- promocja
Drobne chwile wolności - ebook
Drobne chwile wolności - ebook
Jedyną prawdziwą odpowiedzialnością, jaką mamy, jest być szczęśliwym
Oliva ma trzydzieści lat. Nie ma stałego zatrudnienia, mieszka z rodzicami i wkrótce weźmie ślub z Bernardem, wymarzonym zięciem każdej matki.
Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że Oliva cierpi na bezsenność, miewa tachykardię i że czasem czuje w sobie pustkę, której nie da się wypełnić. Życie jest jak morze, zapewnia ją psycholożka, po prostu należy utrzymać równowagę na desce surfingowej. Lecz oto nadciąga monstrualna fala, która zaraz porwie Olivę. Po latach milczenia ekscentryczna ciotka Vivienne posyła do niej liścik z prośbą o przyjazd do jednej z najsłynniejszych paryskich księgarni „Shakespeare and Company”.
Oliva nie spodziewa się, że czeka ją podróż, która wywróci jej życie do góry nogami…
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-949-4 |
Rozmiar pliku: | 761 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Na moim biurku leży paczka owinięta w chińską gazetę. Dołączono też bilecik. Pióro musiało pospiesznie skreślić moje nazwisko, które jest prawie nieczytelne.
„Co za brak szacunku!” – stwierdziłby ojciec.
To charakter pisma mojej ciotki.
Stoję, wciąż mam na sobie płaszcz, zastygłam z miną, która musi wyglądać zabawnie, ręce zawisły w powietrzu, jakby nieporadnie dyrygując orkiestrą. W sercu dudnią mi dźwięki _Carmina Burana_.
Przymykam oczy i biorę trzy głębokie oddechy, by rozszerzyć pęcherzyki płuc. Jak uczyła mnie doktor Manubrio.
Podczas pierwszego spotkania doktor Manubrio poprosiła, żebym sporządziła spis rzeczy, które czynią mnie szczęśliwą. Bez dłuższego namysłu wcale nie było łatwo. Stawić się punktualnie w pracy i zdążyć zjeść śniadanie? Pójść do siłowni w przerwie obiadowej i dowiedzieć się, że jest zamknięta w związku z naprawą sprzętu?
Kiedy zaczęłam robić spis, odprężyłam się, drobne powody do szczęścia wyłaniały się jeden po drugim. Prysznic z obfitym strumieniem wody, jak w hotelach, tak że w pokoju obok nikt nie słyszy twojego śpiewu. Kiedy makaroniki są miękkie w środku i chrupiące na zewnątrz, i trochę ich zostaje, więc mogę je skończyć.
A o tym tylko pomyślałam: kiedy podczas samotnej przechadzki po polach jestem pewna, że nikt mnie nie widzi, rzucam się na ziemię i krzyczę, cała we łzach: „Jutro też jest dzień!”, lub przytulam kota jak Holly Golightly w _Śniadaniu u Tiffany’ego_ i całuję się z jakimś wyimaginowanym Paulem w płaszczyku.
Przemilczałam również to: wyimaginowane rozmowy z moją ciotką, z Totò, z lady Dianą, Einsteinem, Matką Teresą, Picassem, Napoleonem, Marilyn Monroe, Mozartem i Kleopatrą.
Ale to wyznałam: chodzę między regałami w azjatyckim sklepiku niedaleko mojego biura, studiuję opakowania ozdobione postaciami z kreskówek, kupuję przypadkowe produkty podczas przerwy obiadowej i nikomu o tym nie opowiadam.
Przyszło mi też do głowy kilka rzeczy, który wydały mi się zupełnie niewinne. Wymieniłam je na głos. Że mogłabym dostawać prawdziwą pensję trzydziestego dnia miesiąca o świcie i dzięki temu przestałabym zależeć od rodziców. Że nie musiałabym więcej opowiadać wszystkim, że „dorabiam tłumaczeniami technicznymi z angielskiego”. Zresztą odkąd wynaleziono tłumacza Google, nie mam zleceń. Że za pół roku stanę na ślubnym kobiercu u boku Bernarda i pomimo ryżu we włosach wyjdę dobrze na zdjęciach. Wprawię w dumę moich rodziców, choć nasza nawa w kościele będzie świecić pustkami. Wieczory spędzone u Bernarda, kiedy on musi pracować, a ja godzinami siedzę w fotelu i rozwiązuję sudoku. Że w soboty pomagam mamie zrobić to, czego nie zrobiła pani sprzątająca: odwracamy materace i poduszki z kanapy i z foteli, żeby trochę pooddychały, zamiatamy pod dywanem, oskrobujemy mikrofalę, porządkujemy szafy, odkurzamy regały. I w ten sposób poczuję się dobrze sama ze sobą, bo się spocę, a więc zrzucę parę gramów, a mamie poprawi się samopoczucie. Wreszcie wszystko będzie jak należy. Uśmiech ojca, kiedy przekażę mu jakąś dobrą wiadomość, może o tym, że przyjęli mnie do pracy. Jeszcze nigdy się to nie stało, ale doskonale potrafię sobie wyobrazić jego uśmiech. Bukiet białych irysów, moich ulubionych kwiatów, które są dostępne przez cały rok.
W milczeniu zaczęłam wpatrywać się w jajowaty fotel stojący przy oknie, by dać do zrozumienia doktor Manubrio, że skończyłam. Chwilę się zastanowiła, po czym, ku mojej wielkiej uldze, stwierdziła, że jak każdy mam swoje słabostki, ale wszystko ze mną w porządku.
Od pół roku spędzam godzinę tygodniowo w jej gabinecie, w każdy wtorek w przerwie obiadowej, a jeszcze nie pisnęłam słowem o moim bracie. Ani o ciotce. Jakżebym mogła? Doktor Manubrio przyjaźni się z moją matką. Istnieje coś takiego jak tajemnica zawodowa, ale kto da mi gwarancję? Na pewno mama będzie pytać. Od jakiegoś czasu widzę, że przygląda mi się z troską. Zapewne już wie, że to ja podkradam jej środki nasenne i że to ja, a nie pani sprzątająca, wyjadam ukradkiem ferrero rocher z misy w salonie i przywracam papierkom kulisty kształt tak, by wydawały się nietknięte.
Poza tym zwykła przykładać zbyt wiele wagi do moich epizodów łuszczycy.
– Choroby skóry często mają podłoże psychosomatyczne – stwierdziła po przyjrzeniu się plamom na mojej ręce. Zszokowało ją, że próbowałam je ukryć samoopalaczem. – Czujesz się… wściekła? Przygnębiona? Masz napady lęku?
– Nic z tych rzeczy – odparłam. Choć w gruncie rzeczy sama nie wiedziałam. Najprostsze remedium: odbyć parę pogawędek z doktor Manubrio.
Mimo że rodzice nie pochwalają hazardu, postawili wszystko na mnie. Chodziłam do szkoły u sióstr, od przedszkola uczę się angielskiego, zapisali mnie na balet, pobierałam lekcje śpiewu i jazdy konnej. I oto ja. Kiedy ktoś mnie widzi, z pewnością lekcje baletu nie są pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mu do głowy; śpiewam tylko pod prysznicem, w dodatku fałszuję; w wieku trzydziestu lat nie doczekałam się jeszcze umowy na czas nieokreślony; owszem, mówię dobrze po angielsku, bo lubię, ale w zasadzie do czego mi to potrzebne? Nie mogę już nawet tłumaczyć tekstów technicznych, żeby dorobić.
Rówieśniczki z mojej miejscowości od dłuższego czasu robią karierę, mają już dzieci, kredyt do spłacenia. Czuję, że ze wszystkim jestem spóźniona, ale nie zamierzam wyjawić tego doktor Manubrio. Wprost przeciwnie, zadaję sobie trud, żeby dać jej odpowiednio dużo argumentów, które mogłyby pokrzepić moją matkę.
Leżąc na szezlongu tapicerowanym końską skórą, pomijam opowieści o przeszywających bólach głowy ze strachu, bo może pani doktor wskaże ich mroczną przyczynę, jak choćby kompleks Elektry czy nieuświadomiona nienawiść wobec mojej pracy. Nie opowiadam o nocach spędzonych na wpatrywaniu się w ścianę z godziną wyświetlaną przez budzik elektroniczny, na dumaniu, jak wyglądałoby moje życie, gdyby byli w nim jeszcze mój brat lub moja ciotka, albo jak by wyglądało, gdybym nie porzuciła ślęczenia nad podręcznikami prawa, zamiast przenieść się na ekonomię. Czy teraz byłabym prawniczką? Czy ojciec byłby bardziej zadowolony? Czy może moim powołaniem jest teatr? Czy rodzice zaakceptowaliby, gdyby moja pasja stała się moim głównym zajęciem?
Kiedy pani doktor, poprawiwszy okulary, zapytała, czy mam jakieś dolegliwości, pokręciłam głową, patrząc na reprodukcje Andy’ego Warhola na ścianie. Nigdy nie należy patrzeć prosto w oczy własnej psychoterapeutce! Zwłaszcza jeśli ściany jej gabinetu pokrywa cykl z zupą Campbella w puszce.
Pominęłam wykwity łuszczycy (które zresztą potrafię ukryć pod samoopalaczem) i napady tachykardii, i następujące po nich poczucie pustki, kiedy wydaje mi się, że tonę. To tylko chwile. Kto ich nie zna? Nawet nie warto o nich wspominać. A poza tym teraz jest Bernardo, weźmiemy ślub i dostanę etat. Będę jak wszystkie inne – szczęśliwa. Wkrótce nie będę już musiała przychodzić do doktor Manubrio co wtorek. Znów zacznę spać i przestanę chować nutellę w nieużywanych doniczkach.
Wyniosłam z tego zaledwie tyle, że prawdopodobieństwo, by marzenia się spełniały, jest właściwie żadne. Po co więc dążyć ku rozczarowaniu, skoro można go uniknąć? W papierkach od czekoladek Baci Perugina zawiera się prawda, choćby w cytacie z Oscara Wilde’a: „Szczęście to nie tyle posiadanie tego, czego się pragnie, ile pragnienie tego, co się już ma”. Szczęście to życie normalnym życiem.
– Posłużę się metaforą, Oliva. Jeśli mi pani pozwoli – powiedziała doktor Manubrio po pierwszej sesji.
– Oczywiście – odparłam, choć właściwie nie było to pytanie.
Znów poprawiła okulary.
– Proszę sobie wyobrazić swoje życie jako morze. Proszę przymknąć oczy, widzi je pani?
Przytaknęłam, chociaż nic nie widziałam. Ciekawe, kto by się skoncentrował, mając przed sobą kogoś, kto tak się w niego wpatruje.
– Niech będzie spokojne, ale równie dobrze może panować sztorm. Nie może pani zrobić nic w tej kwestii, nie może zatrzymać fal. Jasne? Ale może pani zrobić jedno: nauczyć się surfować.
Surfować. Wyobraziłam sobie siebie, jak przebieram kończynami, leżąc na śliskiej desce pośród zgrai surferów w kombinezonach. Nawet w wyobraźni nie mogłam ustać prosto. Nie trzeba dodawać, że wcale nie poczułam się lepiej.
– Istnieją różne techniki surfowania – wyjaśniła. – Najprostsza to zamknąć oczy i wziąć trzy głębokie oddechy, żeby „przywrócić harmonię ze swoim wewnętrznym ja”.
Nie zrozumiałam zbyt dobrze, ale nie dopytywałam, żeby nie trzeba było zaczynać wszystkiego od początku. Jakkolwiek bym się wysilała w tym gabinecie z puszkami zupy Andy’ego Warhola na ścianach, leżąc na szezlongu obitym końską skórą, która kłuła mnie przez ubranie, nigdy nie zobaczyłabym oceanu. Może gdyby doktor Manubrio pozwoliła mi usiąść przy oknie na jajowatym fotelu… Nie ośmieliłam się o to poprosić – jeszcze by coś z tego wydedukowała.
Mimo że jej wskazówki terapeutyczne są dla mnie raczej niejasne, czasem próbuję wcielić je w życie, nawet z samego strachu, że Manubrio mogłaby odkryć mój niedomiar zaangażowania.
Może to jak dieta cud, niewykluczone, że prędzej czy później zadziała?
Nie tym razem. Po trzecim głębokim oddechu otwieram z powrotem oczy: paczka wciąż leży na biurku.
Spodziewałam się poradnika zatytułowanego _Dieta biotypów_, który zamówiłam przed kilkoma dniami. Od pięciu lat powinnam zrzucić pięć kilogramów. W jednej z szuflad mojego biurka leży cały stos książek: _Dieta Dukana w tydzień_, _Dziesięć zasad doktora Joshi dla zwyciężenia napadów głodu_, _Dieta wodna_, _Koktajle rozpuszczające tłuszcze_… Ciągle są ofoliowane, bo wciąż ukazuje się jakaś nowa książka, która wydaje mi się bardziej przekonująca. Jestem pewna, że przeczytam _Dietę biotypów_, tę tak, choćby po to, żeby zrozumieć, czy jestem kobietą jabłkiem, czy kobietą gruszką. Jeśli okażę się gruszką, przysięgam, że na zawsze zrezygnuję z wszelkich wysiłków i wezmę ślub w sukni o kroju trapezu, której zdjęcie mama wycięła mi z weselnego magazynu. Ale nie wyprzedzajmy faktów, to nie poradnik o biotypach, tylko wiadomość od ciotki.
Dźwięki _Carmina Burana_ znów zaczynają dudnić! Patrzę na paczkę owiniętą w chińską gazetę i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Moja ciotka żyje.
– Przynieśli razem z pocztą – wyjaśnia Veronica. Siedzi po drugiej stronie biurka i wskazuje paczkę brodą.
Próbuję zastosować inną technikę surfowania: skoncentrować się na drobnych konkretnych sprawach, żeby umknąć przed… jak to określiła Manubrio? Zamętem? Pomieszaniem? Motaniną? Tak czy inaczej, przed „swoim wewnętrznym ja”.
Zdejmuję płaszcz i wieszam na wieszaku. Biorę kopertę. Otwieram ją, z trudem opanowując drżenie rąk. W moim sercu dźwięki _Carmina Burana_ ustąpiły miejsca wczesnej Metallice, z czasów gdy jeszcze znęcali się nad gitarami.
W kopercie jest karteczka.
_Oliva, przyjedź do mnie do Paryża_ – napisała ciotka. _To sprawa najwyższej wagi_.
Ponieważ pierwsze zdanie zajęło więcej miejsca niż trzeba, reszta wiadomości oplata je jak haft, a litery stopniowo się kurczą.
_Czekam na Ciebie w Shakespeare and Company, niedaleko Notre Dame, w najbliższy weekend. Zabierz ze sobą prezent, nie otwieraj, dopóki nie będziesz na miejscu. Do zobaczenia. Viv_.
Z tyłu karteczki widnieje jakaś reklama po francusku, coś w stylu: „Malik. Afro Cosmétique. W tym miesiącu 30% zniżki na peruki, dredy i przedłużanie włosów… Zdjęcia gratis”.
Ciotka posłużyła się ulotką reklamową. Typowe! Jest nawet tłusta plama, skąd się wzięła?
Ogarnięta epistolarną manią ciotka nie zwykła używać zwykłego papieru. „Dlaczego przyczyniać się do deforestacji, skoro na świecie jest tyle powierzchni do wykorzystania?” – pytała mojego ojca, który wzdrygał się na widok jej przygodnej papeterii, jak choćby bilety paryskiego metra, chusteczki, koperty od pism z administracji czy faktury. To brak szacunku wobec adresata, mówił. Forma wynaturza treść, odciąga uwagę, odpowiadała ciotka, na dłuższą metę ją zubaża. Byłam tak mała, że nie mogłam wyrobić sobie na ten temat opinii, ale kolekcjonowałam te wiadomości od ciotki spisane na przygodnych skrawkach jak karty z piłkarzami. Do dziś mam wszystkie, również kawałek karteczki w fiolce po perfumach, którego nigdy nie udało mi się wydobyć. Moim zdaniem nic na nim nie napisała.
Oprócz karteczki w kopercie jest bilet kolejowy na przyszły piątek. Nocny pociąg relacji Mediolan–Paryż, miejscówka na moje nazwisko.
Ważę w dłoni paczkę owiniętą w gazetę, wydaje się miękka i dość ciężka. Płaszcz? Ale przecież jest wiosna. Może obrus? Ale co miałabym robić z obrusem w Paryżu? A przede wszystkim po co wysyłać mi prezent z Paryża, żebym zawiozła go z powrotem bez otwierania? To jeden z jej typowych pomysłów.
Chciałabym się dłużej zastanowić, ale pora zabrać się do pracy. Przesuwam wszystko na bok biurka, ten poplamiony kawą. W szufladach nie ma miejsca. Jedną zajmują poradniki, drugą – zapasy przekąsek, które nabywam w azjatyckim sklepie. Ciasteczka z wróżbą, gumy z żeń-szeniem, orzeszki ziemne w polewie kokosowej, cytrynowe solone landrynki, chrupiące groszki z chili, kitkat o smaku zielonej herbaty, prażone glony hot and spicy, chipsy krewetkowe. Kiedy uruchamia się komputer, podlewam aloes, jest poniedziałek. W ziemi zatknęłam wykałaczkę z flagą, na której widnieje napis: „Chce mi się pić”.
– Kto ci wysyła takie superpaczki? – pyta Veronica, nachylając się w moją stronę.
Nie wiem, czy to żart. Wzruszam ramionami i odpowiadam:
– To tylko moja ciotka.
Nie mówię nic o tachykardii, o tym, że chciałabym przebiec budynek, płakać, zjeść paczkę chipsów krewetkowych, krzyczeć.
Nie mówię, że ciotka zniknęła przed szesnastoma laty.
– No to może spróbujmy się zastanowić, jak powstrzymać te katastrofę?
Veronica pogrążyła się już w pracy, więc odzywa się tonem przeznaczonym do spraw pilnych.
Jest w moim wieku, ale nie traciła czasu jak ja, kiedy przyszło wybierać, co chce robić w życiu. Zaraz po urodzeniu wiedziała; obroniła pracę magisterską z wyróżnieniem i niezwłocznie zaczęła pracować. Kiedy ja przenosiłam się z wydziału na wydział, ze stażu na staż, szukając „swojej drogi”, ją zatrudniono. I znów zatrudniono. I jeszcze raz. Aż w końcu dostała awans, po czym przyszedł kolejny, a teraz jest moją szefową.
W firmie Energy and Co. sprzedajemy batony energetyczne, jesteśmy liderem na rynku. Konkurencję zjadamy na lunch. Ostatnio jednak dokonaliśmy przykrego odkrycia: pewna korporacja rozprowadzająca produkty śniadaniowe zamierza wylansować linię batonów zbożowych. Szykuje się katastrofa. Jest 2011 rok, wszystko się zmienia, ludzie stawiają na oszczędności i wygodę. Większość naszych klientów uzna, że prościej kupić batony w supermarkecie razem z ciastkami, niż szukać naszych produktów po siłowniach, sklepach sportowych i aptekach. I prawdopodobnie mniej by za nie zapłacili.
„Wszystko nam się wali i pali, a nigdy nie przerobiliśmy ćwiczeń przeciwpożarowych” – skomentował Ruggero, Wielki Szef, na tyle bystry, że po roku pracy wciąż nazywa mnie Olivią.
– Musimy opracować jakąś strategię – mówi Veronica, podając mi papier z badaniami rynku.
Całkiem lubię marketing, bo trochę przypomina sudoku. To kwestia cyfr i myślenia, o różnych stopniach trudności. A przyszła pora na najwyższy poziom.
Po stażu przyjęto mnie na rok próbny, który właśnie się kończy. Wkrótce powinni mnie zatrudnić. Veronica twierdzi, że tym razem musi się udać, moje pomysły się podobają, nadaję się do sprawowanej funkcji i byłabym dobrym nabytkiem dla teamu. Czego uczą filmiki motywacyjne? „Jeśli czegoś chcesz, wyciągnij rękę i weź to”. Oto co powinnam zrobić, wyciągnąć rękę i wziąć sobie tę umowę. Powtarzam to sobie każdego ranka w windzie, aż mylę piętra i muszę wrócić po schodach piechotą. Pociesza mnie myśl, że to przydatne w walce z cellulitem.
Rzucam okiem na wyniki badań, muszę opracować nową strategię, wpaść na jakiś pomysł. Jak w sudoku, również w marketingu potrzeba wzmożonej koncentracji, a mój umysł wciąż gdzieś błądzi. Ciągle wraca do mojej ciotki.
Szesnaście lat!
2
Kiedy byłam mała, ciotka Vivienne przyjeżdżała do nas z Paryża z wielkim kufrem pełnym starych książek i ubrań, które według mojej matki były w fatalnym guście. Kolorowe pończochy, kapelusze z szerokim rondem, długie spódnice obszyte koralikami, metalizowane spodnie, futra… Ja szalałam na ich punkcie.
Vivienne była chuda, energiczna, miała orzechowe oczy i długie rzęsy, miękkiego blond boba, który potem stał się biały, zawsze malowała usta czerwoną szminką. Za młodu pracowała jako modelka, reklamowała oranginę, mikser marki Bialetti i chinotto. Była wiecznie nieszczęśliwie zakochana, dlatego właśnie kanalizowała swoją energię we wciąż nowych projektach lub nowo odkrytych ideach.
Faza astrologiczna: nie liczą się sam znak i ascendent, jak mi objaśniła, ale cała mapa gwiezdna danej osoby. Mój ojciec jest surowy, bo gdy się rodził, Jowisz był w znaku Koziorożca; z kolei wielkim problemem babci Renaty był Uran w Siódmym Domu. W tamtym okresie ciotka miała w uszach srebrne koła, na szyi naszyjniki z minerałami i kamieniami, nosiła wyłącznie niebieskie stroje.
Faza ekologiczna rozpoczęła się po jej pierwszej podróży do Afryki. Wróciła jako wegetarianka, z prawdziwą obsesją na punkcie powieści Karen Blixen, ubierała się jak na safari, również wychodząc do miasta, i wyjechała z powrotem do Afryki prawie natychmiast, rezygnując z obiadu bożonarodzeniowego na rzecz ratowania rodziny słoni w Serengeti.
Mój ojciec powtarzał, że jest zmienna i powierzchowna, lecz ja się z nim nie zgadzałam. Każdą fazę przeżywała dogłębnie i wyciągała dla siebie ważne nauki z tej nieustającej podróży ku odkrywaniu nowych światów. Przez całe późniejsze życie analizowała bliskim układ planet i pozostała wegetarianką, przynajmniej do ostatniego razu, gdy ją widziałam.
Gdy byłam mała, ciotka pozwalała mi robić niebezpieczne rzeczy: dotykać ręką ognia, próbować stanąć do góry nogami, trzymając się na jednej ręce, używać miksera. Rozmawiałyśmy z nieznajomymi, gubiłyśmy się na ulicach Mediolanu, malowałyśmy na niebiesko pasemka farbą z supermarketu.
Była przeciwniczką srebrnej zastawy, marnotrawstwa, więziennictwa, gier komputerowych, savoir-vivre’u, anglicyzmów, małżeństwa. I miała wyrobiony pogląd na wszystko: podróż powinna cię zmienić, w przeciwnym razie to zwykła turystyka; nie należy wstydzić się miesiączki; każda porażka stwarza nową okazję; źródłem wszystkich naszych bolączek jest rewolucja przemysłowa. Zdawało mi się, że każdy jej gest rozbrzmiewa echem, odkrywa świat, jakby rzeczywistość była wielkim pudłem rezonansowym.
Nauczyła mnie, jak odgryźć się tym, którzy naśmiewają się z mojego imienia. To być może jedyny przejaw ekstrawagancji u moich rodziców. Po stracie mojego brata przez dłuższy czas nie mogli mieć dzieci; podczas wakacji w Cefalù uklękli przed figurką Świętej Oliwy w kościele pod jej wezwaniem i długo się modlili; po dziewięciu miesiącach pojawiłam się ja. Był to cud, należało się dziękczynienie.
– To piękne imię – pocieszała mnie ciotka. – Wiesz, co powinnaś odpowiadać koleżankom i kolegom? Że pochodzi z łaciny. „Czy znacie łacinę?”, zapytaj ich. „Ja tak”, odpowiedz, „_Veni_, _vidi_, _vici”_. W ten sposób ich zgasisz.
Tak robiłam. I nawet się sprawdzało. Od czasu do czasu.
W miarę dorastania ciotka Vivienne stała się moją powiernicą. Gra w butelkę, malinki, pierwsze pocałunki: zawsze prosiłam ją o rady. Nie miała telefonu, więc wysyłałam jej pytania pocztą. Odpisywała, cytując Martina Luthera Kinga, Mike’a Bongiorno, Buddę, Madonnę, Biblię. Te pigułki mądrości zawsze przychodziły mi z pomocą, najwięcej radości czerpałam z wypowiedzi Mike’a Bongiorno.
Vivienne była moją jedyną i najulubieńszą ciotką.
Ostatni raz, kiedy ją widziałam, przechodziła fazę romantyczną, nosiła kolczyki w stylu przypominającym gotyk, czytała lorda Byrona i Shelleya, opiewała wzniosłość, głosiła potrzebę natychmiastowego złączenia z naturą, broniła idei wolności. Kazała mi słuchać Schuberta, Straussa, Wagnera, Czajkowskiego. Przyjechała z Paryża, bo u babci Renaty nastąpiło pogorszenie, ale zamiast spędzać czas przy łóżku swojej matki, postanowiła zabrać mnie do Ligurii, aby nauczyć mnie morza. Styczeń 1995 roku, miałam czternaście lat.
Morza należy się uczyć zimą, wyjaśniła, dlatego wyjechałyśmy niezwłocznie. Miał to być jednodniowy wypad, zostałyśmy na dwa dni. Tuż po naszym powrocie babcia umarła.
Ojciec, wyraźnie wstrząśnięty, wezwał Vivienne do swojego gabinetu. Siedzieli zamknięci całe wieki, mówili szeptem, tak że nie udało mi się niczego podsłuchać. Ciotka jeszcze tego samego wieczoru wyjechała bez słowa. Z rodzicami zjedliśmy kolację w milczeniu, nie podnosząc oczu znad talerzy. Było to jak druga żałoba. Kiedy znalazłam odwagę, żeby poprosić o wyjaśnienia, ojciec powiedział, że znalazł coś w walizce ciotki. Było to coś tak poważnego, że nie powinniśmy się z nią więcej spotykać. Miałam się zachowywać, jakby nigdy nie istniała.
Ciotka? Nigdy nie istniała? Gubiłam się w domysłach, nie potrafiąc sobie wytłumaczyć, co mogłoby uzasadnić tak skrajną decyzję. Tylko jakaś zbrodnia. Wyobrażałam sobie pistolet, pliki skradzionych banknotów, sfałszowane dokumenty… Ale czy ciotka naprawdę byłaby zdolna do czegoś takiego? Była przecież zwolenniczką czystej miłości, walki z przemocą, pokoju na świecie. Prędzej umarłaby z głodu, niż upiekła kurczaka na ruszcie. Musiało istnieć jakieś inne wyjaśnienie. Sprawy musiały przyjąć tak dziwny obrót, że nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić.
Tamtego wieczoru przed laty znalazłam na łóżku kieszonkowy słownik języka francuskiego z zatkniętą mapką Paryża i przyklejaną karteczką z wiadomością: _Veni, vidi, vici_. _Czekam na ciebie. Viv_.
Odtąd dużo się zmieniło. Ojciec przestał się uśmiechać. Wieczorami zaszywał się w swoim gabinecie i całymi nocami patrzył przez okno. Matka zrobiła się jeszcze wątlejsza, drażliwsza, coraz trudniej było ją zadowolić.
Po długich miesiącach bezowocnych domysłów przestałam się zastanawiać nad występkiem ciotki. Ja też zaczęłam w nią wątpić. W jakiejś mierze ją znienawidziłam. Zmieniła zasady panujące w domu i nie wróciła. Zniknęła.
Pewnego ranka, widząc swój obraz odbity w oknie salonu wychodzącym na ogród, złożyłam uroczystą przysięgę: nigdy nie rozczaruję w taki sposób nikogo ze swojego otoczenia. I nigdy więcej nie będę o niej rozmawiać, z nikim. Tymczasem spędzałam długie godziny na przygotowywaniu _petit chou_, eklerów, _tarte Tatin_ i makaroników, i uczyłam się francuskiego z podręcznika gramatyki, który kupiłam po kryjomu, oraz korzystając z małego słownika, który mi podarowała.
Dopóki ciotka była z nami, wszystko wydawało się możliwe, świat był bardziej kolorowy i nigdy nie czułam się samotna. Gdzieś na świecie, może daleko, w Paryżu, w Afryce, na biegunie północnym, istniał ktoś, kto mnie rozumiał. Kiedy jej zabrakło, nie wiedziałam, komu się zwierzyć, skąd czerpać radość. Znów stałam się nikim.
Pisałam do niej listy, które pozostały bez odpowiedzi. Wyglądało na to, że zmieniła adres. Co znalazł mój ojciec i dlaczego więcej się nie odezwała, pozostało tajemnicą. Drugą raną w naszej rodzinie.
Przerwa obiadowa prawie się skończyła. „To sprawa najwyższej wagi” – powtarzam sobie. „Czekam na ciebie w Shakespeare and Company…”
Punkt pierwsza wstałam zza biurka, kierując się do siłowni ze sportową torbą przewieszoną przez ramię, jak w każdy poniedziałek, ale tym razem postanowiłam zboczyć z kursu i napić się kawy. Wybrałam ten sam bar co zawsze, prowadzony przez sympatyczną chińską rodzinę. Lokal jest aseptyczny i dość anonimowy, ale lubię go, bo nikt tam nie przychodzi, lubię też syna właścicieli, który objada się przekąskami i pija napoje w puszkach. Takiemu to dobrze! Pewnego razu poczęstował mnie kawałkiem batona z białej czekolady z wiśniami. Był twardy, ale dałam radę.
Mocna kawa spłynęła do pustego żołądka, wykręcając mi kiszki i wykluczając ćwiczenia na siłowni. Trudno, pomyślałam, czując, jak wiotczeją mi mięśnie, co dzieje się, ilekroć rezygnuję z aktywności fizycznej. Dziś przynajmniej mam dobrą wymówkę.
Na samą myśl o pociągu nocnym w moim umyśle pojawiają się nietoperze, Agatha Christie, nóż sprężynowy, trucizna, ciemności, tunel i, sama nie wiem dlaczego, także obrazy trądu, zarazy i lazaretu.
Rzecz jasna, samolot byłby gorszym wyborem: kiedyś lubiłam latać, ale teraz pozostawiam innym upojne chwile spędzone w metalowej puszce zawieszonej w powietrzu. Może to najbezpieczniejszy środek transportu, ale jak się spada, to się spada.
Zegar na ścianie wskazuje godzinę drugą. Moi koledzy i koleżanki zapewne już wrócili za swoje biurka. Biorę do ręki statystyki, których nie przejrzałam, płacę za kawę. Zza lady płyną do mnie uśmiechy. Chłopak macha na pożegnanie, zanim otworzy puszkę fanty. Biegnę z powrotem do pracy, przynajmniej w ten sposób coś wypocę.
Szesnaście lat. Powrót do Paryża to jedna z pierwszych rzeczy na liście moich życzeń. Lista jest długa, lecz niczego jeszcze nie zrealizowałam.
W windzie wyjmuję z torby mały ręcznik i przewieszam go sobie przez szyję, nie osuszam potu z czoła, to powinno wystarczyć, by wierzono, że byłam w siłowni. Pewnie to i tak nikogo nie obchodzi, ale siłownia jest wymówką, żeby uniknąć wspólnych obiadów, podczas których zmuszano by mnie do próbowania stołówkowego makaronu z sosem bolońskim lub sałatki owocowej, „bo przynajmniej ma trochę witamin”. Co to, to nie, ja lubię spędzać przerwę obiadową w chińskim barze. Nie jem posiłku, a potem po kryjomu jakoś zaradzam sytuacji za pomocą słodkich przekąsek.
Ciotka żyje i chce się ze mną spotkać! W ciągu tych wszystkich lat snułam wszelkie możliwe hipotezy: że wreszcie jej miłość odwzajemnił ktoś równie fascynujący jak Peter O’Toole i zamieszkała z nim w jakiejś wiosce w Périgordzie, gdzie uprawiają mięsożerne rośliny i hodują króliki hawańskie, że została agentką tajnych służb, że wstąpiła do zakonu klauzurowego, że wyjechała na misję do Afryki i nie wróciła. W najbardziej pesymistycznych wizjach wyobrażałam sobie, że żyje samotnie na ulicy i sprzedaje wiersze za parę groszy, jak pewna kobieta, którą widziałam w Paryżu jako dziecko, gdy przyjechaliśmy w odwiedziny do ciotki. Że wciąż żyje, to już jest coś. A skoro wysłała mi prezent, zapewne nie wiedzie się jej tak źle.
Otwieram szufladę biurka, wyjmuję paczkę pikantnych groszków, chowam ją w rękawie marynarki i idę do łazienki. Dwadzieścia sekund i jest pusta. Pikantny smak pomaga ukoić napady głodu. To indyjski wynalazek.
Jakie wrażenie wywarłoby na mnie ponowne spotkanie z Vivienne? Odkrycie, co stało się przed laty, i dowiedzenie się, jak żyła przez ten cały czas? Może nie byłaby szczęśliwa z powodu moich sukcesów. Ekonomia, staże, praca w marketingu. Jak zareagowałaby na wieść, że wychodzę za mąż?
A gdyby była to okazja, żeby naprawić stosunki między nią a ojcem? A jeśli on by się dowiedział i przestał rozmawiać również ze mną? A gdyby odkrycie zmusiło go do odgrzebywania przeszłości, którą zostawił za sobą raz na zawsze?
Pociąg odjeżdża w piątek wieczorem, będzie w Paryżu w sobotni poranek. Powinnam udać się na dworzec bezpośrednio po pracy i kupić bilet powrotny na niedzielny wieczór, żeby w poniedziałkowy poranek stawić się za biurkiem. Dwie noce w podróży, jedna w Paryżu. Istny obłęd.
Nie mogę poprosić o radę doktor Manubrio, wyjechała na miesiąc do Meksyku i nie sposób się z nią skontaktować.
„Urlop to urlop” – powiedziała podczas naszej ostatniej sesji i podała mi upierścienioną dłoń.
Zwierzając się Bernardowi, naraziłabym się na niechybną krytykę – on kieruje się zasadami i jego jest zawsze na wierzchu.
Jeśli życie naprawdę jest jak ocean, to mam do czynienia z monstrualną falą, próbuję złapać równowagę na desce, która wymknęła się spod kontroli, a mój kombinezon jest tak obcisły, że być może nigdy nie zdołam go z siebie ściągnąć.
3
Pieczony kurczak czeka na srebrnym półmisku pośrodku stołu, już pokrojony.
Jak co czwartek Bernardo przyszedł do nas, a moja matka nakryła do stołu w wielkim stylu. I jak co czwartek wszyscy krygują się, kto powinien zacząć.
– Najpierw goście – mówi matka.
– Dziękuję, ale proszę, zacznij ty, Gabriello.
– Ach, jaki jesteś uprzejmy – poddaje się matka, kładąc na swoim talerzu niewielką porcję kurczaka.
Rzucam okiem w stronę ojca. Wzrok ma podręcznikowo wlepiony w ekran telefonu z powodów zawodowych.
– Jest trochę mdły – obwieszcza z przygnębieniem matka. – Nie wyszedł mi.
– Moim zdaniem jest wyśmienity – zapewnia ją niezwłocznie Bernardo.
Moja kolej. Biorę udko.
– Jest pyszny – stwierdzam pospiesznie. Ale to ona ma rację.
Po kilku falstartach również w ten czwartek rozmowa siada. Tematów, które można by podjąć w moim domu, nie ma zbyt wiele. Z góry są wykluczone problemy bez rozwiązania, smutne wiadomości, sporty ekstremalne, teorie spiskowe, ezoteryzm, homeopatia, trudne do zinterpretowania konstatacje. Tematem idealnym byłyby moje sukcesy, szkoda tylko, że ich brak. Czasem rodzice wracają do świadectwa z przedostatniej klasy liceum, otrzymałam wtedy niemal najwyższe oceny z włoskiego i łaciny. Nauczycielki nigdy nie było, a z osobą na zastępstwie ciągle graliśmy w tryktraka – wszystkim dano wysokie oceny. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznałam.
Odkąd się zaręczyliśmy, w rozmowie mile widziane są także sukcesy Bernarda. Na szczęście dziś możemy wznieść toast za to, że właśnie zatrudniono go w ważnej kancelarii adwokackiej. Nie będzie się już zajmował sprawami mieszkaniowymi.
Ojciec uroczyście ściska mu dłoń.
– Teraz mówimy tym samym językiem.
– Dziękuję, Marcello, doceniam te słowa – odpowiada Bernardo.
Ojciec cieszy się na myśl, że pewnego dnia mój mąż przejmie jego kancelarię. Miałam to być ja, gdyby nie egzaminy z prawa rzymskiego i prywatnego oraz fakt, że zabrakło mi wytrwałości, żeby zostać prawniczką – właśnie tego i odpowiedniej dozy masochizmu. Pociesza mnie, że o ile poniosłam porażkę na drodze uniwersyteckiej, to przynajmniej dobrze wybrałam przyszłego męża.
Rozmowa schodzi na dom, w którym mamy zamieszkać po ślubie. Wkrótce zwolnią go najemcy, będzie gotowy dla nas.
– To była dobra inwestycja – mówi ojciec – w ciągu dwudziestu lat wartość wzrosła dwukrotnie.
Dom znajduje się na końcu ulicy. Wygląda jak wszystkie inne, podobnie jak dom rodziców, w którym wciąż mieszkam. Dwa piętra, spadzisty dach i balkon.
Staram się nie myśleć o tym, że kupili go dla mojego brata. Czy on zamieszkałby w domu tuż obok, miałby pewne zajęcie, doskonale zorganizowane życie? Czy to wystarczyłoby rodzicom? Może wcale by mnie nie potrzebowali? Czasem się zastanawiam, jak by to było wcale się nie urodzić, ale nie sposób tego wiedzieć. Mogłabym wyobrazić sobie siebie jako zawieszoną w pustce lub w zupełnym mroku, ale byłoby to nieprawdziwe, bo skoro mogę sobie siebie wyobrażać, to znaczy, że istnieję.
– Miasto jest coraz bliżej – mówi Bernardo – a my mielibyśmy ogródek.
Perspektywa wyprowadzki z Mediolanu do tej małej miejscowości podoba mu się, dodaje. Cisza i spokój, bardziej ludzki wymiar, a jeśli wyjedzie się z domu o odpowiedniej porze i doda trochę gazu, nawet nie jest daleko do kancelarii. Kiedy byliśmy sam na sam, powiedział, że przeprowadzimy się tu, by nie płacić czynszu, ale w przyszłości chciałby kupić mieszkanie w Mediolanie. Woli mieszkać w centrum. Ja też bym wolał, zapewnił mnie, jak gdyby w ogóle była taka potrzeba.
– Nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że przyszłość jest złudzeniem – komentuje ojciec. – O ile coś jest w życiu pewne, to właśnie przyszłość. Ważne, żeby być na nią przygotowanym.
– W sobotę zabieram Olivę do Alassio – obwieszcza Bernardo.
Jakbym była pudelkiem! Czy nie powinniśmy byli tego omówić? Nawet ja pamiętam treść trzynastego artykułu włoskiej konstytucji: „Każdemu zapewnia się wolność osobistą”. Może dlatego, że ciotka zawsze mi to powtarzała. W Alassio z jego znajomymi, z którymi nie wiem, o czym rozmawiać. Ilekroć próbuję, natrafiam na ścianę. Sami młodzi prawnicy, notariusze, dentyści. O czym miałabym im opowiadać? O prażonych glonach hot and spicy? Pytać, czy znają finałową scenę _Przeminęło z wiatrem_, w której Scarlett O’Hara wykrzykuje: „Jutro też jest dzień!”? Cisza, jaka za każdym razem zapada po moich pytaniach, jest krępująca, przyprawia mnie o palpitacje. Wolałabym siedzieć w domu i rozwiązywać sudoku albo piec ciasteczka, chociaż nikt ich nie jada – ojciec nie znosi słodkości, a jedyny dodatkowy ładunek kalorii w diecie matki zapewniają himalajskie jagody goji.
Wszyscy czekają, aż odniosę się do propozycji. Aluzyjne spojrzenia matki są coraz bardziej wymowne. Można się poświęcić dla ukochanej osoby, tyle razy mi to tłumaczyła. „Obowiązek jest podstawą szczęścia”. Nie podaję tego w wątpliwość, to zasady społeczne, a skoro istnieją, to musi być jakiś powód. A powód jest taki: żeby wszyscy wiedzieli, czego się w życiu spodziewać, bez ataków paniki, a życie płynęło naprzód bez przeszkód. To odwieczna zasada i doświadczyłam jej na własnej skórze – działa. Lepsza chwila fikcji niż pasmo rozczarowań i ciągłe skoki w pustkę.
Dlatego jako pierwszą dziwi mnie to, co mówię.
– W najbliższy weekend będę w Paryżu.
Echo moich słów rozbrzmiewa jeszcze przez chwilę.
– W Paryżu? – wykrzykują wszyscy chórem, zastygając bez ruchu.
Sztućce zawieszone w powietrzu, wytrzeszczone oczy. Przypomina mi się zdjęcie wykonane przez Salvadora Dalego, przedstawiające latające koty i krzesła.
– Jak to w Paryżu? – wyjękuje matka.
– W Paryżu? – powtarza Bernardo.
– W najbliższy weekend? – podbija tata.
Tym razem to ja zastygam. Tachykardia tak przybrała na sile, że zaraz chyba serce wyskoczy mi z piersi i wyląduje na talerzu.
– Tak, w Paryżu.
– A po co? – pyta matka, jakby wreszcie podpięto ją do respiratora.
Nie byłam przygotowana na to pytanie, dopiero co podjęłam decyzję o wyjeździe. Nie ma mowy, by wyjawić, że to samotna wyprawa pociągiem nocnym. Nie wolno wspomnieć o ciotce Vivienne. Z drugiej strony nienawidzę kłamać. Nie chcę żyć w strachu, że ktoś mnie zdemaskuje.
– Oliva? – naciska matka.
– Jadę na krótkie wakacje.
– Wakacje? – powtarza ona.
Przychodzi mi do głowy pomysł.
– W niedzielę są urodziny Lindy. Wyjeżdżamy razem.
Spośród garstki moich koleżanek najbardziej lubią Lindę. Jest najbardziej godna zaufania. Spojrzenie ojca się zmienia. Czy coś podejrzewa? Owszem, odkąd wyszła za mąż, prawie się nie widujemy.
– Zarezerwowałyście wszystko w ostatniej chwili? – pyta Bernardo, któremu nie mieści się to w głowie.
– Tak, lecimy w sobotę o świcie – odpowiadam. – Dlatego jutro będę spać u niej. Są jej urodziny – powtarzam. Przynajmniej to jest prawdą.
– Ale Linda… jest mężatką – zauważa mama.
– No właśnie – odpowiadam. Bez namysłu. Zadziałało. – A ja w wieku trzydziestu lat chyba mam prawo wybrać się na wakacje.
Ależ tak, odwołajmy się do artykułu trzynastego, przecież zredagowano go z jakichś powodów. Teraz, gdy już to obwieściłam wszem wobec, nie ma odwrotu.
– Czyli nici z Alassio? – pyta potulnie Bernardo.
Nie tylko. Muszę się spakować, więc nie będę u niego spać jak zwykle. Na widok jego przygnębionej miny prawie zmieniam decyzję. Ale zaciskam zęby. Dam radę.
Wyjmuję z lodówki deser panna cotta z sosem z owoców leśnych mojej roboty i zanoszę na stół. Tylko Bernardo się częstuje.
– Zaczęłam dietę biotypów – objaśniam matce, odmówiwszy spróbowania deseru.
Poradnik jeszcze nie dotarł, ale wiadomość brzmi pokrzepiająco. Matka od razu zaczyna swoje: nie jestem gruba, nie muszę dużo zrzucić, ale gdybym zrzuciła parę kilo, na pewno wyglądałabym lepiej. Cukier to trucizna, uzależnia i… Uśmiecham się i potakuję, gdy mama wylicza wszystkie wady glukozy. Tłumaczę, że jestem jabłkiem (samozwańczo, odrzuciwszy gruszkę, żeby poczuć się lepiej) i że nowa dieta nie przewiduje spożywania słodyczy. Nie będę ich jeść przez jakiś czas. Matka wyraża swoją aprobatę. Zapomniała o Paryżu, Lindzie, Alassio, o wszystkim. Zastanawiam się, że może to właśnie sposób – może wdrożenie diety bez znajomości jej zasad przyniesie efekty. Chyba anuluję zakup książki.
Po kolacji odprowadzam Barnarda do furtki. Jego zielone oczy pobłyskują w mroku rozjaśnianym światłem latarni. Czym sobie zasłużyłam na tak przystojnego mężczyznę? Czy to ważne, że czasem odnoszę wrażenie, że nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia, a on nie śmieje się z moich żartów? Piękno przynosi pocieszenie. W pewnej mierze piękno jest wszystkim – dopóki trwa.
Kiedy patrzę, jak oddala się w stronę samochodu, wdycham powietrze Cornaredo, miasteczka, po którym mogłabym się poruszać bez otwierania oczu. Znam każdą nierówność tych paru uliczek, każdą bramę, każdy znak drogowy. Pokochałam je, ale zrobiło mi się w nim ciasno. Żyję tu już z poczuciem przymusu. Wychylam się, żeby spojrzeć na nasz przyszły dom, na górze pali się światło. To będzie nasz pokój. Widzę, jak za rok leżymy na łóżku z głowami na ślubnych poduszkach, on czyta notatki do rozprawy sądowej, która odbędzie się nazajutrz, ja rozwiązuję ostatni poziom sudoku. Czy pójdę do łazienki, niby posmarować się kremem, i wezmę środek nasenny? Czy będę ich jeszcze potrzebować?
4
Otwieram szafę, podnoszę wieko walizki.
Jeśli czegoś mi nie brakuje, to ubrań, wszystkie pochodzą z butiku matki. Po gimnazjum złożyła moje papiery do liceum imienia Busta Arsizia, żeby móc mnie podwozić. Zawsze się spóźniałyśmy, z mojej winy. Słuchałyśmy Leonarda Cohena i Fabrizia De André. Wysadzała mnie przy bramie szkoły i jechała dalej, żeby otworzyć butik. Po szkole zjadałyśmy razem obiad wjakimś okolicznym barze, czy raczej patrzyła, jak się opycham, podczas gdy ona zawsze miała ból brzucha, mdłości lub „już zjadła wcześniej”. Po południu skubała suszone owoce ze słoika, który trzymała w schowku na zapleczu, gdzie zimą zostawiałyśmy płaszcze i parasole.
Po obiedzie siadałam przy ladzie do lekcji, próbując się wyłączyć ze wszechogarniającej paplaniny stałych klientek. Matka jest typem sprzedawczyni, która nie pozostawia nikogo obojętnym. Kochasz ją lub jej nienawidzisz, jak kurczaka w sosie słodko-kwaśnym. Uważa, że dobre ubrania poprawiają jakość życia, że styl klasyczny jest korzystny dla każdej figury (i odmładza), nie wierzy w mody, w nadmiar, w zbyt krótkie spódnice, zbyt wysokie obcasy, w krój oversize, nie wierzy w łączenie więcej niż trzech kolorów jednocześnie, w tkaniny syntetyczne, w stras, w kwiatowe wzory, w poziome paski. Ślepo ufa zasadom z _Przewodnika łączenia kolorów_, zwłaszcza dwóm głównym: nigdy nie łączyć barw podstawowych lub barw położonych blisko w kręgu Ittena i nigdy nie ubierać się w tonacje jednego koloru.
Ośmieliłam się zbuntować przeciwko jej doktrynie tylko raz, kiedy wybrałam się na shopping z koleżankami z liceum. Odkładałam kieszonkowe przez trzy miesiące. Moim łupem padły żółte spodnie z obniżonym stanem, obcisła koszulka w kolorze fuksji i naszyjnik w odcieniach wodnej zieleni dający efekt tatuażu. Tego samego wieczoru włożyłam na siebie to wszystko, czując się dorosła i charyzmatyczna. Matka oniemiała na mój widok. Przez cały posiłek rzucała mi złowróżbne spojrzenia, bez słowa, wybuchła dopiero na koniec. Dlaczego tak się ubrałam? Co chciałam wyrazić tym banalnym strojem? Nie mam pojęcia. Chciałam po prostu się sobie podobać, czuć się pociągająca, może tyle. Nie mogła zrozumieć, po kim to mam, chyba tylko po ciotce, wykrzykiwała melodramatycznym tonem. Tylko ona mogła połączyć fiolet z czerwienią, żółć z czernią, niebieski z beżem i nosić obszarpane, dziurawe, sprane ubrania. Co było wyznacznikiem niechlujstwa, braku szacunku i fatalnego gustu. Dobór ubrań to poważna sprawa. W ten sposób zdobywa się szacunek, kształtuje się przyszłość. Próbowała mi to wszystko przekazać, żebym mogła czerpać satysfakcję z życia na miarę swoich możliwości, życia budowanego na solidnych podstawach.
Pewnego razu ciotka Vivienne powiedziała, że potrzeba harmonii estetycznej może być wyrazem obrony. Może mogłam po prostu wyjaśnić matce, że brak elegancji wprawia mnie w dobre samopoczucie, od czasu do czasu. Ona jednak wybuchła potokiem łez, wpadła w rozpacz, zastanawiając się, gdzie popełniła błąd. Odwróciłam się do ojca w poszukiwaniu wsparcia, ale natrafiłam na gorzkie, zmęczone spojrzenie. Przypominałam mu jego siostrę. Byłam jedyną córką i ich zawiodłam.
– To nie ty popełniłaś błąd – szepnął do matki. – To moja wina.
Poszłam do swojego pokoju, żeby się przebrać. Skąd ten pomysł, żeby włożyć te głupie ubrania? Wyrzuciłam je do kosza.
Ogrom domysłów, co może wydarzyć się w podróży, jest przytłaczający. Wiem, że należy zachować przezorność, ale nie wiem jak. Bernardo opracował swoją technikę: wkłada do walizki tyle identycznych koszul, ile dni liczy wyjazd, i jedną zapasową, dwie pary spodni, a jeśli jedziemy w jakieś chłodniejsze miejsce, ustala liczbę swetrów, dzieląc liczbę dni przez półtora, i dorzuca jeden lżejszy pulower.
Postanawiam zaufać logice. Prognoza pogody mówi o dwudziestu sześciu stopniach i braku opadów. Wybieram parę spodni i dwie bluzeczki, to podstawa. Używana sukienka w kwiaty, którą kupiłam na bazarze; od lat trzymam ją na dnie szafy, nigdy nie ośmieliłam się jej włożyć, żeby nie zrobić przykrości mamie, chociaż bardzo mi się podoba. Skoro w Paryżu ma być ciepło, to skorzystam z okazji. Zabieram też piękne plastikowe kolczyki w stylu flamenco, kupione na imprezę karnawałową, którą w ostatniej chwili odwołano. Nie mogę w nich wystąpić w biurze czy pojechać do Alassio, ale do Paryża owszem. Prócz czółenek, które będę miała na sobie, biorę parę sportowych butów i baleriny.
Wreszcie chowam do walizki sukienkę w cekiny, ciągle ma metkę, w razie gdyby Vivienne chciała mnie gdzieś zabrać w sobotni wieczór. Do teatru, restauracji, do znajomych? Moim zdaniem cekiny w Paryżu zawsze się sprawdzą. Dla pewności pakuję do walizki również kurtkę i parasol. Dwie koszule nocne, długą i krótką. Jeśli jest mi za ciepło lub za zimno, nie mogę spać. Szlafrok, klapki, żeby nie pośliznąć się pod prysznicem, kapcie.
Szperam w szufladzie z bielizną, w nadziei, że znajdę czysty stanik i pasujące do niego majtki, co zakrawa na niemożliwość. Ze względu na chaos w praniu i szarzenie bielizny sytuacja jest katastrofalna.
Na dnie szuflady leży pistacjowy batonik Tronky, zapomniałam, że go tam schowałam. Już mam go odpakować, chyba sobie zasłużyłam po tym mdłym kurczaku, ale słyszę pukanie do drzwi, więc wrzucam go z powrotem w bieliznę.
Matka podaje mi opasłą, kwadratową saszetkę.
– Apteczka pierwszej pomocy – objaśnia z zaniepokojoną miną. – Czytałam, że mogą nawet amputować nogę z powodu niezdezynfekowanej rany.
– Nie wybieram się na wojnę, mamo – kwituję, ale biorę apteczkę.
Głupi wypadek. Jeden wystarczy. Nikt nie wie o tym równie dobrze jak my, jak moi rodzice. We wszystkim dopatrują się niebezpieczeństwa. Ale już za późno.
Mama podaje mi antybiotyk, hydrokortyzon i termometr. Upewniwszy się, że włożyłam wszystko do walizki i że będę uważać przez całą podróż, życzy mi dobrej nocy. Przytulam ją, chcąc podnieść na duchu. Również siebie.
Kiedy wychodzi z pokoju, wkładam do torby gaz pieprzowy, który tata podarował mi w ostatniej klasie gimnazjum. Czy jest przeterminowany? Na opakowaniu nie ma daty.
Wyjmuję batonik z szuflady, wygląda na to, że wciąż jest jadalny. Nie sądzę, żeby dieta biotypów dopuszczała spożycie czekolady. Ale to przecież sojusznik dobrego humoru, redukuje stres, służy skórze, a nawet wspomaga inteligencję. Recytuję sobie wyniki badań naukowych. Zgadzam się, skóra i dobry humor to nie priorytety, ale inteligencji nigdy dosyć. Więc biorę gryz.
– Ta sama ciotka, która na bal karnawałowy zrobiła ci z cynfolii przebranie za czekoladkę Baci Perugina? – pyta Linda.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
BESTSELLERY
- EBOOK
26,24 zł 34,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: AgoraFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: PoradnikiPenis nie jest obcym ciałem, dzikim zwierzęciem, czempionem, który musi wygrywać seksualne olimpiady, ani nieposłusznym sługą, którego trzeba przywoływać do porządku niebieskimi pigułkami. Jest częścią męskiego ciała, o którą ...EBOOK
21,99 zł 29,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK59,00 zł
- EBOOK
19,90 zł 27,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
34,99 zł 49,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.