- promocja
Dom drzwi - ebook
Dom drzwi - ebook
Zmysłowa powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach, nominowana do Nagrody Bookera 2023.
Rok 1921. Wyspa Penang w Malezji. Lesley Hamlyn i jej męża Roberta odwiedza słynny pisarz William Somerset Maugham, podróżujący po Azji ze swoim sekretarzem i kochankiem Geraldem.
Maugham jest w trudnej sytuacji: skrywa uczucie, które łączy go z Geraldem, czuje się uwięziony w małżeństwie, a w dodatku niespodziewanie traci wszystkie oszczędności. Desperacko potrzebuje inspiracji do nowej powieści.
Lesley również wydaje się nieszczęśliwa. Maugham podejrzewa ją o romans, a gdy dowiaduje się o jej relacji z chińskim rewolucjonistą Sun Yat Senem, wyczuwa w jej historii materiał na książkę. Kiedy przyjaźń między Lesley a Maughamem się zacieśnia, pisarz odkrywa zaskakującą historię, w której skrywana namiętność przeplata się z kryminalną intrygą, skandalem i rewolucją.
Tan Twan Eng – autor Ogrodu wieczornych mgieł – stworzył porywającą opowieść o miłości i zdradzie, o zbrodni i buncie, o tajemnicy i odkupieńczej sile opowieści.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368158489 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lesley
Farma Doornfontein, Republika Południowej Afryki, 1947
Opowieść, niczym górski ptak, może ponieść imię poza chmury, poza sam czas. Wiele lat temu powiedział mi to Willie Maugham.
Od dawna nie pojawiał się w moich myślach, ale kiedy w ten jesienny poranek patrzę na góry z mojego stoepu, słyszę jego cienki, suchy głos, z precyzyjną dykcją, poprawną jak cały on. We wspomnieniach widzę go znowu: jego ostatnia noc w naszym starym domu na drugim końcu świata, my dwoje na werandzie za domem, cicha rozmowa, księżyc w pełni niczym świetlisty korakl dryfujący nad morskimi falami. Wszyscy domownicy poza nami poszli już spać. O poranku wypłynął z Penangu i już nigdy go nie widziałam.
Od tamtego wieczoru dziesięć tysięcy dni i nocy spłynęło niekończącą się rzeką. Teraz mieszkam na wybrzeżu innego morza, morza milczących skał i piasku.
•
Pół godziny wcześniej kończyłam śniadanie na stoepie, kiedy zauważyłam, na grzbiecie górskim poniżej, znajomą postać pedałującą w górę stromej, pylistej drogi. Śledziłam wzrokiem, jak pokonuje szczyt i zjeżdża krótkim, wysadzanym topolami podjazdem. Kiedy mężczyzna dotarł do stoepu, zeskoczył z roweru i oparł go na nóżce.
– Goeie môre, pani Hamlyn – zawołał.
– Dobry, Johan.
Z sakwy na bagażniku wyjął jakąś paczkę, wszedł na stoep i mi ją podał. Pakunek był owinięty w gruby brązowy papier i przewiązany sznurkiem, ale od razu się domyśliłam, że to książka. Robert nie żył już od blisko sześciu lat, ale jego poczta – katalogi, dary książkowe od londyńskich antykwariuszy, biuletyny klubów – wciąż spływała strumieniem, choć coraz cieńszym, nawet długo po tym, jak poinformowałam nadawców o jego śmierci.
– To nie do pana Hamlyna – wyprowadził mnie z błędu Johan. – To do pani.
– Och. – Poklepałam się po kieszeniach w poszukiwaniu okularów do czytania, włożyłam je na nos i spojrzałam na dane adresata wypisane na paczce: Pani Lesley C. Hamlyn.
Przez dłuższą chwilę gapiłam się na własne imię i nazwisko. Nie licząc comiesięcznego listu z Londynu od syna, nie pamiętałam, kiedy ostatnio dostałam jakąś korespondencję.
Johan wskazał na znaczki.
– Śmieszny ptak.
– To dzioborożec – wyjaśniłam.
Duży zakrzywiony dziób z kostną naroślą, przypominającą sztywną grzywkę, przydawał ptakowi komicznego wyglądu. Dzioborożec siedział przycupnięty na gałęzi nad słowami: B.M.A. MALAYA.
– Odłoży mi je pani?
Spojrzałam na niego niewidzącym wzrokiem.
– Słucham? A, tak. Oczywiście. – Odłożyłam pakunek na stół. – Napijesz się herbaty, Johanie?
Pokręcił głową.
– Mam dziś całą torbę poczty.
Odwrócił się już, ale go zatrzymałam.
– Zaczekaj. – Pobiegłam do domu i po chwili wróciłam z papierową torebką. – Masz tu koeksusters.
– Baie dankie! Pani robi najlepsze, lepsze nawet niż tannie Elsie.
– Lepiej nie mów tego przy niej.
– Ja, ciągle się gniewa, że to pani dostała nagrodę za najlepszy melktert na kerk basaar. Powiedziała mamie, że w ogóle nie powinni pani dopuszczać do udziału w konkursie.
Chociaż mieszkałam tu już dwadzieścia pięć lat, niektórzy wciąż widzieli we mnie outsiderkę.
Johan przyglądał mi się z nieco zmartwionym wyrazem twarzy. Gestem głowy wskazał przyniesiony przez siebie pakunek.
– Mam nadzieję, że to nie są żadne złe wieści?
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak odjeżdża i w końcu znika w dole. Wróciłam do stołu, usiadłam, przysunęłam sobie paczkę i uważnie ją obejrzałam. Nie widniał na niej adres zwrotny, ale ze stempli pocztowych, rozmytych jak stare tatuaże, dowiedziałam się, że nadano ją w Penangu we wrześniu 1946 roku. W plątaninie nakładających się na siebie adresów, wypisanych przez różne ręce, udało się jakoś uchwycić zwietrzały trop: początkowo paczkę wysłano do dawnej kancelarii Roberta w Londynie, stamtąd przekazano ją naszemu prawnikowi w Kapsztadzie i oto niemal pół roku po tym, jak opuściła Penang, znalazła mnie na tej owczej farmie dwadzieścia parę kilometrów od Beaufort West.
Przecięłam sznurek nożem do owoców, wsunęłam czubek ostrza w zgięcie papieru i dwoma lub trzema stanowczymi ruchami rozcięłam paczkę. Ukazał się róg jakiejś książki. Zaczęłam odwijać papier i zobaczyłam tytuł: Kropla malajskiej krwi W. Somerseta Maughama.
W przesyłce nie było niczego więcej – żadnego listu, nawet krótkiej notki. Obróciłam książkę w dłoniach. Robert kolekcjonował pierwsze wydania, miał wszystkie książki Williego Maughama – powieści i zbiory opowiadań, dramaty i eseje. Przebiegło mi przez myśl, że ten tomik w moich rękach również musi być pierwszym wydaniem: wyblakły już barwy tropikalnych drzew i błękitnego nieba na obwolucie.
W spisie treści widniało sześć opowiadań. Przewertowałam strony książki i zatrzymałam się na ostatnim. Odczytując szeptem pierwszy akapit tekstu, natychmiast przeniosłam się w przeszłość, na Malaje. Poczułam, że dusi mnie ciężkie, tropikalne powietrze, wilgotne, gorące i gęste, a w moje nozdrza wdarła się ostra, słona woń równin błotnych w czasie odpływu.
Sprawdziłam stronę tytułową, ale nie było na niej żadnej dedykacji ani nawet podpisu. Pod tytułem wydrukowano tajemniczy symbol, który Maugham umieszczał we wszystkich swoich książkach. Ten egzemplarz był jednak nieco inny: czyjaś ręka narysowała wokół symbolu cienki pionowy prostokąt, zamykający go w środku. Z góry na dół biegła jeszcze jedna czarna linia, dzieląca ramkę dokładnie na dwie części.
Zmarszczyłam czoło w zastanowieniu.
Już po chwili dostrzegłam, co chciały mi przekazać te linie. Ostrożnie, jakbym się bała, że gwałtowny ruch może poruszyć prostokąt otaczający symbol, odłożyłam książkę na stół. Otwarta kartka wygięła się w delikatny łuk od podmuchu powietrza, a potem znów opadła płasko. Oparłam się na krześle i nie odrywałam wzroku od symbolu, tej kotwicy utrwalonej na papierze.
Na dobre wyprowadziliśmy się z Robertem z Penangu pod koniec 1922 roku, wypłynęliśmy liniowcem P&O do Kapsztadu. Spędziliśmy przyjemne dwa tygodnie w hotelu nad morzem, po czym ruszyliśmy pociągiem do Beaufort West, niewielkiego miasteczka oddalonego o mniej więcej czterysta pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód. Bernard, kuzyn Roberta, hodował owce i zbudował nam skromny bungalow na swojej farmie. Parterowy budynek o bielonych ścianach i z ciemnozielonym dachem z blachy falistej stał na wysokim, szerokim grzbiecie górskim. Z głębokiej, zacienionej werandy – nigdy się nie przyzwyczaję do używanej przez miejscowych nazwy „stoep”, myślałam – roztaczał się niezakłócony widok na góry na północy. Góry te powstały całą wieczność temu w wyniku dogasających fal wypiętrzania się ziemi, wstrząsów, które narodziły się daleko na południe, na samym koniuszku kontynentu.
Przyjechaliśmy w samym środku lata, kiedy słońce chłostało ziemię. Wszystko było takie ponure – pergaminowy krajobraz, twarze ludzi, nawet samo światło. Jakże tęskniłam do monsunowego nieba nad równikiem, do nieustannie zmieniających się odcieni kameleonowego morza.
Tydzień po tym, jak wprowadziliśmy się do nowego domu, zaproszono nas na kolację do domu gospodarzy. Słońce kryło się właśnie za górami, kiedy pokonywaliśmy niemal kilometrową drogę z naszego bungalowu. Musieliśmy kilka razy się zatrzymać, żeby Robert odsapnął. Bernard Presgrave miał trzydzieści osiem lat, dwanaście mniej niż Robert. Krzepki i rumiany, przypominał mi Roberta z czasów naszego ślubu. Jego farma nazywała się Doornfontein, Fontanna Cierni, bardzo niepomyślna nazwa; moja dawna ama Ah Peng skomentowałaby to ponuro: „Sami się proszą o kłopoty”. Ale wszystko wskazywało, że Bernardowi i jego żonie Helenie, łagodnej i nudnej dziewczynie z Przylądka, wiedzie się bardzo dobrze.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, pozostali goście – okoliczni farmerzy i ich żony – zgromadzili się już w nieokiełznanym ogrodzie za domem. Dołączyliśmy do kręgu pod akacją parasolowatą, której nagie gałęzie były najeżone cienkimi białymi cierniami długości mojego małego palca. W wieczornym powietrzu dźwięczały śmiechy i krzyki dzieci bawiących się w głębi ogrodu. Dwie połowy przeciętej beczki na ropę spoczywały na kozłach, a języki drzewnego ognia lizały ich wnętrzności. Na ruszcie dymiły kotlety jagnięce i pęta kiełbasek. Farmerzy byli Burami o chamskich twarzach i chamskiej mowie, ale przy bliższym poznaniu okazali się całkiem uprzejmi. Najważniejsza plotka wieczoru – mielona tamtego lata w całym dystrykcie niczym mięso, do ostatniej chrząstki, jak miałam się później dowiedzieć – dotyczyła bogatego Anglika w średnim wieku i jego pięknej młodej żony, którzy rok wcześniej przenieśli się do Beaufort West z Londynu.
– Lekarz poradził mu, że dobrze jej zrobi tutejszy klimat – powiedział Bernard, jednym okiem pilnując grillujących się kotletów. – Graham, ten mąż, kupił kawałek ziemi na farmie Janniego van der Walta i zbudował dom, wielkie domiszcze. Zabierzemy was tam kiedyś, żebyście mogli sami zobaczyć. – Bernard podszedł do beczek i przewrócił mięso na drugą stronę; tłuszcz spłynął do ognia, wzbijając w powietrze syczące chmury rozwścieczonego dymu. – Zdrowie rzeczywiście jej się poprawiło – podjął wątek, siadając z powrotem na swoim miejscu – ale któregoś dnia, jakieś trzy tygodnie temu, odeszła od niego. Zostawiła go rano, jak facet jeszcze chrapał w łóżku.
– Zabrała całą biżuterię – podchwyciła Helena – ale nie zostawiła Grahamowi żadnego listu, nawet kilku słów. Biedaczysko.
Bernard zachichotał.
– Jak znam Grahama, to ten karygodny brak manier rozeźlił go pewnie bardziej niż cała reszta.
– Ejże, Bernardzie, to nie jest śmieszne – skarciła go żona.
– Tak się ciekawie składa, że tego samego dnia zniknął nasz lekarz z dorpu – ciągnął Bernard. – Zostawił żonę. Od tego czasu ani widu, ani słychu, przepadł jak kamień w wodę.
Zerknęłam na siedzącego naprzeciwko mnie Roberta; nasze oczy się spotkały.
– Willie byłby zachwycony tą historią – stwierdził.
– Willie? – powtórzył Bernard.
– Somerset Maugham – odparł Robert.
– A kto to? – spytał jeden z gości.
– Pisarz – wyjaśnił Robert. – Bardzo sławny. To nasz stary znajomy. Mieszkał u nas w Penangu. Obiecał nas tutaj odwiedzić. Poznamy was, kiedy przyjedzie.
– Podobały mi się niektóre jego opowiadania – oznajmiła Helena. – Ale Deszcz... – Skrzywiła się. – Tego nigdy nie zapomnę.
– Is dit ’n lekker spook storie? – spytał jeden z mężczyzn, entuzjastycznie zacierając dłonie.
– Nie – odparła Helena. – To o... pewnej kobiecie. – Zarumieniła się i wygładziła fałdy spódnicy na kolanach. – Pożyczę ci tę książkę, Gert, to sam się przekonasz.
– Ag, a kto ma czas na czytanie?
Bernard uśmiechnął się do mnie szelmowsko.
– Umieścił was w swoich opowiadaniach?
Zmierzch rozpuszczał góry. Ciaśniej owinęłam ramiona szalem.
– Prawdopodobnie uważał nas – odparłam, posyłając Robertowi najkrótsze z przelotnych spojrzeń – za najnudniejszą parę, jaką kiedykolwiek spotkał.
Nasze życie tutaj niewiele różniło się od tego starego, w Penangu. Spaliśmy z Robertem w oddzielnych pokojach i każdego ranka jedliśmy razem śniadanie na werandzie. Potem on chował się w gabinecie, gdzie pracował nad swoimi wspomnieniami – zaczął je spisywać niedługo po przeprowadzce. Ja nie miałam zbyt wiele do roboty w domu. Liesbet, żona jednego z kolorowych parobków, sprzątała nam i gotowała. Była starsza ode mnie o kilka lat, gruba kobieta o szerokich biodrach i okrągłej, uśmiechniętej twarzy, która przypominała mi Malajów z Penangu. Żeby czymś się zająć, postanowiłam założyć ogródek przed domem. Ziemia była sucha jak proszek w mojej puderniczce, ale się nie poddałam, także dzięki pomocy Pietmana, syna Liesbet.
Wieczorami siadywaliśmy z Robertem na werandzie, popijaliśmy stengah i gin pahit i patrzyliśmy, jak kolejny dzień ucieka za góry. Później, zanim rozchodziliśmy się do swoich sypialni, grałam jeszcze trochę na fortepianie. Robert siedział w swoim fotelu, sącząc ulubioną herbatę pu-erh, powieki mu opadały i powoli odpływał przy dźwiękach muzyki.
Na dużej mapie przypiętej do ściany w jego gabinecie dolne brzegi Karru Wielkiego leżą około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na północ od Doornfontein. W niektóre dni miałam jednak wrażenie, że ta kraina znajduje się znacznie bliżej, wyraźnie czułam, jak bezczasowa cisza wyciąga do mnie rękę z najgłębszego serca pustyni – ten bezruch, nieskończona pustka. Przywoływała na myśl zasłyszaną kiedyś historię: para podróżników, mąż i żona, zgubiła się podczas ekspedycji na Gobi. Aby ukryć narastającą rozpacz i poczucie bezradności, w miarę jak wędrowali coraz głębiej w pustynię, przestali się do siebie odzywać. Zastanawiałam się często, co z dwojga było bardziej uciążliwe: cisza pustyni czy cisza między mężem i żoną.
Odgłos drzwi z moskitierą, otwartych tak gwałtownie, że stukają w ścianę, przywraca mnie do teraźniejszości. Podnoszę wzrok znad strony tytułowej i zamykam książkę. Liesbet wychodzi na stoep, wykrochmalony biały fartuch ciasno opina jej brzuch, sterczący niczym dziób okrętu. Teraz bywa u mnie już tylko raz w tygodniu i zawsze przy sprzątaniu narzeka na ból kolan.
– Znowu książka? – pyta, zbierając mój talerz i filiżankę na tacę. – W tym domu wszędzie tylko książki, książki, książki.
– Tak... znowu książka...
Liesbet odstawia tacę i przygląda mi się bliżej. Posyłam jej wodnisty uśmiech i zabieram książkę do środka.
W salonie mijam akwarele przedstawiające stare shophouse’y Penangu i podchodzę do ściany ze zdjęciami nad fortepianem Blüthnera. Odsuwam się i uważnie studiuję fotografie, wypatrując jednej konkretnej, którą mam na myśli. Nie patrzyłam na nie – nie tak naprawdę – od lat.
Wiele z tych zdjęć przedstawia mnie i Roberta z naszymi dwoma synami. Na kilku widać osoby, które odwiedzały nas w Penangu: aktorów teatralnych, parlamentarzystów, arystokratki, pisarzy, śpiewaczki operowe. Teraz już nie pamiętam nawet ich imion; zresztą pewnie wszyscy już dawno nie żyją. Honorowe miejsce na tej ścianie uwięzionego czasu zajmuje nasz portret ślubny. Stoimy z Robertem na schodach przed kościołem Świętego Jerzego w Penangu. Prostuję lekko przekrzywioną srebrną ramkę, palcem wskazującym ścieram cienką warstewkę kurzu.
Miejscowi spodziewali się, że po pogrzebie Roberta spakuję manatki i wrócę do Penangu. Nieraz sama się zastanawiam, dlaczego wtedy tego nie zrobiłam. Ale popłynąć do domu... do czego? I do kogo? Wszyscy, których znałam na Malajach, albo nie żyją, albo rozproszyli się po dalekich krajach, mają nowe życie. A potem cały świat ogarnęła wojna i Japończycy najechali Malaje. Zostałam więc tutaj, smuga farby wmalowana pędzlem czasu w ten rozległy, odwieczny pejzaż.
Pod portretem ze ślubu wisi fotografia dwóch kobiet w uroczo staroświeckich, pochodzących z innej epoki bluzkach, sukniach i kapeluszach: Ethel i ja, każda z karabinem w ręku, na tle fasady – w stylu pseudo-Tudorów – wynurzającego się za nami Łaciatego Psa w Kuala Lumpur. Zdjęcie zrobiono po zawodach strzeleckich na padangu. Biedna, biedna Ethel. Przenoszę wzrok na sąsiednią fotografię. Zdejmuję ją z haczyka i przyglądam się uważnie w świetle wpadającym przez okna. Kiedy tak patrzę na naszą czwórkę – Willie Maugham i Gerald, Robert i ja – jak wylegujemy się na rattanowych leżakach pod kazuaryną rosnącą w ogrodzie, myślami wracam do tych dwóch tygodni w 1921 roku, kiedy pisarz i jego sekretarz zatrzymali się u nas Pod Kazuarem.
Odkładam fotografię. Poranek zalewa światłem zbocza dalekich gór. Dzisiaj równonoc jesienna; tutaj, blisko południowego krańca globu, dzień i noc są idealnie równe. Świat znajduje się w stanie równowagi, ale ja czuję się niestabilnie, niepewnie.
Nie czuć nawet najlżejszego powiewu wiatru, nie rozlega się żaden dźwięk, nawet zwykłe beczenie zrzędliwych owiec w dolinie. Świat jest tak nieruchomy, tak cichy, że zastanawiam się, czy nie przestał się kręcić. Ale potem, wysoko nad ziemią, dostrzegam w powietrzu jakiś ruch. Para drapieżnych ptaków, daleko od ich górskiego siedliska. Przez chwilę próbuję uwierzyć, że to kanie bramińskie, ale to przecież niemożliwe.
Podążam wzrokiem za ptakami, które dryfują na rozpostartych szeroko skrzydłach, kreśląc kółka na pustej kartce nieba.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------