Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Drobne chwile wolności - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drobne chwile wolności - ebook

Jedyną prawdziwą odpowiedzialnością, jaką mamy, jest być szczęśliwym

Oliva ma trzydzieści lat. Nie ma stałego zatrudnienia, mieszka z rodzicami i wkrótce weźmie ślub z Bernardem, wymarzonym zięciem każdej matki.

Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że Oliva cierpi na bezsenność, miewa tachykardię i że czasem czuje w sobie pustkę, której nie da się wypełnić. Życie jest jak morze, zapewnia ją psycholożka, po prostu należy utrzymać równowagę na desce surfingowej. Lecz oto nadciąga monstrualna fala, która zaraz porwie Olivę. Po latach milczenia ekscentryczna ciotka Vivienne posyła do niej liścik z prośbą o przyjazd do jednej z najsłynniejszych paryskich księgarni „Shakespeare and Company”.

Oliva nie spodziewa się, że czeka ją podróż, która wywróci jej życie do góry nogami…

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-949-4
Rozmiar pliku: 761 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LE DÉBUT

1

Na moim biurku leży paczka owi­nięta w chiń­ską gazetę. Dołą­czono też bile­cik. Pióro musiało pospiesz­nie skre­ślić moje nazwi­sko, które jest pra­wie nie­czy­telne.

„Co za brak sza­cunku!” – stwier­dziłby ojciec.

To cha­rak­ter pisma mojej ciotki.

Stoję, wciąż mam na sobie płaszcz, zasty­głam z miną, która musi wyglą­dać zabaw­nie, ręce zawi­sły w powie­trzu, jakby nie­po­rad­nie dyry­gu­jąc orkie­strą. W sercu dud­nią mi dźwięki _Car­mina Burana_.

Przy­my­kam oczy i biorę trzy głę­bo­kie odde­chy, by roz­sze­rzyć pęche­rzyki płuc. Jak uczyła mnie dok­tor Manu­brio.

Pod­czas pierw­szego spo­tka­nia dok­tor Manu­brio popro­siła, żebym spo­rzą­dziła spis rze­czy, które czy­nią mnie szczę­śliwą. Bez dłuż­szego namy­słu wcale nie było łatwo. Sta­wić się punk­tu­al­nie w pracy i zdą­żyć zjeść śnia­da­nie? Pójść do siłowni w prze­rwie obia­do­wej i dowie­dzieć się, że jest zamknięta w związku z naprawą sprzętu?

Kiedy zaczę­łam robić spis, odprę­ży­łam się, drobne powody do szczę­ścia wyła­niały się jeden po dru­gim. Prysz­nic z obfi­tym stru­mie­niem wody, jak w hote­lach, tak że w pokoju obok nikt nie sły­szy two­jego śpiewu. Kiedy maka­ro­niki są mięk­kie w środku i chru­piące na zewnątrz, i tro­chę ich zostaje, więc mogę je skoń­czyć.

A o tym tylko pomy­śla­łam: kiedy pod­czas samot­nej prze­chadzki po polach jestem pewna, że nikt mnie nie widzi, rzu­cam się na zie­mię i krzy­czę, cała we łzach: „Jutro też jest dzień!”, lub przy­tu­lam kota jak Holly Goli­gh­tly w _Śnia­da­niu u Tif­fany’ego_ i całuję się z jakimś wyima­gi­no­wa­nym Pau­lem w płasz­czyku.

Prze­mil­cza­łam rów­nież to: wyima­gi­no­wane roz­mowy z moją ciotką, z Totò, z lady Dianą, Ein­ste­inem, Matką Teresą, Picas­sem, Napo­le­onem, Mari­lyn Mon­roe, Mozar­tem i Kle­opa­trą.

Ale to wyzna­łam: cho­dzę mię­dzy rega­łami w azja­tyc­kim skle­piku nie­da­leko mojego biura, stu­diuję opa­ko­wa­nia ozdo­bione posta­ciami z kre­skó­wek, kupuję przy­pad­kowe pro­dukty pod­czas prze­rwy obia­do­wej i nikomu o tym nie opo­wia­dam.

Przy­szło mi też do głowy kilka rze­czy, który wydały mi się zupeł­nie nie­winne. Wymie­ni­łam je na głos. Że mogła­bym dosta­wać praw­dziwą pen­sję trzy­dzie­stego dnia mie­siąca o świ­cie i dzięki temu prze­sta­ła­bym zale­żeć od rodzi­ców. Że nie musia­ła­bym wię­cej opo­wia­dać wszyst­kim, że „dora­biam tłu­ma­cze­niami tech­nicz­nymi z angiel­skiego”. Zresztą odkąd wyna­le­ziono tłu­ma­cza Google, nie mam zle­ceń. Że za pół roku stanę na ślub­nym kobiercu u boku Ber­narda i pomimo ryżu we wło­sach wyjdę dobrze na zdję­ciach. Wpra­wię w dumę moich rodzi­ców, choć nasza nawa w kościele będzie świe­cić pust­kami. Wie­czory spę­dzone u Ber­narda, kiedy on musi pra­co­wać, a ja godzi­nami sie­dzę w fotelu i roz­wią­zuję sudoku. Że w soboty poma­gam mamie zro­bić to, czego nie zro­biła pani sprzą­ta­jąca: odwra­camy mate­race i poduszki z kanapy i z foteli, żeby tro­chę pood­dy­chały, zamia­tamy pod dywa­nem, oskro­bu­jemy mikro­falę, porząd­ku­jemy szafy, odku­rzamy regały. I w ten spo­sób poczuję się dobrze sama ze sobą, bo się spocę, a więc zrzucę parę gra­mów, a mamie poprawi się samo­po­czu­cie. Wresz­cie wszystko będzie jak należy. Uśmiech ojca, kiedy prze­każę mu jakąś dobrą wia­do­mość, może o tym, że przy­jęli mnie do pracy. Jesz­cze ni­gdy się to nie stało, ale dosko­nale potra­fię sobie wyobra­zić jego uśmiech. Bukiet bia­łych iry­sów, moich ulu­bio­nych kwia­tów, które są dostępne przez cały rok.

W mil­cze­niu zaczę­łam wpa­try­wać się w jajo­waty fotel sto­jący przy oknie, by dać do zro­zu­mie­nia dok­tor Manu­brio, że skoń­czy­łam. Chwilę się zasta­no­wiła, po czym, ku mojej wiel­kiej uldze, stwier­dziła, że jak każdy mam swoje sła­bostki, ale wszystko ze mną w porządku.

Od pół roku spę­dzam godzinę tygo­dniowo w jej gabi­ne­cie, w każdy wto­rek w prze­rwie obia­do­wej, a jesz­cze nie pisnę­łam sło­wem o moim bra­cie. Ani o ciotce. Jak­że­bym mogła? Dok­tor Manu­brio przy­jaźni się z moją matką. Ist­nieje coś takiego jak tajem­nica zawo­dowa, ale kto da mi gwa­ran­cję? Na pewno mama będzie pytać. Od jakie­goś czasu widzę, że przy­gląda mi się z tro­ską. Zapewne już wie, że to ja pod­kra­dam jej środki nasenne i że to ja, a nie pani sprzą­ta­jąca, wyja­dam ukrad­kiem fer­rero rocher z misy w salo­nie i przy­wra­cam papier­kom kuli­sty kształt tak, by wyda­wały się nie­tknięte.

Poza tym zwy­kła przy­kła­dać zbyt wiele wagi do moich epi­zo­dów łusz­czycy.

– Cho­roby skóry czę­sto mają pod­łoże psy­cho­so­ma­tyczne – stwier­dziła po przyj­rze­niu się pla­mom na mojej ręce. Zszo­ko­wało ją, że pró­bo­wa­łam je ukryć samo­opa­la­czem. – Czu­jesz się… wście­kła? Przy­gnę­biona? Masz napady lęku?

– Nic z tych rze­czy – odpar­łam. Choć w grun­cie rze­czy sama nie wie­dzia­łam. Naj­prost­sze reme­dium: odbyć parę poga­wę­dek z dok­tor Manu­brio.

Mimo że rodzice nie pochwa­lają hazardu, posta­wili wszystko na mnie. Cho­dzi­łam do szkoły u sióstr, od przed­szkola uczę się angiel­skiego, zapi­sali mnie na balet, pobie­ra­łam lek­cje śpiewu i jazdy kon­nej. I oto ja. Kiedy ktoś mnie widzi, z pew­no­ścią lek­cje baletu nie są pierw­szą rze­czą, jaka przy­cho­dzi mu do głowy; śpie­wam tylko pod prysz­ni­cem, w dodatku fał­szuję; w wieku trzy­dzie­stu lat nie docze­ka­łam się jesz­cze umowy na czas nie­okre­ślony; ow­szem, mówię dobrze po angiel­sku, bo lubię, ale w zasa­dzie do czego mi to potrzebne? Nie mogę już nawet tłu­ma­czyć tek­stów tech­nicz­nych, żeby doro­bić.

Rówie­śniczki z mojej miej­sco­wo­ści od dłuż­szego czasu robią karierę, mają już dzieci, kre­dyt do spła­ce­nia. Czuję, że ze wszyst­kim jestem spóź­niona, ale nie zamie­rzam wyja­wić tego dok­tor Manu­brio. Wprost prze­ciw­nie, zadaję sobie trud, żeby dać jej odpo­wied­nio dużo argu­men­tów, które mogłyby pokrze­pić moją matkę.

Leżąc na szez­longu tapi­ce­ro­wa­nym koń­ską skórą, pomi­jam opo­wie­ści o prze­szy­wa­ją­cych bólach głowy ze stra­chu, bo może pani dok­tor wskaże ich mroczną przy­czynę, jak choćby kom­pleks Elek­try czy nie­uświa­do­miona nie­na­wiść wobec mojej pracy. Nie opo­wia­dam o nocach spę­dzo­nych na wpa­try­wa­niu się w ścianę z godziną wyświe­tlaną przez budzik elek­tro­niczny, na duma­niu, jak wyglą­da­łoby moje życie, gdyby byli w nim jesz­cze mój brat lub moja ciotka, albo jak by wyglą­dało, gdy­bym nie porzu­ciła ślę­cze­nia nad pod­ręcz­ni­kami prawa, zamiast prze­nieść się na eko­no­mię. Czy teraz była­bym praw­niczką? Czy ojciec byłby bar­dziej zado­wo­lony? Czy może moim powo­ła­niem jest teatr? Czy rodzice zaak­cep­to­wa­liby, gdyby moja pasja stała się moim głów­nym zaję­ciem?

Kiedy pani dok­tor, popra­wiw­szy oku­lary, zapy­tała, czy mam jakieś dole­gli­wo­ści, pokrę­ci­łam głową, patrząc na repro­duk­cje Andy’ego War­hola na ścia­nie. Ni­gdy nie należy patrzeć pro­sto w oczy wła­snej psy­cho­te­ra­peutce! Zwłasz­cza jeśli ściany jej gabi­netu pokrywa cykl z zupą Camp­bella w puszce.

Pomi­nę­łam wykwity łusz­czycy (które zresztą potra­fię ukryć pod samo­opa­la­czem) i napady tachy­kar­dii, i nastę­pu­jące po nich poczu­cie pustki, kiedy wydaje mi się, że tonę. To tylko chwile. Kto ich nie zna? Nawet nie warto o nich wspo­mi­nać. A poza tym teraz jest Ber­nardo, weź­miemy ślub i dostanę etat. Będę jak wszyst­kie inne – szczę­śliwa. Wkrótce nie będę już musiała przy­cho­dzić do dok­tor Manu­brio co wto­rek. Znów zacznę spać i prze­stanę cho­wać nutellę w nie­uży­wa­nych donicz­kach.

Wynio­słam z tego zale­d­wie tyle, że praw­do­po­do­bień­stwo, by marze­nia się speł­niały, jest wła­ści­wie żadne. Po co więc dążyć ku roz­cza­ro­wa­niu, skoro można go unik­nąć? W papier­kach od cze­ko­la­dek Baci Peru­gina zawiera się prawda, choćby w cyta­cie z Oscara Wilde’a: „Szczę­ście to nie tyle posia­da­nie tego, czego się pra­gnie, ile pra­gnienie tego, co się już ma”. Szczę­ście to życie nor­mal­nym życiem.

– Posłużę się meta­forą, Oliva. Jeśli mi pani pozwoli – powie­działa dok­tor Manu­brio po pierw­szej sesji.

– Oczy­wi­ście – odpar­łam, choć wła­ści­wie nie było to pyta­nie.

Znów popra­wiła oku­lary.

– Pro­szę sobie wyobra­zić swoje życie jako morze. Pro­szę przy­mknąć oczy, widzi je pani?

Przy­tak­nę­łam, cho­ciaż nic nie widzia­łam. Cie­kawe, kto by się skon­cen­tro­wał, mając przed sobą kogoś, kto tak się w niego wpa­truje.

– Niech będzie spo­kojne, ale rów­nie dobrze może pano­wać sztorm. Nie może pani zro­bić nic w tej kwe­stii, nie może zatrzy­mać fal. Jasne? Ale może pani zro­bić jedno: nauczyć się sur­fo­wać.

Sur­fo­wać. Wyobra­zi­łam sobie sie­bie, jak prze­bie­ram koń­czy­nami, leżąc na śli­skiej desce pośród zgrai sur­fe­rów w kom­bi­ne­zo­nach. Nawet w wyobraźni nie mogłam ustać pro­sto. Nie trzeba doda­wać, że wcale nie poczu­łam się lepiej.

– Ist­nieją różne tech­niki sur­fo­wa­nia – wyja­śniła. – Naj­prost­sza to zamknąć oczy i wziąć trzy głę­bo­kie odde­chy, żeby „przy­wró­cić har­mo­nię ze swoim wewnętrz­nym ja”.

Nie zro­zu­mia­łam zbyt dobrze, ale nie dopy­ty­wa­łam, żeby nie trzeba było zaczy­nać wszyst­kiego od początku. Jak­kol­wiek bym się wysi­lała w tym gabi­ne­cie z pusz­kami zupy Andy’ego War­hola na ścia­nach, leżąc na szez­longu obi­tym koń­ską skórą, która kłuła mnie przez ubra­nie, ni­gdy nie zoba­czy­ła­bym oce­anu. Może gdyby dok­tor Manu­brio pozwo­liła mi usiąść przy oknie na jajo­wa­tym fotelu… Nie ośmie­li­łam się o to popro­sić – jesz­cze by coś z tego wyde­du­ko­wała.

Mimo że jej wska­zówki tera­peu­tyczne są dla mnie raczej nie­ja­sne, cza­sem pró­buję wcie­lić je w życie, nawet z samego stra­chu, że Manu­brio mogłaby odkryć mój nie­do­miar zaan­ga­żo­wa­nia.

Może to jak dieta cud, nie­wy­klu­czone, że prę­dzej czy póź­niej zadziała?

Nie tym razem. Po trze­cim głę­bo­kim odde­chu otwie­ram z powro­tem oczy: paczka wciąż leży na biurku.

Spo­dzie­wa­łam się porad­nika zaty­tu­ło­wa­nego _Dieta bio­ty­pów_, który zamó­wi­łam przed kil­koma dniami. Od pię­ciu lat powin­nam zrzu­cić pięć kilo­gra­mów. W jed­nej z szu­flad mojego biurka leży cały stos ksią­żek: _Dieta Dukana w tydzień_, _Dzie­sięć zasad dok­tora Joshi dla zwy­cię­że­nia napa­dów głodu_, _Dieta wodna_, _Kok­tajle roz­pusz­cza­jące tłusz­cze_… Cią­gle są ofo­lio­wane, bo wciąż uka­zuje się jakaś nowa książka, która wydaje mi się bar­dziej prze­ko­nu­jąca. Jestem pewna, że prze­czy­tam _Dietę bio­ty­pów_, tę tak, choćby po to, żeby zro­zu­mieć, czy jestem kobietą jabł­kiem, czy kobietą gruszką. Jeśli okażę się gruszką, przy­się­gam, że na zawsze zre­zy­gnuję z wszel­kich wysił­ków i wezmę ślub w sukni o kroju tra­pezu, któ­rej zdję­cie mama wycięła mi z wesel­nego maga­zynu. Ale nie wyprze­dzajmy fak­tów, to nie porad­nik o bio­ty­pach, tylko wia­do­mość od ciotki.

Dźwięki _Car­mina Burana_ znów zaczy­nają dud­nić! Patrzę na paczkę owi­niętą w chiń­ską gazetę i nie mogę uwie­rzyć wła­snym oczom. Moja ciotka żyje.

– Przy­nie­śli razem z pocztą – wyja­śnia Vero­nica. Sie­dzi po dru­giej stro­nie biurka i wska­zuje paczkę brodą.

Pró­buję zasto­so­wać inną tech­nikę sur­fo­wa­nia: skon­cen­tro­wać się na drob­nych kon­kret­nych spra­wach, żeby umknąć przed… jak to okre­śliła Manu­brio? Zamę­tem? Pomie­sza­niem? Mota­niną? Tak czy ina­czej, przed „swoim wewnętrz­nym ja”.

Zdej­muję płaszcz i wie­szam na wie­szaku. Biorę kopertę. Otwie­ram ją, z tru­dem opa­no­wu­jąc drże­nie rąk. W moim sercu dźwięki _Car­mina Burana_ ustą­piły miej­sca wcze­snej Metal­lice, z cza­sów gdy jesz­cze znę­cali się nad gita­rami.

W koper­cie jest kar­teczka.

_Oliva, przy­jedź do mnie do Paryża_ – napi­sała ciotka. _To sprawa naj­wyż­szej wagi_.

Ponie­waż pierw­sze zda­nie zajęło wię­cej miej­sca niż trzeba, reszta wia­do­mo­ści oplata je jak haft, a litery stop­niowo się kur­czą.

_Cze­kam na Cie­bie w Sha­ke­spe­are and Com­pany, nie­da­leko Notre Dame, w naj­bliż­szy week­end. Zabierz ze sobą pre­zent, nie otwie­raj, dopóki nie będziesz na miej­scu. Do zoba­cze­nia. Viv_.

Z tyłu kar­teczki wid­nieje jakaś reklama po fran­cu­sku, coś w stylu: „Malik. Afro Cosmétique. W tym mie­siącu 30% zniżki na peruki, dredy i prze­dłu­ża­nie wło­sów… Zdję­cia gra­tis”.

Ciotka posłu­żyła się ulotką rekla­mową. Typowe! Jest nawet tłu­sta plama, skąd się wzięła?

Ogar­nięta epi­sto­larną manią ciotka nie zwy­kła uży­wać zwy­kłego papieru. „Dla­czego przy­czy­niać się do defo­re­sta­cji, skoro na świe­cie jest tyle powierzchni do wyko­rzy­sta­nia?” – pytała mojego ojca, który wzdry­gał się na widok jej przy­god­nej pape­te­rii, jak choćby bilety pary­skiego metra, chu­s­teczki, koperty od pism z admi­ni­stra­cji czy fak­tury. To brak sza­cunku wobec adre­sata, mówił. Forma wyna­tu­rza treść, odciąga uwagę, odpo­wia­dała ciotka, na dłuż­szą metę ją zubaża. Byłam tak mała, że nie mogłam wyro­bić sobie na ten temat opi­nii, ale kolek­cjo­no­wa­łam te wia­do­mo­ści od ciotki spi­sane na przy­god­nych skraw­kach jak karty z pił­ka­rzami. Do dziś mam wszyst­kie, rów­nież kawa­łek kar­teczki w fiolce po per­fu­mach, któ­rego ni­gdy nie udało mi się wydo­być. Moim zda­niem nic na nim nie napi­sała.

Oprócz kar­teczki w koper­cie jest bilet kole­jowy na przy­szły pią­tek. Nocny pociąg rela­cji Medio­lan–Paryż, miej­scówka na moje nazwi­sko.

Ważę w dłoni paczkę owi­niętą w gazetę, wydaje się miękka i dość ciężka. Płaszcz? Ale prze­cież jest wio­sna. Może obrus? Ale co mia­ła­bym robić z obru­sem w Paryżu? A przede wszyst­kim po co wysy­łać mi pre­zent z Paryża, żebym zawio­zła go z powro­tem bez otwie­ra­nia? To jeden z jej typo­wych pomy­słów.

Chcia­ła­bym się dłu­żej zasta­no­wić, ale pora zabrać się do pracy. Prze­su­wam wszystko na bok biurka, ten popla­miony kawą. W szu­fla­dach nie ma miej­sca. Jedną zaj­mują porad­niki, drugą – zapasy prze­ką­sek, które naby­wam w azja­tyc­kim skle­pie. Cia­steczka z wróżbą, gumy z żeń-sze­niem, orzeszki ziemne w pole­wie koko­so­wej, cytry­nowe solone lan­drynki, chru­piące groszki z chili, kit­kat o smaku zie­lo­nej her­baty, pra­żone glony hot and spicy, chipsy kre­wet­kowe. Kiedy uru­cha­mia się kom­pu­ter, pod­le­wam aloes, jest ponie­dzia­łek. W ziemi zatknę­łam wyka­łaczkę z flagą, na któ­rej wid­nieje napis: „Chce mi się pić”.

– Kto ci wysyła takie super­paczki? – pyta Vero­nica, nachy­la­jąc się w moją stronę.

Nie wiem, czy to żart. Wzru­szam ramio­nami i odpo­wia­dam:

– To tylko moja ciotka.

Nie mówię nic o tachy­kar­dii, o tym, że chcia­ła­bym prze­biec budy­nek, pła­kać, zjeść paczkę chip­sów kre­wet­ko­wych, krzy­czeć.

Nie mówię, że ciotka znik­nęła przed szes­na­stoma laty.

– No to może spró­bujmy się zasta­no­wić, jak powstrzy­mać te kata­strofę?

Vero­nica pogrą­żyła się już w pracy, więc odzywa się tonem prze­zna­czo­nym do spraw pil­nych.

Jest w moim wieku, ale nie tra­ciła czasu jak ja, kiedy przy­szło wybie­rać, co chce robić w życiu. Zaraz po uro­dze­niu wie­działa; obro­niła pracę magi­ster­ską z wyróż­nie­niem i nie­zwłocz­nie zaczęła pra­co­wać. Kiedy ja prze­no­si­łam się z wydziału na wydział, ze stażu na staż, szu­ka­jąc „swo­jej drogi”, ją zatrud­niono. I znów zatrud­niono. I jesz­cze raz. Aż w końcu dostała awans, po czym przy­szedł kolejny, a teraz jest moją sze­fową.

W fir­mie Energy and Co. sprze­da­jemy batony ener­ge­tyczne, jeste­śmy lide­rem na rynku. Kon­ku­ren­cję zja­damy na lunch. Ostat­nio jed­nak doko­na­li­śmy przy­krego odkry­cia: pewna kor­po­ra­cja roz­pro­wa­dza­jąca pro­dukty śnia­da­niowe zamie­rza wylan­so­wać linię bato­nów zbo­żo­wych. Szy­kuje się kata­strofa. Jest 2011 rok, wszystko się zmie­nia, ludzie sta­wiają na oszczęd­no­ści i wygodę. Więk­szość naszych klien­tów uzna, że pro­ściej kupić batony w super­mar­ke­cie razem z ciast­kami, niż szu­kać naszych pro­duk­tów po siłow­niach, skle­pach spor­to­wych i apte­kach. I praw­do­po­dob­nie mniej by za nie zapła­cili.

„Wszystko nam się wali i pali, a ni­gdy nie prze­ro­bi­li­śmy ćwi­czeń prze­ciw­po­ża­ro­wych” – sko­men­to­wał Rug­gero, Wielki Szef, na tyle bystry, że po roku pracy wciąż nazywa mnie Oli­vią.

– Musimy opra­co­wać jakąś stra­te­gię – mówi Vero­nica, poda­jąc mi papier z bada­niami rynku.

Cał­kiem lubię mar­ke­ting, bo tro­chę przy­po­mina sudoku. To kwe­stia cyfr i myśle­nia, o róż­nych stop­niach trud­no­ści. A przy­szła pora na naj­wyż­szy poziom.

Po stażu przy­jęto mnie na rok próbny, który wła­śnie się koń­czy. Wkrótce powinni mnie zatrud­nić. Vero­nica twier­dzi, że tym razem musi się udać, moje pomy­sły się podo­bają, nadaję się do spra­wo­wa­nej funk­cji i była­bym dobrym nabyt­kiem dla teamu. Czego uczą fil­miki moty­wa­cyjne? „Jeśli cze­goś chcesz, wycią­gnij rękę i weź to”. Oto co powin­nam zro­bić, wycią­gnąć rękę i wziąć sobie tę umowę. Powta­rzam to sobie każ­dego ranka w win­dzie, aż mylę pię­tra i muszę wró­cić po scho­dach pie­chotą. Pocie­sza mnie myśl, że to przy­datne w walce z cel­lu­li­tem.

Rzu­cam okiem na wyniki badań, muszę opra­co­wać nową stra­te­gię, wpaść na jakiś pomysł. Jak w sudoku, rów­nież w mar­ke­tingu potrzeba wzmo­żo­nej kon­cen­tra­cji, a mój umysł wciąż gdzieś błą­dzi. Cią­gle wraca do mojej ciotki.

Szes­na­ście lat!

2

Kiedy byłam mała, ciotka Vivienne przy­jeż­dżała do nas z Paryża z wiel­kim kufrem peł­nym sta­rych ksią­żek i ubrań, które według mojej matki były w fatal­nym guście. Kolo­rowe poń­czo­chy, kape­lu­sze z sze­ro­kim ron­dem, dłu­gie spód­nice obszyte kora­li­kami, meta­li­zo­wane spodnie, futra… Ja sza­la­łam na ich punk­cie.

Vivienne była chuda, ener­giczna, miała orze­chowe oczy i dłu­gie rzęsy, mięk­kiego blond boba, który potem stał się biały, zawsze malo­wała usta czer­woną szminką. Za młodu pra­co­wała jako modelka, rekla­mo­wała oran­ginę, mik­ser marki Bia­letti i chi­notto. Była wiecz­nie nie­szczę­śli­wie zako­chana, dla­tego wła­śnie kana­li­zo­wała swoją ener­gię we wciąż nowych pro­jek­tach lub nowo odkry­tych ide­ach.

Faza astro­lo­giczna: nie liczą się sam znak i ascen­dent, jak mi obja­śniła, ale cała mapa gwiezdna danej osoby. Mój ojciec jest surowy, bo gdy się rodził, Jowisz był w znaku Kozio­rożca; z kolei wiel­kim pro­ble­mem babci Renaty był Uran w Siód­mym Domu. W tam­tym okre­sie ciotka miała w uszach srebrne koła, na szyi naszyj­niki z mine­ra­łami i kamie­niami, nosiła wyłącz­nie nie­bie­skie stroje.

Faza eko­lo­giczna roz­po­częła się po jej pierw­szej podróży do Afryki. Wró­ciła jako wege­ta­rianka, z praw­dziwą obse­sją na punk­cie powie­ści Karen Bli­xen, ubie­rała się jak na safari, rów­nież wycho­dząc do mia­sta, i wyje­chała z powro­tem do Afryki pra­wie natych­miast, rezy­gnu­jąc z obiadu bożo­na­ro­dze­nio­wego na rzecz rato­wa­nia rodziny słoni w Seren­geti.

Mój ojciec powta­rzał, że jest zmienna i powierz­chowna, lecz ja się z nim nie zga­dza­łam. Każdą fazę prze­ży­wała dogłęb­nie i wycią­gała dla sie­bie ważne nauki z tej nie­usta­ją­cej podróży ku odkry­wa­niu nowych świa­tów. Przez całe póź­niej­sze życie ana­li­zo­wała bli­skim układ pla­net i pozo­stała wege­ta­rianką, przy­naj­mniej do ostat­niego razu, gdy ją widzia­łam.

Gdy byłam mała, ciotka pozwa­lała mi robić nie­bez­pieczne rze­czy: doty­kać ręką ognia, pró­bo­wać sta­nąć do góry nogami, trzy­ma­jąc się na jed­nej ręce, uży­wać mik­sera. Roz­ma­wia­ły­śmy z nie­zna­jo­mymi, gubi­ły­śmy się na uli­cach Medio­lanu, malo­wa­ły­śmy na nie­bie­sko pasemka farbą z super­mar­ketu.

Była prze­ciw­niczką srebr­nej zastawy, mar­no­traw­stwa, wię­zien­nic­twa, gier kom­pu­te­ro­wych, savoir-vivre’u, angli­cy­zmów, mał­żeń­stwa. I miała wyro­biony pogląd na wszystko: podróż powinna cię zmie­nić, w prze­ciw­nym razie to zwy­kła tury­styka; nie należy wsty­dzić się mie­siączki; każda porażka stwa­rza nową oka­zję; źró­dłem wszyst­kich naszych bolą­czek jest rewo­lu­cja prze­my­słowa. Zda­wało mi się, że każdy jej gest roz­brzmiewa echem, odkrywa świat, jakby rze­czy­wi­stość była wiel­kim pudłem rezo­nan­so­wym.

Nauczyła mnie, jak odgryźć się tym, któ­rzy naśmie­wają się z mojego imie­nia. To być może jedyny prze­jaw eks­tra­wa­gan­cji u moich rodzi­ców. Po stra­cie mojego brata przez dłuż­szy czas nie mogli mieć dzieci; pod­czas waka­cji w Cefalù uklę­kli przed figurką Świę­tej Oliwy w kościele pod jej wezwa­niem i długo się modlili; po dzie­wię­ciu mie­sią­cach poja­wi­łam się ja. Był to cud, nale­żało się dzięk­czy­nie­nie.

– To piękne imię – pocie­szała mnie ciotka. – Wiesz, co powin­naś odpo­wia­dać kole­żan­kom i kole­gom? Że pocho­dzi z łaciny. „Czy zna­cie łacinę?”, zapy­taj ich. „Ja tak”, odpo­wiedz, „_Veni_, _vidi_, _vici”_. W ten spo­sób ich zga­sisz.

Tak robi­łam. I nawet się spraw­dzało. Od czasu do czasu.

W miarę dora­sta­nia ciotka Vivienne stała się moją powier­nicą. Gra w butelkę, malinki, pierw­sze poca­łunki: zawsze pro­si­łam ją o rady. Nie miała tele­fonu, więc wysy­ła­łam jej pyta­nia pocztą. Odpi­sy­wała, cytu­jąc Mar­tina Luthera Kinga, Mike’a Bon­giorno, Buddę, Madonnę, Biblię. Te pigułki mądro­ści zawsze przy­cho­dziły mi z pomocą, naj­wię­cej rado­ści czer­pa­łam z wypo­wie­dzi Mike’a Bon­giorno.

Vivienne była moją jedyną i naj­ulu­bień­szą ciotką.

Ostatni raz, kiedy ją widzia­łam, prze­cho­dziła fazę roman­tyczną, nosiła kol­czyki w stylu przy­po­mi­na­ją­cym gotyk, czy­tała lorda Byrona i Shel­leya, opie­wała wznio­słość, gło­siła potrzebę natych­mia­sto­wego złą­cze­nia z naturą, bro­niła idei wol­no­ści. Kazała mi słu­chać Schu­berta, Straussa, Wagnera, Czaj­kow­skiego. Przy­je­chała z Paryża, bo u babci Renaty nastą­piło pogor­sze­nie, ale zamiast spę­dzać czas przy łóżku swo­jej matki, posta­no­wiła zabrać mnie do Ligu­rii, aby nauczyć mnie morza. Sty­czeń 1995 roku, mia­łam czter­na­ście lat.

Morza należy się uczyć zimą, wyja­śniła, dla­tego wyje­cha­ły­śmy nie­zwłocz­nie. Miał to być jed­no­dniowy wypad, zosta­ły­śmy na dwa dni. Tuż po naszym powro­cie bab­cia umarła.

Ojciec, wyraź­nie wstrzą­śnięty, wezwał Vivienne do swo­jego gabi­netu. Sie­dzieli zamknięci całe wieki, mówili szep­tem, tak że nie udało mi się niczego pod­słu­chać. Ciotka jesz­cze tego samego wie­czoru wyje­chała bez słowa. Z rodzi­cami zje­dli­śmy kola­cję w mil­cze­niu, nie pod­no­sząc oczu znad tale­rzy. Było to jak druga żałoba. Kiedy zna­la­złam odwagę, żeby popro­sić o wyja­śnie­nia, ojciec powie­dział, że zna­lazł coś w walizce ciotki. Było to coś tak poważ­nego, że nie powin­ni­śmy się z nią wię­cej spo­ty­kać. Mia­łam się zacho­wy­wać, jakby ni­gdy nie ist­niała.

Ciotka? Ni­gdy nie ist­niała? Gubi­łam się w domy­słach, nie potra­fiąc sobie wytłu­ma­czyć, co mogłoby uza­sad­nić tak skrajną decy­zję. Tylko jakaś zbrod­nia. Wyobra­ża­łam sobie pisto­let, pliki skra­dzio­nych bank­no­tów, sfał­szo­wane doku­menty… Ale czy ciotka naprawdę byłaby zdolna do cze­goś takiego? Była prze­cież zwo­len­niczką czy­stej miło­ści, walki z prze­mocą, pokoju na świe­cie. Prę­dzej umar­łaby z głodu, niż upie­kła kur­czaka na rusz­cie. Musiało ist­nieć jakieś inne wyja­śnie­nie. Sprawy musiały przy­jąć tak dziwny obrót, że nie byłam w sta­nie sobie tego wyobra­zić.

Tam­tego wie­czoru przed laty zna­la­złam na łóżku kie­szon­kowy słow­nik języka fran­cu­skiego z zatkniętą mapką Paryża i przy­kle­janą kar­teczką z wia­do­mo­ścią: _Veni, vidi, vici_. _Cze­kam na cie­bie. Viv_.

Odtąd dużo się zmie­niło. Ojciec prze­stał się uśmie­chać. Wie­czo­rami zaszy­wał się w swoim gabi­ne­cie i całymi nocami patrzył przez okno. Matka zro­biła się jesz­cze wątlej­sza, draż­liw­sza, coraz trud­niej było ją zado­wo­lić.

Po dłu­gich mie­sią­cach bez­owoc­nych domy­słów prze­sta­łam się zasta­na­wiać nad występ­kiem ciotki. Ja też zaczę­łam w nią wąt­pić. W jakiejś mie­rze ją znie­na­wi­dzi­łam. Zmie­niła zasady panu­jące w domu i nie wró­ciła. Znik­nęła.

Pew­nego ranka, widząc swój obraz odbity w oknie salonu wycho­dzą­cym na ogród, zło­ży­łam uro­czy­stą przy­sięgę: ni­gdy nie roz­cza­ruję w taki spo­sób nikogo ze swo­jego oto­cze­nia. I ni­gdy wię­cej nie będę o niej roz­ma­wiać, z nikim. Tym­cza­sem spę­dza­łam dłu­gie godziny na przy­go­to­wy­wa­niu _petit chou_, ekle­rów, _tarte Tatin_ i maka­ro­ni­ków, i uczy­łam się fran­cu­skiego z pod­ręcz­nika gra­ma­tyki, który kupi­łam po kry­jomu, oraz korzy­sta­jąc z małego słow­nika, który mi poda­ro­wała.

Dopóki ciotka była z nami, wszystko wyda­wało się moż­liwe, świat był bar­dziej kolo­rowy i ni­gdy nie czu­łam się samotna. Gdzieś na świe­cie, może daleko, w Paryżu, w Afryce, na bie­gu­nie pół­noc­nym, ist­niał ktoś, kto mnie rozu­miał. Kiedy jej zabra­kło, nie wie­dzia­łam, komu się zwie­rzyć, skąd czer­pać radość. Znów sta­łam się nikim.

Pisa­łam do niej listy, które pozo­stały bez odpo­wie­dzi. Wyglą­dało na to, że zmie­niła adres. Co zna­lazł mój ojciec i dla­czego wię­cej się nie ode­zwała, pozo­stało tajem­nicą. Drugą raną w naszej rodzi­nie.

Prze­rwa obia­dowa pra­wie się skoń­czyła. „To sprawa naj­wyż­szej wagi” – powta­rzam sobie. „Cze­kam na cie­bie w Sha­ke­spe­are and Com­pany…”

Punkt pierw­sza wsta­łam zza biurka, kie­ru­jąc się do siłowni ze spor­tową torbą prze­wie­szoną przez ramię, jak w każdy ponie­dzia­łek, ale tym razem posta­no­wi­łam zbo­czyć z kursu i napić się kawy. Wybra­łam ten sam bar co zawsze, pro­wa­dzony przez sym­pa­tyczną chiń­ską rodzinę. Lokal jest asep­tyczny i dość ano­ni­mowy, ale lubię go, bo nikt tam nie przy­cho­dzi, lubię też syna wła­ści­cieli, który objada się prze­ką­skami i pija napoje w pusz­kach. Takiemu to dobrze! Pew­nego razu poczę­sto­wał mnie kawał­kiem batona z bia­łej cze­ko­lady z wiśniami. Był twardy, ale dałam radę.

Mocna kawa spły­nęła do pustego żołądka, wykrę­ca­jąc mi kiszki i wyklu­cza­jąc ćwi­cze­nia na siłowni. Trudno, pomy­śla­łam, czu­jąc, jak wiot­czeją mi mię­śnie, co dzieje się, ile­kroć rezy­gnuję z aktyw­no­ści fizycz­nej. Dziś przy­naj­mniej mam dobrą wymówkę.

Na samą myśl o pociągu noc­nym w moim umy­śle poja­wiają się nie­to­pe­rze, Aga­tha Chri­stie, nóż sprę­ży­nowy, tru­ci­zna, ciem­no­ści, tunel i, sama nie wiem dla­czego, także obrazy trądu, zarazy i laza­retu.

Rzecz jasna, samo­lot byłby gor­szym wybo­rem: kie­dyś lubi­łam latać, ale teraz pozo­sta­wiam innym upojne chwile spę­dzone w meta­lo­wej puszce zawie­szo­nej w powie­trzu. Może to naj­bez­piecz­niej­szy śro­dek trans­portu, ale jak się spada, to się spada.

Zegar na ścia­nie wska­zuje godzinę drugą. Moi kole­dzy i kole­żanki zapewne już wró­cili za swoje biurka. Biorę do ręki sta­ty­styki, któ­rych nie przej­rza­łam, płacę za kawę. Zza lady płyną do mnie uśmie­chy. Chło­pak macha na poże­gna­nie, zanim otwo­rzy puszkę fanty. Bie­gnę z powro­tem do pracy, przy­naj­mniej w ten spo­sób coś wypocę.

Szes­na­ście lat. Powrót do Paryża to jedna z pierw­szych rze­czy na liście moich życzeń. Lista jest długa, lecz niczego jesz­cze nie zre­ali­zo­wa­łam.

W win­dzie wyj­muję z torby mały ręcz­nik i prze­wie­szam go sobie przez szyję, nie osu­szam potu z czoła, to powinno wystar­czyć, by wie­rzono, że byłam w siłowni. Pew­nie to i tak nikogo nie obcho­dzi, ale siłow­nia jest wymówką, żeby unik­nąć wspól­nych obia­dów, pod­czas któ­rych zmu­szano by mnie do pró­bo­wa­nia sto­łów­ko­wego maka­ronu z sosem boloń­skim lub sałatki owo­co­wej, „bo przy­naj­mniej ma tro­chę wita­min”. Co to, to nie, ja lubię spę­dzać prze­rwę obia­dową w chiń­skim barze. Nie jem posiłku, a potem po kry­jomu jakoś zara­dzam sytu­acji za pomocą słod­kich prze­ką­sek.

Ciotka żyje i chce się ze mną spo­tkać! W ciągu tych wszyst­kich lat snu­łam wszel­kie moż­liwe hipo­tezy: że wresz­cie jej miłość odwza­jem­nił ktoś rów­nie fascy­nu­jący jak Peter O’Toole i zamiesz­kała z nim w jakiejś wio­sce w Périgordzie, gdzie upra­wiają mię­so­żerne rośliny i hodują kró­liki hawań­skie, że została agentką taj­nych służb, że wstą­piła do zakonu klau­zu­ro­wego, że wyje­chała na misję do Afryki i nie wró­ciła. W naj­bar­dziej pesy­mi­stycz­nych wizjach wyobra­ża­łam sobie, że żyje samot­nie na ulicy i sprze­daje wier­sze za parę gro­szy, jak pewna kobieta, którą widzia­łam w Paryżu jako dziecko, gdy przy­je­cha­li­śmy w odwie­dziny do ciotki. Że wciąż żyje, to już jest coś. A skoro wysłała mi pre­zent, zapewne nie wie­dzie się jej tak źle.

Otwie­ram szu­fladę biurka, wyj­muję paczkę pikant­nych grosz­ków, cho­wam ją w ręka­wie mary­narki i idę do łazienki. Dwa­dzie­ścia sekund i jest pusta. Pikantny smak pomaga ukoić napady głodu. To indyj­ski wyna­la­zek.

Jakie wra­że­nie wywar­łoby na mnie ponowne spo­tka­nie z Vivienne? Odkry­cie, co stało się przed laty, i dowie­dze­nie się, jak żyła przez ten cały czas? Może nie byłaby szczę­śliwa z powodu moich suk­ce­sów. Eko­no­mia, staże, praca w mar­ke­tingu. Jak zare­ago­wa­łaby na wieść, że wycho­dzę za mąż?

A gdyby była to oka­zja, żeby napra­wić sto­sunki mię­dzy nią a ojcem? A jeśli on by się dowie­dział i prze­stał roz­ma­wiać rów­nież ze mną? A gdyby odkry­cie zmu­siło go do odgrze­by­wa­nia prze­szło­ści, którą zosta­wił za sobą raz na zawsze?

Pociąg odjeż­dża w pią­tek wie­czo­rem, będzie w Paryżu w sobotni pora­nek. Powin­nam udać się na dwo­rzec bez­po­śred­nio po pracy i kupić bilet powrotny na nie­dzielny wie­czór, żeby w ponie­dział­kowy pora­nek sta­wić się za biur­kiem. Dwie noce w podróży, jedna w Paryżu. Istny obłęd.

Nie mogę popro­sić o radę dok­tor Manu­brio, wyje­chała na mie­siąc do Mek­syku i nie spo­sób się z nią skon­tak­to­wać.

„Urlop to urlop” – powie­działa pod­czas naszej ostat­niej sesji i podała mi upier­ście­nioną dłoń.

Zwie­rza­jąc się Ber­nar­dowi, nara­zi­ła­bym się na nie­chybną kry­tykę – on kie­ruje się zasa­dami i jego jest zawsze na wierz­chu.

Jeśli życie naprawdę jest jak ocean, to mam do czy­nie­nia z mon­stru­alną falą, pró­buję zła­pać rów­no­wagę na desce, która wymknęła się spod kon­troli, a mój kom­bi­ne­zon jest tak obci­sły, że być może ni­gdy nie zdo­łam go z sie­bie ścią­gnąć.

3

Pieczony kur­czak czeka na srebr­nym pół­mi­sku pośrodku stołu, już pokro­jony.

Jak co czwar­tek Ber­nardo przy­szedł do nas, a moja matka nakryła do stołu w wiel­kim stylu. I jak co czwar­tek wszy­scy kry­gują się, kto powi­nien zacząć.

– Naj­pierw goście – mówi matka.

– Dzię­kuję, ale pro­szę, zacznij ty, Gabriello.

– Ach, jaki jesteś uprzejmy – pod­daje się matka, kła­dąc na swoim tale­rzu nie­wielką por­cję kur­czaka.

Rzu­cam okiem w stronę ojca. Wzrok ma pod­ręcz­ni­kowo wle­piony w ekran tele­fonu z powo­dów zawo­do­wych.

– Jest tro­chę mdły – obwiesz­cza z przy­gnę­bie­niem matka. – Nie wyszedł mi.

– Moim zda­niem jest wyśmie­nity – zapew­nia ją nie­zwłocz­nie Ber­nardo.

Moja kolej. Biorę udko.

– Jest pyszny – stwier­dzam pospiesz­nie. Ale to ona ma rację.

Po kilku fal­star­tach rów­nież w ten czwar­tek roz­mowa siada. Tema­tów, które można by pod­jąć w moim domu, nie ma zbyt wiele. Z góry są wyklu­czone pro­blemy bez roz­wią­za­nia, smutne wia­do­mo­ści, sporty eks­tre­malne, teo­rie spi­skowe, ezo­te­ryzm, home­opa­tia, trudne do zin­ter­pre­to­wa­nia kon­sta­ta­cje. Tema­tem ide­al­nym byłyby moje suk­cesy, szkoda tylko, że ich brak. Cza­sem rodzice wra­cają do świa­dec­twa z przed­ostat­niej klasy liceum, otrzy­ma­łam wtedy nie­mal naj­wyż­sze oceny z wło­skiego i łaciny. Nauczy­cielki ni­gdy nie było, a z osobą na zastęp­stwie cią­gle gra­li­śmy w tryk­traka – wszyst­kim dano wyso­kie oceny. Oczy­wi­ście ni­gdy się do tego nie przy­zna­łam.

Odkąd się zarę­czy­li­śmy, w roz­mo­wie mile widziane są także suk­cesy Ber­narda. Na szczę­ście dziś możemy wznieść toast za to, że wła­śnie zatrud­niono go w waż­nej kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Nie będzie się już zaj­mo­wał spra­wami miesz­ka­nio­wymi.

Ojciec uro­czy­ście ści­ska mu dłoń.

– Teraz mówimy tym samym języ­kiem.

– Dzię­kuję, Mar­cello, doce­niam te słowa – odpo­wiada Ber­nardo.

Ojciec cie­szy się na myśl, że pew­nego dnia mój mąż przej­mie jego kan­ce­la­rię. Mia­łam to być ja, gdyby nie egza­miny z prawa rzym­skiego i pry­wat­nego oraz fakt, że zabra­kło mi wytrwa­ło­ści, żeby zostać praw­niczką – wła­śnie tego i odpo­wied­niej dozy maso­chi­zmu. Pocie­sza mnie, że o ile ponio­słam porażkę na dro­dze uni­wer­sy­tec­kiej, to przy­naj­mniej dobrze wybra­łam przy­szłego męża.

Roz­mowa scho­dzi na dom, w któ­rym mamy zamiesz­kać po ślu­bie. Wkrótce zwol­nią go najemcy, będzie gotowy dla nas.

– To była dobra inwe­sty­cja – mówi ojciec – w ciągu dwu­dzie­stu lat war­tość wzro­sła dwu­krot­nie.

Dom znaj­duje się na końcu ulicy. Wygląda jak wszyst­kie inne, podob­nie jak dom rodzi­ców, w któ­rym wciąż miesz­kam. Dwa pię­tra, spa­dzi­sty dach i bal­kon.

Sta­ram się nie myśleć o tym, że kupili go dla mojego brata. Czy on zamiesz­kałby w domu tuż obok, miałby pewne zaję­cie, dosko­nale zor­ga­ni­zo­wane życie? Czy to wystar­czy­łoby rodzi­com? Może wcale by mnie nie potrze­bo­wali? Cza­sem się zasta­na­wiam, jak by to było wcale się nie uro­dzić, ale nie spo­sób tego wie­dzieć. Mogła­bym wyobra­zić sobie sie­bie jako zawie­szoną w pustce lub w zupeł­nym mroku, ale byłoby to nie­praw­dziwe, bo skoro mogę sobie sie­bie wyobra­żać, to zna­czy, że ist­nieję.

– Mia­sto jest coraz bli­żej – mówi Ber­nardo – a my mie­li­by­śmy ogró­dek.

Per­spek­tywa wypro­wadzki z Medio­lanu do tej małej miej­sco­wo­ści podoba mu się, dodaje. Cisza i spo­kój, bar­dziej ludzki wymiar, a jeśli wyje­dzie się z domu o odpo­wied­niej porze i doda tro­chę gazu, nawet nie jest daleko do kan­ce­la­rii. Kiedy byli­śmy sam na sam, powie­dział, że prze­pro­wa­dzimy się tu, by nie pła­cić czyn­szu, ale w przy­szło­ści chciałby kupić miesz­ka­nie w Medio­la­nie. Woli miesz­kać w cen­trum. Ja też bym wolał, zapew­nił mnie, jak gdyby w ogóle była taka potrzeba.

– Nie wierz­cie tym, któ­rzy twier­dzą, że przy­szłość jest złu­dze­niem – komen­tuje ojciec. – O ile coś jest w życiu pewne, to wła­śnie przy­szłość. Ważne, żeby być na nią przy­go­to­wa­nym.

– W sobotę zabie­ram Olivę do Alas­sio – obwiesz­cza Ber­nardo.

Jak­bym była pudel­kiem! Czy nie powin­ni­śmy byli tego omó­wić? Nawet ja pamię­tam treść trzy­na­stego arty­kułu wło­skiej kon­sty­tu­cji: „Każ­demu zapew­nia się wol­ność oso­bi­stą”. Może dla­tego, że ciotka zawsze mi to powta­rzała. W Alas­sio z jego zna­jo­mymi, z któ­rymi nie wiem, o czym roz­ma­wiać. Ile­kroć pró­buję, natra­fiam na ścianę. Sami mło­dzi praw­nicy, nota­riu­sze, den­ty­ści. O czym mia­ła­bym im opo­wia­dać? O pra­żo­nych glo­nach hot and spicy? Pytać, czy znają fina­łową scenę _Prze­mi­nęło z wia­trem_, w któ­rej Scar­lett O’Hara wykrzy­kuje: „Jutro też jest dzień!”? Cisza, jaka za każ­dym razem zapada po moich pyta­niach, jest krę­pu­jąca, przy­pra­wia mnie o pal­pi­ta­cje. Wola­ła­bym sie­dzieć w domu i roz­wią­zy­wać sudoku albo piec cia­steczka, cho­ciaż nikt ich nie jada – ojciec nie znosi słod­ko­ści, a jedyny dodat­kowy ładu­nek kalo­rii w die­cie matki zapew­niają hima­laj­skie jagody goji.

Wszy­scy cze­kają, aż odniosę się do pro­po­zy­cji. Alu­zyjne spoj­rze­nia matki są coraz bar­dziej wymowne. Można się poświę­cić dla uko­cha­nej osoby, tyle razy mi to tłu­ma­czyła. „Obo­wią­zek jest pod­stawą szczę­ścia”. Nie podaję tego w wąt­pli­wość, to zasady spo­łeczne, a skoro ist­nieją, to musi być jakiś powód. A powód jest taki: żeby wszy­scy wie­dzieli, czego się w życiu spo­dzie­wać, bez ata­ków paniki, a życie pły­nęło naprzód bez prze­szkód. To odwieczna zasada i doświad­czy­łam jej na wła­snej skó­rze – działa. Lep­sza chwila fik­cji niż pasmo roz­cza­ro­wań i cią­głe skoki w pustkę.

Dla­tego jako pierw­szą dziwi mnie to, co mówię.

– W naj­bliż­szy week­end będę w Paryżu.

Echo moich słów roz­brzmiewa jesz­cze przez chwilę.

– W Paryżu? – wykrzy­kują wszy­scy chó­rem, zasty­ga­jąc bez ruchu.

Sztućce zawie­szone w powie­trzu, wytrzesz­czone oczy. Przy­po­mina mi się zdję­cie wyko­nane przez Salva­dora Dalego, przed­sta­wia­jące lata­jące koty i krze­sła.

– Jak to w Paryżu? – wyję­kuje matka.

– W Paryżu? – powta­rza Ber­nardo.

– W naj­bliż­szy week­end? – pod­bija tata.

Tym razem to ja zasty­gam. Tachy­kar­dia tak przy­brała na sile, że zaraz chyba serce wysko­czy mi z piersi i wylą­duje na tale­rzu.

– Tak, w Paryżu.

– A po co? – pyta matka, jakby wresz­cie pod­pięto ją do respi­ra­tora.

Nie byłam przy­go­to­wana na to pyta­nie, dopiero co pod­ję­łam decy­zję o wyjeź­dzie. Nie ma mowy, by wyja­wić, że to samotna wyprawa pocią­giem noc­nym. Nie wolno wspo­mnieć o ciotce Vivienne. Z dru­giej strony nie­na­wi­dzę kła­mać. Nie chcę żyć w stra­chu, że ktoś mnie zde­ma­skuje.

– Oliva? – naci­ska matka.

– Jadę na krót­kie waka­cje.

– Waka­cje? – powta­rza ona.

Przy­cho­dzi mi do głowy pomysł.

– W nie­dzielę są uro­dziny Lindy. Wyjeż­dżamy razem.

Spo­śród garstki moich kole­ża­nek naj­bar­dziej lubią Lindę. Jest naj­bar­dziej godna zaufa­nia. Spoj­rze­nie ojca się zmie­nia. Czy coś podej­rzewa? Ow­szem, odkąd wyszła za mąż, pra­wie się nie widu­jemy.

– Zare­zer­wo­wa­ły­ście wszystko w ostat­niej chwili? – pyta Ber­nardo, któ­remu nie mie­ści się to w gło­wie.

– Tak, lecimy w sobotę o świ­cie – odpo­wia­dam. – Dla­tego jutro będę spać u niej. Są jej uro­dziny – powta­rzam. Przy­naj­mniej to jest prawdą.

– Ale Linda… jest mężatką – zauważa mama.

– No wła­śnie – odpo­wia­dam. Bez namy­słu. Zadzia­łało. – A ja w wieku trzy­dzie­stu lat chyba mam prawo wybrać się na waka­cje.

Ależ tak, odwo­łajmy się do arty­kułu trzy­na­stego, prze­cież zre­da­go­wano go z jakichś powo­dów. Teraz, gdy już to obwie­ści­łam wszem wobec, nie ma odwrotu.

– Czyli nici z Alas­sio? – pyta potul­nie Ber­nardo.

Nie tylko. Muszę się spa­ko­wać, więc nie będę u niego spać jak zwy­kle. Na widok jego przy­gnę­bio­nej miny pra­wie zmie­niam decy­zję. Ale zaci­skam zęby. Dam radę.

Wyj­muję z lodówki deser panna cotta z sosem z owo­ców leśnych mojej roboty i zano­szę na stół. Tylko Ber­nardo się czę­stuje.

– Zaczę­łam dietę bio­ty­pów – obja­śniam matce, odmó­wiw­szy spró­bo­wa­nia deseru.

Porad­nik jesz­cze nie dotarł, ale wia­do­mość brzmi pokrze­pia­jąco. Matka od razu zaczyna swoje: nie jestem gruba, nie muszę dużo zrzu­cić, ale gdy­bym zrzu­ciła parę kilo, na pewno wyglą­da­ła­bym lepiej. Cukier to tru­ci­zna, uza­leż­nia i… Uśmie­cham się i pota­kuję, gdy mama wyli­cza wszyst­kie wady glu­kozy. Tłu­ma­czę, że jestem jabł­kiem (samo­zwań­czo, odrzu­ciw­szy gruszkę, żeby poczuć się lepiej) i że nowa dieta nie prze­wi­duje spo­ży­wa­nia sło­dy­czy. Nie będę ich jeść przez jakiś czas. Matka wyraża swoją apro­batę. Zapo­mniała o Paryżu, Lin­dzie, Alas­sio, o wszyst­kim. Zasta­na­wiam się, że może to wła­śnie spo­sób – może wdro­że­nie diety bez zna­jo­mo­ści jej zasad przy­nie­sie efekty. Chyba anu­luję zakup książki.

Po kola­cji odpro­wa­dzam Bar­narda do furtki. Jego zie­lone oczy pobły­skują w mroku roz­ja­śnia­nym świa­tłem latarni. Czym sobie zasłu­ży­łam na tak przy­stoj­nego męż­czy­znę? Czy to ważne, że cza­sem odno­szę wra­że­nie, że nie mamy sobie zbyt wiele do powie­dze­nia, a on nie śmieje się z moich żar­tów? Piękno przy­nosi pocie­sze­nie. W pew­nej mie­rze piękno jest wszyst­kim – dopóki trwa.

Kiedy patrzę, jak oddala się w stronę samo­chodu, wdy­cham powie­trze Cor­na­redo, mia­steczka, po któ­rym mogła­bym się poru­szać bez otwie­ra­nia oczu. Znam każdą nie­rów­ność tych paru uli­czek, każdą bramę, każdy znak dro­gowy. Poko­cha­łam je, ale zro­biło mi się w nim cia­sno. Żyję tu już z poczu­ciem przy­musu. Wychy­lam się, żeby spoj­rzeć na nasz przy­szły dom, na górze pali się świa­tło. To będzie nasz pokój. Widzę, jak za rok leżymy na łóżku z gło­wami na ślub­nych podusz­kach, on czyta notatki do roz­prawy sądo­wej, która odbę­dzie się naza­jutrz, ja roz­wią­zuję ostatni poziom sudoku. Czy pójdę do łazienki, niby posma­ro­wać się kre­mem, i wezmę śro­dek nasenny? Czy będę ich jesz­cze potrze­bo­wać?

4

Otwie­ram szafę, pod­no­szę wieko walizki.

Jeśli cze­goś mi nie bra­kuje, to ubrań, wszyst­kie pocho­dzą z butiku matki. Po gim­na­zjum zło­żyła moje papiery do liceum imie­nia Busta Arsi­zia, żeby móc mnie pod­wo­zić. Zawsze się spóź­nia­ły­śmy, z mojej winy. Słu­cha­ły­śmy Leonarda Cohena i Fabri­zia De André. Wysa­dzała mnie przy bra­mie szkoły i jechała dalej, żeby otwo­rzyć butik. Po szkole zja­da­ły­śmy razem obiad wja­kimś oko­licz­nym barze, czy raczej patrzyła, jak się opy­cham, pod­czas gdy ona zawsze miała ból brzu­cha, mdło­ści lub „już zja­dła wcze­śniej”. Po połu­dniu sku­bała suszone owoce ze sło­ika, który trzy­mała w schowku na zaple­czu, gdzie zimą zosta­wia­ły­śmy płasz­cze i para­sole.

Po obie­dzie sia­da­łam przy ladzie do lek­cji, pró­bu­jąc się wyłą­czyć ze wszech­ogar­nia­ją­cej papla­niny sta­łych klien­tek. Matka jest typem sprze­daw­czyni, która nie pozo­sta­wia nikogo obo­jęt­nym. Kochasz ją lub jej nie­na­wi­dzisz, jak kur­czaka w sosie słodko-kwa­śnym. Uważa, że dobre ubra­nia popra­wiają jakość życia, że styl kla­syczny jest korzystny dla każ­dej figury (i odmła­dza), nie wie­rzy w mody, w nad­miar, w zbyt krót­kie spód­nice, zbyt wyso­kie obcasy, w krój over­size, nie wie­rzy w łącze­nie wię­cej niż trzech kolo­rów jed­no­cze­śnie, w tka­niny syn­te­tyczne, w stras, w kwia­towe wzory, w poziome paski. Ślepo ufa zasa­dom z _Prze­wod­nika łącze­nia kolo­rów_, zwłasz­cza dwóm głów­nym: ni­gdy nie łączyć barw pod­sta­wo­wych lub barw poło­żo­nych bli­sko w kręgu Ittena i ni­gdy nie ubie­rać się w tona­cje jed­nego koloru.

Ośmie­li­łam się zbun­to­wać prze­ciwko jej dok­try­nie tylko raz, kiedy wybra­łam się na shop­ping z kole­żan­kami z liceum. Odkła­da­łam kie­szon­kowe przez trzy mie­siące. Moim łupem padły żółte spodnie z obni­żo­nym sta­nem, obci­sła koszulka w kolo­rze fuk­sji i naszyj­nik w odcie­niach wod­nej zie­leni dający efekt tatu­ażu. Tego samego wie­czoru wło­ży­łam na sie­bie to wszystko, czu­jąc się doro­sła i cha­ry­zma­tyczna. Matka onie­miała na mój widok. Przez cały posi­łek rzu­cała mi zło­wróżbne spoj­rze­nia, bez słowa, wybu­chła dopiero na koniec. Dla­czego tak się ubra­łam? Co chcia­łam wyra­zić tym banal­nym stro­jem? Nie mam poję­cia. Chcia­łam po pro­stu się sobie podo­bać, czuć się pocią­ga­jąca, może tyle. Nie mogła zro­zu­mieć, po kim to mam, chyba tylko po ciotce, wykrzy­ki­wała melo­dra­ma­tycz­nym tonem. Tylko ona mogła połą­czyć fio­let z czer­wie­nią, żółć z czer­nią, nie­bie­ski z beżem i nosić obszar­pane, dziu­rawe, sprane ubra­nia. Co było wyznacz­ni­kiem nie­chluj­stwa, braku sza­cunku i fatal­nego gustu. Dobór ubrań to poważna sprawa. W ten spo­sób zdo­bywa się sza­cu­nek, kształ­tuje się przy­szłość. Pró­bo­wała mi to wszystko prze­ka­zać, żebym mogła czer­pać satys­fak­cję z życia na miarę swo­ich moż­li­wo­ści, życia budo­wa­nego na solid­nych pod­sta­wach.

Pew­nego razu ciotka Vivienne powie­działa, że potrzeba har­mo­nii este­tycz­nej może być wyra­zem obrony. Może mogłam po pro­stu wyja­śnić matce, że brak ele­gan­cji wpra­wia mnie w dobre samo­po­czu­cie, od czasu do czasu. Ona jed­nak wybu­chła poto­kiem łez, wpa­dła w roz­pacz, zasta­na­wia­jąc się, gdzie popeł­niła błąd. Odwró­ci­łam się do ojca w poszu­ki­wa­niu wspar­cia, ale natra­fi­łam na gorz­kie, zmę­czone spoj­rze­nie. Przy­po­mi­na­łam mu jego sio­strę. Byłam jedyną córką i ich zawio­dłam.

– To nie ty popeł­ni­łaś błąd – szep­nął do matki. – To moja wina.

Poszłam do swo­jego pokoju, żeby się prze­brać. Skąd ten pomysł, żeby wło­żyć te głu­pie ubra­nia? Wyrzu­ci­łam je do kosza.

Ogrom domy­słów, co może wyda­rzyć się w podróży, jest przy­tła­cza­jący. Wiem, że należy zacho­wać prze­zor­ność, ale nie wiem jak. Ber­nardo opra­co­wał swoją tech­nikę: wkłada do walizki tyle iden­tycz­nych koszul, ile dni liczy wyjazd, i jedną zapa­sową, dwie pary spodni, a jeśli jedziemy w jakieś chłod­niej­sze miej­sce, ustala liczbę swe­trów, dzie­ląc liczbę dni przez pół­tora, i dorzuca jeden lżej­szy pulo­wer.

Posta­na­wiam zaufać logice. Pro­gnoza pogody mówi o dwu­dzie­stu sze­ściu stop­niach i braku opa­dów. Wybie­ram parę spodni i dwie blu­zeczki, to pod­stawa. Uży­wana sukienka w kwiaty, którą kupi­łam na baza­rze; od lat trzy­mam ją na dnie szafy, ni­gdy nie ośmie­li­łam się jej wło­żyć, żeby nie zro­bić przy­kro­ści mamie, cho­ciaż bar­dzo mi się podoba. Skoro w Paryżu ma być cie­pło, to sko­rzy­stam z oka­zji. Zabie­ram też piękne pla­sti­kowe kol­czyki w stylu fla­menco, kupione na imprezę kar­na­wa­łową, którą w ostat­niej chwili odwo­łano. Nie mogę w nich wystą­pić w biu­rze czy poje­chać do Alas­sio, ale do Paryża ow­szem. Prócz czó­łe­nek, które będę miała na sobie, biorę parę spor­to­wych butów i bale­riny.

Wresz­cie cho­wam do walizki sukienkę w cekiny, cią­gle ma metkę, w razie gdyby Vivienne chciała mnie gdzieś zabrać w sobotni wie­czór. Do teatru, restau­ra­cji, do zna­jo­mych? Moim zda­niem cekiny w Paryżu zawsze się spraw­dzą. Dla pew­no­ści pakuję do walizki rów­nież kurtkę i para­sol. Dwie koszule nocne, długą i krótką. Jeśli jest mi za cie­pło lub za zimno, nie mogę spać. Szla­frok, klapki, żeby nie pośli­znąć się pod prysz­ni­cem, kap­cie.

Szpe­ram w szu­fla­dzie z bie­li­zną, w nadziei, że znajdę czy­sty sta­nik i pasu­jące do niego majtki, co zakrawa na nie­moż­li­wość. Ze względu na chaos w pra­niu i sza­rze­nie bie­li­zny sytu­acja jest kata­stro­falna.

Na dnie szu­flady leży pista­cjowy bato­nik Tronky, zapo­mnia­łam, że go tam scho­wa­łam. Już mam go odpa­ko­wać, chyba sobie zasłu­ży­łam po tym mdłym kur­czaku, ale sły­szę puka­nie do drzwi, więc wrzu­cam go z powro­tem w bie­li­znę.

Matka podaje mi opa­słą, kwa­dra­tową saszetkę.

– Apteczka pierw­szej pomocy – obja­śnia z zanie­po­ko­joną miną. – Czy­ta­łam, że mogą nawet ampu­to­wać nogę z powodu nie­zde­zyn­fe­ko­wa­nej rany.

– Nie wybie­ram się na wojnę, mamo – kwi­tuję, ale biorę apteczkę.

Głupi wypa­dek. Jeden wystar­czy. Nikt nie wie o tym rów­nie dobrze jak my, jak moi rodzice. We wszyst­kim dopa­trują się nie­bez­pie­czeń­stwa. Ale już za późno.

Mama podaje mi anty­bio­tyk, hydro­kor­ty­zon i ter­mo­metr. Upew­niw­szy się, że wło­ży­łam wszystko do walizki i że będę uwa­żać przez całą podróż, życzy mi dobrej nocy. Przy­tu­lam ją, chcąc pod­nieść na duchu. Rów­nież sie­bie.

Kiedy wycho­dzi z pokoju, wkła­dam do torby gaz pie­przowy, który tata poda­ro­wał mi w ostat­niej kla­sie gim­na­zjum. Czy jest prze­ter­mi­no­wany? Na opa­ko­wa­niu nie ma daty.

Wyj­muję bato­nik z szu­flady, wygląda na to, że wciąż jest jadalny. Nie sądzę, żeby dieta bio­ty­pów dopusz­czała spo­ży­cie cze­ko­lady. Ale to prze­cież sojusz­nik dobrego humoru, redu­kuje stres, służy skó­rze, a nawet wspo­maga inte­li­gen­cję. Recy­tuję sobie wyniki badań nauko­wych. Zga­dzam się, skóra i dobry humor to nie prio­ry­tety, ale inte­li­gen­cji ni­gdy dosyć. Więc biorę gryz.

– Ta sama ciotka, która na bal kar­na­wa­łowy zro­biła ci z cyn­fo­lii prze­bra­nie za cze­ko­ladkę Baci Peru­gina? – pyta Linda.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: