- W empik go
Domy pisarzy. Część 2 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Domy pisarzy. Część 2 - ebook
Oto kolejna odsłona literackiej odysei: niestrudzona w swojej pasji Marzena Mróz-Bajon zabiera czytelników w inspirującą podróż śladami wielkich pisarzy
Domy pisarzy II to opowieść o domach, które były świadkami twórczych zrywów, o biurkach, przy których rodziły się nieśmiertelne dzieła, o widokach, które rozpalają wyobraźnię, i o otoczeniu, które tchnęło życie w ulubionych bohaterów literackich. To hołd dla miejsc, które kształtowały geniusz pisarzy tak różnorodnych jak Simone de Beauvoir, Lew Tołstoj czy Karen Blixen.
Autorka w poszukiwaniu literackich miejsc przemierza świat od ponad dwudziestu lat. Tym razem zabiera nas do Argentyny, gdzie Gombrowicz rozwijał swoją twórczość w izolacji od europejskiego zgiełku, do ukochanej wiedeńskiej kawiarni Bernharda i do jego domu w Ohlsdorfie, gdzie cisza średniowiecznych murów okazała się najlepszą towarzyszką pisarza, do mrocznej posiadłości Gabriele D’Annunzia – idealnej scenerii dla jego ekscentrycznych poczynań – a wreszcie na Lanzarote, gdzie szukała domu José Saramago i odnalazła spokój, który pozwolił jej na kontynuowanie pisarskiej misji.
Książka Marzeny Mróz-Bajon to nie tylko podróż w przestrzeni, ale i w czasie. To opowieść o poszukiwaniu, odkrywaniu i rozumieniu. To przypomnienie, że – jak za Saramago powtarza autorka – „Na życie bowiem, podobnie jak na obrazy, należy patrzeć z odległości czterech kroków”.
Taka już moja przypadłość, że za każdym razem, gdy sięgam po książkę, zastanawiam się, w jakim miejscu została napisana. A przynajmniej, gdzie powstawały do niej szkice, w jakich miejscach kłębiły się myśli pisarza. Wtem Marzena Mróz-Bajon z czułością kręci się obok niewielkiego drewnianego biurka Simone de Beauvoir w studiu przy paryskiej rue Victor Schœlcher. Subtelnie rozpoznaje przedmioty w rodzinnym domu Federica Garcíi Lorki w hiszpańskim Fuente Vaqueros, do którego klucz zawsze zacina się w zamku. Z uwagą bada gdańską ulicę Lelewela – to adres Güntera Grassa. Zapadamy się w tych miejscach. Tęsknimy. Na szczęście Mróz-Bajon nie tylko opisuje wielkich artystów, a przede wszystkim dopisuje obok swoją własną historię.
Maja Chitro, „Elle Polska”
„Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze aż do końca” – napisał Joseph Conrad w Lordzie Jimie, a Marzena Mróz-Bajon potraktowała to zdanie dosłownie, jak drogowskaz. Rozkochana w książkach, zapragnęła znaleźć się za ich kulisami, poznać bliżej ich autorów i autorki. Wędruje więc po świecie i tropi: odszukuje domy, w których mieszkali, groby, w których zostali pochowani, i chłonie wszystkimi zmysłami okruchy ich życia. Zestawia dzisiejsze obrazy odwiedzanych miejsc z tymi z czasów jej bohaterów i bohaterek. Na nasze szczęście ze swoją pasją się nie kryje. W książce, która jest rodzajem pamiętnika z podróży, dzieli się z nami wrażeniami, emocjami towarzyszącymi jej odkryciom, ale zarazem nie popisuje się ogromną wiedzą o losach i twórczości ulubionych autorów, a podsuwa nam fragmenty, zaczepia anegdotami. Robi to z dużą lekkością i tak przebiegle, że od razu chce się sięgnąć po gorzkie Autobiografie Thomasa Bernharda czy ponownie przeżyć Ucztę Babette Karen Blixen. No i pójść za jej marzeniem, aż do końca.
Maria Fredro-Smoleńska, „Vogue Polska”
Intelektualno-zmysłowe podróże w czasie i przestrzeni. Autorka bierze czytelnika za rękę gestem pewnym, ale delikatnym, i nie puszcza aż do ostatniego zdania. A my podążamy za tą narracją z przyjemnością, bo Marzena Mróz-Bajon ma dar zauważania rzeczy pozornie małych, które mówią nadzwyczaj dużo. Wywołuje do odpowiedzi naszą wrażliwość. Podążając tropami twórców dodaje swoje obserwacje i skojarzenia – czasem poważne, czasem filuterne. Razem odkrywamy nie tylko ważne w historii literatury miejsca, ale i też ich dzisiejszy kontekst. A cytaty z dzieł pozwalają na nowo zachwycić się talentem autorów, których nie czytaliśmy dawno. Albo nawet wcale. Inspirujące.
Joanna Nojszewska „Twój Styl”
Nigdy w tak krótkim czasie nie udało mi się odwiedzić tak wielu domów wybitnych artystów, a przecież moja praca polega między innymi na zaglądaniu artystom do pracowni. Druga odsłona „Domów pisarzy” Marzeny Mróz-Bajon przypomina mi o tym jak wiele da się opowiedzieć o sztuce, nie wychodząc z domu. Ta opowieść jest tak wykadrowana, żebyśmy mogli zbliżyć się i do biurka Gombrowicza, Simone de Beauvoir czy Karen Blixen, gdzie kiedyś leżały maszynopisy dzieł, które dziś stanowią kanon naszego myślenia o literaturze, i do domów, w których żyli, pracowali, balowali, opisywali w listach i wspomnieniach i na ulicę, do dzielnic gdzie toczyła się mała i wielka polityka, którą przesycone są dzieła wielkich pisarzy. Może dlatego ze wszystkich wizyt najbardziej pasjonuje mnie ta najtrudniejsza w moskiewskim domu Lwa Tołstoja, gdy autorka zagląda do pokoju z widokiem na wojnę. Tę książkę można czytać na wiele sposobów, jak dobrze opowiedzianą historię tego czego nie widać, jak reportaż, który rzuca więcej światła na naszych ulubionych pisarzy i pisarki. Mi przypomina jeszcze o jednym, odwiedzanie domów wielkich artystów, oglądanie ich miejsca pracy, to przywilej i skarb nas dziennikarzy, którym Marzeny Mróz-Bajon potrafi dzielić się jak nikt inny.
Aleksander Hudzik, „Mint Magazine”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68226-07-2 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2
Wyspa na horyzoncie
Ktoś powiedział, że w krainie ślepców nawet jednooki jest królem.
JOSÉ SARAMAGO, Miasto ślepców
Dom José Saramago
Tias, Los Topes 1, Las Palmas, Lanzarote, Hiszpania
TRASA: Fuerteventura – Lanzarote – La Graciosa – Isla de Montaña Clara, Hiszpania
Czekałam na kalimę. Tę niezapowiedzianą, przybyłą znienacka, o której nikt nie napisał tydzień wcześniej w lokalnych gazetach. Wiatr niosący piasek znad Sahary, który niby mgła spływa na wyspę, by na chwilę przykryć jej kształt i niektóre problemy mieszkańców. Spodziewając się jej, zamknęłam okna i zabrałam komputer z drewnianego stołu stojącego w ogródku nad oceanem. Z godziny na godzinę było na nim coraz więcej piasku. Ranek zaczął się wprawdzie od różowych chmur, ale był początek stycznia, dzień Trzech Króli i wszystko się mogło zdarzyć.
Uciekliśmy z Filipem na Fuerteventurę z opresyjnej Warszawy, z Polski, z kontynentu, a nawet więcej – ze świata, który znaliśmy. Pandemia zdążyła już zrobić swoje z ludzkimi umysłami: zasiała strach, ograniczyła potrzeby, zradykalizowała poglądy. Nie mówiąc już o ograniczeniu możliwości przemieszczania się. Trwaliśmy, zaczynając każdy dzień od sprawdzenia liczby chorych i zmarłych, zawieszeni między życiem a bytowaniem.
Tymczasem zamiast afrykańskiego wiatru nadciągnął sztorm znad Atlantyku. Zawiało inaczej niż zwykle, bo od południowego zachodu. Było ciepło i dość wilgotno jak na tę porę roku. Kaktusy wyrywały się do słońca z czerwonej ziemi, a niektóre nawet kwitły, co podobno jest oznaką szczęścia.
Najpierw mgłą zasnuła się pobliska Lanzarote, a zaraz potem nie mogliśmy się już dopatrzyć kształtu Lobos, wyspy, którą obserwowaliśmy codziennie od kilku tygodni. Chmury zdawały się płynąć ze wszystkich stron, a dzieci naszych włoskich sąsiadów płakały tego dnia głośniej niż zwykle i jakoś bardziej rozpaczliwie. Od samego rana wpatrywaliśmy się w ocean, który nie tylko zmieniał kolor, ale też fakturę. Fale, które miały swój początek w Miami, dotarły na Fuertę trzymetrowe i runęły na brzeg właśnie tutaj, obok nas. Na wulkaniczną wyspę, gdzie przez trzysta dni w roku świeci słońce, spadł ulewny deszcz, którego drewniany dach naszego domu najwyraźniej się nie spodziewał. Zaliczyliśmy podtopienie i awarię wszystkich urządzeń elektrycznych. Na stole, pokrytym piaskiem w kolorze rdzy, można już było pisać palcem litery.
Na tej wyspie, gdzie wszystko jest falą albo wulkanem – a więc posiada energię, siłę sprawczą i moc – czułam się jak w domu. Byłam tu kilkakrotnie, a tym razem zamierzałam poszukać jeszcze więcej dowodów na to, że Karaiby zaczynają się na Fuerteventurze właśnie. Pierwszy znalazłam w dniu sztormu i huraganu. Była nim szarańcza wolno spacerująca po mojej stopie. Godzinę później na płocie pojawiły się rzędy mrówek, wędrujących w górę i w dół. Do tego nazwa mieściny, do której lubiliśmy się wybierać na popołudniową kawę – Antigua! Od siostrzanej karaibskiej wyspy dzielił ją tylko cały Atlantyk – pięć tysięcy kilometrów.
Znacznie bliżej, bo zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od nas, leżała Lanzarote, której brzeg, mieszkając w Corralejo na Fuercie, oglądaliśmy codziennie. Tam, w swoim domu, noblista José Saramago napisał Miasto ślepców. Akcja książki toczy się w fikcyjnym mieście, w bliżej nieokreślonym kraju, który ogarnia epidemia. Pandemia ślepoty.
Zanim przyjedzie się na wyspę, ma się o niej własne wyobrażenie. Dla mnie Fuerteventura to przygoda, awantura! Jej kształt przypomina czekającego na jedzenie kota. Od Morro Jable po Costa Calma – pełny wdzięku koci ogon. Corralejo – z jego płowymi wydmami – to strzygące prawe ucho. Lewe to miasteczko El Cotillo. Szyję, na której zastygła kocia głowa, zaznacza Puerto del Rosario – stolica wyspy. Ten zwierzak z wulkanicznych skał ma oko na najbliższą mu wyspę – Lobos w kształcie wątroby, serca lub – jak kto woli – kury wysiadującej jajko. Wpatrywałam się w szare fale oceanu, a kiedy ludzie zaczęli mówić o zamknięciu dojazdu pomiędzy wyspami, spakowałam plecak i wsiadłam na prom płynący na Lanzarote – wyspę w kształcie gotowego do skoku lamparta.
Pracownik wypożyczalni samochodów, ubrany w strój kosmonauty, dwoma palcami chronionymi przez grube rękawice podał mi klucz do mini coopera.
– Mam nadzieję, że za dwa dni odpłynę stąd na Fuerteventurę. – Zaryzykowałam optymistyczne stwierdzenie.
– Kto wie, co będzie jutro. Hasta la vista! – Człowiek najwyraźniej wybierający się na podbój kosmosu okazał się, podobnie jak ja, stoikiem.
Zasalutowałam mu i obiecałam, że auto oddam, bez względu na to, jak się dalej życie potoczy.
Ruszyłam z Playa Blanca, przez Castillo del Águila, by dotrzeć na Costa de Papagayo, żeby wykąpać się w miejscu, w którym strome klify osłaniają od wiatru zatoczkę turkusowych wód. Nie spieszyłam się do Tías, gdzie José Saramago spędził osiemnaście ostatnich lat życia. Alba, pracownica Casa Museo José Saramago, do której napisałam mejla z pytaniem, czy mogłabym odwiedzić to miejsce, odpisała mi, że ze względu na obecną sytuację epidemiologiczną casa jest zamknięta do odwołania. Wyraziła jednak nadzieję na spotkanie kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości i obiecała, że poinformuje mnie, gdy dom pisarza będzie znów otwarty dla zwiedzających. Oznaczało to, że być może nie zobaczę domu autora powieści o pandemii ślepoty z powodu panującej w styczniu 2020 roku na całym świecie epidemii grypy. A jednak nic nie było w stanie odwieść mnie do tej podróży. Zwietrzyłam temat, jak gończy zwierzynę.
Lanzarote, którą José Saramago – jedyny portugalski noblista w dziedzinie literatury – wybrał na swój ostatni dom, została zaprojektowana tak, żeby być piękną, spójną i atrakcyjną. Zasługa w tym innego artysty, Césara Manrique – mistrza w integrowaniu sztuki z naturą – ale też samej natury. Manrique dobrze wiedział, co robi, tworząc formy rzeźbiarskie, które nazwał juguetes del viento – zabawki wiatru. Kolorowe, żeliwne kształty tworzą charakter wyspy i wybijają się na tle jej monotonnego krajobrazu: stożków wulkanów przypominających grzbiet smoka, żyznej, ale trudnej w uprawie ziemi, niewielkich pól otoczonych płotami z odprysków lawy. Kamień na kamieniu, a obok jeden pęd winorośli czekający na nieobfite sierpniowe zbiory.
Powoli zmierzając do Tías, zatrzymałam się przed jaskinią Jameos del Agua. Obecny kształt tego miejsca także jest dziełem Manrique, który stworzył miejsce do kontemplacji natury, szkatułkową konstrukcję wyspy na wyspie, z salą koncertową i jeziorem, w którym pływają kraby albinosy. Nie było się do czego spieszyć. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Do Tías zajechałam wczesnym popołudniem. Na dużym skrzyżowaniu, pustym jak całe miasteczko, wisiały nade mną tylko ołowiane chmury. Na ulicy Los Topes nie spotkałam nikogo. Nacisnęłam dzwonek domu Saramago i nie oczekując reakcji, odeszłam od drzwi, żeby fotografować nastrój. Przez płot zobaczyłam prostą białą bryłę z zielonymi okiennicami. W ogrodzie z czerwonej ziemi wyrastały kaktusy, krzewy hibiskusa i drzewa akacji. I tyle? To nie mógł być koniec!
I nie był, bo wyobraźnia poruszyła firankę w sąsiednim domu, a kiedy stanęłam przed obcym oknem, nagle otworzyły się drzwi. Zobaczyłam w nich kobietę ubraną w czarną suknię. Na twarzy miała maseczkę, o wiele za dużą na jej szczupłe policzki. Czarne włosy i oczy, wiek z powodu zakrytej niemal całkowicie twarzy – nieokreślony.
– Alba! – zawołałam w nadziei, że to z nią korespondowałam. – Buenos días, ja jednak przyjechałam. Byłam tak blisko... Pandemia, Miasto ślepców, przyleciałam z daleka, camino...
Nie wiem, co podziałało na Kobietę w Czarnej Sukni, tę Albę, a może nawet samą Blimundę. Jednak po kilku minutach z pękiem kluczy, który starała się ukryć, ruszyła w moją stronę. Najpierw otworzyła furtkę, a kiedy z radości potknęłam się o duży aloes, wyjęła kolejny klucz. Położyła palec na ustach i szybko, cicho, niewidoczne, weszłyśmy do zamkniętego domu José Saramago.
Pisarz wprowadził się do tego miasteczka pod wulkanem w lutym 1993 roku. Opuścił Portugalię i Lizbonę, protestując w ten sposób przeciwko cenzurze i zawetowaniu zgłoszenia jego Ewangelii według Jezusa Chrystusa do Europejskiej Nagrody Literackiej. Podobno książka obrażała katolików.
José Saramago urodził się w maleńkim Azinhaga w 1922 roku, w rodzinie sprzedawcy gazet i służącej. Od dziecka zafascynowany słowem, nie mógł studiować literatury, bo rodzice wybrali dla niego zawód mechanika samochodowego. W 1975 roku, po rewolucji goździków i oskarżeniu o sprzyjanie marksizmowi, stracił pracę, do której zresztą nigdy nie miał serca. Nareszcie nie pozostało mu już nic innego niż tylko pisać. Powieści, opowiadania, wiersze, dramaty i przewodniki. Po Podniesionym z ziemi, trzytomowej sadze o najbiedniejszych, i Roku śmierci Ricarda Reisa, książce o portugalskim poecie Fernandzie Pessoi, pisze Historię oblężenia Lizbony. W 1997 roku wydaje powieść Wszystkie imiona, którą wielu krytyków i czytelników uważa za jego najlepsze dzieło. Kiedy ukazywała się Baltazar i Blimunda – snująca się niczym baśń love story okaleczonego żołnierza i córki czarownicy – Saramago robił już światową karierę. Słynął z odwagi i politycznego zaangażowania, był wrażliwy na niesprawiedliwość, a jednocześnie w jego książkach można się dopatrzyć realizmu magicznego.
Stałam w jego gabinecie w czasach zarazy sama, odseparowana od innych, oddzielna. Z doświadczeniami, które przyszły nie w porę i świadomością spływającą na człowieka – za późno. Nasze krótkie życie to droga, a my jesteśmy nomadami, zawieszonymi między trwaniem a śmiercią. Cały Saramago! A przecież też każdy z nas. Pustka i nicość. Odległości pomiędzy ludźmi, ale i przedmiotami nagle się wydłużyły, a one same zatraciły znaki szczególne, zatarły swoje kontury, na szczęście – nie na zawsze.
Na biurku Saramago w Tías leży dziś kolekcja kilkuset wiecznych piór. To tutaj, podobno najtańszym z nich, napisał Miasto ślepców – wizję współczesnej apokalipsy. Bezbronni, dotknięci nagłą ślepotą ludzie muszą opuścić swoje domy i poddać się izolacji w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. Tam znoszą psychiczne tortury i gwałty, toną w fekaliach. Świat w jednej chwili stał się dla nich mlecznym bezkresem, bezmiarem pozbawionym kształtów i znaczeń. Ratunkiem wydaje się ucieczka na wieś, a może nawet na wyspę – powrót do początków ludzkości, kiedy jeszcze nie było miast przynoszących nieszczęścia i choroby.
Ten związek Saramago z naturą, potrzebę przestrzeni dostrzegłam, patrząc przez okno jego sypialni. Pofałdowane, zielone w styczniu zbocza wulkanów, białe miasta u ich podnóży, ocean bez początku i końca. Potrzeba odejścia od tłumu, wyrwania się światu karmiącemu nas iluzją, że wartość ma bycie we wszystkich miejscach naraz. Ta męcząca wszechobecność.
Kobieta stała przy wciąż uchylonych drzwiach i obserwowała każdy mój ruch. Nie pospieszała mnie, ale, uważna i czujna, trwała na straży. Nie szukała kontaktu. Stałyśmy się przypadkowymi wspólniczkami, które spotkały się, żeby nabroić. Złamać prawo. Ona nielegalnie wpuściła mnie do zamkniętego z powodu pandemii domu-muzeum, a ja skwapliwie z tego korzystałam, przedłużając tę chwilę tak długo, jak tylko się da. Krążyłam po całym domu, dawno już niesprzątanym, w którym unosił się kurz i zapach pieczonych jabłek. Czasu nie było, zatrzymał się na dobre. Wskazówki wszystkich zegarów stanęły na godzinie szesnastej.
– Czy mogę zapalić światło, żeby zrobić zdjęcia w środku? – Na moje pytanie kobieta tylko pokręciła przecząco głową. – Otworzę drzwi do ogrodu, dobrze? – Tego również nie było mi wolno. Słusznie, ktoś mógłby nas przecież zobaczyć.
„Książki muszą być otwierane z czułością, bo ich autor jest w środku. Z całą wrażliwością i wszystkim, co uczyniło go wyjątkowym. Dotknij opuszkami palców ostatniej strony książki, aby potwierdzić jej autorowi, że nie został zapomniany” – czytałam słowa José Saramago w ciemnym w ten pochmurny dzień jego gabinecie. Nad biurkiem wisi obraz Césara Manrique, a w całej przestrzeni, wśród wielu rodzinnych pamiątek, zwracają uwagę figurki koni. Są ich dziesiątki, wykonane z różnych materiałów, w wielu kolorach.
W sypialni, nad łóżkiem szerokim, ale krótkim, przykrytym niebieską kapą ze śliskiego materiału, obraz – rysunek dwóch idealnie pasujących do siebie ciał.
W całym domu Saramago rządzą książki. Są wszędzie, zbudowano nawet specjalne pomieszczenie, żeby ustawić, skatalogować i uporządkować piętnaście tysięcy zgromadzonych tu, na wyspie, woluminów. Książki Saramago są szczególne, inne. Charakteryzują je długie zdania, dialogi stanowiące integralną część akapitu i przecinki w miejscu kropek, co daje wrażenie zapisu strumienia świadomości. Słowa wylewają się z kartek, lewitują, spadają z hukiem na podłogę.
– Prawdziwy dom książek! – zawołałam najciszej jak można.
Tym razem kobieta przytaknęła. Jednocześnie ruszyła w stronę drzwi. Leciutko je uchyliła, po czym wyszła i przytrzymując je, elegancko mnie wypraszała. Przemknęłyśmy jeszcze przez ogród, w którym rosło kilka palm. Ich pióropusze odradzały się po krótkiej zimie, puszczając w niebo nowe liście.
Jak się pożegnałyśmy? Oczywiście bez słów, które podczas tej wizyty okazały się zbędne. Złożyłam dłonie i skłoniłam głowę. Ona pomachała mi ręką, ale był to oszczędny gest, raczej wskazywał drogę ucieczki – skręć od razu w lewo. Szybko! Miała rację, bo gdybym odbiła w prawą stronę, mogłabym wpaść na sprzedawczynię ze sklepu z mąką, cukrem i owocami, która stała w progu i wodziła wzrokiem za każdym, kto tylko pojawił się na pustej ulicy. Czy doniosłaby na mnie i zadenuncjowałaby Kobietę w Czarnej Sukni?
– Bardzo możliwe, że tak – powiedziała mi tego dnia wieczorem Fiametta, właścicielka domu Finca Marisca, Włoszka, która przyjechała na Lanzarote z trójką dzieci, „bo tu lepszy klimat”. – Hiszpanie lubią na siebie donosić, zdaje się, że to ich sport narodowy – stwierdziła, nalewając mi kieliszek białego wina z własnych trzydziestu winorośli, okalających jej nowoczesny dom z wulkanicznego kamienia.
Panika pandemii szczególnie objawiła się tu, na Wyspach.
– Tortilla à la paisana, melon, awokado, szynka, miód. Częstuj się, ostatniego gościa miałam dwa miesiące temu.
Po kolacji weszłam do parującego jacuzzi. Oglądałam gwiazdy, wygrzewając się w czterdziestu stopniach Celsjusza. Noc była chłodna, jasna, księżyc oświetlał nie tylko agawy i smocze drzewa w ogrodzie Fiametty, ale i wulkany. Również o wschodzie słońca wskoczyłam do gorącej, bulgoczącej wody, przypłaciłam to małym krwotokiem z nosa.
Tymczasem Fiametta przygotowała śniadanie. Na stole bez okazji pojawił się tort. Kiedy zdążyła go zrobić? Bo przecież nie mogła kupić tak wcześnie rano świeżego ciasta na tym odludziu?
– Chyba wiem, kim była Kobieta w Czarnej Sukni! – zawołała, gdy tylko weszłam do małej jadalni. – Mieszka w domu obok?
– Chyba tak.
– Piękna twarz, starsza pani, uśmiechnięta?
– Nie wiem... Miała na twarzy maskę.
– To mogła być tylko María Pilar! Bo kto inny wpuściłby cię do Casa Saramago, ryzykując karę? – Fiametta nakładając kolejną porcję cytrynowego kremu przekładanego biszkoptem, upuściła duży kawałek na biały obrus. – To nic, jestem po prostu zaaferowana! Wiesz, przez ostatni rok nic się tu nie działo, aż tu nagle...!
– Znasz ją? Chciałabym jej podziękować.
– Wszyscy ją znamy. María del Pilar del Río Sánchez to tłumaczka książek Saramago i... jego żona. Zdecydowali się na emigrację na Lanzarote, bo tu mieszkała jej rodzina.
To była wielka miłość, wszyscy o tym mówili. Saramago zatrzymał w domu wszystkie zegary, żeby wskazywały godzinę ich poznania, czwartą po południu. Romantyczne bardzo!
– Jego żona? Czy to możliwe?
– María Pilar była od José wiele lat młodsza – stwierdziła Fiametta. – Rzadko wychodzi z domu. Ale może teraz, kto wie, choćby z nudów, otworzyła ci drzwi?
Przy lamparcim uchu Lanzarote, najbardziej na północ wysuniętym miejscu wyspy, leży La Graciosa – wyspa w kształcie łapy drapieżnika, z kilkoma pazurami – wyrastają one z miasteczka Caletón del Marrajo. Blisko miejsca, w którym łapa się urywa, jest biała Playa de las Conchas. Coś za coś. Odpryskiem nagle (i bezkrwawo) urwanej kończyny zwierzaka jest jeszcze jedna wyspa archipelagu Chinijo – Montaña Clara, wyspa białych gór. Powodów, dla których na nią popłynęłam, mogło być kilka. Wśród nich ten, że wciąż jeszcze można było przemieszczać się po Kanarach. Spacerowałam po piaszczystych ulicach La Graciosy, małej wyspy wielkich wiatrów, okrążyłam trzy wulkany, dwa bary, jedną piekarnię oraz kościół, i zastanawiałam się, na czym polega fenomen wysp. Ograniczona przestrzeń, poczucie odcięcia, ale i bezpieczeństwa, staranność życia. Dni mijają bez wysiłku, bo możliwości są ograniczone. Czas płynie, jak chce. Zwykle wolniej, ale są też momenty, w których przyspiesza.
Wyspa jest decyzją. Tu nie wsiądziesz do samochodu i nie pojedziesz spontanicznie w siną dal. W którymś momencie pojawia się potrzeba obejścia tego minilądu. Po to, żeby znaleźć na nim swoje miejsce. Fascynująca jest linia jego brzegów – zmienna, a jednocześnie stała. Jest jak Ziemia – podążając dookoła wyspy, zawsze dotrzesz w to samo miejsce.
A może Wyspa to Człowiek? Ze swoimi brzegami, linią do obrysowania, granicami. Poczuciem samotności, tym dryfowaniem bez końca.
Głos trzy razy powtórzył uwaga, uwaga, uwaga, po czym nadano komunikat. Rząd ubolewa, że musiał uciec się do środków ostatecznych, ale uważa za swój obowiązek i prawo użyć ich w sytuacji zagrażającej całemu społeczeństwu. Obecny kryzys nosi wszelkie znamiona epidemii ślepoty, nazwanej prowizorycznie białą chorobą, liczymy na współpracę i uczciwość wszystkich obywateli, co uniemożliwi dalsze rozprzestrzenianie się choroby, przyjmując, że jest ona zakaźna.
Miasto ślepców
Cóż z tego, że byli martwi, nieruchomi i nie oddychali, może biała ślepota była chorobą duszy, a jeśli tak, to przecież właśnie teraz dusze owych nieszczęśników wyzwolone z ciała mogły wreszcie dopełnić aktu zemsty, bo jak świat światem nie ma nic łatwiejszego niż rozsiewać zło.
Miasto ślepców
Przytaczając oświadczenie władz, spiker telewizyjny niespodziewanie ujawnił talent oratorski, gdyż porównał epidemię, chorobę, zarazę, cokolwiek by to było, do strzały, która szybując wysoko, zawisa na ułamek sekundy w powietrzu, po czym z impetem, nieuchronnie spada na ziemię. Miejmy nadzieję, ciągnął komentator, wróciwszy do ziemskich spraw i szalejącej epidemii, że choroba szybko wygaśnie i wreszcie uwolnimy się od koszmaru, jaki przeżywamy.
Miasto ślepców
Nic nie trwa wiecznie, zarówno dobre, jak i złe rzeczy mają swój kres. Obie wersje tej życiowej prawdy nieobce są tym, którzy zdążyli doświadczyć zmienności losu, lecz w świecie ślepców maksymę ową należy przetłumaczyć w następujący sposób. Wczoraj widzieliśmy, dziś nie widzimy, jutro widzieć będziemy, ze znakiem zapytania w ostatniej części zdania, jakby rozsądek rozdarty między tak i nie dla przyzwoitości dodał szczyptę niepewności tym nazbyt optymistycznym życzeniom.
Miasto ślepców
Przy słowach nigdy dość ostrożności, są zmienne jak ludzie.
Rozterki śmierci
...tajemnica pisarstwa polega na tym, że pisarstwo nie skrywa w sobie żadnej tajemnicy...
Historia oblężenia Lizbony
Sen jest myślą niepowziętą .
Ewangelia według Jezusa Chrystusa
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
Wyspa na horyzoncie
Ktoś powiedział, że w krainie ślepców nawet jednooki jest królem.
JOSÉ SARAMAGO, Miasto ślepców
Dom José Saramago
Tias, Los Topes 1, Las Palmas, Lanzarote, Hiszpania
TRASA: Fuerteventura – Lanzarote – La Graciosa – Isla de Montaña Clara, Hiszpania
Czekałam na kalimę. Tę niezapowiedzianą, przybyłą znienacka, o której nikt nie napisał tydzień wcześniej w lokalnych gazetach. Wiatr niosący piasek znad Sahary, który niby mgła spływa na wyspę, by na chwilę przykryć jej kształt i niektóre problemy mieszkańców. Spodziewając się jej, zamknęłam okna i zabrałam komputer z drewnianego stołu stojącego w ogródku nad oceanem. Z godziny na godzinę było na nim coraz więcej piasku. Ranek zaczął się wprawdzie od różowych chmur, ale był początek stycznia, dzień Trzech Króli i wszystko się mogło zdarzyć.
Uciekliśmy z Filipem na Fuerteventurę z opresyjnej Warszawy, z Polski, z kontynentu, a nawet więcej – ze świata, który znaliśmy. Pandemia zdążyła już zrobić swoje z ludzkimi umysłami: zasiała strach, ograniczyła potrzeby, zradykalizowała poglądy. Nie mówiąc już o ograniczeniu możliwości przemieszczania się. Trwaliśmy, zaczynając każdy dzień od sprawdzenia liczby chorych i zmarłych, zawieszeni między życiem a bytowaniem.
Tymczasem zamiast afrykańskiego wiatru nadciągnął sztorm znad Atlantyku. Zawiało inaczej niż zwykle, bo od południowego zachodu. Było ciepło i dość wilgotno jak na tę porę roku. Kaktusy wyrywały się do słońca z czerwonej ziemi, a niektóre nawet kwitły, co podobno jest oznaką szczęścia.
Najpierw mgłą zasnuła się pobliska Lanzarote, a zaraz potem nie mogliśmy się już dopatrzyć kształtu Lobos, wyspy, którą obserwowaliśmy codziennie od kilku tygodni. Chmury zdawały się płynąć ze wszystkich stron, a dzieci naszych włoskich sąsiadów płakały tego dnia głośniej niż zwykle i jakoś bardziej rozpaczliwie. Od samego rana wpatrywaliśmy się w ocean, który nie tylko zmieniał kolor, ale też fakturę. Fale, które miały swój początek w Miami, dotarły na Fuertę trzymetrowe i runęły na brzeg właśnie tutaj, obok nas. Na wulkaniczną wyspę, gdzie przez trzysta dni w roku świeci słońce, spadł ulewny deszcz, którego drewniany dach naszego domu najwyraźniej się nie spodziewał. Zaliczyliśmy podtopienie i awarię wszystkich urządzeń elektrycznych. Na stole, pokrytym piaskiem w kolorze rdzy, można już było pisać palcem litery.
Na tej wyspie, gdzie wszystko jest falą albo wulkanem – a więc posiada energię, siłę sprawczą i moc – czułam się jak w domu. Byłam tu kilkakrotnie, a tym razem zamierzałam poszukać jeszcze więcej dowodów na to, że Karaiby zaczynają się na Fuerteventurze właśnie. Pierwszy znalazłam w dniu sztormu i huraganu. Była nim szarańcza wolno spacerująca po mojej stopie. Godzinę później na płocie pojawiły się rzędy mrówek, wędrujących w górę i w dół. Do tego nazwa mieściny, do której lubiliśmy się wybierać na popołudniową kawę – Antigua! Od siostrzanej karaibskiej wyspy dzielił ją tylko cały Atlantyk – pięć tysięcy kilometrów.
Znacznie bliżej, bo zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od nas, leżała Lanzarote, której brzeg, mieszkając w Corralejo na Fuercie, oglądaliśmy codziennie. Tam, w swoim domu, noblista José Saramago napisał Miasto ślepców. Akcja książki toczy się w fikcyjnym mieście, w bliżej nieokreślonym kraju, który ogarnia epidemia. Pandemia ślepoty.
Zanim przyjedzie się na wyspę, ma się o niej własne wyobrażenie. Dla mnie Fuerteventura to przygoda, awantura! Jej kształt przypomina czekającego na jedzenie kota. Od Morro Jable po Costa Calma – pełny wdzięku koci ogon. Corralejo – z jego płowymi wydmami – to strzygące prawe ucho. Lewe to miasteczko El Cotillo. Szyję, na której zastygła kocia głowa, zaznacza Puerto del Rosario – stolica wyspy. Ten zwierzak z wulkanicznych skał ma oko na najbliższą mu wyspę – Lobos w kształcie wątroby, serca lub – jak kto woli – kury wysiadującej jajko. Wpatrywałam się w szare fale oceanu, a kiedy ludzie zaczęli mówić o zamknięciu dojazdu pomiędzy wyspami, spakowałam plecak i wsiadłam na prom płynący na Lanzarote – wyspę w kształcie gotowego do skoku lamparta.
Pracownik wypożyczalni samochodów, ubrany w strój kosmonauty, dwoma palcami chronionymi przez grube rękawice podał mi klucz do mini coopera.
– Mam nadzieję, że za dwa dni odpłynę stąd na Fuerteventurę. – Zaryzykowałam optymistyczne stwierdzenie.
– Kto wie, co będzie jutro. Hasta la vista! – Człowiek najwyraźniej wybierający się na podbój kosmosu okazał się, podobnie jak ja, stoikiem.
Zasalutowałam mu i obiecałam, że auto oddam, bez względu na to, jak się dalej życie potoczy.
Ruszyłam z Playa Blanca, przez Castillo del Águila, by dotrzeć na Costa de Papagayo, żeby wykąpać się w miejscu, w którym strome klify osłaniają od wiatru zatoczkę turkusowych wód. Nie spieszyłam się do Tías, gdzie José Saramago spędził osiemnaście ostatnich lat życia. Alba, pracownica Casa Museo José Saramago, do której napisałam mejla z pytaniem, czy mogłabym odwiedzić to miejsce, odpisała mi, że ze względu na obecną sytuację epidemiologiczną casa jest zamknięta do odwołania. Wyraziła jednak nadzieję na spotkanie kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości i obiecała, że poinformuje mnie, gdy dom pisarza będzie znów otwarty dla zwiedzających. Oznaczało to, że być może nie zobaczę domu autora powieści o pandemii ślepoty z powodu panującej w styczniu 2020 roku na całym świecie epidemii grypy. A jednak nic nie było w stanie odwieść mnie do tej podróży. Zwietrzyłam temat, jak gończy zwierzynę.
Lanzarote, którą José Saramago – jedyny portugalski noblista w dziedzinie literatury – wybrał na swój ostatni dom, została zaprojektowana tak, żeby być piękną, spójną i atrakcyjną. Zasługa w tym innego artysty, Césara Manrique – mistrza w integrowaniu sztuki z naturą – ale też samej natury. Manrique dobrze wiedział, co robi, tworząc formy rzeźbiarskie, które nazwał juguetes del viento – zabawki wiatru. Kolorowe, żeliwne kształty tworzą charakter wyspy i wybijają się na tle jej monotonnego krajobrazu: stożków wulkanów przypominających grzbiet smoka, żyznej, ale trudnej w uprawie ziemi, niewielkich pól otoczonych płotami z odprysków lawy. Kamień na kamieniu, a obok jeden pęd winorośli czekający na nieobfite sierpniowe zbiory.
Powoli zmierzając do Tías, zatrzymałam się przed jaskinią Jameos del Agua. Obecny kształt tego miejsca także jest dziełem Manrique, który stworzył miejsce do kontemplacji natury, szkatułkową konstrukcję wyspy na wyspie, z salą koncertową i jeziorem, w którym pływają kraby albinosy. Nie było się do czego spieszyć. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Do Tías zajechałam wczesnym popołudniem. Na dużym skrzyżowaniu, pustym jak całe miasteczko, wisiały nade mną tylko ołowiane chmury. Na ulicy Los Topes nie spotkałam nikogo. Nacisnęłam dzwonek domu Saramago i nie oczekując reakcji, odeszłam od drzwi, żeby fotografować nastrój. Przez płot zobaczyłam prostą białą bryłę z zielonymi okiennicami. W ogrodzie z czerwonej ziemi wyrastały kaktusy, krzewy hibiskusa i drzewa akacji. I tyle? To nie mógł być koniec!
I nie był, bo wyobraźnia poruszyła firankę w sąsiednim domu, a kiedy stanęłam przed obcym oknem, nagle otworzyły się drzwi. Zobaczyłam w nich kobietę ubraną w czarną suknię. Na twarzy miała maseczkę, o wiele za dużą na jej szczupłe policzki. Czarne włosy i oczy, wiek z powodu zakrytej niemal całkowicie twarzy – nieokreślony.
– Alba! – zawołałam w nadziei, że to z nią korespondowałam. – Buenos días, ja jednak przyjechałam. Byłam tak blisko... Pandemia, Miasto ślepców, przyleciałam z daleka, camino...
Nie wiem, co podziałało na Kobietę w Czarnej Sukni, tę Albę, a może nawet samą Blimundę. Jednak po kilku minutach z pękiem kluczy, który starała się ukryć, ruszyła w moją stronę. Najpierw otworzyła furtkę, a kiedy z radości potknęłam się o duży aloes, wyjęła kolejny klucz. Położyła palec na ustach i szybko, cicho, niewidoczne, weszłyśmy do zamkniętego domu José Saramago.
Pisarz wprowadził się do tego miasteczka pod wulkanem w lutym 1993 roku. Opuścił Portugalię i Lizbonę, protestując w ten sposób przeciwko cenzurze i zawetowaniu zgłoszenia jego Ewangelii według Jezusa Chrystusa do Europejskiej Nagrody Literackiej. Podobno książka obrażała katolików.
José Saramago urodził się w maleńkim Azinhaga w 1922 roku, w rodzinie sprzedawcy gazet i służącej. Od dziecka zafascynowany słowem, nie mógł studiować literatury, bo rodzice wybrali dla niego zawód mechanika samochodowego. W 1975 roku, po rewolucji goździków i oskarżeniu o sprzyjanie marksizmowi, stracił pracę, do której zresztą nigdy nie miał serca. Nareszcie nie pozostało mu już nic innego niż tylko pisać. Powieści, opowiadania, wiersze, dramaty i przewodniki. Po Podniesionym z ziemi, trzytomowej sadze o najbiedniejszych, i Roku śmierci Ricarda Reisa, książce o portugalskim poecie Fernandzie Pessoi, pisze Historię oblężenia Lizbony. W 1997 roku wydaje powieść Wszystkie imiona, którą wielu krytyków i czytelników uważa za jego najlepsze dzieło. Kiedy ukazywała się Baltazar i Blimunda – snująca się niczym baśń love story okaleczonego żołnierza i córki czarownicy – Saramago robił już światową karierę. Słynął z odwagi i politycznego zaangażowania, był wrażliwy na niesprawiedliwość, a jednocześnie w jego książkach można się dopatrzyć realizmu magicznego.
Stałam w jego gabinecie w czasach zarazy sama, odseparowana od innych, oddzielna. Z doświadczeniami, które przyszły nie w porę i świadomością spływającą na człowieka – za późno. Nasze krótkie życie to droga, a my jesteśmy nomadami, zawieszonymi między trwaniem a śmiercią. Cały Saramago! A przecież też każdy z nas. Pustka i nicość. Odległości pomiędzy ludźmi, ale i przedmiotami nagle się wydłużyły, a one same zatraciły znaki szczególne, zatarły swoje kontury, na szczęście – nie na zawsze.
Na biurku Saramago w Tías leży dziś kolekcja kilkuset wiecznych piór. To tutaj, podobno najtańszym z nich, napisał Miasto ślepców – wizję współczesnej apokalipsy. Bezbronni, dotknięci nagłą ślepotą ludzie muszą opuścić swoje domy i poddać się izolacji w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. Tam znoszą psychiczne tortury i gwałty, toną w fekaliach. Świat w jednej chwili stał się dla nich mlecznym bezkresem, bezmiarem pozbawionym kształtów i znaczeń. Ratunkiem wydaje się ucieczka na wieś, a może nawet na wyspę – powrót do początków ludzkości, kiedy jeszcze nie było miast przynoszących nieszczęścia i choroby.
Ten związek Saramago z naturą, potrzebę przestrzeni dostrzegłam, patrząc przez okno jego sypialni. Pofałdowane, zielone w styczniu zbocza wulkanów, białe miasta u ich podnóży, ocean bez początku i końca. Potrzeba odejścia od tłumu, wyrwania się światu karmiącemu nas iluzją, że wartość ma bycie we wszystkich miejscach naraz. Ta męcząca wszechobecność.
Kobieta stała przy wciąż uchylonych drzwiach i obserwowała każdy mój ruch. Nie pospieszała mnie, ale, uważna i czujna, trwała na straży. Nie szukała kontaktu. Stałyśmy się przypadkowymi wspólniczkami, które spotkały się, żeby nabroić. Złamać prawo. Ona nielegalnie wpuściła mnie do zamkniętego z powodu pandemii domu-muzeum, a ja skwapliwie z tego korzystałam, przedłużając tę chwilę tak długo, jak tylko się da. Krążyłam po całym domu, dawno już niesprzątanym, w którym unosił się kurz i zapach pieczonych jabłek. Czasu nie było, zatrzymał się na dobre. Wskazówki wszystkich zegarów stanęły na godzinie szesnastej.
– Czy mogę zapalić światło, żeby zrobić zdjęcia w środku? – Na moje pytanie kobieta tylko pokręciła przecząco głową. – Otworzę drzwi do ogrodu, dobrze? – Tego również nie było mi wolno. Słusznie, ktoś mógłby nas przecież zobaczyć.
„Książki muszą być otwierane z czułością, bo ich autor jest w środku. Z całą wrażliwością i wszystkim, co uczyniło go wyjątkowym. Dotknij opuszkami palców ostatniej strony książki, aby potwierdzić jej autorowi, że nie został zapomniany” – czytałam słowa José Saramago w ciemnym w ten pochmurny dzień jego gabinecie. Nad biurkiem wisi obraz Césara Manrique, a w całej przestrzeni, wśród wielu rodzinnych pamiątek, zwracają uwagę figurki koni. Są ich dziesiątki, wykonane z różnych materiałów, w wielu kolorach.
W sypialni, nad łóżkiem szerokim, ale krótkim, przykrytym niebieską kapą ze śliskiego materiału, obraz – rysunek dwóch idealnie pasujących do siebie ciał.
W całym domu Saramago rządzą książki. Są wszędzie, zbudowano nawet specjalne pomieszczenie, żeby ustawić, skatalogować i uporządkować piętnaście tysięcy zgromadzonych tu, na wyspie, woluminów. Książki Saramago są szczególne, inne. Charakteryzują je długie zdania, dialogi stanowiące integralną część akapitu i przecinki w miejscu kropek, co daje wrażenie zapisu strumienia świadomości. Słowa wylewają się z kartek, lewitują, spadają z hukiem na podłogę.
– Prawdziwy dom książek! – zawołałam najciszej jak można.
Tym razem kobieta przytaknęła. Jednocześnie ruszyła w stronę drzwi. Leciutko je uchyliła, po czym wyszła i przytrzymując je, elegancko mnie wypraszała. Przemknęłyśmy jeszcze przez ogród, w którym rosło kilka palm. Ich pióropusze odradzały się po krótkiej zimie, puszczając w niebo nowe liście.
Jak się pożegnałyśmy? Oczywiście bez słów, które podczas tej wizyty okazały się zbędne. Złożyłam dłonie i skłoniłam głowę. Ona pomachała mi ręką, ale był to oszczędny gest, raczej wskazywał drogę ucieczki – skręć od razu w lewo. Szybko! Miała rację, bo gdybym odbiła w prawą stronę, mogłabym wpaść na sprzedawczynię ze sklepu z mąką, cukrem i owocami, która stała w progu i wodziła wzrokiem za każdym, kto tylko pojawił się na pustej ulicy. Czy doniosłaby na mnie i zadenuncjowałaby Kobietę w Czarnej Sukni?
– Bardzo możliwe, że tak – powiedziała mi tego dnia wieczorem Fiametta, właścicielka domu Finca Marisca, Włoszka, która przyjechała na Lanzarote z trójką dzieci, „bo tu lepszy klimat”. – Hiszpanie lubią na siebie donosić, zdaje się, że to ich sport narodowy – stwierdziła, nalewając mi kieliszek białego wina z własnych trzydziestu winorośli, okalających jej nowoczesny dom z wulkanicznego kamienia.
Panika pandemii szczególnie objawiła się tu, na Wyspach.
– Tortilla à la paisana, melon, awokado, szynka, miód. Częstuj się, ostatniego gościa miałam dwa miesiące temu.
Po kolacji weszłam do parującego jacuzzi. Oglądałam gwiazdy, wygrzewając się w czterdziestu stopniach Celsjusza. Noc była chłodna, jasna, księżyc oświetlał nie tylko agawy i smocze drzewa w ogrodzie Fiametty, ale i wulkany. Również o wschodzie słońca wskoczyłam do gorącej, bulgoczącej wody, przypłaciłam to małym krwotokiem z nosa.
Tymczasem Fiametta przygotowała śniadanie. Na stole bez okazji pojawił się tort. Kiedy zdążyła go zrobić? Bo przecież nie mogła kupić tak wcześnie rano świeżego ciasta na tym odludziu?
– Chyba wiem, kim była Kobieta w Czarnej Sukni! – zawołała, gdy tylko weszłam do małej jadalni. – Mieszka w domu obok?
– Chyba tak.
– Piękna twarz, starsza pani, uśmiechnięta?
– Nie wiem... Miała na twarzy maskę.
– To mogła być tylko María Pilar! Bo kto inny wpuściłby cię do Casa Saramago, ryzykując karę? – Fiametta nakładając kolejną porcję cytrynowego kremu przekładanego biszkoptem, upuściła duży kawałek na biały obrus. – To nic, jestem po prostu zaaferowana! Wiesz, przez ostatni rok nic się tu nie działo, aż tu nagle...!
– Znasz ją? Chciałabym jej podziękować.
– Wszyscy ją znamy. María del Pilar del Río Sánchez to tłumaczka książek Saramago i... jego żona. Zdecydowali się na emigrację na Lanzarote, bo tu mieszkała jej rodzina.
To była wielka miłość, wszyscy o tym mówili. Saramago zatrzymał w domu wszystkie zegary, żeby wskazywały godzinę ich poznania, czwartą po południu. Romantyczne bardzo!
– Jego żona? Czy to możliwe?
– María Pilar była od José wiele lat młodsza – stwierdziła Fiametta. – Rzadko wychodzi z domu. Ale może teraz, kto wie, choćby z nudów, otworzyła ci drzwi?
Przy lamparcim uchu Lanzarote, najbardziej na północ wysuniętym miejscu wyspy, leży La Graciosa – wyspa w kształcie łapy drapieżnika, z kilkoma pazurami – wyrastają one z miasteczka Caletón del Marrajo. Blisko miejsca, w którym łapa się urywa, jest biała Playa de las Conchas. Coś za coś. Odpryskiem nagle (i bezkrwawo) urwanej kończyny zwierzaka jest jeszcze jedna wyspa archipelagu Chinijo – Montaña Clara, wyspa białych gór. Powodów, dla których na nią popłynęłam, mogło być kilka. Wśród nich ten, że wciąż jeszcze można było przemieszczać się po Kanarach. Spacerowałam po piaszczystych ulicach La Graciosy, małej wyspy wielkich wiatrów, okrążyłam trzy wulkany, dwa bary, jedną piekarnię oraz kościół, i zastanawiałam się, na czym polega fenomen wysp. Ograniczona przestrzeń, poczucie odcięcia, ale i bezpieczeństwa, staranność życia. Dni mijają bez wysiłku, bo możliwości są ograniczone. Czas płynie, jak chce. Zwykle wolniej, ale są też momenty, w których przyspiesza.
Wyspa jest decyzją. Tu nie wsiądziesz do samochodu i nie pojedziesz spontanicznie w siną dal. W którymś momencie pojawia się potrzeba obejścia tego minilądu. Po to, żeby znaleźć na nim swoje miejsce. Fascynująca jest linia jego brzegów – zmienna, a jednocześnie stała. Jest jak Ziemia – podążając dookoła wyspy, zawsze dotrzesz w to samo miejsce.
A może Wyspa to Człowiek? Ze swoimi brzegami, linią do obrysowania, granicami. Poczuciem samotności, tym dryfowaniem bez końca.
Głos trzy razy powtórzył uwaga, uwaga, uwaga, po czym nadano komunikat. Rząd ubolewa, że musiał uciec się do środków ostatecznych, ale uważa za swój obowiązek i prawo użyć ich w sytuacji zagrażającej całemu społeczeństwu. Obecny kryzys nosi wszelkie znamiona epidemii ślepoty, nazwanej prowizorycznie białą chorobą, liczymy na współpracę i uczciwość wszystkich obywateli, co uniemożliwi dalsze rozprzestrzenianie się choroby, przyjmując, że jest ona zakaźna.
Miasto ślepców
Cóż z tego, że byli martwi, nieruchomi i nie oddychali, może biała ślepota była chorobą duszy, a jeśli tak, to przecież właśnie teraz dusze owych nieszczęśników wyzwolone z ciała mogły wreszcie dopełnić aktu zemsty, bo jak świat światem nie ma nic łatwiejszego niż rozsiewać zło.
Miasto ślepców
Przytaczając oświadczenie władz, spiker telewizyjny niespodziewanie ujawnił talent oratorski, gdyż porównał epidemię, chorobę, zarazę, cokolwiek by to było, do strzały, która szybując wysoko, zawisa na ułamek sekundy w powietrzu, po czym z impetem, nieuchronnie spada na ziemię. Miejmy nadzieję, ciągnął komentator, wróciwszy do ziemskich spraw i szalejącej epidemii, że choroba szybko wygaśnie i wreszcie uwolnimy się od koszmaru, jaki przeżywamy.
Miasto ślepców
Nic nie trwa wiecznie, zarówno dobre, jak i złe rzeczy mają swój kres. Obie wersje tej życiowej prawdy nieobce są tym, którzy zdążyli doświadczyć zmienności losu, lecz w świecie ślepców maksymę ową należy przetłumaczyć w następujący sposób. Wczoraj widzieliśmy, dziś nie widzimy, jutro widzieć będziemy, ze znakiem zapytania w ostatniej części zdania, jakby rozsądek rozdarty między tak i nie dla przyzwoitości dodał szczyptę niepewności tym nazbyt optymistycznym życzeniom.
Miasto ślepców
Przy słowach nigdy dość ostrożności, są zmienne jak ludzie.
Rozterki śmierci
...tajemnica pisarstwa polega na tym, że pisarstwo nie skrywa w sobie żadnej tajemnicy...
Historia oblężenia Lizbony
Sen jest myślą niepowziętą .
Ewangelia według Jezusa Chrystusa
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..