- promocja
- W empik go
Dokręcanie śruby - ebook
Dokręcanie śruby - ebook
Klasyczna gotycka powieść grozy w nowym przekładzie autorstwa Jacka Dehnela.
Grupa znajomych w zimową noc snuje przy kominku opowieści o duchach. Jeden z uczestników przypomina sobie relację spisaną onegdaj przez jego znajomą. Przyjaciele umawiają się na kolejny wieczór, by wysłuchać mrocznej historii sprzed lat…
Oto młoda guwernantka podejmuje się opieki nad dwójką sierot, które opuszczone przez wuja, wychowują się w ponurym wiktoriańskim dworze. Niespodziewanie idyllę zakłócają tajemnicze wydarzenia. W pobliżu posiadłości dziewczyna zaczyna dostrzegać postaci, których nie rozpoznaje i które wydają się nierealne. Czy tylko ona widzi obcych, czy może to wyobraźnia płata jej figle?
W guwernantce narastają niepokój i strach. Gdy dowiaduje się, że tajemnicze zjawy są nieżyjącymi opiekunami rodzeństwa, zaczyna podejrzewać, że dzieci nie są wcale tak niewinne, jakimi się jawią.
Najcudowniejsza, ponura, zatruwająca umysł opowieść.
Oscar Wilde
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-2300-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nam, zgromadzonym wokół kominka, opowieść nieźle zaparła dech w piersiach i, jeśli nie liczyć oczywistej uwagi, że była ona przerażająca – bo taką w rzeczy samej powinna być dziwna historia, opowiadana w Wigilię Bożego Narodzenia w starym domu – nie przypominam sobie żadnych komentarzy, dopóki ktoś wreszcie nie powiedział, że to jedyny znany mu przypadek, aby podobne nawiedzenie przytrafiło się dziecku. Przypadek ten, dodać mogę, dotyczył pojawienia się zjawy w takim właśnie starym domostwie, w jakim zgromadziliśmy się z owej świątecznej okazji: straszliwa zjawa ukazała się małemu chłopcu, śpiącemu u boku matki, którą, przerażony, obudził, nie po to jednak, jak się okazało, aby ukoiła jego lęk i ukołysała go z powrotem do snu, ale by i ona, zanim to uczyni, ujrzała widok, który nim wstrząsnął. Owo właśnie spostrzeżenie przyniosło – nieco później, ale jeszcze tego samego wieczora – odpowiedź Douglasa, mającą ciekawe następstwa, na które pragnąłbym zwrócić uwagę. Już po tym, że nie śledził on opowiadanej przez kogoś jeszcze niezbyt porywającej historii, widziałem, że ma coś do przekazania, i że wystarczy tylko poczekać. Jak się okazało, mieliśmy czekać bite dwa dni, ale to, co mu leżało na sercu, powiedział jeszcze tego samego wieczora, zanim rozeszliśmy się do pokojów.
– Zgadzam się w kwestii ducha, czy cokolwiek to tam było w opowieści pana Griffina, że ukazanie się małemu chłopcu, tak delikatnemu ze względu na wiek, dodaje sprawie szczególnej siły. Ale nie jest to pierwsze znane mi tego rodzaju nadprzyrodzone nawiedzenie, które dotyczyłoby dziecka. A jeśli jedno dziecko w historii dokręca jeszcze śrubę grozy, to co powiedzielibyście na dwoje dzieci…?
– Powiedzielibyśmy, rzecz jasna – ktoś krzyknął – że dwoje dzieci to dwa obroty śruby! I że chcemy o tym usłyszeć.
Widzę teraz Douglasa, stojącego plecami do kominka, jak spogląda z góry, z rękoma w kieszeniach, na swego rozmówcę.
– Jak dotąd, nie słyszał o tym nikt prócz mnie. Zbyt to przerażające.
Kilka głosów oczywiście odparło, że to czyni historię szczególnie cenną, a nasz przyjaciel, z powściągliwym kunsztem poczynił przygotowania do swego triumfu, tocząc po nas wzrokiem i ciągnąc:
– To przechodzi ludzkie pojęcie. Nie znam niczego, co mogłoby się z tym równać.
Spytałem, pamiętam:
– Że niby czysta groza?
Chciał chyba powiedzieć, że to bardziej skomplikowane, jakby nie wiedział, jak rzecz właściwie określić. Przesunął dłonią przed oczami, skrzywił się leciutko.
– Że taka straszliwa… straszliwość!
– Och, przepysznie! – zakrzyknęła jedna z pań.
Nie zwrócił na nią uwagi; spojrzał na mnie, ale tak, jakby zamiast mnie widział to, o czym opowiadał.
– Że ogólnie taka odrażająca ohyda i groza, i cierpienie.
– No cóż – odparłem – proszę siadać i zaczynać.
Obrócił się do ognia, kopnął polano, przez chwilę się w nie wpatrywał. A potem zwrócił się do nas ponownie.
– Nie mogę zacząć. Musiałbym posłać do miasta. – Przyjęliśmy te słowa jednogłośnym pomrukiem niezadowolenia. – Historia została spisana – wyjaśnił nam właściwym sobie, zamyślonym tonem. – Leży zamknięta w szufladzie, skąd od lat jej nie wyjmowano. Mogę posłać służącemu liścik z kluczem, a on mógłby nam przekazać kopertę, skoro tylko ją odnajdzie.
Zdawało się, że z tą propozycją zwraca się w szczególności do mnie, jak gdyby zarazem prosił o wsparcie w razie wahania. Przebił się przez grubą lodową pokrywę, budowaną przez wiele kolejnych zim; miał swoje powody, aby milczeć tak długo. Inni sarkali na to opóźnienie, ale mnie ujęły właśnie jego skrupuły. Poradziłem mu, by posłał list pierwszą pocztą i zgodził się na jak najprędsze jego odczytanie; następnie zaś spytałem, czy pomienione doświadczenie było jego własnym. Na to odparł bezzwłocznie:
– Och, nie, dzięki Bogu!
– A zapiski? To pan wszystko zanotował?
– Moje jest tylko wrażenie. Zapisałem je tutaj – poklepał się po sercu – i nigdy stąd nie znikło.
– A zatem ten pański rękopis…?
– Jest zapisany starym, wyblakłym atramentem, prześlicznym charakterem pisma… – znów zawiesił głos – …kobiecym. A kobieta ta od dwudziestu lat nie żyje. Przesłała mi owe stroniczki przed śmiercią – teraz słuchali już wszyscy, i oczywiście trafił się ktoś, kto zażartował, a w każdym razie poczynił jakąś aluzję; Douglas puścił ją mimo uszu bez uśmiechu, ale i bez złości – była przeuroczą osobą, ale starszą ode mnie o lat dziesięć. Chodzi o guwernantkę mojej siostry – powiedział cicho – nie znałem sympatyczniejszej kobiety, piastującej to stanowisko, zresztą byłaby godna każdego. To dawne dzieje, a wspomniane wydarzenia miały miejsce na wiele lat wcześniej. Byłem wówczas w Trinity¹, poznałem ją w domu, w trakcie drugich letnich wakacji. Pogodę owego roku mieliśmy piękną… i sporo tam bywałem. Kiedy miała wolne, spędzaliśmy czas w ogrodzie na spacerach i rozmowach… rozmowach, w których jawiła mi się jako niebywale miła i mądra. O tak, nie śmiejcie się: wyjątkowo ją polubiłem i po dziś dzień raduje mnie myśl, że i ona mnie lubiła. Gdyby tak nie było, nigdy by mi tego nie opowiedziała. Bo nie opowiedziała nikomu innemu. Nie, żeby mi to wyjawiła wprost, po prostu wiedziałem. Byłem pewien, czułem to. Zresztą sami to osądzicie, wysłuchawszy relacji.
– Bo to wszystko takie straszne?
Znów wbił we mnie wzrok:
– Sami to osądzicie – powtórzył – pan to osądzi.
Teraz ja wbiłem wzrok w niego.
– Rozumiem, była zakochana.
Po raz pierwszy się roześmiał.
– Bystry pan. Tak, była zakochana. To jest wtedy, wcześniej. Tak wynikało z samej historii, nie mogłaby jej opowiedzieć, nie zdradzając tego. Ja to wiedziałem, ona wiedziała, że ja wiem, ale żadne z nas o tym nie wspomniało. Pamiętam dokładnie ten czas i to miejsce: kąt trawnika, cień wielkich buków i długie, gorące letnie popołudnie. Nie była to sceneria odpowiednia dla dygotów, a jednak…!
Odszedł od ognia i zapadł się w fotel.
– Przesyłka dotrze tu w czwartek rano? – dopytywałem.
– Raczej dopiero drugą pocztą.
– Cóż, zatem po obiedzie…
– Spotkamy się tutaj wszyscy. – Znów potoczył po nas spojrzeniem. – Nikt nie wyjeżdża? – Powiedział niemalże z nadzieją w głosie. – Wszyscy zostają?
– Ja zostaję… Ja też! – zakrzyknęły damy, które zaplanowały już wyjazd. Pani Griffin domagała się jednak pewnych wyjaśnień.
– A w kim była zakochana?
– To wyniknie z opowieści – pozwoliłem sobie odpowiedzieć.
– Och, nie mogę się doczekać!
– Z opowieści to nie wyniknie – powiedział Douglas. – W każdym razie nie w przyziemnym, pospolitym sensie tego słowa.
– O, to wielka szkoda. To jedyny sens, jaki jestem w stanie pojąć.
– A zatem, nic pan nie zdradzi? – spytał ktoś inny.
Zerwał się znów na równe nogi.
– Owszem. Jutro. Teraz muszę już iść spać. Dobranoc.
I chwyciwszy prędko lichtarz, zostawił nas nieco zmieszanych. Kiedy po naszej stronie wielkiej, brunatnej sali dały się słyszeć jego kroki na schodach, odezwała się pani Griffin:
– Cóż, nawet jeśli nie wiem, w kim ona się kochała, wiem, w kim on się kochał.
– Była dziesięć lat starsza od niego – zaznaczył jej mąż.
– Raison de plus…² w tym wieku! Ale to miłe, ta jego wieloletnia powściągliwość.
– Czterdzieści lat! – wtrącił Griffin.
– I w końcu ten wybuch.
– Wybuch – odparłem – będzie prawdziwym gwoździem czwartkowego wieczoru.
Wszyscy ochoczo przyznali mi rację, w związku z czym straciliśmy zainteresowanie całą resztą. Opowiedziano jednak ostatnią historyjkę, tak dalece pozbawioną pointy, że przypominała co najwyżej początek powieści w odcinkach, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie „…i lichtarze”, jak ktoś dopowiedział, i rozeszliśmy się do łóżek.
Wiedziałem, że następnego ranka list z dołączonym kluczem posłano pierwszą pocztą do londyńskich apartamentów Douglasa; jednakże, mimo że wieść o tym w końcu się rozeszła – a może właśnie z uwagi na to – aż do obiadu pozostawiliśmy go samemu sobie, dopóki nie nadeszła wieczorna godzina, która najbardziej pasowała do emocji, jakie mieliśmy nadzieję przeżyć. Wtedy to swoją rozmownością spełnił wszelkie oczekiwania oraz wyjaśnił nam jej powody. Znów przemawiał sprzed kominka w salonie, tak jak poprzedniego wieczora, kiedy to lekko obudził naszą ciekawość. Okazało się, że dla właściwego zrozumienia opowieści, którą obiecał nam przeczytać, koniecznych było parę słów wstępu. Teraz więc, by mieć to już za sobą, pozwolę sobie oświadczyć, że wszystko, co dalej przekażę, jest dokładnym, sporządzonym przeze mnie znacznie później, odpisem. Biedny Douglas przed śmiercią – kiedy była już blisko – powierzył mi bowiem rękopis, który wówczas dotarł do niego na trzeci dzień, i który w tym samym miejscu zaczął czytać późnym wieczorem dnia czwartego, wywierając ogromne wrażenie na naszej cichutkiej gromadce. Panie, które zarzekały się, że zostaną pomimo wcześniejszych ustaleń, dzięki Bogu, zostać nie mogły: kiedy nas opuszczały, drążyła je, jak wyznały, wściekła wprost ciekawość, wywołana napomknięciami, którymi Douglas umiejętnie podgrzewał atmosferę. Ich wyjazd sprawił tylko, że zgromadzona wokół paleniska widownia była w końcu jeszcze szczuplejsza i bardziej doborowa, dzięki czemu wspólnie doświadczała dreszczyku emocji.
Pierwsze z tych napomknięć wyjawiło, że opowieść zaczynała się wcześniej niż spisane wyznanie. Trzeba nam było zatem wiedzieć, że znajoma Douglasa, najmłodsza z kilku córek biednego wiejskiego pastora, w wieku lat dwudziestu po raz pierwszy rozpocząwszy pracę w szkolnej klasie, przyjechała nie bez obaw do Londynu w odpowiedzi na ogłoszenie o pracę, którą ogłaszający wstępnie już jej zaproponował w toku krótkiej korespondencji. Pani ta stawiła się zatem osobiście pod osąd w domu przy Harley Street, który onieśmielił ją swym rozmiarem – ewentualny chlebodawca zaś okazał się dżentelmenem, kawalerem w kwiecie wieku, słowem: figurą, która nigdy dotąd – poza snem czy starą powieścią – nie wyrosła przed trwożliwą, rozemocjonowaną panienką prosto z plebanii w Hampshire. Łatwo sobie wyobrazić ten typ; na szczęście nigdy zupełnie nie wymiera. Był przystojny i śmiały, przyjemny w obyciu i bezpośredni, radosny i uprzejmy. Zrobił na niej, co było nieuniknione, wrażenie mężczyzny uroczego i wspaniałego, ale to, co ujęło ją najbardziej i dodało owej odwagi, którą miała później okazać, to sposób, w jaki przedstawił jej całą sprawę jako coś w rodzaju przysługi, zobowiązania, które powierzyłby jej z wielką wdzięcznością. Dostrzegła w nim człowieka bogatego, ale i straszliwie ekstrawaganckiego – jawił się jej w blasku elegancji, urody, kosztownych zwyczajów i szarmanckości wobec kobiet. W mieście miał na własny użytek całą rezydencję, wielki dom pełen łupów z podróży i myśliwskich trofeów, ale zgodnie z jego życzeniem miała jak najprędzej przenieść się nie tam, a do jego wiejskiego domu, starej siedziby rodowej w Essex.
Śmierć, która w Indiach dosięgła jego rodziców, uczyniła go opiekunem dwojga małych bratanków, dzieci młodszego brata, wojskowego, którego stracił dwa lata wcześniej. Dzieci te były najosobliwszym trafunkiem dla człowieka w jego sytuacji – samotnego mężczyzny bez odpowiedniego doświadczenia i choćby grama cierpliwości – a zarazem wielkim obciążeniem. Było z tego wiele zmartwień i bez wątpienia wiele głupich błędów z jego strony, jednak bezbrzeżnie współczuł biednym szkrabom i zrobił wszystko, co w jego mocy. Przede wszystkim wysłał je do drugiego domu, jako że wieś była dla nich, rzecz jasna, miejscem najodpowiedniejszym, i od samego początku trzymał je tam pod opieką jak najlepszych ludzi. Rozstał się w tym celu z własnymi służącymi, którzy im usługiwali, oraz jeździł tam, ilekroć mógł, by sprawdzić, jak się miewają. Dziwnym zrządzeniem losu nie miały żadnych innych krewnych, jego zaś pochłaniały całkowicie własne sprawy. Oddał je zatem w posiadanie Bly, miejsca zdrowego i bezpiecznego, a władzę nad trzódką powierzył – acz tylko pod schodami³ – wspaniałej kobiecie, pani Grose, którą jego gość, był pewien, z pewnością polubi, i która pracowała niegdyś jako pokojówka jego matki. Teraz była ochmistrzynią, a także przez jakiś czas troszczyła się o dziewczynkę, za którą na szczęście, jako że nie miała własnych dzieci, przepadała. Było tam do pomocy wiele osób, ale oczywiście młoda dama, która zostałaby guwernantką, miała sprawować najwyższą władzę. Zajmowałaby się również, w trakcie przerw i wakacji, małym chłopcem, którego oddano do szkoły z internatem – za wcześnie może, ale cóż innego dało się zrobić? – i który, jako że wakacje są blisko, zjawi się tam lada dzień. Z początku dziećmi opiekowała się młoda dama, którą na nieszczęście straciły. Radziła sobie z nimi znakomicie – była to osoba jak najbardziej szacowna – aż do wyjątkowo niefortunnej śmierci, w wyniku której małego Milesa trzeba było oddać do szkoły. Od tego czasu pani Grose troszczyła się o wychowanie i całą resztę spraw Flory; ponadto była jeszcze kucharka, pokojowa, posługaczka, stary kucyk, stary stajenny i stary ogrodnik, wszyscy równie godni szacunku.
Kiedy Douglas nakreślił nam ten obraz, ktoś zadał pytanie:
– A jak zmarła ta poprzednia guwernantka? Zabił ją nadmiar szacowności?
Nasz przyjaciel nie kazał długo czekać na odpowiedź.
– To się wyjaśni. Nie uprzedzajmy faktów.
– Przepraszam, ale wydawało mi się, że właśnie to pan robi.
– Na miejscu jej następczyni – podsunąłem – chciałbym się dowiedzieć, czy obejmowane stanowisko nie niesie…
– …nieuniknionego zagrożenia życia? – dokończył moją myśl Douglas. – Chciała się dowiedzieć i się dowiedziała. Ale o tym usłyszą państwo jutro. Na razie, rzecz jasna, te widoki zdały jej się nieco ponure. Była młoda, niedoświadczona, nerwowa; tymczasem czekały ją poważne obowiązki i nieliczne towarzystwo, a mówiąc wprost: ogromna samotność. Wahała się – kilka dni zabrało jej rozważanie i zasięganie rad. Ale pensja tak dalece przekraczała skromne środki, którymi dotychczas rozporządzała, że przy kolejnym spotkaniu postanowiła wypić piwo, którego sobie nawarzyła, i przyjęła posadę.
Tutaj przerwał, co z kolei skłoniło mnie, aby rzucić dla dobra towarzystwa:
– …a morał z tego oczywiście taki, że dała się uwieść wspaniałemu młodemu mężczyźnie. Dała mu się przekonać.
Wstał i, jak poprzedniego wieczora, podszedł do ognia, trącił nogą polano, po czym przez chwilę stał plecami do nas.
– Widziała go tylko dwukrotnie.
– Tak, i na tym polega piękno jej namiętności.
Na to Douglas ku mojemu zaskoczeniu odwrócił się do mnie.
– Na tym rzeczywiście polegało. Ale – ciągnął – były i inne kandydatki, które przekonać się nie dały. Szczerze opowiedział jej o swoich kłopotach, że dla kilku, które się zgłosiły wcześniej, warunki były nie do przyjęcia. Po prostu z jakiejś przyczyny się bały. Brzmiało to nieciekawie… brzmiało to dziwnie, tym bardziej jeszcze za sprawą głównego warunku.
– Czyli?
– Że nigdy nie będzie mu zawracać głowy… nigdy, przenigdy: ani błagać, ani narzekać, ani pisać w jakiejkolwiek sprawie; że sama stawi czoło wszystkim kwestiom, pieniądze będzie przyjmowała od jego prawnika i zostawi go w spokoju. To mu przyobiecała i później mówiła mi, że wówczas, kiedy na chwilę z radością i ulgą pochwycił jej dłoń, dziękując za to poświęcenie, już czuła się wynagrodzona.
– Ale czy było to całe jej wynagrodzenie? – zapytała jedna z pań.
– Nigdy więcej go nie spotkała.
– Och – powiedziała dama; a ponieważ nasz przyjaciel po raz kolejny pospiesznie nas opuścił, było to ostatnie ważkie słowo, które padło na ten temat. Aż do kolejnego wieczora, kiedy to, zasiadłszy przy palenisku na najlepszym fotelu, otworzył wyblakłe, czerwone okładki staromodnego sztambucha ze złoconymi brzegami. Wszystko to miało w istocie pochłonąć więcej wieczorów, ale za pierwszym razem ta sama pani zapytała o coś jeszcze:
– Jaki ma pan tytuł?
– Nie mam.
– O, ale ja mam! – powiedziałem.
Douglas jednak, nie bacząc na mnie, zaczął czytać z wyszukaną starannością, jakby chciał przekazać naszym uszom piękno pisma, kreślonego dłonią autorki.I
Cały początek pamiętam jako sekwencję uniesień i załamań, małą huśtawkę przeczuć dobrych i złych. Po uniesieniu, kiedy to okazało się w mieście, że spełniam oczekiwania, miałam, tak czy owak, kilka bardzo złych dni – znów zaczęłam wątpić, ba, byłam pewna, że popełniłam błąd. W takim stanie ducha spędziłam długie godziny w rozkołysanym, podskakującym na wybojach dyliżansie, który dowiózł mnie na stację, gdzie miałam zastać powóz z majątku. Taką wygodę, zgodnie z zapowiedzią, mi zapewniono, i oto pod koniec czerwcowego popołudnia ujrzałam czekającą na mnie obszerną kariolkę. Jadąc o tej porze dnia – a dzień był śliczny – przez wieś, w której zdawała się mnie witać letnia słodycz, uczułam przypływ sił, a kiedy skręciliśmy w aleję – ulgę, która prawdopodobnie była niczym innym niż świadectwem powagi mego wcześniejszego załamania. Spodziewałam się chyba, czy raczej lękałam, czegoś głęboko melancholijnego, więc to, co mnie powitało, było miłą niespodzianką. Pamiętam przyjemne wrażenie, jakie wywarła na mnie szeroka, jasna fasada, otwarte okna i świeże zasłony, i para wyglądających pokojówek; pamiętam trawnik i jaskrawe kwiaty, i chrzęst kół na żwirze, i zespolone ze sobą czubki drzew, ponad którymi, na tle złotego nieba, kołowały i krakały gawrony. Scena ta miała w sobie rozmach zupełnie niepodobny do mojego skromnego domku – i w tej samej chwili przed drzwiami pojawiła się jakaś miła kobieta z dziewczynką na ręku i dygnęła przede mną tak starannie, jakbym była przynajmniej panią domu albo szacownym gościem. Na Harley Street odmalowano mi to miejsce znacznie skromniej, co, jak sobie przypominam, nasunęło mi przypuszczenie, że właściciel, prawdziwy dżentelmen, zaproponował mi coś, czym miałam się cieszyć bardziej, niżby wynikało to z jego obietnic.
Aż do następnego dnia nie nastąpiły żadne załamania, a kolejne godziny poniosły mnie triumfalnie ku poznaniu młodszego z moich podopiecznych. Dziewczynka, która towarzyszyła pani Grose, natychmiast wywarła na mnie wrażenie stworzenia tak czarującego, że zajmowanie się nią zdało mi się ogromnym szczęściem. Była najśliczniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałam, zastanawiałam się więc później, dlaczego mój pracodawca nie powiedział mi o niej nic więcej. Niewiele tej nocy zażyłam snu – zbyt byłam podekscytowana – lecz i to, pamiętam, zadziwiło mnie, potęgując wrażenie, że zostałam ugoszczona wyjątkowo szczodrze. Ogromny, imponujący pokój, jeden z najlepszych w całym domu, wielkie paradne łóżko, które aż prosiło, by go dotknąć, sute, wzorzyste draperie, wysokie lustra, w których, po raz pierwszy w życiu, mogłam się przejrzeć od stóp do głów – w tym wszystkim uderzyło mnie, jak wiele, zważywszy moją skromną pozycję, udostępniono mi niezwykłych wygód. Od samego początku dano mi też do zrozumienia, że powinnam sobie ułożyć stosunki z panią Grose, czym bardzo się zamartwiałam w czasie podróży dyliżansem. Jedyne, co wówczas, w tym pierwszym oglądzie rzeczy, mogło było stanowić dla mnie ostrzeżenie, to jej aż nazbyt widoczna radość z mojego przybycia. Zauważyłam, że przez pierwsze pół godziny ta krępa, prosta, zwyczajna, schludna, poczciwa kobieta była tak uradowana, że bardzo się pilnowała, aby nie dać tego zbyt po sobie poznać. Wówczas nawet zastanawiałam się odrobinkę, czemu nie chce tego okazać – i to, po namyśle, mogło wzbudzić we mnie podejrzenia oraz pewien niepokój.
Ale pocieszałam się, że nie może być mowy o żadnych niepokojach w związku z czymś tak cudnym jak promienny obraz mojej ślicznej dziewczynki – to anielską piękność tego widoku bardziej pewnie niż cokolwiek innego mogłam obwiniać o bezsenność, która przed nastaniem poranka kazała mi kilka razy wstać i chodzić po pokoju, by przyjąć w siebie pełen obraz tego miejsca. Patrzyłam przez otwarte okno na blady letni poranek, przyglądając się widocznym z tej strony partiom domu, a kiedy ptaki zaczęły świergotanie w blaknących mrokach, nasłuchiwałam, czy nie powtórzy się jeden czy dwa dźwięki, mniej naturalne i dobiegające nie spoza, ale jakby z wnętrza domu, które, jak mi się zdawało, złowiłam uchem. Przez chwilę byłam pewna, że poznałam stłumiony i odległy płacz dziecka; nieco później aż podskoczyłam na odgłos lekkich kroków w korytarzu, tuż za moimi drzwiami. Ale te zwidy były tak ulotne, że mogłam je puścić w niepamięć; powróciły do mnie dopiero w świetle, czy raczej, rzec powinnam, w mroku innych, późniejszych zdarzeń. Doglądanie, uczenie, „kształtowanie” małej Flory było bardziej niż pewnym sposobem na szczęśliwe i pożyteczne życie. Pod schodami uzgodniłyśmy, że od następnego dnia dziewczynka będzie po prostu spała ze mną, toteż jej małe, białe łóżeczko ustawiono już w moim pokoju. Podjęłam się pełnej opieki nad nią i tylko ten ostatni raz pozostała z panią Grose, jedynie przez wzgląd na moją nieuniknioną obcość, a jej naturalną nieśmiałość. Pomimo nieśmiałości owej – o której samo dziecko mówiło w najdziwniejszy pod słońcem sposób, całkowicie szczerze i odważnie, pozwalając bez oznak niewygodnego zaciekawienia, ba, z głęboką, słodką pogodą ducha świętych dzieciątek Rafaela, byśmy ową nieśmiałość omawiały, przypisywały jej, wreszcie dawały jej wpływać na swoje decyzje – byłam właściwie pewna, że wkrótce mnie polubi. Za to, między innymi, polubiłam już panią Grose: za przyjemność, jaką sprawiały jej mój zachwyt i podziw, kiedy zasiadłam do kolacji przy czterech wysokich świecach, mając pomiędzy nimi, naprzeciwko, moją podopieczną w dziecięcym krzesełku, z serwetką pod szyją, patrzącą na mnie pogodnie znad bułki i mleka. Były oczywiście kwestie, które w obecności Flory mogły paść między nami wyłącznie w formie wymownych i zachwyconych spojrzeń, niejasnych i wymijających aluzji.
– A chłopczyk… czy podobny do niej? Czy też jest taki niepowszedni?
Nie chciałam schlebiać dziecku.
– O, proszę pani, zdecydowanie niepowszedni. Jeśli o tym tutaj ma pani dobre zdanie… – i stanęła z talerzem w dłoni, patrząc promiennym wzrokiem na naszą towarzyszkę, która przenosiła z jednej z nas na drugą spokojne niebiańskie oczęta, niekryjące w sobie żadnej nieufności.
– Tak, jeśli mam takie zdanie…?
– To ten młody dżentelmen panią porwie!
– Tak, cóż, po to, jak sądzę, tutaj przybyłam: by zostać porwaną. Obawiam się jednak – tu, pamiętam, poczułam potrzebę dodania: – że dość łatwo mnie porwać. Dałam się porwać w Londynie!
Wciąż jeszcze widzę szeroką twarz pani Grose, kiedy to usłyszała.
– Na Harley Street?
– Na Harley Street.
– Cóż, nie jest pani pierwszą i nie będzie ostatnią.
– O, nie mam pretensji – zaśmiałam się prawie – by być tą jedyną. Tak czy owak, drugi mój uczeń, jak rozumiem, wraca jutro?
– Nie jutro, w piątek. Przyjeżdża, jak pani, dyliżansem, pod opieką pocztyliona, i wyjedzie po niego ten sam powóz.
Następnie stwierdziłam, że byłoby rzeczą właściwą, a także miłą i serdeczną, żebym na niego czekała na stacji w towarzystwie jego siostrzyczki; pomysł, który pani Grose poparła tak serdecznie, że wzięłam jej zachowanie jako coś w rodzaju pokrzepiającej obietnicy – nigdy niezłamanej, dzięki Bogu! – że w każdej kwestii będziemy jednomyślne. Och, jakże się cieszyła z mojego przybycia!
To, jak się czułam następnego dnia, nie sposób nazwać reakcją na radość płynącą z mojego przyjazdu; było to zapewne w najgorszym razie pomniejsze przygnębienie, wywołane przez pełniejszą ocenę okoliczności, w których się znalazłam – w miarę jak poddawałam je bliższym oględzinom, zgłębiałam i badałam. Miały one, jak się okazało, rozległość i ciężar, na które nie byłam przygotowana, i w których obecności poczułam się nagle nieco przestraszona, jak i nieco dumna z siebie. Lekcje z pewnością uległy pewnemu opóźnieniu przez te wzruszenia, po namyśle jednak postanowiłam, że pierwszym moim obowiązkiem będzie przekonanie dziecka do siebie najsubtelniejszymi znanymi mi sposobami. Spędziłyśmy cały dzień poza pokojem do nauki; umówiłam się z nią, ku wielkiemu jej zadowoleniu, że to ona, ona jedna, oprowadzi mnie po tym miejscu. Pokazywała mi je krok za krokiem, pokój za pokojem, sekret za sekretem, z przezabawnym, rozkosznym paplaniem, dzięki czemu już po półgodzinie zostałyśmy przyjaciółkami od serca. Zaskoczyło mnie, że przez całą naszą małą wycieczkę, choć maleńka, szła naprzód z taką pewnością siebie i odwagą przez puste komnaty i ponure korytarze, po krzywych klatkach schodowych, na których ja musiałam przystanąć, a nawet na szczyt starej wieżycy z machikułami, gdzie zakręciło mi się w głowie; jej poranne śpiewy, jej pragnienie, by raczej opowiadać, niż o cokolwiek pytać, rozbrzmiewały i wiodły mnie naprzód. Nie widziałam Bly od dnia, kiedy je opuściłam, i ośmielę się rzec, że moim starszym, bardziej doświadczonym oczom wydawałoby się dziś znacznie skromniejsze. Ale kiedy moja maleńka złotowłosa przewodniczka w błękitnej sukience tańczyła przede mną w zakamarkach i biegła wąskimi przejściami, widziałam romantyczne zamczysko, zamieszkane przez różanego duszka, miejsce, które w jakiś sposób, dla swojej świeżości, skradło wszystkie kolory klechdom i zbiorom baśni. Czyżbym wpadła, we śnie, rozmarzona, do środka książki z bajkami? Nie, wpadłam do wielkiego, brzydkiego, starego, choć wygodnego domu, zawierającego w sobie resztki budynku starszego jeszcze, na poły przebudowanego, na poły rozebranego, w którym, miałam wrażenie, byliśmy niemalże zagubieni niczym garstka pasażerów na ogromnym, dryfującym okręcie. A ja, o dziwo, stałam oto za sterem!