidement:

«Ma nourriture ne vous coûte pas cher; ce n’est pas cela qui vous ruinera.

Madame Mac’Miche:—Insolent! Et tes habits, ton logement, ton coucher?

Charles:—Mes habits! ils sont râpés, usés comme ceux d’un pauvre! Trop courts, trop étroits avec cela. Quand je sors, j’en suis honteux...

—Tant mieux, interrompit la cousine avec un sourire méchant.

Charles:—Attendez donc! Je n’ai pas fini ma phrase! J’en suis honteux pour vous, car chacun me dit: «Il faut que «ta cousine soit joliment avare pour te laisser vêtu comme tu es».

Madame Mac’Miche:—Pour le coup, c’est trop fort! Attends, tu vas en avoir.»

La cousine courut chercher une baguette; pendant qu’elle la ramassait, Charles saisit les allumettes, en fit partir une, courut au rideau:

«Si vous approchez, je mets le feu aux rideaux, à la maison, à vos jupes, à tout!»

Mme Mac’Miche s’arrêta; l’allumette était à dix centimètres de la frange du rideau de mousseline. Pourpre de rage, tremblante de terreur, ne voulant pas renoncer à la raclée qu’elle s’était proposé de donner à Charles, n’osant pas le pousser à exécuter sa menace, ne sachant quel parti prendre, elle fit peur à Charles par l’expression menaçante et presque diabolique de toute sa personne. Voyant son allumette prête à s’éteindre, il en alluma une seconde avant de lâcher la première et résolut de conclure un arrangement avec sa cousine.

Charles:—-Promettez que vous ne me toucherez pas, que vous ne me punirez en aucune façon, et j’éteins l’allumette.

—Misérable! dit la cousine écumant.

Charles:—Décidez-vous, ma cousine! Si j’allume une troisième allumette, je n’écoute plus rien, vos rideaux seront en feu!

Madame Mac’Miche:—Jette ton allumette, malheureux!

Charles:—Je la jetterai quand vous aurez jeté votre baguette (la Mac’Miche la jette); quand vous aurez promis de ne pas me battre, de ne pas me punir!... Dépêchez-vous, l’allumette se consume.

—Je promets, je promets! s’écria la cousine haletante.

Charles:—-De me donner à manger à ma faim?... Eh bien?... Je tire la troisième allumette.

Madame Mac’Miche:—Je promets! Fripon! brigand!

Charles:—Des injures, ça m’est égal.! Et faites bien attention à vos promesses, car, si vous y manquez, je mets le feu à votre maison sans seulement vous prévenir... C’est dit? Je souffle.»

Charles éteignit son allumette.

«Avez-vous besoin de moi? dit-il.

Madame Mac’Miche:-Va-t’en! Je ne veux pas te voir, drôle, scélérat!

Charles:—Merci, ma cousine. Je cours chez Juliette.

Madame Mac’Miche:—Je te défends d’aller chez Juliette.

Charles:—Pourquoi ça? Elle me donne de bons conseils pourtant.

Madame Mac’Miche:—Je ne veux pas que tu y ailles.»

Pendant que Charles restait indécis sur ce qu’il ferait, la cousine s’était avancée vers lui; elle saisit la boîte d’allumettes que Charles avait posée sur une table, donna prestement deux soufflets et un coup de pied dans les jambes de Charles stupéfait, s’élança hors de sa chambre et ferma la porte à double tour.

«Amuse-toi, mon garçon, amuse-toi là jusqu’au souper; je vais donner de tes nouvelles à Juliette!» cria Mme Mac’Miche à travers la porte.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: