Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Drugie życie Pana Roosa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie życie Pana Roosa - ebook

Ante Valdemar Roos to cichy, 59-letni księgowy. 21-letnia Anna Gambowska właśnie uciekła z ośrodka dla uzależnionych. Ich drogi przecinają się na skutek tragicznego zbiegu okoliczności. To tylko początek akcji wiodącej przez małą leśną chatkę oraz długi ciąg hoteli, moteli i stacji benzynowych gdzieś na drodze między Kymlinge i Maardam. A wszystko przy przejmujących dźwiękach ulubionych piosenek pana Roosa.

Nesser poprzez doskonale sportretowanych bohaterów, w charakterystyczny dla siebie sposób – z odrobiną czarnego humoru – dokonuje wnikliwej krytyki dzisiejszej Szwecji. Demaskuje wszechobecną samotność, pokazuje skutki alkoholizmu, rozwodów i nieobecnych ojców.

Drugie życie pana Roosa to trzecia część cyklu Håkana Nessera o inspektorze Barbarottim, wyrafinowanym sceptyku szukającym czasami wskazówek w Piśmie Świętym. Inspektor Barbarotti ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a jego życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany planów.

Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-916-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W dniu, w któ­rym wszystko się zmie­niło, Ante Val­de­mar Roos miał wizję.

Spa­ce­ro­wał z ojcem po lesie. Była jesień, trzy­mali się za ręce; słońce prze­ni­kało przez wyso­kie korony sosen, a oni podą­żali wydep­taną ścieżką wijącą się mię­dzy krze­win­kami żura­winy i omsza­łymi kamie­niami. Powie­trze było rześ­kie i przej­rzy­ste, gdzie­nie­gdzie pach­niało grzy­bami. Miał jakieś pięć, może sześć lat. W oddali sły­chać było nawo­ły­wa­nie pta­ków i szcze­ka­nie psa.

– Oto Gråmyren – powie­dział ojciec. – To miej­sce łosia.

Były lata pięć­dzie­siąte. Ojciec miał na sobie skó­rzaną kami­zelkę i kra­cia­stą czapkę z dasz­kiem. Teraz zdjął ją, wypu­ścił rękę syna i man­kie­tem koszuli wytarł czoło. Wycią­gnął tytoń i zaczął nabi­jać fajkę.

– Rozej­rzyj się dookoła, mój chłop­cze – rzekł. – Życie ni­gdy nie będzie lep­sze. Ni­gdy nie będzie lepiej.

Nie był pewien, czy to się wyda­rzyło naprawdę. Czy było to praw­dziwe wspo­mnie­nie, czy jedy­nie obraz, który wypły­nął na powierzch­nię peł­nej tajem­nic studni prze­szło­ści. Tęsk­nota za czymś, czego może ni­gdy nie było.

Wła­śnie dzi­siaj, ponad pięć­dzie­siąt lat póź­niej, sie­dział na roz­grza­nym kamie­niu przy swoim samo­cho­dzie, wysta­wiał twarz do słońca i nie było mu łatwo roz­strzy­gnąć, co jest prawdą, a co złu­dze­niem. Był sier­pień, a do lun­chu zostało pół godziny; ojciec zmarł w 1961 roku, kiedy Val­de­mar miał zale­d­wie dwa­na­ście lat. Czę­sto ide­ali­zu­jemy wspo­mnie­nia. Nie byłoby dziwne, gdyby pewne zda­rze­nia ni­gdy nie miały miej­sca. W każ­dym razie nie­które.

Ale tamte słowa brzmiały praw­dzi­wie i nie wyda­wało się, żeby mógł je wymy­ślić.

Życie ni­gdy nie będzie lep­sze.

Wyraź­nie pamię­tał czapkę z dasz­kiem i kami­zelkę.

Kiedy umarł, był pięć lat młod­szy niż ja teraz, pomy­ślał. Pięć­dzie­siąt cztery lata, nie miał wię­cej.

Dopił kawę i usiadł za kie­row­nicą. Odchy­lił sie­dze­nie – na tyle, na ile się dało – i znowu zamknął oczy. Opu­ścił boczną szybę, by poczuć cie­pły powiew wia­tru.

Spać, pomy­ślał. Zdążę się zdrzem­nąć jakiś kwa­drans. Może przy­śni mi się ta chwila w lesie. Albo coś rów­nie pięk­nego.

Firma Wrig­mans Elek­tri­ska pro­du­ko­wała ter­mosy. Od początku ist­nie­nia, czyli od końca lat czter­dzie­stych, przez kilka dzie­się­cio­leci kon­cen­tro­wała się na róż­nych urzą­dze­niach elek­trycz­nych, takich jak okapy, roboty kuchenne i suszarki, ale począw­szy od połowy lat sie­dem­dzie­sią­tych, prze­rzu­ciła się na pro­duk­cję ter­mo­sów. Zmiana nastą­piła przede wszyst­kim dla­tego, że zało­ży­ciel firmy, Wil­got Wrig­man, prak­tycz­nie spło­nął w cza­sie pożaru trans­for­ma­tora w paź­dzier­niku 1971 roku. Nie była to naj­lep­sza reklama dla firmy pro­du­ku­ją­cej urzą­dze­nia elek­tryczne – ludzie tak łatwo nie zapo­mi­nają.

Nazwę zacho­wano, byli bowiem tacy, któ­rzy uwa­żali, że Wrig­mans Elek­tri­ska to marka sama w sobie. Fabryka znaj­do­wała się w Svartö, kilka kilo­me­trów na pół­noc od Kym­linge, zatrud­niała trzy­dzie­stu pra­cow­ni­ków i Ante Val­de­mar Roos pra­co­wał tam na sta­no­wi­sku głów­nego księ­go­wego od 1980 roku.

Czyli dwa­dzie­ścia osiem lat. Każ­dego dnia czter­dzie­ści osiem kilo­me­trów w samo­cho­dzie; licząc czter­dzie­ści cztery robo­cze tygo­dnie w roku – dla rów­nego rachunku – i pięć dni w tygo­dniu, dawało to dwie­ście sie­dem­dzie­siąt jeden tysięcy czter­dzie­ści kilo­me­trów, co odpo­wia­dało prze­je­cha­niu świata dookoła jakieś sie­dem razy. Naj­da­lej w swoim życiu Val­de­mar był na grec­kiej wyspie Samos – to było dru­gie lato z Alice, dwa­na­ście lat temu. Czego by o cza­sie nie mówić, jedno jest pewne – ucieka.

Ale był też inny rodzaj czasu; Ante Val­de­mar Roos wyobra­żał sobie nie­kiedy, że tak naprawdę ist­nieją dwa poję­cia czasu.

Czas, który gna do przodu – sumu­jący dni, zmarszczki i lata – na co nie­wiele można pora­dzić. Pozo­sta­wało jedy­nie nadą­żać – jak młode psy za goniącą się suką i muchy za kro­wim zadem.

Ten drugi czas, powra­ca­jący, był jed­nak czymś zupeł­nie innym. Powolny i ospały, nie­kiedy stał w miej­scu, a w każ­dym razie można było odnieść takie wra­że­nie; wlo­kące się sekundy i minuty, kiedy jako sie­dem­na­sty cze­kał na świa­tłach na skrzy­żo­wa­niu Fabriks­ga­tan i Ringvägen albo kiedy budził się pół godziny przed cza­sem i za żadne skarby nie mógł ponow­nie zasnąć, tylko leżał na boku, obser­wo­wał budzik na noc­nym sto­liku i patrzył, jak za oknem świta.

I to było bez­cenne – ten czas, kiedy nic się nie działo. Im był star­szy, tym moc­niej to odczu­wał.

Pomy­ślał, że to w prze­rwach mię­dzy zda­rze­niami – kiedy pew­nej listo­pa­do­wej nocy lód kła­dzie się na jezio­rze, jeśli chcia­łoby się być odro­binę lirycz­nym – czuje się jak w domu.

I jemu podobni też.

Nie zawsze tak myślał. Tylko w ostat­niej deka­dzie, mniej wię­cej. Być może prze­czu­wał, że tak wła­śnie jest, ale uświa­do­mił to sobie – nazwał – przy spe­cjal­nej oka­zji. Pew­nego majo­wego dnia przed pię­cioma laty mię­dzy Kym­linge a Svartö samo­chód odmó­wił mu posłu­szeń­stwa. To było rano, jakąś minutę po tym, jak minął roz­droże przy kościele w Kvar­to­fta. Pró­bo­wał kilka razy odpa­lić, ale auto nie wyka­zy­wało żad­nych oznak życia. Naj­pierw zadzwo­nił do Red Cow i powia­do­mił, że się spóźni, a potem do assi­stance – obie­cali przy­słać samo­chód zastęp­czy w ciągu pół godziny.

Minęło pół­to­rej i w cza­sie tych dzie­więć­dzie­się­ciu minut, kiedy sie­dział za kie­row­nicą i obser­wo­wał ptaki fru­wa­jące pod pogod­nym, poran­nym majo­wym nie­bem, świa­tło pada­jące na pola, a na swo­ich rękach żyły, w któ­rych pły­nęła krew pom­po­wana przez jego wierne, stare serce, zro­zu­miał, że w takich chwi­lach jego dusza znaj­duje swoje miej­sce w świe­cie. Wła­śnie w takich chwi­lach.

Nie przej­mo­wał się tym, że samo­chód pogo­to­wia tech­nicz­nego nie przy­jeż­dża. Nie prze­szka­dzało mu, że zadzwo­niła Red Cow i zapy­tała, czy zrej­te­ro­wał. Nie miał potrzeby poroz­ma­wia­nia z żoną ani z nikim innym.

Powi­nie­nem raczej być kotem, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Tak, do jasnej cho­lery, gru­bym dachow­cem wyle­gu­ją­cym się w słońcu na szczy­cie sto­doły. To by było coś.

* * *

Teraz, kiedy się obu­dził i spoj­rzał na zega­rek, też pomy­ślał o kocie. Za cztery minuty mijała pora lun­chu – naj­wyż­szy czas wra­cać do Wrig­mans. Dwie minuty wystar­czą.

Zna­lazł tę polanę przed rokiem przy nie­uczęsz­cza­nej leśnej dro­dze, rzut kamie­niem od fabryki. Cza­sami przy­cho­dził tu pie­szo, ale naj­czę­ściej przy­jeż­dżał samo­cho­dem. Lubił uciąć sobie pięt­na­sto­mi­nu­tową drzemkę; miło było po pro­stu odchy­lić zagłó­wek i zapaść w sen. Facet śpiący na ziemi na skraju lasu mógłby wzbu­dzać podej­rze­nia.

Pokój socjalny we Wrig­mans Elek­tri­ska nie chciał mieć wię­cej niż pięt­na­ście metrów kwa­dra­to­wych, był wyło­żony ciem­no­brą­zo­wym lino­leum i lilio­wym lami­na­tem; spę­dziw­szy w nim nie­skoń­czoną liczbę lun­cho­wych godzin, Ante Val­de­mar Roos miał pew­nej nocy sen, że umarł i tra­fił do pie­kła. To był 2001 lub 2002 rok i dia­beł przy­jął go oso­bi­ście: stał i witał w drzwiach nowo przy­by­łego gościa ze swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym sar­do­nicz­nym uśmie­chem. W środku wyglą­dało tam jak w pokoju we Wrig­mans. Red Cow już sie­działa w swoim rogu, z pod­grza­nym w mikro­fali spa­ghetti i horo­sko­pami, i nawet nie pod­nio­sła na niego wzroku, nie ski­nęła głową w jego kie­runku.

Od następ­nego dnia Val­de­mar prze­szedł na kanapkę, jogurt i kawę przy swoim biurku oraz banana i kilka pier­nicz­ków, które prze­cho­wy­wał w pra­wej gór­nej szu­fla­dzie z boku biurka. Teraz, jeśli tylko była odpo­wied­nia pogoda, brał chęt­nie samo­chód, by nie musieć tam sie­dzieć, i ury­wał się na godzinę czy pięć­dzie­siąt minut.

Red Cow uwa­żała go za dzi­waka i wcale się z tym nie kryła. Ale nie doty­czyło to jedy­nie jego lun­cho­wych zwy­cza­jów. Nauczył się nią nie przej­mo­wać.

Zresztą z innymi było podob­nie. Z Nils­so­nem, Tapa­ne­nem i z samym Wal­te­rem Wrig­ma­nem – z tymi, któ­rzy zalud­niali biuro. Zro­zu­miał, że uwa­żają go za trud­nego faceta; sły­szał, jak Tapa­nen używa tego okre­śle­nia w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej, sądząc, że nikt go nie sły­szy.

„No tak, wiesz, ten Val­de­mar Roos to trudny facet. Bogu dzięki nie jestem jego żoną”.

Trudny facet? Val­de­mar zapar­ko­wał na swoim sta­łym miej­scu koło prze­rdze­wia­łego kon­te­nera, o któ­rego wywie­zie­niu mówiło się od połowy lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Tapa­nen był od niego młod­szy co naj­wy­żej dwa lata i pra­co­wał we Wrig­mans pra­wie tak samo długo. Miał czworo dzieci z jedną kobietą, ale od jakie­goś czasu był roz­wie­dziony. Obsta­wiał goni­twy koni i przez ostat­nie sto osiem­dzie­siąt tygo­dni twier­dził, że to tylko kwe­stia czasu, nim zain­ka­suje kupę forsy, a wów­czas jego noga już wię­cej nie posta­nie w tej prze­klę­tej, zje­dzo­nej przez mole fir­mie. Zawsze pil­no­wał, by sły­szał to Wal­ter Wrig­man, a dyrek­tor miał wtedy w zwy­czaju wymie­niać por­cję snusu, prze­jeż­dżać dło­nią po łysi­nie i wyja­śniać, że nic by go bar­dziej nie ucie­szyło. Nic.

Val­de­mar ni­gdy nie lubił Tapa­nena, nawet wów­czas, gdy jesz­cze cią­gle lubił ludzi. Było w nim coś małost­ko­wego i zło­śli­wego; podej­rze­wał, że należy do ludzi, któ­rzy zawo­dzą przy­ja­ciół w oko­pach. Nie wie­dział dokład­nie, co to zna­czy i skąd mu się wzięła ta myśl, ale paso­wała do Tapa­nena jak ulał.

Nils­sona lubił. Przy­gar­biony Nor­r­land­czyk spę­dzał więk­szość czasu w samo­cho­dzie, ale cza­sami sie­dział za swoim biur­kiem na prawo od szkla­nego boksu Red Cow. Nie miał wię­cej niż czter­dzie­ści lat: cichy i przy­ja­zny, żonaty z jesz­cze bar­dziej mało­mówną kobietą z Byske albo Hörnefors. Mieli pię­cioro albo sze­ścioro dzieci i byli człon­kami jakie­goś nie­za­leż­nego Kościoła – Val­de­mar ni­gdy nie mógł zapa­mię­tać któ­rego. Nils­son zaczął pracę we Wrig­mans jakieś pół roku przed rokiem 2000; prze­jął sta­no­wi­sko po Kula­wym Las­sie, który zgi­nął w nie­cie­ka­wych oko­licz­no­ściach w związku z wypad­kiem węd­kar­skim gdzieś w oko­li­cach Rönninge.

Miał w sobie jakąś powagę ten Nils­son: sza­ro­burą, przy­po­mi­na­jącą lawę cechę, którą mniej rozu­mie­jące dusze, na przy­kład Tapa­nen, nazwa­łyby nudziar­stwem, i mimo szcze­rych chęci Val­de­mar nie mógł sobie przy­po­mnieć, by Nils­son kie­dy­kol­wiek zasko­czył czymś, co można by nazwać dow­ci­pem. Trudno było nawet powie­dzieć, czy pod­czas swo­ich dzie­się­ciu lat we Wrig­mans Elek­tri­ska kie­dy­kol­wiek się śmiał.

To, że lubi kogoś takiego, mówiło tro­chę o nim samym. A raczej lubił. Kie­dyś.

Tak czy siak, obraz spa­ceru z ojcem był cią­gle żywy. Wyso­kie, strze­li­ste pnie sosen, krze­winki żura­winy pośród kęp trawy, wil­gotne wąwozy poro­śnięte wią­zówką i woskow­nicą. Kiedy wró­cił na swoje miej­sce za biur­kiem i uru­cho­mił kom­pu­ter, słowa ojca cią­gle krą­żyły mu po gło­wie.

Życie ni­gdy nie będzie lep­sze.

Ni­gdy nie będzie lepiej.

Popo­łu­dnie minęło pod zna­kiem przy­gnę­bie­nia. Był pią­tek. Sier­pień. Czas upa­łów, jesz­cze lato; pierw­szy powa­ka­cyjny tydzień pracy dobie­gał końca, a naj­bliż­sze godziny były jak szyny kole­jowe wyty­czone w nie­wła­ści­wym miej­scu: przy­ję­cie u brata i szwa­gierki Alice w Kym­linge Kyrkby.

To była tra­dy­cja. W drugi pią­tek sierp­nia u Hansa-Erika i Helgi Hum­mel­ber­gów jadło się raki. Zasady były nastę­pu­jące: zakła­dano na głowę małe kolo­rowe kape­lu­siki, pito co naj­mniej sześć gatun­ków piwa oraz bim­ber i wysy­sano raki. Zazwy­czaj był ich tuzin, plus minus dwa lub trzy. I przez ostat­nie trzy lata Val­de­mar zasy­piał na sofie.

Nie z powodu przedaw­ko­wa­nia napo­jów wysko­ko­wych, raczej z nudów. Miał siłę kon­wer­so­wać, wyka­zać się bystro­ścią, inte­re­so­wać się całą tą ezo­te­ryczną bła­ze­nadą przez mniej wię­cej dwie godziny, a potem jakby ucho­dziło z niego powie­trze. Zaczy­nał czuć się jak foka na pustyni. Na pół godziny zni­kał w toa­le­cie, a jeśli nikt nie zauwa­żył jego nie­obec­no­ści, pozwa­lał sobie na dodat­kowe pół godziny sie­dze­nia na obcej, pola­kie­ro­wa­nej na brą­zowo desce sede­so­wej ze spodniami i bok­ser­kami spusz­czo­nymi do kostek i na roz­my­śla­nie o tym, jak się zachowa, jeśli pew­nego dnia zde­cy­duje się ode­brać sobie życie. Albo zabić swoją żonę. Albo uciec do Kat­mandu. Zwykł korzy­stać z tak zwa­nej dzie­cię­cej toa­lety w czę­ści domu zwy­kle oku­po­wa­nej przez nasto­latki, bo i tak ni­gdy ich nie było, kiedy rodzice impre­zo­wali, tutaj zaś mógł sobie posie­dzieć w spo­koju – nie­ko­chany, pod chmurą pesy­mi­stycz­nych prze­my­śleń – tak długo, jak chciał.

Coś musi być nie tak – myślał o tym w ubie­głym roku – coś musi być na poważ­nie nie tak z jego życiem, skoro mając mniej wię­cej sześć­dzie­siąt lat, nie umie zna­leźć lep­szego roz­wią­za­nia niż pójść na przy­ję­cie i zamknąć się w toa­le­cie.

Więc co robić? – pomy­ślał teraz, kiedy tydzień pracy nagle się skoń­czył i znowu sie­dział za kie­row­nicą. Co robić? Ude­rzyć pię­ścią w stół? Wyra­zić sprze­ciw i grzecz­nie, ale sta­now­czo wyja­śnić, że nie ma zamiaru iść do Hansa-Erika i Helgi?

Czemu nie? Dla­czego po pro­stu nie powie­dzieć Alice, że jej brat i jego oddech nie podo­bają mu się tak samo jak rap, blogi i afi­sze z sen­sa­cyj­nymi nagłów­kami gazet i że nie ma zamiaru ni­gdy wię­cej prze­by­wać w ich quasi-inte­lek­tu­al­nym, zala­nym bim­brem towa­rzy­stwie?

Kiedy prze­mie­rzał z powro­tem dwa­dzie­ścia dwa kilo­me­try do Kym­linge, wąt­pli­wo­ści obi­jały się tam i z powro­tem po jego opu­sto­sza­łej gło­wie. Wie­dział, że są fik­cyjne nie­praw­dziwe; cho­dziło jedy­nie o zwy­czajny, tchórz­liwy pro­test, który nie­prze­rwa­nie się w nim toczył. Pyta­nia, sfor­mu­ło­wa­nia i tru­jące frazy, które ni­gdy nie wydo­były się z jego wybla­kłych warg i które spra­wiały, że był jesz­cze bar­dziej znie­chę­cony i posępny.

Jestem mar­twy, pomy­ślał, mija­jąc nowe cen­trum han­dlowe Coop pod Bil­lunds­ber­giem. Pod każ­dym moż­li­wym wzglę­dem jest we mnie mniej życia niż w sztucz­nym kwiatku donicz­ko­wym. Pro­blem nie tkwi w innych, tylko we mnie.

Sie­dem godzin póź­niej naprawdę sie­dział w toa­le­cie. Prze­po­wied­nie spraw­dziły się co do joty, z małym bonu­sem – był pijany. Z total­nych nudów, pró­bu­jąc zna­leźć sens życia, wypił cztery kie­liszki wódki, sporą ilość piwa i dwa albo trzy kie­liszki bia­łego wina. Opo­wie­dział też wszyst­kim długą histo­rię o dziwce z Odense, ale kiedy zmie­rzał do puenty, nie­stety oka­zało się, że wyle­ciała mu z głowy. Coś takiego może się zda­rzyć w naj­lep­szej rodzi­nie, ale nowa zna­joma gospo­da­rzy – biu­ścia­sta blond psy­cho­te­ra­peutka z korze­niami w Stora Tuna – obser­wo­wała go z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem; widział też, jak Alice zagry­zła zęby, aż pobie­lały jej szczęki.

Nie wie­dział, jak długo sie­dział na pola­kie­ro­wa­nej na brą­zowo desce, ale zega­rek wska­zy­wał wpół do pierw­szej; nie sądził, żeby się zdrzem­nął. Doświad­cze­nie mówiło mu, że spa­nie na muszli klo­ze­to­wej jest mniej lub bar­dziej nie­moż­liwe. Spu­ścił wodę, wstał i popra­wił ubra­nie. Kilka razy ochla­pał twarz zimną wodą i pró­bo­wał uło­żyć cien­kie kosmyki, które wciąż gdzie­nie­gdzie wyra­stały na jego nie­re­gu­lar­nej gło­wie, two­rząc pew­nego rodzaju wzór. Zwę­dził odro­binę pasty do zębów i prze­płu­kał usta. Następ­nie chwiej­nym kro­kiem wyszedł z toa­lety i wziął kurs na salon, gdzie hisz­pań­ska muzyka gita­rowa mie­szała się z pod­nie­sio­nymi gło­sami i rado­snym śmie­chem.

Jeśli nikt inny się nie ukrył, powinno ich być jede­na­ście, pomy­ślał Val­de­mar; kom­pletna dru­żyna fut­bo­lowa skła­da­jąca się z ludzi w śred­nim wieku, młod­szych i star­szych ludzi suk­cesu, wyga­da­nych i zasłu­że­nie pija­nych.

Nagle dopa­dło go zwąt­pie­nie. Poczuł się tak doj­mu­jąco stary, praw­dzi­wie prze­grany i ani tro­chę mocny w gębie. Jego żona była od niego o jede­na­ście lat młod­sza, wszy­scy pozo­stali zaś byli mię­dzy czter­dziestką a pięć­dzie­siątką, pyta­nie, czy psy­cho­te­ra­peutka cią­gle nie miała trzy­dziestki… Jemu pozo­stało zale­d­wie kilka mie­sięcy do sześć­dzie­sią­tych uro­dzin.

Nie mam nic do powie­dze­nia żad­nemu z nich, pomy­ślał. I żadne z nich nie ma mi nic do powie­dze­nia.

Nie chcę tu być, co naj­wy­żej chcę być kotem.

Rozej­rzał się po biało-alu­mi­nio­wym holu. Nie było tam ani jed­nego przed­miotu, który by go zain­te­re­so­wał. Ani jed­nej cho­ler­nej małej rze­czy, którą mógłby ze sobą wziąć, gdyby był wła­my­wa­czem. To było zbyt żało­sne.

Obró­cił się na pię­cie, wymknął przez drzwi wej­ściowe i spo­tkał z orzeź­wia­ją­cym, trzeź­wią­cym noc­nym powie­trzem.

Ni­gdy nie będzie gorzej, pomy­ślał.2

O wpół do pierw­szej następ­nego dnia Ante Val­de­mar Roos sie­dział na sofie w salo­nie i pró­bo­wał czy­tać gazetę.

Kom­plet­nie mu nie szło. Tekst ska­kał. Czuł, jakby jego głowa zde­cy­do­wa­nie za długo sie­działa w piecu. Z żołąd­kiem nie było lepiej, a na obrze­żach pola widze­nia wyro­sło coś na kształt eks­pan­syw­nego pod­biału.

Jego żona Alice nie roz­ma­wiała z nim przez cały ranek, ale młod­sza córka, Wilma, wyja­śniła, jesz­cze zanim obie znik­nęły za drzwiami, że wycho­dzą na kilka godzin na zakupy. Miała szes­na­ście lat; może tro­chę było jej go szkoda.

Star­sza córka, Signe, paliła na bal­ko­nie. Ani Wilma, ani Signe nie były rodzo­nymi dziećmi Val­de­mara – dostał je w pakie­cie razem z Alice, kiedy pobie­rali się jede­na­ście lat temu. Wtedy miały pięć i dzie­więć lat, teraz – szes­na­ście i dwa­dzie­ścia.

Pewna róż­nica – zauwa­żył Val­de­mar. Trudno powie­dzieć, że z cza­sem było łatwiej. Nie było dnia, by nie modlił się do wyż­szych mocy, w które wła­ści­wie nie wie­rzył, o to, żeby Signe się usa­mo­dziel­niła i wypro­wa­dziła z domu. Mówiła o tym od co naj­mniej trzech lat, ale do tej pory bez skutku.

Jeśli zaś cho­dzi o niego, to tak, Ante Val­de­mar Roos miał rodzone dziecko, syna Gre­gera. Był czę­ścią pierw­szego, pogma­twa­nego mał­żeń­stwa z kobietą o imie­niu Lisen; w owym cza­sie to imię rów­nież nie było pospo­lite, a i ona też ni­gdy nie była spe­cjal­nie zwy­czajna. Jeśli cho­dzi o cało­kształt.

Już nie żyła. Zgi­nęła pod­czas eks­pe­dy­cji w Hima­laje dwa lata przed nowym tysiąc­le­ciem. Pomysł był taki, jeśli dobrze zro­zu­miał, żeby zdo­być jakiś tam szczyt w dzień swo­ich pięć­dzie­sią­tych uro­dzin.

Jed­nak wcze­śniej, po sied­miu latach mał­żeń­stwa przy­znała, że pra­wie przez cały ten czas miała na boku innego męż­czy­znę, i roz­wie­dli się bez więk­szych dra­ma­tów. Kiedy prze­pro­wa­dzała się do Ber­lina, wzięła ze sobą Gre­gera, ale Val­de­mar spo­ty­kał się cza­sem z synem, kiedy ten dora­stał.

Nie­zbyt czę­sto. Od czasu do czasu. W ferie i waka­cje… wędrówka po górach i kilka podróży; desz­czowy tydzień w Szko­cji, mię­dzy innymi, i cztery dni w Skara Som­mar­land². Obec­nie Gre­ger był face­tem w śred­nim wieku i miesz­kał w Maar­dam, gdzie pra­co­wał w banku i żył z kolo­rową kobietą z Suri­namu. Val­de­mar ni­gdy jej nie spo­tkał, ale widział ją na zdję­ciu. Mieli dwoje dzieci. Wysy­łał Gre­gerowi maila co trzy, cztery mie­siące. Ostat­nio widzieli się na pogrze­bie Lisen, na wietrz­nym cmen­ta­rzu w Ber­li­nie. Od tam­tego czasu minęło dzie­sięć lat.

Signe wró­ciła z bal­konu.

– Jak się czu­jesz? – zapy­tała.

– Dobrze – odpo­wie­dział Val­de­mar.

– Wyglą­dasz fatal­nie.

– Naprawdę?

– Mama mówiła, że tro­chę wczo­raj prze­sa­dzi­łeś.

– E tam! – odparł, a gazeta spa­dła mu na pod­łogę.

Usia­dła w fotelu naprze­ciw niego. Popra­wiła zawi­nięty na gło­wie ręcz­nik frotté. Miała na sobie swój duży, żółty szla­frok, skąd wywnio­sko­wał, że przed pierw­szym poran­nym machem zdą­żyła wziąć prysz­nic.

– Podobno znik­ną­łeś z przy­ję­cia.

– Znik­ną­łem?

– Tak.

Chciał pod­nieść gazetę i kiedy pochy­lił się do przodu, poczuł pul­so­wa­nie w gło­wie. Pod­biał buj­nie się ple­nił.

– Posze­dłem… posze­dłem na spa­cer.

– Aż z Kyrk­byn?

– Tak. Był ładny wie­czór.

Ziew­nęła.

– Sły­sza­łam, jak wró­ci­łeś do domu.

– Ach tak?

– Tak naprawdę tylko dzie­sięć minut po mnie. Wpół do pią­tej.

Wpół do pią­tej? – pomy­ślał i prze­szyła go fala nud­no­ści. To chyba nie­moż­liwe?

– Z Kyrk­byn tro­chę się idzie – powie­dział. – Prze­cież mówię.

– No tro­chę – odparła Signe i uśmiech­nęła się szy­der­czo. – A potem byłeś w Prince i zali­czy­łeś kilka piw. To musiało potrwać.

Uświa­do­mił sobie, że to prawda. Signe była jak zawsze dobrze poin­for­mo­wana. Prze­cho­dził koło knajpy na Drot­t­ning­ga­tan, zoba­czył, że jest otwarta, i wdep­nął. Nie wie­dział, że nazywa się Prince, ale nagle mu się przy­po­mniało, że sie­dział przy lśnią­cym barze i pił piwo. Roz­ma­wiał też z jakąś kobietą; miała bujne rude włosy, ara­fatkę, a w każ­dym razie jakie­goś rodzaju chustkę w kratkę na gło­wie; może nawet posta­wił jej drinka. Albo dwa. Jeśli go pamięć nie myli, to na wewnętrz­nej stro­nie przed­ra­mie­nia miała wyta­tu­owane męskie imię. Hans? Nie. Chyba Hugo.

Fuj, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos.

– Cilla, moja kum­pela, cię widziała. Mówiła, że byłeś tro­chę wsta­wiony.

Nie sko­men­to­wał tego. Zaczął nato­miast prze­rzu­cać gazetę i uda­wał, że nie jest zain­te­re­so­wany roz­mową. Jakby go nie doty­czyła.

– Powie­działa też, że byłeś pięt­na­ście lat star­szy od wszyst­kich w lokalu. Babsz­tyl, z któ­rym gada­łeś, był zaraz po tobie.

Zna­lazł strony ze spor­tem i zaczął śle­dzić wyniki. Signe sie­działa w mil­cze­niu przez kilka sekund i gapiła się na swoje paznok­cie. W końcu wstała.

– Mama jest tro­chę skwa­szona, mam rację? – powie­działa i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, znik­nęła w swoim pokoju.

Takie życie, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos i zamknął oczy.

Wcze­sne godziny popo­łu­dniowe wyko­rzy­stał na drzemkę i kiedy obu­dził się o czwar­tej, ku swo­jemu zasko­cze­niu stwier­dził, że jest w domu sam. Bóg raczy wie­dzieć, gdzie się podzie­wały Wilma i Signe, a Alice zosta­wiła kartkę na kuchen­nym stole. „Jestem u Olgi. Wrócę późno. A”.

Zgniótł papier i wrzu­cił go do kosza. Wziął dwie tabletki prze­ciw­bó­lowe i wypił szklankę wody. Przez chwilę myślał o Oldze; była Rosjanką i jedną z nie­zli­czo­nych przy­ja­ció­łek jego żony. Miała ciemne oczy, mówiła wolno i tro­chę mistycz­nie tym swoim głę­bo­kim gło­sem, pra­wie bary­to­nem. Raz śniło mu się, że się z nią kocha. To był bar­dzo reali­styczny sen: leżeli w morzu paproci, dosia­dała go, a jej dłu­gie, czarne włosy tań­czyły na wie­trze; obu­dził się, zanim doszedł, po tym jak Alice włą­czyła odku­rzacz zale­d­wie pół metra od łóżka i zapy­tała, czy jest chory, czy może coś się z nim dzieje.

To było kilka lat temu, ale trudno mu było te papro­cie zapo­mnieć.

Otwo­rzył lodówkę i zasta­no­wił się, czy ocze­kuje się od niego, że ugo­tuje dziew­czyn­kom obiad. Może tak, a może nie. Były skład­niki do przy­rzą­dze­nia pro­stego spa­ghetti, posta­no­wił jed­nak, że poczeka i zoba­czy, jak się sprawy poto­czą. Jedna lub druga w końcu się pojawi; może będą chciały, żeby im dać po stówce, by zamiast tego mogły napeł­nić swoje żołądki na mie­ście. Ni­gdy nie wia­domo.

Wyjął kupon lotto i zasiadł przed tele­wi­zo­rem.

W tam­tej chwili Ante Val­de­mar Roos led­wie przy­pusz­czał, że jego życie stoi przed rady­kalną i brze­mienną w skutki zmianą.

Przez kolejne cztery tygo­dnie ta śmieszna myśl będzie się od czasu do czasu poja­wiać w jego gło­wie i za każ­dym razem będzie się do niej uśmie­chał, mając do tego pełne prawo.

To jego ojciec zaczął typo­wać te same liczby. Zanim się powie­sił, poszedł do sklepu z arty­ku­łami tyto­nio­wymi na Gartzvägen w K. i skre­ślił te same od ośmiu lat liczby. Był tam każ­dej środy przed osiem­na­stą. Cza­sami Val­de­mar mógł mu towa­rzy­szyć.

– To, co zwy­kle? – pytał fleg­ma­tyczny sprze­dawca Pohl­gren.

– To, co zwy­kle – odpo­wia­dał ojciec.

Z obser­wa­cji Val­de­mara wyni­kało, że więk­szość gra­ją­cych pró­bo­wała szczę­ścia, typu­jąc pięć lub osiem zakła­dów, albo grała sys­te­mem, ale Eugen Roos zado­wa­lał się tylko jed­nym zakła­dem.

– Prę­dzej czy póź­niej, mój chłop­cze – wyja­śniał ojciec – prę­dzej czy póź­niej zostaną wylo­so­wane. Kiedy czło­wiek będzie się tego naj­mniej spo­dzie­wał. Cho­dzi o to, żeby mieć cier­pli­wość.

Cier­pli­wość.

Po śmierci ojca zwy­czaj prze­jął Val­de­mar i już w środę po wypadku poszedł do Pohl­grena, zakre­ślił liczby na kupo­nie i zapła­cił czter­dzie­ści öre, bo tyle to wtedy kosz­to­wało.

A potem kon­ty­nu­ował: tydzień za tygo­dniem, rok za rokiem. Kiedy Tipptjänst³ zwięk­szył liczbę z dwu­na­stu na trzy­na­ście, Val­de­mar też doko­nał zmiany. Z jed­nego zakładu na trzy, w każ­dym zakła­dzie doda­jąc inną trzy­na­stą liczbę.

Te same liczby od 1953 roku. Cza­sami zasta­na­wiał się, czy to nie jest jakiś świa­towy rekord. Mimo wszystko, jak by na to nie patrzeć, cho­dziło prze­cież o ponad pięć­dzie­siąt lat, szmat czasu.

Dziwne, że ani on, ani jego ojciec ni­gdy nie wygrali nawet korony. Dwa­dzie­ścia dwa razy miał dzie­wiątkę, trzy razy dzie­siątkę, ale ni­gdy nie prze­kła­dało się to na wygraną.

Cier­pli­wo­ści, myślał. Jeśli prze­każę liczby Gre­ge­rowi, to pew­nego pięk­nego dnia zosta­nie milio­ne­rem.

Mię­dzy dwu­dzie­stą a czter­dzie­stą czwartą minutą dru­giej połowy loso­wa­nia zasnął na chwilę w fotelu – nie dało się tego unik­nąć. Ale przy poda­wa­niu wyni­ków był wystar­cza­jąco przy­tomny. Cią­gle sam w domu, się­gnął po dłu­go­pis i pomy­ślał, że jeśli w przy­szłym życiu nie będzie kotem, to może przy­naj­mniej sta­rym kawa­le­rem.

Potem, kiedy wszystko toczyło się jak zawsze, kiedy nie­obli­czalne wia­try wiały ze wszyst­kich moż­li­wych stron i nic się nie działo albo działo się wszystko, stał się cud.

Loso­wa­nie za loso­wa­niem, wynik za wyni­kiem, liczba za liczbą. Pierw­szą myślą Val­de­mara, już po wszyst­kim, było to, że naprawdę sie­dział i śle­dził całą pro­ce­durę. Wygrał dzięki wni­kli­wej obser­wa­cji. Ni­gdy tak nie robił; obec­nie bar­dzo rzadko oglą­dał loso­wa­nie na żywo, naj­czę­ściej zado­wa­lał się spraw­dze­niem wyni­ków w tele­ga­ze­cie lub w nie­dziel­nej bądź ponie­dział­ko­wej pra­sie. Stwier­dzał, że jak zwy­kle ma czwórkę, piątkę lub szóstkę i pozo­staje mu jedy­nie grać dalej.

Trzy­na­ście.

Sma­ko­wał słowo. Powta­rzał je gło­śno. Trzy­na­ście tra­fio­nych.

Nagle nie był pewien, czy się obu­dził. Albo czy w ogóle żyje. Zmierzch w pokoju i miesz­ka­niu był nie do końca rze­czy­wi­sty, niczym całun. Może umarł? Oprócz tele­wi­zora nie było włą­czone ani jedno źró­dło dźwięku i pierw­szy raz zwró­cił także uwagę na to, że na zewnątrz padało i że niebo nad Kym­linge było czarne jak świeżo poło­żony asfalt.

Uszczyp­nął się w skrzy­dełko nosa, gło­śno odchrząk­nął, poru­szył pal­cami u stóp i wymó­wiw­szy pew­nym gło­sem swoje imię i PESEL, wycią­gnął ostrożny wnio­sek, że ani nie śpi, ani nie jest mar­twy.

Potem nastą­piło roz­da­nie.

Milion…

Ból roz­sa­dzał czaszkę. Wytrzesz­czył oczy i pochy­lił się w kie­runku tele­wi­zora.

Milion dzie­więć­set pięć­dzie­siąt…

Zadzwo­nił tele­fon. Alek­san­der Gra­ham Bell, _go and play with your­self_, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos.

Można się było zasta­no­wić, dla­czego aku­rat taka fraza, w dodatku w obcym języku, poja­wiła się w jego docho­dzą­cym do sie­bie mózgu, ale tak się wła­śnie stało, wkrótce zresztą miała ona być już tylko wspo­mnie­niem.

Milion dzie­więć­set pięć­dzie­siąt cztery tysiące sto dwa­dzie­ścia koron.

Zna­lazł pilota, wyłą­czył tele­wi­zor i przez dzie­sięć minut sie­dział w fotelu cał­kiem bez ruchu. Jeśli nie sta­nie mi teraz serce, to dożyję setki, pomy­ślał.

Kiedy Alice przy­szła od Olgi, zdą­żyło się zro­bić wpół do dzie­sią­tej wie­czo­rem, a Val­de­ma­rowi udało się pozbie­rać.

– Prze­pra­szam za wczo­raj – powie­dział. – Musia­łem wypić kilka kie­lisz­ków za dużo.

– Musia­łeś? – zapy­tała Alice. – Myśla­łam, że chcia­łeś?

– Powiedzmy – odparł Val­de­mar. – Tak czy siak, tro­chę prze­sa­dzi­łem.

– Dziew­czynki w domu?

Wzru­szył ramio­nami.

– Nie.

– Wilma zadzwo­niła na moją komórkę i obie­cała, że będzie w domu o wpół do dzie­wią­tej.

– Ach tak? – zdzi­wił się Val­de­mar. – Nie, żad­nej z nich nie było przez cały wie­czór.

– Zają­łeś się pra­niem?

– Nie – odpo­wie­dział.

– Pod­la­łeś kwiatki?

– Też nie – przy­znał. – Jak już mówi­łem, nie byłem cał­kiem w for­mie.

– Przy­pusz­czam, że nie zadzwo­ni­łeś z prze­pro­si­nami do Hansa-Erika i Helgi?

– Masz rację – odparł Val­de­mar. – To też zawa­li­łem.

Alice poszła do kuchni, a on za nią, ponie­waż chciał zoba­czyć, jak się sytu­acja roz­wi­nie.

– Wiesz co – powie­działa. – Cza­sami potra­fisz mi spra­wić taką przy­krość, że chce mi się tylko poło­żyć i umrzeć. Rozu­miesz?

Ante Val­de­mar Roos zasta­no­wił się.

– Nie chcia­łem – powie­dział. – Nie mia­łem zamiaru pójść sobie stam­tąd. Ale był taki piękny wie­czór i pomy­śla­łem, że…

– Ta histo­ria, którą opo­wie­dzia­łeś, uwa­żasz, że była na miej­scu?

– Wiem, że zapo­mnia­łem puenty – przy­znał. – Ale ona naprawdę jest cał­kiem zabawna. Przy­po­mniało mi się zakoń­cze­nie, jeśli chcesz, to mogę…

– Dość – prze­rwała. – Wię­cej w tej chwili nie zdzierżę. Czy naprawdę cią­gle chcesz być moim mężem?

Usiadł przy stole, a ona wciąż stała i patrzyła przez okno. Przez dłuż­szą chwilę nic się nie działo. Po pro­stu tam sie­dział z łok­ciami opar­tymi o blat stołu, wpa­trzony w małą, na wpół mar­twą domową przy­tul­ność i dwie małe sol­niczki, które kupili na Västerlånggatan pod­czas desz­czo­wego week­endu w Sztok­hol­mie sie­dem czy osiem lat temu. A może to była sol­niczka i pie­prz­niczka? Alice stała odwró­cona do niego swoim sze­ro­kim tył­kiem, a on pomy­ślał, że wła­śnie na tej obszer­nej czę­ści ciała zasa­dzało się ich mał­żeń­stwo. Tak, tak to fak­tycz­nie było. Wpraw­dzie nie miała wię­cej niż skoń­czone czter­dzie­ści osiem lat, ale nie było łatwo zna­leźć nowego part­nera, kiedy się miało dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów nad­wagi, nie w tych cza­sach, tak bar­dzo nazna­czo­nych wyglą­dem, powierz­chow­no­ścią i szczu­pło­ścią – a może w innych cza­sach też nie. Wie­dział, że nic jej tak nie prze­ra­żało jak samotne życie.

Kiedy się pobie­rali, znali wynik rów­na­nia. Val­de­mar był o dzie­sięć lat za stary, dla rów­no­wagi Alice o dwa­dzie­ścia pięć kilo­gra­mów za gruba. Żadne z nich ni­gdy nie wypo­wie­działo tej smut­nej prawdy, ale był prze­ko­nany, że ona jest tego rów­nie świa­doma jak on.

W imię tej samej ponu­rej prawdy można było stwier­dzić – po pro­stu sie­dząc, opie­ra­jąc łok­cie i cze­ka­jąc – że w trak­cie ich mał­żeń­stwa Alice tro­chę schu­dła, on nato­miast nie odmłod­niał.

– Nie kocha­li­śmy się od ponad roku – powie­działa. – Val­de­mar, uwa­żasz, że jestem odpy­cha­jąca?

– Nie – odparł. – To ja jestem odpy­cha­jący, tu jest pies pogrze­bany.

Szybko się zasta­no­wił, czy to prawda, czy tylko wykręt; Alice też to przy­pusz­czal­nie zro­biła, bo się odwró­ciła i przy­glą­dała mu się odro­binę smut­nym i badaw­czym wzro­kiem. Jakby roz­wa­żała, czy powie­dzieć coś jesz­cze, ale tylko gło­śno wes­tchnęła i znik­nęła w pralni.

Dwa miliony, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Razem z dwu­nast­kami będzie ponad dwa miliony. Co ja z nimi, do cho­lery, zro­bię?

I nagle w jego podziu­ra­wio­nej świa­do­mo­ści poja­wił się obraz ojca w lesie. Jesz­cze raz: stał tam z fajką w ręku, a jego twarz zda­wała się przy­bli­żać i kiedy Val­de­mar zamknął oczy, mógł zoba­czyć jego poru­sza­jące się wargi. Tak jakby chciał się poro­zu­mieć ze swoim synem.

Co? – pomy­ślał. Co chcesz mi powie­dzieć, tato?

W tej samej chwili, kiedy usły­szał, jak jego żona włą­cza suszarkę bęb­nową, do jego uszu doszedł też głos ojca: słaby, z oddali, prze­bi­ja­jący się przez szum dawno minio­nych dzie­się­cio­leci, a mimo to jed­no­znaczny i wyraźny na tyle, że bez trudu mógł zro­zu­mieć prze­sła­nie.

– W przy­szłym tygo­dniu nie musisz wypeł­niać kuponu, mój chłop­cze – powie­dział. – I nie musisz już dłu­żej być cier­pliwy.5

Ponie­dzia­łek zaczął się kil­koma prze­lot­nymi ule­wami. Alice i Wilma, wycho­dząc z domu, miały na sobie kurtki prze­ciw­desz­czowe, ale kiedy w dro­dze na par­king ści­nał na ukos ulicę na tyłach pie­karni Lilje, pogoda się usta­bi­li­zo­wała. Równa bla­do­szara czapa roz­cią­gała się po hory­zont, tem­pe­ra­tura zatrzy­mała się na jakichś dwu­dzie­stu stop­niach i nie sądził, by przy­dał mu się gruby swe­ter, który spa­ko­wał do torby razem z pro­wian­tem.

Wyglą­dało na to, że nie będzie wię­cej padać, lekko powie­wał cie­pły połu­dniowo-zachodni wiatr. Kiedy otwo­rzył samo­chód, znowu poczuł w ciele eufo­rię, tę samą, która go dopa­dła, kiedy wyszedł z banku i chciał tań­czyć na środku rynku.

Coś się ze mną dzieje, pomy­ślał. Jak one się nazy­wają, te rośliny, któ­rych nasiona otwie­rają się tylko po roz­le­głym poża­rze lasu? Piro­fity czy jakoś tak?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: