Drugie życie Pana Roosa - ebook
Drugie życie Pana Roosa - ebook
Ante Valdemar Roos to cichy, 59-letni księgowy. 21-letnia Anna Gambowska właśnie uciekła z ośrodka dla uzależnionych. Ich drogi przecinają się na skutek tragicznego zbiegu okoliczności. To tylko początek akcji wiodącej przez małą leśną chatkę oraz długi ciąg hoteli, moteli i stacji benzynowych gdzieś na drodze między Kymlinge i Maardam. A wszystko przy przejmujących dźwiękach ulubionych piosenek pana Roosa.
Nesser poprzez doskonale sportretowanych bohaterów, w charakterystyczny dla siebie sposób – z odrobiną czarnego humoru – dokonuje wnikliwej krytyki dzisiejszej Szwecji. Demaskuje wszechobecną samotność, pokazuje skutki alkoholizmu, rozwodów i nieobecnych ojców.
Drugie życie pana Roosa to trzecia część cyklu Håkana Nessera o inspektorze Barbarottim, wyrafinowanym sceptyku szukającym czasami wskazówek w Piśmie Świętym. Inspektor Barbarotti ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a jego życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany planów.
Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-916-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniu, w którym wszystko się zmieniło, Ante Valdemar Roos miał wizję.
Spacerował z ojcem po lesie. Była jesień, trzymali się za ręce; słońce przenikało przez wysokie korony sosen, a oni podążali wydeptaną ścieżką wijącą się między krzewinkami żurawiny i omszałymi kamieniami. Powietrze było rześkie i przejrzyste, gdzieniegdzie pachniało grzybami. Miał jakieś pięć, może sześć lat. W oddali słychać było nawoływanie ptaków i szczekanie psa.
– Oto Gråmyren – powiedział ojciec. – To miejsce łosia.
Były lata pięćdziesiąte. Ojciec miał na sobie skórzaną kamizelkę i kraciastą czapkę z daszkiem. Teraz zdjął ją, wypuścił rękę syna i mankietem koszuli wytarł czoło. Wyciągnął tytoń i zaczął nabijać fajkę.
– Rozejrzyj się dookoła, mój chłopcze – rzekł. – Życie nigdy nie będzie lepsze. Nigdy nie będzie lepiej.
Nie był pewien, czy to się wydarzyło naprawdę. Czy było to prawdziwe wspomnienie, czy jedynie obraz, który wypłynął na powierzchnię pełnej tajemnic studni przeszłości. Tęsknota za czymś, czego może nigdy nie było.
Właśnie dzisiaj, ponad pięćdziesiąt lat później, siedział na rozgrzanym kamieniu przy swoim samochodzie, wystawiał twarz do słońca i nie było mu łatwo rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co złudzeniem. Był sierpień, a do lunchu zostało pół godziny; ojciec zmarł w 1961 roku, kiedy Valdemar miał zaledwie dwanaście lat. Często idealizujemy wspomnienia. Nie byłoby dziwne, gdyby pewne zdarzenia nigdy nie miały miejsca. W każdym razie niektóre.
Ale tamte słowa brzmiały prawdziwie i nie wydawało się, żeby mógł je wymyślić.
Życie nigdy nie będzie lepsze.
Wyraźnie pamiętał czapkę z daszkiem i kamizelkę.
Kiedy umarł, był pięć lat młodszy niż ja teraz, pomyślał. Pięćdziesiąt cztery lata, nie miał więcej.
Dopił kawę i usiadł za kierownicą. Odchylił siedzenie – na tyle, na ile się dało – i znowu zamknął oczy. Opuścił boczną szybę, by poczuć ciepły powiew wiatru.
Spać, pomyślał. Zdążę się zdrzemnąć jakiś kwadrans. Może przyśni mi się ta chwila w lesie. Albo coś równie pięknego.
Firma Wrigmans Elektriska produkowała termosy. Od początku istnienia, czyli od końca lat czterdziestych, przez kilka dziesięcioleci koncentrowała się na różnych urządzeniach elektrycznych, takich jak okapy, roboty kuchenne i suszarki, ale począwszy od połowy lat siedemdziesiątych, przerzuciła się na produkcję termosów. Zmiana nastąpiła przede wszystkim dlatego, że założyciel firmy, Wilgot Wrigman, praktycznie spłonął w czasie pożaru transformatora w październiku 1971 roku. Nie była to najlepsza reklama dla firmy produkującej urządzenia elektryczne – ludzie tak łatwo nie zapominają.
Nazwę zachowano, byli bowiem tacy, którzy uważali, że Wrigmans Elektriska to marka sama w sobie. Fabryka znajdowała się w Svartö, kilka kilometrów na północ od Kymlinge, zatrudniała trzydziestu pracowników i Ante Valdemar Roos pracował tam na stanowisku głównego księgowego od 1980 roku.
Czyli dwadzieścia osiem lat. Każdego dnia czterdzieści osiem kilometrów w samochodzie; licząc czterdzieści cztery robocze tygodnie w roku – dla równego rachunku – i pięć dni w tygodniu, dawało to dwieście siedemdziesiąt jeden tysięcy czterdzieści kilometrów, co odpowiadało przejechaniu świata dookoła jakieś siedem razy. Najdalej w swoim życiu Valdemar był na greckiej wyspie Samos – to było drugie lato z Alice, dwanaście lat temu. Czego by o czasie nie mówić, jedno jest pewne – ucieka.
Ale był też inny rodzaj czasu; Ante Valdemar Roos wyobrażał sobie niekiedy, że tak naprawdę istnieją dwa pojęcia czasu.
Czas, który gna do przodu – sumujący dni, zmarszczki i lata – na co niewiele można poradzić. Pozostawało jedynie nadążać – jak młode psy za goniącą się suką i muchy za krowim zadem.
Ten drugi czas, powracający, był jednak czymś zupełnie innym. Powolny i ospały, niekiedy stał w miejscu, a w każdym razie można było odnieść takie wrażenie; wlokące się sekundy i minuty, kiedy jako siedemnasty czekał na światłach na skrzyżowaniu Fabriksgatan i Ringvägen albo kiedy budził się pół godziny przed czasem i za żadne skarby nie mógł ponownie zasnąć, tylko leżał na boku, obserwował budzik na nocnym stoliku i patrzył, jak za oknem świta.
I to było bezcenne – ten czas, kiedy nic się nie działo. Im był starszy, tym mocniej to odczuwał.
Pomyślał, że to w przerwach między zdarzeniami – kiedy pewnej listopadowej nocy lód kładzie się na jeziorze, jeśli chciałoby się być odrobinę lirycznym – czuje się jak w domu.
I jemu podobni też.
Nie zawsze tak myślał. Tylko w ostatniej dekadzie, mniej więcej. Być może przeczuwał, że tak właśnie jest, ale uświadomił to sobie – nazwał – przy specjalnej okazji. Pewnego majowego dnia przed pięcioma laty między Kymlinge a Svartö samochód odmówił mu posłuszeństwa. To było rano, jakąś minutę po tym, jak minął rozdroże przy kościele w Kvartofta. Próbował kilka razy odpalić, ale auto nie wykazywało żadnych oznak życia. Najpierw zadzwonił do Red Cow i powiadomił, że się spóźni, a potem do assistance – obiecali przysłać samochód zastępczy w ciągu pół godziny.
Minęło półtorej i w czasie tych dziewięćdziesięciu minut, kiedy siedział za kierownicą i obserwował ptaki fruwające pod pogodnym, porannym majowym niebem, światło padające na pola, a na swoich rękach żyły, w których płynęła krew pompowana przez jego wierne, stare serce, zrozumiał, że w takich chwilach jego dusza znajduje swoje miejsce w świecie. Właśnie w takich chwilach.
Nie przejmował się tym, że samochód pogotowia technicznego nie przyjeżdża. Nie przeszkadzało mu, że zadzwoniła Red Cow i zapytała, czy zrejterował. Nie miał potrzeby porozmawiania z żoną ani z nikim innym.
Powinienem raczej być kotem, pomyślał Ante Valdemar Roos. Tak, do jasnej cholery, grubym dachowcem wylegującym się w słońcu na szczycie stodoły. To by było coś.
* * *
Teraz, kiedy się obudził i spojrzał na zegarek, też pomyślał o kocie. Za cztery minuty mijała pora lunchu – najwyższy czas wracać do Wrigmans. Dwie minuty wystarczą.
Znalazł tę polanę przed rokiem przy nieuczęszczanej leśnej drodze, rzut kamieniem od fabryki. Czasami przychodził tu pieszo, ale najczęściej przyjeżdżał samochodem. Lubił uciąć sobie piętnastominutową drzemkę; miło było po prostu odchylić zagłówek i zapaść w sen. Facet śpiący na ziemi na skraju lasu mógłby wzbudzać podejrzenia.
Pokój socjalny we Wrigmans Elektriska nie chciał mieć więcej niż piętnaście metrów kwadratowych, był wyłożony ciemnobrązowym linoleum i liliowym laminatem; spędziwszy w nim nieskończoną liczbę lunchowych godzin, Ante Valdemar Roos miał pewnej nocy sen, że umarł i trafił do piekła. To był 2001 lub 2002 rok i diabeł przyjął go osobiście: stał i witał w drzwiach nowo przybyłego gościa ze swoim charakterystycznym sardonicznym uśmiechem. W środku wyglądało tam jak w pokoju we Wrigmans. Red Cow już siedziała w swoim rogu, z podgrzanym w mikrofali spaghetti i horoskopami, i nawet nie podniosła na niego wzroku, nie skinęła głową w jego kierunku.
Od następnego dnia Valdemar przeszedł na kanapkę, jogurt i kawę przy swoim biurku oraz banana i kilka pierniczków, które przechowywał w prawej górnej szufladzie z boku biurka. Teraz, jeśli tylko była odpowiednia pogoda, brał chętnie samochód, by nie musieć tam siedzieć, i urywał się na godzinę czy pięćdziesiąt minut.
Red Cow uważała go za dziwaka i wcale się z tym nie kryła. Ale nie dotyczyło to jedynie jego lunchowych zwyczajów. Nauczył się nią nie przejmować.
Zresztą z innymi było podobnie. Z Nilssonem, Tapanenem i z samym Walterem Wrigmanem – z tymi, którzy zaludniali biuro. Zrozumiał, że uważają go za trudnego faceta; słyszał, jak Tapanen używa tego określenia w rozmowie telefonicznej, sądząc, że nikt go nie słyszy.
„No tak, wiesz, ten Valdemar Roos to trudny facet. Bogu dzięki nie jestem jego żoną”.
Trudny facet? Valdemar zaparkował na swoim stałym miejscu koło przerdzewiałego kontenera, o którego wywiezieniu mówiło się od połowy lat dziewięćdziesiątych. Tapanen był od niego młodszy co najwyżej dwa lata i pracował we Wrigmans prawie tak samo długo. Miał czworo dzieci z jedną kobietą, ale od jakiegoś czasu był rozwiedziony. Obstawiał gonitwy koni i przez ostatnie sto osiemdziesiąt tygodni twierdził, że to tylko kwestia czasu, nim zainkasuje kupę forsy, a wówczas jego noga już więcej nie postanie w tej przeklętej, zjedzonej przez mole firmie. Zawsze pilnował, by słyszał to Walter Wrigman, a dyrektor miał wtedy w zwyczaju wymieniać porcję snusu, przejeżdżać dłonią po łysinie i wyjaśniać, że nic by go bardziej nie ucieszyło. Nic.
Valdemar nigdy nie lubił Tapanena, nawet wówczas, gdy jeszcze ciągle lubił ludzi. Było w nim coś małostkowego i złośliwego; podejrzewał, że należy do ludzi, którzy zawodzą przyjaciół w okopach. Nie wiedział dokładnie, co to znaczy i skąd mu się wzięła ta myśl, ale pasowała do Tapanena jak ulał.
Nilssona lubił. Przygarbiony Norrlandczyk spędzał większość czasu w samochodzie, ale czasami siedział za swoim biurkiem na prawo od szklanego boksu Red Cow. Nie miał więcej niż czterdzieści lat: cichy i przyjazny, żonaty z jeszcze bardziej małomówną kobietą z Byske albo Hörnefors. Mieli pięcioro albo sześcioro dzieci i byli członkami jakiegoś niezależnego Kościoła – Valdemar nigdy nie mógł zapamiętać którego. Nilsson zaczął pracę we Wrigmans jakieś pół roku przed rokiem 2000; przejął stanowisko po Kulawym Lassie, który zginął w nieciekawych okolicznościach w związku z wypadkiem wędkarskim gdzieś w okolicach Rönninge.
Miał w sobie jakąś powagę ten Nilsson: szaroburą, przypominającą lawę cechę, którą mniej rozumiejące dusze, na przykład Tapanen, nazwałyby nudziarstwem, i mimo szczerych chęci Valdemar nie mógł sobie przypomnieć, by Nilsson kiedykolwiek zaskoczył czymś, co można by nazwać dowcipem. Trudno było nawet powiedzieć, czy podczas swoich dziesięciu lat we Wrigmans Elektriska kiedykolwiek się śmiał.
To, że lubi kogoś takiego, mówiło trochę o nim samym. A raczej lubił. Kiedyś.
Tak czy siak, obraz spaceru z ojcem był ciągle żywy. Wysokie, strzeliste pnie sosen, krzewinki żurawiny pośród kęp trawy, wilgotne wąwozy porośnięte wiązówką i woskownicą. Kiedy wrócił na swoje miejsce za biurkiem i uruchomił komputer, słowa ojca ciągle krążyły mu po głowie.
Życie nigdy nie będzie lepsze.
Nigdy nie będzie lepiej.
Popołudnie minęło pod znakiem przygnębienia. Był piątek. Sierpień. Czas upałów, jeszcze lato; pierwszy powakacyjny tydzień pracy dobiegał końca, a najbliższe godziny były jak szyny kolejowe wytyczone w niewłaściwym miejscu: przyjęcie u brata i szwagierki Alice w Kymlinge Kyrkby.
To była tradycja. W drugi piątek sierpnia u Hansa-Erika i Helgi Hummelbergów jadło się raki. Zasady były następujące: zakładano na głowę małe kolorowe kapelusiki, pito co najmniej sześć gatunków piwa oraz bimber i wysysano raki. Zazwyczaj był ich tuzin, plus minus dwa lub trzy. I przez ostatnie trzy lata Valdemar zasypiał na sofie.
Nie z powodu przedawkowania napojów wyskokowych, raczej z nudów. Miał siłę konwersować, wykazać się bystrością, interesować się całą tą ezoteryczną błazenadą przez mniej więcej dwie godziny, a potem jakby uchodziło z niego powietrze. Zaczynał czuć się jak foka na pustyni. Na pół godziny znikał w toalecie, a jeśli nikt nie zauważył jego nieobecności, pozwalał sobie na dodatkowe pół godziny siedzenia na obcej, polakierowanej na brązowo desce sedesowej ze spodniami i bokserkami spuszczonymi do kostek i na rozmyślanie o tym, jak się zachowa, jeśli pewnego dnia zdecyduje się odebrać sobie życie. Albo zabić swoją żonę. Albo uciec do Katmandu. Zwykł korzystać z tak zwanej dziecięcej toalety w części domu zwykle okupowanej przez nastolatki, bo i tak nigdy ich nie było, kiedy rodzice imprezowali, tutaj zaś mógł sobie posiedzieć w spokoju – niekochany, pod chmurą pesymistycznych przemyśleń – tak długo, jak chciał.
Coś musi być nie tak – myślał o tym w ubiegłym roku – coś musi być na poważnie nie tak z jego życiem, skoro mając mniej więcej sześćdziesiąt lat, nie umie znaleźć lepszego rozwiązania niż pójść na przyjęcie i zamknąć się w toalecie.
Więc co robić? – pomyślał teraz, kiedy tydzień pracy nagle się skończył i znowu siedział za kierownicą. Co robić? Uderzyć pięścią w stół? Wyrazić sprzeciw i grzecznie, ale stanowczo wyjaśnić, że nie ma zamiaru iść do Hansa-Erika i Helgi?
Czemu nie? Dlaczego po prostu nie powiedzieć Alice, że jej brat i jego oddech nie podobają mu się tak samo jak rap, blogi i afisze z sensacyjnymi nagłówkami gazet i że nie ma zamiaru nigdy więcej przebywać w ich quasi-intelektualnym, zalanym bimbrem towarzystwie?
Kiedy przemierzał z powrotem dwadzieścia dwa kilometry do Kymlinge, wątpliwości obijały się tam i z powrotem po jego opustoszałej głowie. Wiedział, że są fikcyjne nieprawdziwe; chodziło jedynie o zwyczajny, tchórzliwy protest, który nieprzerwanie się w nim toczył. Pytania, sformułowania i trujące frazy, które nigdy nie wydobyły się z jego wyblakłych warg i które sprawiały, że był jeszcze bardziej zniechęcony i posępny.
Jestem martwy, pomyślał, mijając nowe centrum handlowe Coop pod Billundsbergiem. Pod każdym możliwym względem jest we mnie mniej życia niż w sztucznym kwiatku doniczkowym. Problem nie tkwi w innych, tylko we mnie.
Siedem godzin później naprawdę siedział w toalecie. Przepowiednie sprawdziły się co do joty, z małym bonusem – był pijany. Z totalnych nudów, próbując znaleźć sens życia, wypił cztery kieliszki wódki, sporą ilość piwa i dwa albo trzy kieliszki białego wina. Opowiedział też wszystkim długą historię o dziwce z Odense, ale kiedy zmierzał do puenty, niestety okazało się, że wyleciała mu z głowy. Coś takiego może się zdarzyć w najlepszej rodzinie, ale nowa znajoma gospodarzy – biuściasta blond psychoterapeutka z korzeniami w Stora Tuna – obserwowała go z profesjonalnym uśmiechem; widział też, jak Alice zagryzła zęby, aż pobielały jej szczęki.
Nie wiedział, jak długo siedział na polakierowanej na brązowo desce, ale zegarek wskazywał wpół do pierwszej; nie sądził, żeby się zdrzemnął. Doświadczenie mówiło mu, że spanie na muszli klozetowej jest mniej lub bardziej niemożliwe. Spuścił wodę, wstał i poprawił ubranie. Kilka razy ochlapał twarz zimną wodą i próbował ułożyć cienkie kosmyki, które wciąż gdzieniegdzie wyrastały na jego nieregularnej głowie, tworząc pewnego rodzaju wzór. Zwędził odrobinę pasty do zębów i przepłukał usta. Następnie chwiejnym krokiem wyszedł z toalety i wziął kurs na salon, gdzie hiszpańska muzyka gitarowa mieszała się z podniesionymi głosami i radosnym śmiechem.
Jeśli nikt inny się nie ukrył, powinno ich być jedenaście, pomyślał Valdemar; kompletna drużyna futbolowa składająca się z ludzi w średnim wieku, młodszych i starszych ludzi sukcesu, wygadanych i zasłużenie pijanych.
Nagle dopadło go zwątpienie. Poczuł się tak dojmująco stary, prawdziwie przegrany i ani trochę mocny w gębie. Jego żona była od niego o jedenaście lat młodsza, wszyscy pozostali zaś byli między czterdziestką a pięćdziesiątką, pytanie, czy psychoterapeutka ciągle nie miała trzydziestki… Jemu pozostało zaledwie kilka miesięcy do sześćdziesiątych urodzin.
Nie mam nic do powiedzenia żadnemu z nich, pomyślał. I żadne z nich nie ma mi nic do powiedzenia.
Nie chcę tu być, co najwyżej chcę być kotem.
Rozejrzał się po biało-aluminiowym holu. Nie było tam ani jednego przedmiotu, który by go zainteresował. Ani jednej cholernej małej rzeczy, którą mógłby ze sobą wziąć, gdyby był włamywaczem. To było zbyt żałosne.
Obrócił się na pięcie, wymknął przez drzwi wejściowe i spotkał z orzeźwiającym, trzeźwiącym nocnym powietrzem.
Nigdy nie będzie gorzej, pomyślał.2
O wpół do pierwszej następnego dnia Ante Valdemar Roos siedział na sofie w salonie i próbował czytać gazetę.
Kompletnie mu nie szło. Tekst skakał. Czuł, jakby jego głowa zdecydowanie za długo siedziała w piecu. Z żołądkiem nie było lepiej, a na obrzeżach pola widzenia wyrosło coś na kształt ekspansywnego podbiału.
Jego żona Alice nie rozmawiała z nim przez cały ranek, ale młodsza córka, Wilma, wyjaśniła, jeszcze zanim obie zniknęły za drzwiami, że wychodzą na kilka godzin na zakupy. Miała szesnaście lat; może trochę było jej go szkoda.
Starsza córka, Signe, paliła na balkonie. Ani Wilma, ani Signe nie były rodzonymi dziećmi Valdemara – dostał je w pakiecie razem z Alice, kiedy pobierali się jedenaście lat temu. Wtedy miały pięć i dziewięć lat, teraz – szesnaście i dwadzieścia.
Pewna różnica – zauważył Valdemar. Trudno powiedzieć, że z czasem było łatwiej. Nie było dnia, by nie modlił się do wyższych mocy, w które właściwie nie wierzył, o to, żeby Signe się usamodzielniła i wyprowadziła z domu. Mówiła o tym od co najmniej trzech lat, ale do tej pory bez skutku.
Jeśli zaś chodzi o niego, to tak, Ante Valdemar Roos miał rodzone dziecko, syna Gregera. Był częścią pierwszego, pogmatwanego małżeństwa z kobietą o imieniu Lisen; w owym czasie to imię również nie było pospolite, a i ona też nigdy nie była specjalnie zwyczajna. Jeśli chodzi o całokształt.
Już nie żyła. Zginęła podczas ekspedycji w Himalaje dwa lata przed nowym tysiącleciem. Pomysł był taki, jeśli dobrze zrozumiał, żeby zdobyć jakiś tam szczyt w dzień swoich pięćdziesiątych urodzin.
Jednak wcześniej, po siedmiu latach małżeństwa przyznała, że prawie przez cały ten czas miała na boku innego mężczyznę, i rozwiedli się bez większych dramatów. Kiedy przeprowadzała się do Berlina, wzięła ze sobą Gregera, ale Valdemar spotykał się czasem z synem, kiedy ten dorastał.
Niezbyt często. Od czasu do czasu. W ferie i wakacje… wędrówka po górach i kilka podróży; deszczowy tydzień w Szkocji, między innymi, i cztery dni w Skara Sommarland². Obecnie Greger był facetem w średnim wieku i mieszkał w Maardam, gdzie pracował w banku i żył z kolorową kobietą z Surinamu. Valdemar nigdy jej nie spotkał, ale widział ją na zdjęciu. Mieli dwoje dzieci. Wysyłał Gregerowi maila co trzy, cztery miesiące. Ostatnio widzieli się na pogrzebie Lisen, na wietrznym cmentarzu w Berlinie. Od tamtego czasu minęło dziesięć lat.
Signe wróciła z balkonu.
– Jak się czujesz? – zapytała.
– Dobrze – odpowiedział Valdemar.
– Wyglądasz fatalnie.
– Naprawdę?
– Mama mówiła, że trochę wczoraj przesadziłeś.
– E tam! – odparł, a gazeta spadła mu na podłogę.
Usiadła w fotelu naprzeciw niego. Poprawiła zawinięty na głowie ręcznik frotté. Miała na sobie swój duży, żółty szlafrok, skąd wywnioskował, że przed pierwszym porannym machem zdążyła wziąć prysznic.
– Podobno zniknąłeś z przyjęcia.
– Zniknąłem?
– Tak.
Chciał podnieść gazetę i kiedy pochylił się do przodu, poczuł pulsowanie w głowie. Podbiał bujnie się plenił.
– Poszedłem… poszedłem na spacer.
– Aż z Kyrkbyn?
– Tak. Był ładny wieczór.
Ziewnęła.
– Słyszałam, jak wróciłeś do domu.
– Ach tak?
– Tak naprawdę tylko dziesięć minut po mnie. Wpół do piątej.
Wpół do piątej? – pomyślał i przeszyła go fala nudności. To chyba niemożliwe?
– Z Kyrkbyn trochę się idzie – powiedział. – Przecież mówię.
– No trochę – odparła Signe i uśmiechnęła się szyderczo. – A potem byłeś w Prince i zaliczyłeś kilka piw. To musiało potrwać.
Uświadomił sobie, że to prawda. Signe była jak zawsze dobrze poinformowana. Przechodził koło knajpy na Drottninggatan, zobaczył, że jest otwarta, i wdepnął. Nie wiedział, że nazywa się Prince, ale nagle mu się przypomniało, że siedział przy lśniącym barze i pił piwo. Rozmawiał też z jakąś kobietą; miała bujne rude włosy, arafatkę, a w każdym razie jakiegoś rodzaju chustkę w kratkę na głowie; może nawet postawił jej drinka. Albo dwa. Jeśli go pamięć nie myli, to na wewnętrznej stronie przedramienia miała wytatuowane męskie imię. Hans? Nie. Chyba Hugo.
Fuj, pomyślał Ante Valdemar Roos.
– Cilla, moja kumpela, cię widziała. Mówiła, że byłeś trochę wstawiony.
Nie skomentował tego. Zaczął natomiast przerzucać gazetę i udawał, że nie jest zainteresowany rozmową. Jakby go nie dotyczyła.
– Powiedziała też, że byłeś piętnaście lat starszy od wszystkich w lokalu. Babsztyl, z którym gadałeś, był zaraz po tobie.
Znalazł strony ze sportem i zaczął śledzić wyniki. Signe siedziała w milczeniu przez kilka sekund i gapiła się na swoje paznokcie. W końcu wstała.
– Mama jest trochę skwaszona, mam rację? – powiedziała i nie czekając na odpowiedź, zniknęła w swoim pokoju.
Takie życie, pomyślał Ante Valdemar Roos i zamknął oczy.
Wczesne godziny popołudniowe wykorzystał na drzemkę i kiedy obudził się o czwartej, ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że jest w domu sam. Bóg raczy wiedzieć, gdzie się podziewały Wilma i Signe, a Alice zostawiła kartkę na kuchennym stole. „Jestem u Olgi. Wrócę późno. A”.
Zgniótł papier i wrzucił go do kosza. Wziął dwie tabletki przeciwbólowe i wypił szklankę wody. Przez chwilę myślał o Oldze; była Rosjanką i jedną z niezliczonych przyjaciółek jego żony. Miała ciemne oczy, mówiła wolno i trochę mistycznie tym swoim głębokim głosem, prawie barytonem. Raz śniło mu się, że się z nią kocha. To był bardzo realistyczny sen: leżeli w morzu paproci, dosiadała go, a jej długie, czarne włosy tańczyły na wietrze; obudził się, zanim doszedł, po tym jak Alice włączyła odkurzacz zaledwie pół metra od łóżka i zapytała, czy jest chory, czy może coś się z nim dzieje.
To było kilka lat temu, ale trudno mu było te paprocie zapomnieć.
Otworzył lodówkę i zastanowił się, czy oczekuje się od niego, że ugotuje dziewczynkom obiad. Może tak, a może nie. Były składniki do przyrządzenia prostego spaghetti, postanowił jednak, że poczeka i zobaczy, jak się sprawy potoczą. Jedna lub druga w końcu się pojawi; może będą chciały, żeby im dać po stówce, by zamiast tego mogły napełnić swoje żołądki na mieście. Nigdy nie wiadomo.
Wyjął kupon lotto i zasiadł przed telewizorem.
W tamtej chwili Ante Valdemar Roos ledwie przypuszczał, że jego życie stoi przed radykalną i brzemienną w skutki zmianą.
Przez kolejne cztery tygodnie ta śmieszna myśl będzie się od czasu do czasu pojawiać w jego głowie i za każdym razem będzie się do niej uśmiechał, mając do tego pełne prawo.
To jego ojciec zaczął typować te same liczby. Zanim się powiesił, poszedł do sklepu z artykułami tytoniowymi na Gartzvägen w K. i skreślił te same od ośmiu lat liczby. Był tam każdej środy przed osiemnastą. Czasami Valdemar mógł mu towarzyszyć.
– To, co zwykle? – pytał flegmatyczny sprzedawca Pohlgren.
– To, co zwykle – odpowiadał ojciec.
Z obserwacji Valdemara wynikało, że większość grających próbowała szczęścia, typując pięć lub osiem zakładów, albo grała systemem, ale Eugen Roos zadowalał się tylko jednym zakładem.
– Prędzej czy później, mój chłopcze – wyjaśniał ojciec – prędzej czy później zostaną wylosowane. Kiedy człowiek będzie się tego najmniej spodziewał. Chodzi o to, żeby mieć cierpliwość.
Cierpliwość.
Po śmierci ojca zwyczaj przejął Valdemar i już w środę po wypadku poszedł do Pohlgrena, zakreślił liczby na kuponie i zapłacił czterdzieści öre, bo tyle to wtedy kosztowało.
A potem kontynuował: tydzień za tygodniem, rok za rokiem. Kiedy Tipptjänst³ zwiększył liczbę z dwunastu na trzynaście, Valdemar też dokonał zmiany. Z jednego zakładu na trzy, w każdym zakładzie dodając inną trzynastą liczbę.
Te same liczby od 1953 roku. Czasami zastanawiał się, czy to nie jest jakiś światowy rekord. Mimo wszystko, jak by na to nie patrzeć, chodziło przecież o ponad pięćdziesiąt lat, szmat czasu.
Dziwne, że ani on, ani jego ojciec nigdy nie wygrali nawet korony. Dwadzieścia dwa razy miał dziewiątkę, trzy razy dziesiątkę, ale nigdy nie przekładało się to na wygraną.
Cierpliwości, myślał. Jeśli przekażę liczby Gregerowi, to pewnego pięknego dnia zostanie milionerem.
Między dwudziestą a czterdziestą czwartą minutą drugiej połowy losowania zasnął na chwilę w fotelu – nie dało się tego uniknąć. Ale przy podawaniu wyników był wystarczająco przytomny. Ciągle sam w domu, sięgnął po długopis i pomyślał, że jeśli w przyszłym życiu nie będzie kotem, to może przynajmniej starym kawalerem.
Potem, kiedy wszystko toczyło się jak zawsze, kiedy nieobliczalne wiatry wiały ze wszystkich możliwych stron i nic się nie działo albo działo się wszystko, stał się cud.
Losowanie za losowaniem, wynik za wynikiem, liczba za liczbą. Pierwszą myślą Valdemara, już po wszystkim, było to, że naprawdę siedział i śledził całą procedurę. Wygrał dzięki wnikliwej obserwacji. Nigdy tak nie robił; obecnie bardzo rzadko oglądał losowanie na żywo, najczęściej zadowalał się sprawdzeniem wyników w telegazecie lub w niedzielnej bądź poniedziałkowej prasie. Stwierdzał, że jak zwykle ma czwórkę, piątkę lub szóstkę i pozostaje mu jedynie grać dalej.
Trzynaście.
Smakował słowo. Powtarzał je głośno. Trzynaście trafionych.
Nagle nie był pewien, czy się obudził. Albo czy w ogóle żyje. Zmierzch w pokoju i mieszkaniu był nie do końca rzeczywisty, niczym całun. Może umarł? Oprócz telewizora nie było włączone ani jedno źródło dźwięku i pierwszy raz zwrócił także uwagę na to, że na zewnątrz padało i że niebo nad Kymlinge było czarne jak świeżo położony asfalt.
Uszczypnął się w skrzydełko nosa, głośno odchrząknął, poruszył palcami u stóp i wymówiwszy pewnym głosem swoje imię i PESEL, wyciągnął ostrożny wniosek, że ani nie śpi, ani nie jest martwy.
Potem nastąpiło rozdanie.
Milion…
Ból rozsadzał czaszkę. Wytrzeszczył oczy i pochylił się w kierunku telewizora.
Milion dziewięćset pięćdziesiąt…
Zadzwonił telefon. Aleksander Graham Bell, _go and play with yourself_, pomyślał Ante Valdemar Roos.
Można się było zastanowić, dlaczego akurat taka fraza, w dodatku w obcym języku, pojawiła się w jego dochodzącym do siebie mózgu, ale tak się właśnie stało, wkrótce zresztą miała ona być już tylko wspomnieniem.
Milion dziewięćset pięćdziesiąt cztery tysiące sto dwadzieścia koron.
Znalazł pilota, wyłączył telewizor i przez dziesięć minut siedział w fotelu całkiem bez ruchu. Jeśli nie stanie mi teraz serce, to dożyję setki, pomyślał.
Kiedy Alice przyszła od Olgi, zdążyło się zrobić wpół do dziesiątej wieczorem, a Valdemarowi udało się pozbierać.
– Przepraszam za wczoraj – powiedział. – Musiałem wypić kilka kieliszków za dużo.
– Musiałeś? – zapytała Alice. – Myślałam, że chciałeś?
– Powiedzmy – odparł Valdemar. – Tak czy siak, trochę przesadziłem.
– Dziewczynki w domu?
Wzruszył ramionami.
– Nie.
– Wilma zadzwoniła na moją komórkę i obiecała, że będzie w domu o wpół do dziewiątej.
– Ach tak? – zdziwił się Valdemar. – Nie, żadnej z nich nie było przez cały wieczór.
– Zająłeś się praniem?
– Nie – odpowiedział.
– Podlałeś kwiatki?
– Też nie – przyznał. – Jak już mówiłem, nie byłem całkiem w formie.
– Przypuszczam, że nie zadzwoniłeś z przeprosinami do Hansa-Erika i Helgi?
– Masz rację – odparł Valdemar. – To też zawaliłem.
Alice poszła do kuchni, a on za nią, ponieważ chciał zobaczyć, jak się sytuacja rozwinie.
– Wiesz co – powiedziała. – Czasami potrafisz mi sprawić taką przykrość, że chce mi się tylko położyć i umrzeć. Rozumiesz?
Ante Valdemar Roos zastanowił się.
– Nie chciałem – powiedział. – Nie miałem zamiaru pójść sobie stamtąd. Ale był taki piękny wieczór i pomyślałem, że…
– Ta historia, którą opowiedziałeś, uważasz, że była na miejscu?
– Wiem, że zapomniałem puenty – przyznał. – Ale ona naprawdę jest całkiem zabawna. Przypomniało mi się zakończenie, jeśli chcesz, to mogę…
– Dość – przerwała. – Więcej w tej chwili nie zdzierżę. Czy naprawdę ciągle chcesz być moim mężem?
Usiadł przy stole, a ona wciąż stała i patrzyła przez okno. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Po prostu tam siedział z łokciami opartymi o blat stołu, wpatrzony w małą, na wpół martwą domową przytulność i dwie małe solniczki, które kupili na Västerlånggatan podczas deszczowego weekendu w Sztokholmie siedem czy osiem lat temu. A może to była solniczka i pieprzniczka? Alice stała odwrócona do niego swoim szerokim tyłkiem, a on pomyślał, że właśnie na tej obszernej części ciała zasadzało się ich małżeństwo. Tak, tak to faktycznie było. Wprawdzie nie miała więcej niż skończone czterdzieści osiem lat, ale nie było łatwo znaleźć nowego partnera, kiedy się miało dwadzieścia kilogramów nadwagi, nie w tych czasach, tak bardzo naznaczonych wyglądem, powierzchownością i szczupłością – a może w innych czasach też nie. Wiedział, że nic jej tak nie przerażało jak samotne życie.
Kiedy się pobierali, znali wynik równania. Valdemar był o dziesięć lat za stary, dla równowagi Alice o dwadzieścia pięć kilogramów za gruba. Żadne z nich nigdy nie wypowiedziało tej smutnej prawdy, ale był przekonany, że ona jest tego równie świadoma jak on.
W imię tej samej ponurej prawdy można było stwierdzić – po prostu siedząc, opierając łokcie i czekając – że w trakcie ich małżeństwa Alice trochę schudła, on natomiast nie odmłodniał.
– Nie kochaliśmy się od ponad roku – powiedziała. – Valdemar, uważasz, że jestem odpychająca?
– Nie – odparł. – To ja jestem odpychający, tu jest pies pogrzebany.
Szybko się zastanowił, czy to prawda, czy tylko wykręt; Alice też to przypuszczalnie zrobiła, bo się odwróciła i przyglądała mu się odrobinę smutnym i badawczym wzrokiem. Jakby rozważała, czy powiedzieć coś jeszcze, ale tylko głośno westchnęła i zniknęła w pralni.
Dwa miliony, pomyślał Ante Valdemar Roos. Razem z dwunastkami będzie ponad dwa miliony. Co ja z nimi, do cholery, zrobię?
I nagle w jego podziurawionej świadomości pojawił się obraz ojca w lesie. Jeszcze raz: stał tam z fajką w ręku, a jego twarz zdawała się przybliżać i kiedy Valdemar zamknął oczy, mógł zobaczyć jego poruszające się wargi. Tak jakby chciał się porozumieć ze swoim synem.
Co? – pomyślał. Co chcesz mi powiedzieć, tato?
W tej samej chwili, kiedy usłyszał, jak jego żona włącza suszarkę bębnową, do jego uszu doszedł też głos ojca: słaby, z oddali, przebijający się przez szum dawno minionych dziesięcioleci, a mimo to jednoznaczny i wyraźny na tyle, że bez trudu mógł zrozumieć przesłanie.
– W przyszłym tygodniu nie musisz wypełniać kuponu, mój chłopcze – powiedział. – I nie musisz już dłużej być cierpliwy.5
Poniedziałek zaczął się kilkoma przelotnymi ulewami. Alice i Wilma, wychodząc z domu, miały na sobie kurtki przeciwdeszczowe, ale kiedy w drodze na parking ścinał na ukos ulicę na tyłach piekarni Lilje, pogoda się ustabilizowała. Równa bladoszara czapa rozciągała się po horyzont, temperatura zatrzymała się na jakichś dwudziestu stopniach i nie sądził, by przydał mu się gruby sweter, który spakował do torby razem z prowiantem.
Wyglądało na to, że nie będzie więcej padać, lekko powiewał ciepły południowo-zachodni wiatr. Kiedy otworzył samochód, znowu poczuł w ciele euforię, tę samą, która go dopadła, kiedy wyszedł z banku i chciał tańczyć na środku rynku.
Coś się ze mną dzieje, pomyślał. Jak one się nazywają, te rośliny, których nasiona otwierają się tylko po rozległym pożarze lasu? Pirofity czy jakoś tak?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki