Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Domy z soli - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Domy z soli - ebook

„Domy z soli” to liryczna wielopokoleniowa opowieść o miłości, dojrzewaniu, radości i niepokojach.

W przeddzień ślubu Alii matka wróży dziewczynie z fusów. Widzi, że ukochaną córkę, męża i jej dzieci czeka wiele niespokojnych chwil oraz tajemnicze podróże. Matka większość wizji postanawia zachować dla siebie. Wkrótce Alia wraz z dziećmi zmuszona jest do przeprowadzki do Kuwejtu, gdzie mimo trudności zaczynają układać sobie życie od nowa. W poszukiwaniu bezpieczeństwa dla siebie członkowie rodziny udadzą się do Bejrutu, Paryża, Bostonu i wielu innych miejsc. Czy wróżba sprzed wielu lat się spełni?

Opowieść o rodzinie Jakoub to historia, w której niezwykle odważne kobiety są odpowiedzialne za zagwarantowanie szczęścia własnym dzieciom. Gdy miłość i nadzieja przeplatają się z wojną i smutkiem, najpiękniejsze potrafią być najmniejsze okruchy codzienności…

Hala Alyan jest palestyńsko-amerykańską pisarką i poetką. Przez wiele lat mieszkała w różnych częściach Bliskiego Wschodu. Ukończyła doktorat z psychologii i podjęła pracę na Uniwersytecie Nowojorskim. Publikowała w „Guernice” i innych magazynach literackich. Mieszka z mężem na Brooklynie.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-112-5
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SALMA

Nablus

Marzec 1963

Kiedy tylko Salma zagląda do filiżanki córki, od razu wie, że będzie musiała skłamać. Alia zostawiła na brzeżku smugę koralowej szminki. Porcelana ma barwę kości słoniowej, na zewnętrznej stronie wiją się niebieskie spirale i wężyki, z boku biegnie cieniutka nitka pęknięcia. Filiżanka jest z nowszego zestawu. Salma kupiła go zaraz po przeprowadzce do Nablusu ze swoim mężem, Hussamem, blisko piętnaście lat temu. To był jej pierwszy nabytek w tym miejscu. Do dziś pamięta, jak snuła się po bazarze w nowym, obcym mieście.

Salma dostrzegła zestaw kawowy na straganie zasłanym dywanikami i płaszczami z wielbłądziej wełny. Dwanaście filiżanek, a do kompletu ibrik o smukłym dzióbku, wszystko ustawione na srebrnej tacy. To właśnie ona przyciągnęła uwagę Salmy: trójkątny wzór do złudzenia przypominał zdobienia na tacy, którą matka podarowała jej z okazji ślubu. Tamta już dawno przepadła, razem ze starą porcelaną i całym ich dobytkiem: nie było już sukienek, orzechowych mebli, książek Hussama. Wszystko zostało w willi o ścianach barwy miąższu brzoskwini: w ich dawnym domu.

Kiedy Salma zobaczyła tacę, krzyknęła i wskazała na nią palcem. Handlarz uparł się, że sprzeda ją tylko w komplecie z zestawem kawowym, więc Salma wzięła wszystko i wróciła do domu z wielkim pakunkiem, owiniętym warstwami gazety. Wtedy pierwszy raz od przyjazdu do Nablusu na chwilę poczuła zadowolenie.

* * *

Przez lata zawsze ustawiała komplet na tacy w takim samym porządku: ibrik pośrodku, a filiżanki dookoła, jak płatki kwiatu. Dwa razy w miesiącu gosposia zabiera tacę i inne srebra na werandę, gdzie przeciera je ostrożnie szmatką namoczoną w occie. Nie straciły blasku.

Filiżanki jednak są już mocno wysłużone. Salma setki razy przykrywała je spodeczkami i odwracała do góry dnem, czekając, aż fusy obeschną. Zazwyczaj trwa to około dziesięciu minut, ale bywa tak zajęta gośćmi, że dopiero po jakimś czasie podrywa się z pospiesznym „Och!” i podnosi filiżankę, ukazując przyschnięte, ziarniste resztki kawy, barwiące porcelanę bladobrunatną smugą.

Tym razem Salma ledwo wytrzymuje zwyczajowe dziesięć minut. Słucha rozmowy kobiet: zastanawiają się, czy dobra pogoda utrzyma się do jutrzejszego wesela. Przyjęcie odbywa się w sali bankietowej pobliskiego hotelu. Wielokrotnie podejmowano tam burmistrzów i dygnitarzy, a raz, w latach pięćdziesiątych, nocowała w nim nawet gwiazda filmowa. Oparcia krzeseł zostały już przyozdobione jedwabnymi kokardami; maleńkie świeczki rozstawione wokół talerzy czekają na pocałunek zapałki. Kiedy zapłoną, światełka będą wyglądać jak gwiezdna konstelacja. Salma już raz zrobiła próbę: wspólnie z konsjerżem okrążyli wszystkie stoliki, zapalając kolejno świeczki. Następnie konsjerż zgasił światło. Rozmigotany, ciepły blask rozgrzał Salmę od środka.

– Proszę wyrzucić te świeczki – nakazała konsjerżowi. – Zamówię nowe. – Czuła na sobie jego wzrok, pełen niechętnego podziwu. Ekstrawagancja. Ale tu przecież chodzi o Alię. Jej Alia wychodzi za mąż, więc Salma na niczym nie będzie oszczędzać. Żadnych przypalonych świeczek o smętnych, poczerniałych knotach.

Z Widad było inaczej. Dziesięć lat temu Salma przesiedziała w milczeniu całą ceremonię zaślubin najstarszej córki. W meczecie zebrała się smętna grupka gości, otulona mocnym zapachem kadzidła. Kiedy imam odczytał Al-Fatihę, Widad zaniosła się płaczem. Trzy miesiące wcześniej odbył się pogrzeb jej ojca. Umieranie zajęło mu wiele lat. Salma siadała przy nim po odmówieniu modlitwy Fajr i nasłuchiwała grzechotania w piersi męża, rozlegającego się przy każdym wdechu i wydechu. Pierwsze światło dnia powoli wypełniało ich sypialnię. W tych chwilach Salma zwracała się bezpośrednio do Boga, choć czuła, że jest w tym coś bezwstydnego. Błagała, by Hussam żył. Wiedziała, że to samolubne, że jej mężowi nie zależy na życiu wypełnionym morfiną i chusteczkami zacharkanymi krwią.

Nieraz krzyczał w nocy:

– Zabrali mi dom, zabrali mi płuca. Zabijcie mnie już, zabijcie.

Hussam całym sobą wierzył, że jego choroba ma związek z okupacją Jafy: miasta, w którym pozostawili swój dom o brzoskwiniowych ścianach.

* * *

– Khalto¹ Salmo, wyschły już? – Kobiety zebrane wokół stołu przyglądają się jej wyczekująco. Ona wie, że to te najmłodsze są najbardziej zainteresowane: siostrzenice, bratanice i kuzynki, które przyjechały z Ammanu na wesele, i koleżanki ze szkoły Alii. W oczach Salmy to jeszcze dzieci. Nawet Alia zerka na matkę z ciekawością. Opiera się na łokciach. Salma ma ochotę powiedzieć jej, żeby się wyprostowała, że mężczyźni nie znoszą kobiet o suchych łokciach, ale myśli o Atefie – człowieku, który bierze jej córkę za żonę, z łokciami czy bez – i się powstrzymuje.

Starsze kobiety – siostry, przyjaciółki i sąsiadki Salmy – ze spokojem obserwują, jak czyta z fusów. Widziały, jak robią to ich matki i matki ich matek. W ich oczach ta praktyka jest czymś równie zwyczajnym i powszechnym co modlitwa.

– Przykleiły się? – chce wiedzieć jedna z siostrzenic.

– Ciekawe, co z tego wyjdzie.

Salma trzepocze rzęsami, odpędza nachalne myśli. Przybiera neutralny wyraz twarzy. Zerka do filiżanki, przechyla, marszczy brwi. Nie pomyliła się.

– Jeszcze chwilę. Odwrócę znowu za kilka minut. Fusy muszą dobrze wyschnąć.

* * *

Biedna Widad. Na myśl o starszej córce Salma czuje znajomy tępy ból. Kiedy opuszczali Jafę, była już kobietą, miała szesnaście lat. To Widad opiekowała się Alią podczas tych trzech dni niekończącego się koszmaru, zanim zdecydowali się wyjechać. Czekali przy radioodbiorniku na nowe wiadomości, a Widad nosiła młodszą siostrę z pokoju do pokoju, gotowała ryż na mleku z cukrem i karmiła Alię łyżeczka po łyżeczce.

Widad udawała, że wystrzały i huki bomb to taka zabawa. Kiedy eksplozje ryczały w oddali, ona unosiła brwi w żartobliwym zdumieniu, udając zachwyt nagłym hałasem. Alia chichotała i klaskała w małe rączki. „Jaka ona zaradna”, myślała Salma o swoim najstarszym dziecku, choć zauważyła, że Widad okazywała taką jasność umysłu wyłącznie w chwilach kryzysu. Później już tylko snuła się smętnie po nowym domu w Nablusie i milczała podczas posiłków. Nigdy nie wspomniała słowem o Jafie, a kiedy jej ojciec – już wtedy podupadły na zdrowiu – powiedział jej, że czas, by wyszła za mąż, nie protestowała. Dopiero przy Salmie się rozpłakała. Siedziała w ogrodzie, zgarbiona nad filiżanką z parującą herbatą.

– On mnie zabierze do Kuwejtu – zaszlochała.

Salma pogładziła córkę po włosach, przycisnęła ją do piersi. Trwały tak kilka długich minut, aż herbata zrobiła się za mocna. Ghazi był dobrym człowiekiem, którego lojalność i stałość w uczuciach zapowiadały udane małżeństwo, ale Widad zobaczyła w nim tylko brzuchatego okularnika bez podbródka; obcego mężczyznę, który chce zabrać ją do jakiejś burej willi na osiedlu w głębi pustyni. Salmę bolało serce na myśl, że jej córka zostanie młodą, nieszczęśliwą żoną w obcym kraju, ale wiedziała, że to i tak najlepsze rozwiązanie.

Nigdy nie wyznała Widad prawdy: nie powiedziała, że Hussam zasięgnął jej rady w sprawie konkurentów o rękę najstarszej córki, gdy zawęził pole poszukiwań do dwóch najlepszych kandydatów. Ten drugi był profesorem filozofii na miejscowym uniwersytecie. Salma znała jego siostrę z meczetu. Pochodził z wykształconej, dobrze sytuowanej rodziny, ale był zakorzeniony na stałe w Nablusie, w Palestynie – tutaj się urodził i tu miał umrzeć. Kiedy Hussam spytał chłopaka, gdzie zamierza się osiedlić, ten odparł:

– W ojczyźnie, proszę pana. Nic na całym świecie nie przekona mnie, żebym zmienił zdanie.

Ku zaskoczeniu Hussama Salma wybrała Ghaziego. Wtedy nawet ona nie wiedziała, jak logicznie uzasadnić swoją decyzję. Jej osąd był mglisty, niejasny. Dopiero kiedy usiadła w meczecie i poczuła przypływ ulgi, zrozumiała sens własnych działań. W Kuwejcie, daleko od tego płonącego, rozpękniętego na dwoje kraju, Widad będzie bezpieczna. Ryzyko nieszczęśliwego małżeństwa nie stanowiło wygórowanej ceny za jej życie.

Ośmioletnia Alia oczywiście brała udział w ceremonii. Miała na sobie taftową sukienkę, która szeleściła głośno przy każdym ruchu. Kiedy Widad i Ghazi wyszli ze świątyni, Alia wirowała w kółko i kołysała się na boki jak dzwoneczek. Po śmierci Hussama Salma spodziewała się, że córeczka będzie zanosić się płaczem i żądać wyjaśnień, lecz Alia zareagowała najspokojniej z całej trójki dzieci.

– Baby już nic nie boli? – spytała poważnie.

Wszyscy się rozpłakali – Widad, Salma i jej syn Mustafa – i mocno objęli Alię.

Alia w dzieciństwie różniła się od rodzeństwa. Nie przypominała łagodnej, melancholijnej Widad ani Mustafy, który z dręczonego kolkami niemowlęcia wyrósł na drażliwe dziecko, wpadające w histerię za każdym razem, kiedy mu czegoś odmawiano. Narodziny dzieci Salmy były oddzielone wieloletnimi okresami, podczas których ich matka sześć razy zachodziła w ciążę i roniła. Czuła się ułomna, zdradzona przez własne ciało. Wstydziła się brzucha, który raz po raz wzdymał się tylko po to, żeby znów opaść. Zawiodła. Wprawdzie Hussam był dla niej dobry i zawsze, gdy leżała pokonana w łóżku, przynosił jej herbatę, ale wiedziała, że jest rozczarowany. Najpierw urodziła mu córkę – jako pierwsza kobieta od pięciu pokoleń. W koszyku jej łona znalazło się miejsce na tylko jednego syna.

* * *

Nie chodzi o to, że Alia jest jej ulubienicą. Salma kocha wszystkie swoje dzieci, ze wszystkich jest dumna. Po prostu z najmłodszą córką czuje najsilniejszą więź, magnetyzm delikatny i uparty jak nitka pajęczyny. Alia jest dzieckiem wojny. Miała zaledwie trzy lata, kiedy izraelska armia przetoczyła się przez ulice Jafy, gąsienice czołgów rozgniotły stragany na bazarze, żołnierze powywlekali na wpół śpiących mężczyzn z domów. Ogłosili, że rodzi się nowy naród. Willa Salmy i Hussama stała na niewielkim wzgórzu z widokiem na morze, ze wszystkich stron otoczona pasami gajów pomarańczowych.

Już po kilku dniach gaje zmieniły się w połamany gąszcz, ziemia zjeżyła się drewnianymi kikutami pni, a z rozsypanych pomarańczy wylała się papka miąższu. Alia się rozpłakała: nie z powodu wystrzałów, lecz na widok rozgniecionych cytrusów. Domagała się słodkich owoców. Mężczyźni, którzy pracowali dla nich w sadzie, przepadli. Większość uciekła, niektórzy skończyli z nabojami utkwionymi głęboko w czaszkach. Hussam z początku odmawiał wyprowadzki, tylko potrząsał pięścią w stronę morza i lądu za oknami. Ten widok wzywał ich ku sobie, jak nieodkryty pokój w nowym domu.

– Ty jedź – powiedział Salmie. – Masz wujków w Nablusie. Zabierz dzieci.

Ona prosiła i błagała, ale mąż nie zmienił zdania. Dopiero kiedy do ich sadów doleciały płonące szmaty, Hussam nakazał głucho, by spakowała ich wszystkich. Dzieci spały, a oni stali na werandzie i patrzyli, jak ogień pełznie przez ich ziemię, nasłuchując stłumionych krzyków. Słodko-gorzki zapach przypalonych pomarańczy unosił się ku domowi.

Po przyjeździe do Nablusu tylko Alia wspomniała czasami o Jafie – z brakiem taktu właściwym małym dzieciom. Dopytywała się o lukrecjowe pałeczki, które dostawała od straganiarza z budki z warzywami, o lalki ze swojego starego pokoju. Ryk silników aut przejeżdżających przez rynek w Nablusie doprowadzał ją do płaczu. Kiedy Alia pytała o ich dawny dom, Widad i Mustafa nie potrafili ukryć rozżalenia i tylko zerkali na Hussama w obawie, że coś usłyszał. W Nablusie ich ojciec zmienił się w innego człowieka. Stał się ponury i porywczy. Nie warczał już i nie burczał, kiedy robił się głodny, i nie udawał przed dziećmi lwa albo niedźwiedzia, aż piszczały z uciechy. Nie prosił, żeby stawały przed nim i recytowały poezję Hafiza Ibrahima, nie przybierał żartobliwie surowej miny, kiedy któreś zapomniało strofy. Kiedy rozmawiał z Widad albo Mustafą, był rozkojarzony. Co wieczór w nabożnym skupieniu słuchał radia.

Ale Salma rozchmurzała się nieco, gdy córka mówiła o Jafie. Była wdzięczna. Jej tęsknota za domem nigdy nie ustąpiła. Przez pierwsze kilka lat w Nablusie Salma bez przerwy marzyła o powrocie. Wczesne letnie dni przywodziły jej na myśl wspomnienie domu wyłaniającego się przed jej oczami zza zakrętu, gdy wspinała się krętą drogą po klifie. A w środku cud: wszystko dokładnie tak, jak to zostawiła, nawet wilgotne pranie, którego nie zdążyła rozwiesić. Salma rozumiała, na czym polega błąd w jej fantazjach. Willa już dawno zniknęła, została zaorana do fundamentów. W miejscu jej gajów pomarańczowych posadzono inne drzewka, nowi pracownicy obrywali zbrązowiałe liście, a nowi właściciele piekli chleb o zezłoconych brzegach. A mimo to coś drżało w jej sercu, kiedy Alia – nawet w wieku sześciu, siedmiu lat – opowiadała z namaszczeniem badaczki starożytnych mitów historie o wielkich owocach granatu z Jafy, których nasiona można było wybierać łyżką i jeść z solą albo cukrem, w zależności od tego, jak bardzo dojrzały.

– Były ogromne jak księżyc – twierdziła mała Alia z niezachwianym przekonaniem, rozcapierzając palce u obu rąk jak rozgwiazdy.

Z czasem to miało stać się jej najbardzej ujmującą i irytującą cechą zarazem: Alia potrafiła zakochiwać się w rzeczach, które już przeminęły.

* * *

Czekając, aż osad wyschnie, Salma myśli o Widad. Pamięta, jak córka błagała ją o wróżbę z fusów przed własnym ślubem i jak szlochała, kiedy Salma odmówiła. Dobrze, że Widad nie zobaczy tego aktu matczynej niewierności. Wstyd jej się do tego przyznać, ale cieszy się, że Ghaziemu znów dokucza podagra, a Widad – obowiązkowa żona – postanowiła, że zostanie z nim w domu.

Salma nie chciała zranić Widad. Bolał ją widok łez córki, ale mimo to nie mogła się zgodzić na coś takiego. Matka Salmy zawsze ostrzegała, że czytanie przyszłości osoby, z którą łączą ją więzy krwi, jest nierozsądne. Jej własne pragnienia mogłyby wypaczyć przepowiednię albo jeszcze gorzej: dostrzegłaby w fusach prawdę z całą jasnością i musiałaby zdradzić, co ujrzała. Ukrywanie przyszłości wyjawionej w filiżance stanowiło akt zdrady. To, co zobaczone, musiało zostać ujawnione. Salma wiele razy mówiła o złamanych sercach i nadchodzących tragediach, gdy czytała przyszłość sąsiadek, przyjaciółek, a nawet sióstr Hussama.

Pewnego razu, już po przeprowadzce do Nablusu, wyczytała w filiżance sąsiadki śmierć mężczyzny w rodzinie. Niecały miesiąc później Salma została wezwana do jej domu. Pamięta, jak pochylała się nad skowyczącą kobietą, która wyrywała sobie włosy z głowy całymi garściami. Jej najstarszy syn splunął na żołnierza i już po chwili pocisk rozerwał mu szyję. Kiedy otumanioną lekami na uspokojenie sąsiadkę udało się wreszcie położyć do łóżka, Salma pozbierała kosmyki włosów z kanapy i dywanu. Od tamtej pory kobieta jej unikała. Przy każdym przypadkowym spotkaniu schodziła jej z drogi i odwracała wzrok z niechęcią. Ale inni nadal przychodzili po wróżby.

– Zostałyśmy pobłogosławione darem widzenia – mówiła Salmie matka. – Allah tak postanowił, więc nie możemy tego wykorzystywać w niewłaściwy sposób.

Salma głęboko poczuwała się do tego obowiązku. Rozumiała więź łączącą ją na przestrzeni pokoleń z matką, cioteczną babką i innymi kobietami, które zmarły, zanim ona się narodziła. Zawsze gdy ktoś wkładał jej w dłonie opróżnioną, jeszcze ciepłą filiżankę, Salma czuła, że powierza jej coś nieziemskiego. Kosmicznego.

Nigdy nie złamała reguł. Aż do teraz. Widad w tej sytuacji pewnie chciałaby się dowiedzieć, czy wychodzi za właściwego mężczyznę. Alia nie zadaje takich pytań. Widad w dniu swojego ślubu była od niej niewiele starsza, a Salma aż trzy lata młodsza. Matka jednak niepokoi się o Alię, która nie potrafi się martwić sama o siebie. Jej miłość do Atefa jest pochopna, rozgłaszana buńczucznie i głośno przed matką i przyjaciółkami.

– Uwielbiam go – oznajmiła raz Alia w rozmowie z kuzynką, jakby uwielbienie było czymś zwyczajnym i oczywistym. Salma ma wrażenie, że łatwość, z jaką córka afiszuje się z emocjami, jest wręcz nieprzyzwoita.

A jednak teraz Alia czeka na wróżbę z widocznym niepokojem i rzadko spotykaną powagą. Salma spodziewała się kpiących uwag o przesądach – Alia taka już jest, szorstka i niedelikatna w słowach. Nie zgodziła się na ceremonię przekazania posagu i uparła się, że Atef ma jej podarować symbolicznie jedną monetę i nic więcej. Nawet o depilację pastą cukrową przetoczyła się wojna. Alia oznajmiła, że woli golenie, i wysłała kuzynkę po jedną z różowych plastikowych żyletek, jakie od kilku miesięcy materializowały się na aptecznych półkach. Ale kiedy ciotki zaczęły nalegać, by zaparzono Alii tureckiej kawy, i kazały dziewczynie pić powoli, żeby Salma mogła odczytać jej przyszłość, Alia nie protestowała. Wypiła kawę w milczeniu, ze spuszczonymi rzęsami, co jakiś czas dmuchając na gorący płyn.

– Ja, Salma – odzywa się jedna z sąsiadek. – Minęło osiem minut. Chyba już czas?

Salma bierze głęboki wdech, poprawia włosy. Na spotkaniu są same kobiety, więc porzucone chusty zwisają jedna przy drugiej z parapetu.

– Tak, tak. – Salma odwraca filiżankę niepewnymi dłońmi.

Obraca porcelanę w palcach, używając do tego tylko jednej ręki. Jej ścięgna i mięśnie już dawno zapamiętały kształt filiżanek, dobrze znają zakrzywione powierzchnie, wiedzą nawet, by zatrzymać się instynktownie na zadrze pęknięcia. Monumentalne, maleńkie przedmioty, jednocześnie pełne i puste, ciężkie od tych sprzeczności niczym jajka. Salma nachyla się jeszcze raz i przysuwa filiżankę blisko do twarzy. Zapach kawy zdążył już zwietrzeć.

Oto jest. Nie pomyliła się. Porcelanowe wnętrze filiżanki jest białe jak sól. Wściekłe rozbryzgi fusów plamią czystą pustkę.

Dzikie krzywizny rozlały się po ściankach, tu i ówdzie zbierając się w rozmazane grudy. Dwa łuki: ślub i podróż. Rękojeść jednego noża przecina się złowrogo z drugą. Zwiastują nadchodzące kłótnie. Po jednej stronie biel porcelany wygląda zza fusów, tworzących kwadratową strukturę z opadającym dachem, kruszącą się budowlę. To domy, które zostaną utracone. A w samym środku zebra ze smugą korony na głowie. Kształt jest rozmyty, ale niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym, pasiasty bok zwierzęcia od razu rzuca się w oczy. Salma próbuje zachować neutralny wyraz twarzy, choć kłębi się w niej gorący, kolczasty strach. Zebra oznacza życie na zewnątrz, niespokojne, bez korzeni.

– Umm² Mustafa, co widzisz? – odzywa się jedna z dziewcząt. Salma podnosi głowę i spogląda na wpatrzone w nią pytająco kobiety.

– Mamo? – Głos Alii brzmi cicho i niepewnie.

Salma nagle widzi, jak młoda jest jej córka.

– Niedługo zajdzie w ciążę – mówi w końcu, choć słowa chrzęszczą jej w gardle. – Czeka na nią mężczyzna, którego bardzo kocha. On przeprowadzi ją na drugą stronę. – To wszystko prawda: kształt płodu przy skraju filiżanki, maleńki morświn tuż pod pęknięciem.

– O, cudownie!

– Dzięki Allahowi.

– Przynajmniej teraz wiemy, że ją kocha. – Rozchichotane kuzynki dokuczają Alii, która uśmiecha się z zakłopotaniem. Salma z zaskoczeniem spostrzega wyraźną ulgę na twarzy córki.

– Otwórz serce – nakazuje Salma, wręczając Alii filiżankę. Dziewczyna posłusznie przyciska opuszek kciuka do denka, zakreśla łuk. Oddaje naczynie matce i oblizuje palec ubrudzony kawą.

Odcisk jest rozmazany, fusy zachodzą na krawędzie. Kiedy Alia zabrała kciuk, rozmazała nieco osad, zostawiając kształt przypominający skrzydło. Salma widzi lęk córki, niepokój, którego dziewczyna nie potrafi wyrazić słowami. W samym środku odcisku kryje się wirująca smuga. Ucieczka. Salma spogląda na córkę, przygląda się jej twarzy o kształcie diamentu.

– Spełni się. Twoje życzenie się spełni – oznajmia, tym razem zwracając się wyłącznie do Alii. Dziewczyna trzepocze rzęsami, powoli kiwa głową.

Słysząc to, pozostałe kobiety śmieją się i wiwatują, zalewają Alię deszczem pocałunków i żartobliwych docinków. Salma zapada się w fotel. Jest wyczerpana. Powiedziała prawdę, ale amputowała jej kończyny.

* * *

Po kilku godzinach mężczyźni dołączają do nich na kolację w ogrodzie za domem Salmy. Zapalone latarnie rzucają blade, gąbczaste poświaty na twarze gości. Najstarsze ciotki i wujowie już siedzą przy stole. Młodsi tłoczą się wokół radia, kołyszą się do dźwięków muzyki. Atef i Alia rozmawiają z przyjaciółmi i kuzynostwem, ale co chwila popatrują na siebie. Mustafa ani na chwilę nie odchodzi od Atefa. Mężczyźni palą papierosy, co jakiś czas wybuchają śmiechem. Dzieci biegają i bawią się na trawie. Zachodzące słońce zalewa monolityczną bryłę domu złotym światłem.

W oczach Salmy to nadal nowy dom, ich dom w Nablusie. Z czasem nauczyła się go kochać, choć to miłość podszyta rezygnacją. Dom jest większy niż ten w Jafie, pokoje są przepastne, o wysokich sklepieniach. Poprzedni właściciele – którzy uciekli stąd do Jordanu – zostawili meble. Szafki w kuchni nadal były pełne ciastek i słoików z cukrem. W sypialni, którą miała odtąd dzielić z Hussamem, Salma znalazła stertę grubych jednorazowych opatrunków menstruacyjnych. Widad natknęła się na zeszyty pełne zadań matematycznych. Przez wiele tygodni cała rodzina ciągnęła makabryczną grę w odkrywanie porzuconych przedmiotów. Salma wszystko wyrzuciła, ale dom nadal nawiedzały duchy dawnego życia, wspólnych kolacji i sprzeczek, którymi nasiąkł każdy kąt. Właśnie dlatego Salma nigdy nie zmieniła koloru ścian ani nie przerobiła salonu od strony werandy na bibliotekę.

„Wstyd”, karci się w duchu i odmawia bezgłośną modlitwę. Mają szczęście, dużo szczęścia. A do tego dach nad głową i pieniądze – rozmowa z Allahem o takich sprawach wydaje się Salmie nie na miejscu, ale nie da się tego uniknąć.

To pieniądze przywiodły ich do Nablusu i otworzyły progi tego domu. Pieniądze ich karmiły i ogrzewały, zakrywały ich okna firanami, a ciała ubraniem. Salma była biedna, żyła o chlebie i soczewicy, dopóki matka Hussama nie wybrała jej na synową. I znów zadecydowało szczęście: Salma wyróżniała się łagodną urodą, która zwróciła uwagę starszej kobiety. Widad, Alia i Mustafa może i poznali wojnę i huk wystrzałów, ale chronił ich pancerz zamożności. Właśnie to dzieli ich od uchodźców z obozów, którymi obsiane były przedmieścia Nablusu. Salma do dziś wstrzymuje oddech, kiedy musi przejechać przez te rejony – to dziecinny zwyczaj, przekonanie, że to obroni ją przed nieszczęściem.

Wiele rodzin z Jafy wylądowało w obozie Balata, gdzie namioty stoją stłoczone zaledwie dwa albo trzy kroki obok siebie. Ciasną przestrzeń w środku muszą dzielić niemożliwe tłumy ludzi. Salma nigdy nie była w żadnym namiocie, widziała tylko ich białe płachty przemykające za oknami jej samochodu. Ale wie o nich od starej gosposi, Raji, która opowiadała jej o poplątanych sznurach, za których sprawą krawędzie namiotów wrzynały się w ziemię, o smrodzie moczu i wielbłądzich odchodów. Raja dzieliła namiot z mężem, siódemką dzieci i teściową. Spali na zmianę, nocami kilkoro dzieci często czuwało, żeby dorośli mogli się zdrzemnąć przed pobudką o świcie do pracy.

Salmie jest wstyd, że brzydzi się obozów. Tkwi w niej nieracjonalny lęk, że są czymś zaraźliwym. Kiedy Raja zrezygnowała z pracy, tłumacząc się nasileniem artretyzmu, Salma poczuła ulgę. Bez przerwy miała potrzebę, żeby przepraszać Raję, choć nigdy nie zdarzyło jej się to w stosunku do innych gosposi czy opiekunek – zazwyczaj były to miejscowe dziewczyny z Nablusu. Tylko Raja nuciła niepokojące, gardłowe pieśni, śpiewane dawniej przez matkę Salmy. Nieświadomie sygnalizowała pracodawczyni, że łączy je jakaś więź, przez co Salma czuła się winna. Miała wyrzuty sumienia na myśl, że ta kobieta musi spędzać całe dnie na zamiataniu podłóg, a potem wraca na noc do namiotu. Równoległe życie, myśli czasami Salma. To zwykła symetria: jeden człowiek je na kolację jagnięcinę, więc drugi musi zadowolić się ogórkami. Przypadek decyduje, co się komu trafi.

* * *

– Uwielbiam tę piosenkę.

– Wspaniała pogoda.

– Myślisz, że się utrzyma?

– Musi się utrzymać.

Przyjaciółki Alii stoją w ciasnej grupce i rozmawiają tęsknym, lekko zawistnym tonem, jaki zawsze przybierają niezamężne dziewczęta na ślubie koleżanki. Jaskrawe sukienki spływają im na gołe nogi.

Salma dotyka ramienia przechodzącej gosposi.

– Lulwo, proszę, przynieś nam jeszcze wody różanej.

– Tak, madame – przytakuje dziewczyna.

Ogród jest piękny. Salma nigdy nie zdołała wywietrzyć duchów poprzednich właścicieli z domu, ale ogród należy wyłącznie do niej. Dawni mieszkańcy zakryli całą działkę kafelkami, zmieniając ją w marmurowe podwórko.

– Muszę się tego pozbyć – powiedziała Salma do Hussama, kiedy się wprowadzili. – Nie wytrzymam, jeśli nie zobaczę ziemi.

To był jedyny raz, kiedy zwróciła się do męża takim tonem. Hussam popatrzył na nią ze zdumieniem, ale posłusznie zatrudnił ludzi, żeby zerwali kamienne płytki.

Pod spodem kryła się poszarzała ziemia, schorowana od braku słońca i szczerbata od kawałków marmuru. Salma patrzy na gości spacerujących po ogrodzie przy dźwiękach muzyki i nie może uwierzyć, że kiedyś pod stopami nie było tu nic poza kilkoma najbledszymi glistami. Ani źdźbła trawy.

Miesiącami opiekowała się glebą. Bez skutku. Nawoziła, przekopywała, przycinała gałązki drzew. Już prawie się poddała i zaakceptowała bolesną myśl, że nigdy nie stworzy własnego ogrodu, że nic nigdy nie rozkwitnie pod jej ręką. Pewnego ranka jednak wyszła na podwórko z herbatą, rozejrzała się po jałowej ziemi i nagle, ku własnemu zaskoczeniu, dojrzała maleńki zielony listek. Okazał się chwastem, ale Salma i tak opadła na kolana i pogłaskała go palcem. Miała ochotę pobiec do domu, zawołać dzieci i męża, wreszcie pokazać im coś, co dodałoby wszystkim otuchy.

Zamiast tego siedziała nieruchomo, nadal dotykając kiełkującej rośliny. W tamtej chwili pojęła, że niektóre rzeczy należy zostawić tylko dla siebie – są zbyt cenne, by dzielić się nimi z kimkolwiek. Salma zamknęła oczy i odmówiła Al-Fatihę.

* * *

Ogród stał się jej dumą. Po pierwszym kiełku ziemia zakipiała zielenią. Kwiaty, krzewy i drzewa rozrastały się i przebijały glebę, rozkwitały ze wszystkich nasion, które Salma zdobyła na rynku i dostawała od innych ludzi – o jej miłości do ogrodu wiedzieli już wszyscy w sąsiedztwie.

Teraz rozumie, że z początku była zachłanna, sadziła twory pełne sprzeczności, których korzenie plątały się w poszukiwaniu wody, szczególnie w gorące letnie miesiące. Róże i krzewy gardenii, łodygi pomidorów i krzaczki mięty. Wtedy nawet zapachy łączyły się w jedną odurzającą chmurę, cały ogród ogarniała kakofonia aromatów walczących między sobą o pierwszeństwo.

Z biegiem lat Salma stała się rozważniejsza. Cała sztuka polega na tym, by sadzić też rośliny o skromniejszych potrzebach. Teraz ogrodem rządzi prostota. Rzędy krzewów ciągną się od domu w głąb trawnika, stół jest zadaszony pergolą gęstą od liści winogron. W powietrzu unosi się zapach jaśminu. Salma przez cały wieczór słyszy szepty zachwytu i nie potrafi powstrzymać wzbierającej dumy.

– Przepiękny.

– O, popatrz na te gardenie!

– Nigdy nie widziałem takich soczystych pomidorów.

Alia i Mustafa uwielbiali pomagać matce w ogrodzie i z zapałem bronili roślin przed różnymi owadami i szkodnikami. Po ślubie Widad i śmierci Hussama zostali tylko we troje. Długie popołudnia spędzali na zdejmowaniu gąsienic z liści. Salma pamięta, z jaką uciechą dzieci wydłubywały robaki z miękkiej gleby.

Teraz przygląda się synowi i córce, stojącym pod pergolą. Długi stół jest przykryty adamaszkowym obrusem. Mężczyźni przynieśli kunafę i otwierają nożami celofanowe opakowanie. Z deseru bucha para, a po chwili wyłania się spod niej pomarańczowe ciasto pod zieloną posypką z potłuczonych pistacji. Mustafa podaje talerzyk Alii, Atef stoi tuż przy niej. Cała trójka śmieje się z czegoś, co powiedział Mustafa.

Do uszu Salmy dobiegają urywki rozmowy z drugiej strony ogrodu. „Złodzieje… przepłynęli… nigdy!” Znów śmiech. Żart.

Mustafa i Alia są wysocy, mają ciemne włosy i cerę taką samą jak Hussam. Oboje dużo mówią o rewolucji i opresji, ale nie prześladują ich myśli o obozach i ludziach stłoczonych w namiotach. Salma wie, że jej dzieci są beztroskie i rozpieszczone, często dają się ponosić falom zmiennych nastrojów. We wszystkim im dogadzano. Brat i siostra od zawsze trzymali się razem i nic tego nie zmieniło.

Alia mówi teraz coś z pochyloną głową, szepcze do brata i narzeczonego. W jednej ręce trzyma talerz, drugą gestykuluje. Goście obserwują ją przez ogród, mężczyźni i kobiety. Alia nigdy nie mogła się poszczycić oczywistą urodą. Ma wąską szczękę i zbyt ostre kości policzkowe, przez co nieco przypomina podekscytowanego kota. Zakrzywiony nos odziedziczyła po ojcu. Wspomnienie Hussama unosi się też nad jej wysokim czołem i szerokimi barkami, ale mimo to jej twarz przyciąga spojrzenie. Alia ma takie same smukłe łuki brwi i długie rzęsy jak matka Salmy, która właśnie dzięki nim była uważana za taką piękność. W przeciwieństwie do wielu wysokich kobiet Alia trzyma się idealnie prosto, szczupłe ramiona opuszcza nisko, władczo. Kiedy miała czternaście lat i zaczęła rosnąć, Salmę dręczyły koszmary, w których córka przeistaczała się w obce stworzenie, w bestię o kościach rozrastających się w potwornie długie kończyny.

– Powinnaś obwiązywać jej stawy – doradzały ciotki. – Niech śpi na poduszce posypanej kardamonem, to hamuje wzrost.

Ona jednak nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Widad wyprowadziła się lata wcześniej, Hussam od dawna nie żył, a Salma zaczynała sobie uświadamiać, że świat nie jest już stworzony dla kobiet pewnego rodzaju. Teraz potrzeba im było mocnego kręgosłupa i wściekłości. Widad miała kształty Salmy, była drobna, o pełnych biodrach – podobnie jak wszystkie kuzynki. Alia górowała nad pozostałymi kobietami w rodzinie i jako jedyna mogła patrzeć mężczyznom prosto w oczy.

– Maszallah, ja Salma³ – odzywa się sąsiadka umm Baszar. Jej chusta jest wilgotna od potu na skroniach. Kobieta trzyma w dłoni talerzyk z kawałkiem kunafy, zalanym wodą różaną. – Ona jest piękna jak księżyc.

Salma układa wargi w skromny, powściągliwy uśmiech, wyćwiczony do perfekcji przez każdą kobietę. Pochyla głowę.

– Dziękuję, umm Baszar. Allah jest wielki. Pobłogosławił nas takim szczęściem. – Dyskretnie kontroluje głos, bo zna moc złego oka. Wie, że zawiść można przyciągnąć nieświadomie.

– Ale muszę przyznać, że to niezwykły wybór – dodaje umm Baszar, zerkając na Mustafę. Salma już wie, czego się spodziewać. Właśnie o tym rozmawiają goście. – Masz jedno starsze dziecko w kolejce do ślubu. – Sąsiadka wzdycha. – No, ale może z mężczyznami jest inaczej.

– Alii był pisany wcześniejszy ślub. Mustafa jeszcze nie skończył szkoły. A później może wyjedzie do pracy do Ramallah. – Salma czuje ciężar fałszu, słyszy kłamstwo we własnym głosie.

– Tak, tak. – Chwila milczenia. – Ile lat on jest starszy od Alii?

– Pięć. – Pięć, pięć. Ta liczba dręczy Salmę w snach. Nigdy nie przyznałaby się przed tą kobietą, ale już od dawna ją to gryzie.

– O, aż pięć. Cóż. Skoro tak trzeba, to trzeba. No, ale moje pójdą do ślubu we właściwym porządku. Baszar żeni się jesienią, a jest dwa… Nie, nie, trzy lata młodszy od Mustafy.

Salma z niechęcią myśli o wielkonosym Baszarze z maleńkim podbródkiem. Zawsze miała wrażenie, że umm Baszar podsyca między ich synami atmosferę rywalizacji, bo Mustafa jest taki przystojny.

– Jej ojciec by sobie tego życzył – ucina Salma, sygnalizując koniec rozmowy. Umm Baszar kiwa głową i uśmiecha się z przesadną słodyczą.

– No tak – mówi, spoglądając na Alię. – Wygląda ślicznie, trzeba jej to przyznać. Te pasemka henny we włosach pasują jej do karnacji.

Salma czuję ulgę, kiedy umm Baszar odchodzi i odrywa oczy od jej córki.

Ciotki i kuzynki odprawiły ceremonię farbowania henną wczoraj – w świetle latarni włosy Alii połyskują czerwonawym złotem. Z obrzędem był straszny ambaras, pełen pisków i upapranych rąk. Młodsze kobiety plotkowały z entuzjazmem, mieszając hennę w blaszanej miednicy. Każda dziewczyna brała garść lepkiej mazi i ugniatała ją, próbując usunąć listki i gałązki. Kiedy pasta była już dobrze wymieszana, dziewczęta przechyliły miednicę i przelały hennę do płóciennych worków na ciasto i mocno zawiązały. Starsze ciotki i Salma przygotowały skórę Alii. Rozczesywały jej włosy, wcierały sok z cytryny w ręce i stopy panny młodej, recytując przy tym wersy Koranu. Salma szeptała Al-Fatihę i rozprowadzała pastę z henny na dłoniach córki, barwiąc je na czerwonawy kolor. Jedna z ciotek przekłuła igłą woreczek z henną i pewną ręką zaczęła malować dłonie i stopy Alii, tworząc misterny wzór z kwiatów, zawijasów i koronek.

Od pasty wionęło ostrym zapachem stajni. Starsze kobiety z nostalgią wspominały własne ceremonie malowania henną, a Salma zauważyła, jak kilka młodszych kuzynek przewraca oczami. To pokolenie było niecierpliwe; sąsiadki i ciotki długo dyskutowały o tym podczas popołudniowych wizyt na herbatę. Dziewczęta stawały się beztroskie. Kiedy Salma podeszła do młodych kobiet po drugi woreczek, ich szczebiotanie ustało. Popatrzyły na nią szeroko otwartymi, niewinnymi oczyma. Salma wiedziała, że plotkowały o chłopcach z sąsiedztwa, o mężczyznach poznanych w szkole albo w klubach dla młodzieży. Możliwe, że niektóre rozmawiały nawet o izraelskich żołnierzach, choć Salma wolała wierzyć, że taka bezecność nie dotarła do Nablusu i dotyczy tylko chrześcijanek albo dziewcząt, które wyjechały do Europy, do szkół z internatem. Że tak jest gdzie indziej, nie tutaj.

* * *

Salmę boli myśl, że sposób, w jaki wychowywała Alię, nie zyskałby aprobaty męża. Hussam był człowiekiem surowej wiary; jego życie było skromne, punktowane rytmem postów i wizyt w meczecie. Miłość Salmy była zdystansowana, bo Hussam nie budził w niej żadnych silniejszych uczuć. W małżeństwie był powściągliwy i nawet w ich najbardziej intymnych chwilach nie pozwalał sobie na żadne ekscesy. Dopiero po nadejściu choroby zaczął krzyczeć i wyklinać, ale wtedy umysł Hussama już nie należał do niego.

Nie był przygotowany na zmiany, które porwały dzisiejszą młodzież. Nigdy by nie przewidział, że Zachód zacznie sączyć się do ich miast, a lata okupacji podzielą pokolenia głębokimi wyrwami. Młodych przyciągał blichtr, starszych pochłonęła gorycz.

Czasami Salma kłóci się z nim w myślach – trudno jej otrząsnąć się z tego zwyczaju, powidoku dwudziestu lat małżeństwa.

„Wszystkie dziewczyny tak robią”, protestowała w obronie córki, kiedy Alia zaczęła wychodzić z koleżankami i jasno dała matce do zrozumienia, że nie zamierza zakrywać głowy. Prawie słyszała w głowie odpowiedź Hussama: „Powiedz wierzącym kobietom, żeby spuszczały skromnie swoje spojrzenia i strzegły swojej czystości”. Cytowanie wersów z Koranu było jego ulubioną taktyką podczas kłótni.

„Hussamie, nic na to nie poradzimy. Młodzi się rozproszyli. Tak wygląda życie w cieniu karabinów”.

Salma niemal widzi, jak mąż marszczy czoło i kręci głową, rozczarowany jej słabością. „Może gdybyś lepiej ją wychowała. Może trzeba było czytać jej więcej Koranu, częściej zabierać do meczetu”. Wyobrażona pauza. „Gdybym ja tu był, nie oddaliłaby się tak od Allaha”.

„No, ale cię tu nie ma”.

Jak niewiele potrzeba, by uciszyć głosy zmarłych.

* * *

– Jamma⁴, zjedz trochę. – Mustafa podchodzi do Salmy z talerzykiem. Polał kawałek kunafy syropem, tworząc małą kałużę w samym środku ciasta, tak jak matka lubi najbardziej. Ser wchłonie cukier. Salma spogląda na szczupłą postać syna.

– Szkoda, że nie widziałaś, jak Atef się denerwował – wyjawia Mustafa. – Przysięgam, dobre siedem razy zmieniał krawat. A może osiem.

– Do twarzy mu w szarym.

– Szary, niebieski, pomarańczowy… Co za różnica? Powiedziałem mu, że garnitur to garnitur.

Salma się uśmiecha.

– Pan młody stroszy piórka bardziej od narzeczonej – komentuje, zniżając głos do szeptu.

Śmieją się razem. Tylko z Mustafą Salma pozwala sobie na taką poufałość, na konspiracyjne żarty. Ciotki mówią, że jest zbyt przywiązany do matki i siostry, że brak ojca ma na niego zły wpływ. Salma wie, że to samolubne z jej strony, ale w każde urodziny Mustafy modli się, żeby został z nią jeszcze jeden rok, żeby mogła dalej potykać się o jego buty na korkach, pranie, brudne naczynia porozstawiane po całym domu.

Mustafa wzywa gestem Atefa. Przyszły szwagier zbliża się do nich z ulgą w oczach. Oficjalny ubiór nieco krępuje mu ruchy, usztywnia kroki.

– Piękny krawat, Atefie – odzywa się Salma żartobliwym tonem. Mustafa się śmieje.

– I ty też, khalto? – pyta Atef z udawaną urazą w głosie. Posyła teściowej uśmiech, białe zęby błyskają w ciemnej brodzie. Jest przystojny, ma urodę dawnych paszów o poważnych spojrzeniach z fotografii w książkach historycznych.

– Idziecie jutro do meczetu?

Mężczyźni się wahają, wymieniają spojrzeniami. To nie umyka uwadze Salmy.

– Tak, jamma – odpowiada wreszcie Mustafa. – Tylko na modlitwy. Obiecaliśmy imamowi Alemu.

– Przed dziesiątą się uwiniemy. Wrócimy na śniadanie – potwierdza Atef. Cała trójka stoi w milczeniu, niewypowiedziana myśl pęcznieje między nimi jak żywe stworzenie.

– No dobrze. Tylko trzymajcie się z dala od kłopotów, chłopcy – mówi Salma, próbując zamarkować lekkość w głosie.

Oni się śmieją, z zakłopotaniem odwracają wzrok. Kilka miesięcy temu zostali aresztowani podczas demonstracji w Jerozolimie. W innych okolicznościach wykroczenie poskutkowałoby zaledwie mandatem, może upomnieniem z sądu. Zamiast tego Atef i Mustafa zostali zatrzymani w areszcie na cztery noce.

W dzień ich zwolnienia Salma siedziała na sali sądowej między matką Atefa, umm Atef, i Alią. Kiedy odczytano imiona chłopców, wargi umm Atef zaczęły się poruszać, powieki znieruchomiały. Modliła się. Salma położyła dłoń na kolanie kobiety i splotła z nią palce. Ręka umm Atef leżała bez życia, dopóki ich synowie nie weszli w asyście policjantów na salę. Wtedy ścisnęła mocno, jej obrączka wbiła się w dłoń Salmy. W tamtej chwili Salma uświadomiła sobie, że obie są wdowami. Atef był synem fedaina, który stracił życie, gdy celował lufą w izraelskiego żołnierza.

Chłopcy mieli ręce skute kajdankami. Na ten widok Alia się rozpłakała. Na kości policzkowej Atefa zdążył już wykwitnąć spuchnięty fioletowy siniak. Ku nieopisanej uldze Salmy Mustafa był cały – dopiero później dowiedziała się, że policyjna pałka uszkodziła mu żebra, a od obrażeń w jego moczu pojawiły się smugi krwi.

Po rozprawie kobiety stanęły przed wejściem na salę. Umm Atef już się nie modliła; oczy błyszczały jej jak rozżarzone węgle. Kiedy młodzi mężczyźni wyszli ze środka, rzuciła się na syna i zaczęła okładać pierś Atefa pulchnymi pięściami.

– Jak mogłeś… zrobić mi coś… coś takiego… ty psi synu… psi synu… Myślisz, że tak się zachowuje mężczyzna? – charczała, tłukąc raz za razem.

Atef stał nieruchomo, opuścił powieki. Nie bronił się przed uderzeniami matki. Poruszył się dopiero, kiedy jej rzężenie stało się głośniejsze, a ciałem zaczęły wstrząsać spazmy szlochu.

– Mamo – powiedział cicho i wziął ją w ramiona.

Salma się nie odezwała. Ani przed salą sądową, ani w samochodzie w drodze powrotnej. Usiadła w przedpokoju. Podciągnęła sukienkę do kolan, żeby poczuć chłodne kafelki. Przez wiele godzin milczała, nasłuchując zatroskanych szeptów Alii, Mustafy, a nawet Lulwy, kiedy przemykali tam i z powrotem po domu. Obserwowała promienie słońca, sączące się przez okna. Spływały jej na kolana jak woda. Miętowa herbata w filiżance stygła nietknięta. Światło zmieniło kolor na czerwony, prześlizgnęło się po jej ciele, spełzło po nogach. Wreszcie dotarło do stóp, barwiąc je nieprawdopodobnie jaskrawym odcieniem szkarłatu.

Zapadł już zmrok, kiedy Mustafa ukląkł przy niej na podłodze. Wziął jej stopy w dłonie, schylił się i zapłakany ucałował najpierw jedną podeszwę, potem drugą.

– Nigdy więcej, nigdy – zarzekał się. – Przepraszam, przepraszam.

Salma od lat nie widziała łez w oczach syna. Właśnie to sprawiło, że chwyciła go w objęcia. Poczuła jego chłopięcy zapach potu i mydła z trawą cytrynową, którego użył pod prysznicem. Długie rzęsy posklejały mu się od płaczu, tak jak w dzieciństwie. W drzwiach pojawiła się Alia. Nogi wystawały spod koszuli nocnej, materiał sięgał zaledwie do połowy łydki. Salma wyciągnęła rękę i przygarnęła córkę do siebie. Oplotła ramionami te dwa cudowne żywe stworzenia, a razem z nimi przeprosiny Mustafy – czuła wygłodniałe pragnienie, żeby zaufać jego obietnicom – i przycisnęła mocno do piersi jak talizman.

* * *

– Alio, zostaw trochę syropu dla innych – woła jeden z mężczyzn przez ogród. Alia unosi wysoko brew, spogląda na niego z ukosa i nakłada sobie jeszcze jedną łyżkę.

– Nie mówi się pannie młodej, co jej wolno jeść – odgryza się przy akompaniamencie męskiego śmiechu. Dołącza do młodych kobiet, siedzących na schodkach otoczonych krzewami jaśminu. Podnosi widelczyk z kunafą do ust, dmucha na gorące ciasto przez stulone wargi.

Wieczór jest niezwykle ciepły jak na tę porę roku, w marcowym wietrze nie czuć chłodu. Delikatny powiew trzepocze rąbkiem chusty Salmy, łaskocze ją w szyję pod lekkim materiałem. Ona odruchowo pociąga i koniuszkami palców poprawia krawędzie. W porannym rozgardiaszu zapomniała przypiąć chustę szpilkami po bokach – zazwyczaj stosuje tę sztuczkę, by materiał trzymał się posłusznie wokół twarzy.

Alia ma długie kręcone włosy, zebrane ciasno za uszami. Żadna z córek Salmy nie nosi nakrycia głowy, ku wielkiemu wstydowi matki. Salma dorastała z pobożnym ojcem. Wstawała o czwartej rano i prasowała mu najlepszą diszdaszę, żeby mógł w niej iść do meczetu na modlitwę Fajr. Opowiadała sobie długie, misternie skonstruowane historie, żeby nie zasnąć i zobaczyć, jak ojciec znika na ścieżce prowadzącej z ich chaty do meczetu. Kilka razy jej się udało, ale obraz zawsze pływał jej przed oczami, a postać ojca ledwo majaczyła w świetle księżyca.

Podczas Ramadanu Salma spędzała długie godziny u boku matki, krojąc miąższ kantalupy na plastry i mieszając zupę z soczewicy. Kiedy zachodziło słońce, z głodu kręciło jej się w głowie. Wtedy jednak nadchodził czas na przełamanie postu: wszystkie ciotki, wujowie i kuzynostwo siadali wokół parujących półmisków. Pierwszy kęs – zazwyczaj chleb albo oliwka śliska od oliwy – wydawał się Salmie najpyszniejszą rzeczą, jakiej przez cały rok próbował jej młody język. W jednej chwili czuła, jak przepełnia ją kwitnąca, łzawa miłość do Allaha.

Salma wie, że jej dzieci nie podzielają jej gorliwości w wierze. Widad, najpobożniejsza z całej trójki, modli się raz albo dwa dziennie i nigdy nie zapomina o dniach postu, ale jej pobożność wywodzi się ze strachu, nie z uwielbienia. Mustafa spędza piątki w meczecie, lecz jego zachowanie wskazuje na społeczną powinność, odprawianie wspólnego rytuału z mężczyznami z sąsiedztwa. Alia z kolei jest w stosunku do Allaha równie zmienna co do wszystkich innych spraw w życiu. Niedługo po tym, jak zaczęła miesiączkować, poprosiła Salmę, by uczyła ją wersów Koranu, paradowała w chustach matki i mówiła, że chciałaby kiedyś wybrać się do Mekki. Z czasem jednak straciła zainteresowanie wiarą i podryfowała w stronę obcisłych sukienek i egipskich piosenek o miłości.

Kilka miesięcy temu podsłuchała rozmowę między Alią, Atefem i Mustafą. Hardy głos córki przebijał się przez ściany.

– Bardzo możliwe, że Allah to najpożyteczniejszy wymysł ze wszystkich!

Salma była zadowolona, kiedy Atef skarcił Alię i kazał jej się uciszyć.

* * *

Kunafa zniknęła w mgnieniu oka. Salmie kleją się ręce. Mustafa i Atef zostali posadzeni po jej obu stronach. Czuje, że rozmowa o meczecie nieco ich otrzeźwiła. Ostatnie smugi światła znikają z nieba.

– Pogoda na wesele będzie idealna – mówi Mustafa, odchylając głowę w tył. Salma podąża wzrokiem za jego spojrzeniem, Atef również. Nocne niebo jest usiane gwiazdami.

– Inszallah – mruczy Salma, a skarceni mężczyźni powtarzają modlitwę.

Salma wstaje i zabiera ich puste talerzyki. Przechodzi obok grupki młodych kobiet, wymija dzieci ganiające się po ogrodzie. Boli ją pęcherz. W zeszłym roku skończyła pięćdziesiąt lat, a jej ciało bezceremonialnie zaczęło wibrować z niezadowoleniem. Kiedy się schyla, rwie ją w biodrze. Kątem oka zawsze widzi pływający kształt, robaczkowatą spiralę, która w słońcu staje się wyraźniejsza.

Wchodzi do domu. W kuchni zastaje Lulwę, zajętą prasowaniem jasnej jedwabnej chusty, którą Salma włoży jutro na wesele. Dziewczyna stoi pochylona nad syczącą metalową płytką, wypatrując zmarszczek na materiale.

Salma zamyka się w toalecie i z ulgą opada na porcelanowe siedzenie. Przez wiele godzin siedziała i chodziła. Jej bielizna jest wilgotna od potu, poznaczona brązowawymi plamami. To resztki, jak mówią ciotki, wypłukiwane z bezużytecznej macicy. Przed wyjściem Salma zatrzymuje się na chwilę przed lustrem nad umywalką.

Prosta twarz, równie znajoma co dotyk wody na dłoniach. Salma zatyka niesforne kosmyki włosów pod chustę i cicho zamyka za sobą drzwi.

* * *

Mężczyźni zaczynają gromadzić się w odległym zakątku ogrodu przy drzewie figowym, wyplątując się z kobiecej siatki plotek i chichotów. Kobiety zbierają się wokół stołu. Płomienie latarni rzucają ostre cienie na ich twarze.

– Słyszałam, że mogą zamknąć granice – odzywa się jedna. – Ludzie mówią, że Egipt kocha wojnę.

– Jedyne, co Egipt kocha, to porządna opera mydlana.

– A skoro już o tym mowa, widziałyście ostatni odcinek…

Rozmowa wpada w znajome koleiny dyskusji o filmach i ulubionych gwiazdkach małego ekranu. Wojna to wojna, już im się znudziła. Dzieci siedzą rozproszone między kobietami, niektóre kulą się matkom na kolanach. Ibrik pyrka nad płomieniem przy wejściu na podwórko, aromat kawy niesie się przez ogród. Porcelana jest już umyta i wysuszona, a srebrna taca błyszczy od oliwy. Alia siedzi u szczytu stołu, młodsza kuzynka usadowiła się jej na kolanach. Alia zaplata dziecku włosy i z uśmiechem słucha opowieści snutej przez sąsiadkę.

Mustafa i Atef dołączyli do mężczyzn pod drzewem figowym. Światło latarni ledwo tam sięga, Salma z trudem dostrzega w mroku białe plamy ich koszul. Jeden z chłopców przy stole wyślizguje się z ramion matki i biegnie do mężczyzn, wyciągając ramiona ku ojcu. Mężczyzna przykuca, podnosi chłopca i sadza go sobie na biodrze. Salma obserwuje gestykulujących mężczyzn. Ich ręce rozmywają się w mroku. Dym z papierosów kłębi się im nad głowami.

Salma nie musi nasłuchiwać, żeby wiedzieć, co mówią, jakie imiona i daty powtarzają. Wkrótce dojdzie do kłótni, jak zawsze. Trzeba odsączyć pęcherze złości. Kobiety dobrze znają przebieg takich scen. Podniosą się ze znużeniem, podejdą do mężów, braci, ojców. Zaczną uspokajać, kołysać łagodnym tonem.

Salma widzi, że ibrik już bulgocze. Lulwa pospiesznie idzie do niego, niosąc w obu rękach zestaw do kawy. Czarny płyn przelewa się przez krawędź, płomień iskrzy. Salma robi gest dłonią, próbując zwrócić uwagę Alii. Dzisiaj to ona, w ostatnią noc panieństwa, powinna roznosić kawę, starannie ustawiać filiżanki na tacy, zapamiętując, kto pije słodzoną, a kto gorzką. Najpierw podać starszym mężczyznom, potem hadżim⁵, a następnie Atefowi. Powinna przystanąć skromnie przed mężczyzną, który zostanie jej mężem, pierwszy raz z tysięcy, kiedy przyniesie mu kawę.

Alia jednak nie zauważa wezwania matki. Skończyła zaplatać kuzynce warkocz i całuje dziewczynkę w czubek ciemnowłosej głowy.

Salma czuje, jak zmęczenie rozlewa się powoli po wszystkich kończynach. Natrętna wizja jutrzejszego ślubu unosi się jej przed oczami. Pusta sala, poprzewracane krzesła, obrusy tłuste od wosku świeczek. Porzucone talerze, uczta zmieniona w pobojowisko, stoły zasłane rybimi ośćmi i grudami jagnięcego sadła. Salma widzi, jak makijaż córki będzie wyglądać po wielu godzinach w gorącym świetle – woskowate zmarszczki maskary w kącikach oczu. Suknia ślubna o kremowych bufiastych rękawach i z gorsetem zdobionym koralikami pogniecie się w tańcu. Alia ziewa po przeciwnej stronie stołu. Salma wyobraża sobie, jak jutro wieczorem zmęczona i szczęśliwa panna młoda odejdzie do nowego domu w ramionach Atefa.

– Boże, jaki cudowny wiaterek – mówi któraś z kobiet.

– Oni raczej nie zauważą – komentuje ciotka, wskazując głową na mężczyzn. – Już się zaczyna.

Salma się odwraca. Mężczyźni rozmawiają teraz gwałtowniej. Kilku ze złością potrząsa głowami. Ich głosy są coraz wyraźniejsze. Kobieta przenosi spojrzenie na córkę. Alia patrzy na nią, uśmiecha się i przyjaźnie przewraca oczami. Ten gest nadaje jej rysom młodzieńczej lekkości.

* * *

„Właśnie dlatego zobaczyłam zebrę”, myśli Salma. Bo to Alia, jej kochana mała Alia. Miłość i strach o najmłodszą córkę mają ten sam metaliczny smak. Zwątpienie – cudowne, upragnione zwątpienie – zaczyna nieśmiało migotać w jej umyśle. Na pewno źle się przyjrzała. Czy może w ogóle mieć pewność, co zobaczyła? Salma próbuje przypomnieć sobie dolinę filiżanki, ale zamiast obrazów wraca do niej tylko wspomnienie lęku. Może to w ogóle nie była zebra, tylko niedźwiedź albo wilk, jakieś inne czworonożne stworzenie. Alia śmieje się głośno. „Tak”, myśli Salma, wyciągając dłoń w stronę córki, naśladując gestem przechylanie ibrika. W myślach widzi przebłysk kształtu dojrzanego w fusach. Tak, to musiał być koń. Nie zebra, tylko koń dziwnej maści. Nakrapiany koń. To zapowiada podróż, może nawet trudną pierwszą ciążę, ale oznacza też szczęście.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: