- nowość
- W empik go
Drukarz z Puszczy Białowieskiej - ebook
Drukarz z Puszczy Białowieskiej - ebook
Przyroda potrafi wyzwolić w człowieku najdziksze instynkty.
Uwaga! Osoby o małej odporności na śmiech proszone są o ostrożność podczas czytania. Humor w tej książce atakuje znienacka i może doprowadzić do łez.
Alfred Drukarz ma niebywałe szczęście – uczelnia, na której jest adiunktem, zgodziła się sfinansować jego badania w Puszczy Białowieskiej! Biolog, gotowy do przeprowadzenia obserwacji, nie spodziewa się, że na miejscu znajdzie się w samym centrum sporu dotyczącego… ratowania przyrody przed plagą korników.
Sytuacja jest naprawdę poważna. W puszczy Drukarz zostaje porwany, a jego tropem podąża policja. Na dodatek zakochuje się w aktywistce, stając się jednocześnie obiektem pożądania kochliwej funkcjonariuszki. To jednak dopiero początek kłopotów biologa. Już wkrótce będzie musiał stawić czoła zarówno grupie ekologów, nadleśniczemu, jak i krewkiej ekipie drwali.
Gdy do działań wkroczą antyterroryści oraz wojsko, Alfred zda sobie sprawę z tego, jakie zniszczenia potrafią czynić ludzie w drodze do „polepszenia” świata…
Alfred Drukarz otworzył oczy, lecz zaraz je zamknął oślepiony jasnym światłem.
Chyba dotarłem do końca tunelu – pomyślał porażony myślą o zakończeniu ziemskiej wędrówki. – Nic, tylko się utopiłem. Wiedziałem, że kiedyś zgubię te cholerne bryle w najmniej odpowiednim momencie i będzie po ptakach. Nie przypuszczałem jednak, że koniec nastąpi tak szybko i to w śmierdzącym trzęsawisku. Mogłem chociaż utonąć w jakimś jeziorze lub rzece, a tak? Nawet po śmierci cuchnie.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-355-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Alfred Drukarz pochylił się i spojrzał z czułością na kornika, nomen omen drukarza, który zajadał się smakowitym włóknem świerkowego ciała. Człowiek i owad, pomimo tak ogromnej różnicy skali, z perspektywy uważnego obserwatora wykazywali pewne podobieństwo. Walcowaty kadłub pokryty rdzawym owłosieniem, krótkie nóżki i nieproporcjonalnie mała głowa stanowiły niewątpliwie cechy wspólne obydwu osobników.
Alfred uśmiechnął się i delikatnie opadł na czworaki, o ile może to zrobić studwudziestokilogramowy i raczej mało wygimnastykowany mężczyzna. Lekkie trzęsienie ziemi nie poruszyło jednak ani odrobinę zwalistego pnia drzewa, na którym zapamiętale ucztował chrząszcz. Alfred przysunął się bliżej i gdy jego oczy, powiększone grubym szkłem okularów, znalazły się w odległości kilkudziesięciu centymetrów od kornika, ten poruszył czułkami, znieruchomiał i po chwili skierował swój krótki ryjek w kierunku człowieka. Przez ułamek sekundy spoglądali na siebie i wydawać by się mogło, że powstała między nimi cienka nić porozumienia. Niestety w kolejnej milisekundzie przerwał ją, a właściwie rozgniótł nos upadającego mężczyzny. Jego dłonie rozjechały się po śliskiej powierzchni kory i pomimo niewielkiej wysokości grawitacja nadała spadającej masie wystarczającą prędkość, by siła uderzenia skutecznie rozgniotła drukarza i pozbawiła przytomności przyrodnika.
*
O unijnym grancie, przyznanym Szkole Głównej Gospo-darstwa Wiejskiego na badania gradacji korników w Puszczy Białowieskiej, Alfred Drukarz dowiedział się przypadkiem. Kończył właśnie jeść dokładkę ulubionego żurku, kiedy ponadprzeciętny słuch krótkowidza wyłowił z szumu stołówkowych rozmów cztery kluczowe słowa: grant, Puszcza Białowieska, korniki.
Ostatnia łyżka gęstej zupy nie trafiła do ust naukowca. Sygnał z mózgu błyskawicznie zatrzymał rękę i przełączył całe zasilanie na potrzeby aparatu słuchowego. Pozbawiona wskazówek z centralnego układu nerwowego dłoń wypuściła łyżkę, która z brzękiem upadła na podłogę, opróżniając przedtem całą swą zawartości na szerokim udzie mężczyzny. Jednak ani tłusta plama na dżinsach, będąca uzupełnieniem bogatej kolekcji podobnych, ani temperatura gorącego płynu nie zdekoncentrowały Alfreda. Małe, ale bardzo czułe małżowiny uszne niczym radary szybko namierzyły kierunek, z którego padły intrygujące słowa. Zmrużone oczy wspomagane soczewkami minus dziesięć dioptrii z pewną trudnością wyłowiły z tłumu dwie postaci siedzące przy stoliku pod ścianą. Jedną z nich poznał od razu. To był dziekan wydziału leśnictwa prof. dr hab. Antoni Brecht. Drugiego mężczyzny nigdy nie widział w stołówce. Ich pochylone ku sobie głowy i nietknięte porcje parującego gulaszu myśliwskiego – znakomity węch Alfreda bez trudu rozpoznał zawartość talerzy – wskazywały na intensywną konwersację.
Maksymalnie wyostrzony zmysł słuchu zaczął wyławiać strzępy dialogu:
– Tak… grant na…
– Świetnie… Minister Środowiska… aby wykorzystać…
– …ryzyko dla uczelni… zabrać środki…
– Bez obaw… korniki w Puszczy Białowieskiej…
– …komisarz unijny… zielonych z…
– …naszą wersję. To jak?
– Ale…
Pochylony i maksymalnie skoncentrowany Alfred nie zauważył, że położenie jego środka ciężkości nieznacznie się zmieniło. Było to niewielkie, właściwie minimalne odchylenie, ale wystarczająco duże, by okazały korpus przyrodnika się zachwiał. Nieproporcjonalnie krótkie nogi zadrżały z wysiłku, gdy próbowały utrzymać w równowadze niebezpiecznie przechylające się ciało. W sukurs poszły równie krótkie kończyny górne, szukające panicznie oparcia w zawiesistym powietrzu stołówki. Niestety były to wysiłki z góry skazane na porażkę. Alfred runął na wątły stolik, roztrzaskał go i wylądował z hukiem pistoletowego wystrzału na podłodze.
Niemal wszyscy przebywający w stołówce obrócili się nerwowo w kierunku źródła przeraźliwego hałasu. Dwóch osiłków w ciemnych okularach rzuciło się na jednego z prowadzących dialog mężczyzn i przygwoździło go do ziemi. Obaj jednocześnie wyciągnęli broń. Zainicjowało to reakcję łańcuchową. Siedzący przy pobliskich stolikach studenci zerwali się do bezładnej ucieczki, a pozostali ruszyli za nimi. Rozległy się krzyki przerażenia, a w chwilę potem rozpętał się chaos. Wzburzony tłum tratował krzesła i zastawione stoliki. Piski, przekleństwa i odgłosy tłuczonych naczyń nakręcały atmosferę szaleństwa. Ludzkie tsunami błyskawicznie przetoczyło się przez pomieszczenie, w którym pozostawiło za sobą krajobraz zniszczeń ociekających biało-czerwoną mozaiką plam porozlewanych zup dnia, tradycyjnego polskiego żurku i buraczanego barszczu, pokrywających podłogę i połamane meble.
Zapanowała cisza. Pierwszy z uzbrojonych podniósł się i czujnie zlustrował otoczenie. Drugi w dalszym ciągu chronił swym atletycznym ciałem mocno przyduszonego i jęczącego z bólu człowieka, który przed chwilą rozmawiał z dziekanem siedzącym teraz w bezruchu z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy na jedynym ocalałym krześle. W dłoniach wciąż trzymał nóż i widelec, zawieszone w powietrzu nad nieistniejącym już talerzem gulaszu.
– Zejdź ze mnie, idioto! – Wydobył się przytłumiony, ale wyraźnie wściekły głos sponiewieranego mężczyzny.
Agent BOR-u, bo to on właśnie przygniatał do podłogi poirytowanego osobnika, wstał, czujnie zlustrował stołówkę i schylił się, by pomóc ochranianemu. Zanim zrealizował swój zamiar, dźwięk gwałtownie przesuwanych pozostałości stolika w drugim kącie sali sprawił, że znów rozpłaszczył podopiecznego na posadzce, nie zwracając uwagi na jego głośne protesty.
– Stój! Nie ruszaj się, bo będę strzelał! – Rozległo się groźne ostrzeżenie drugiego członka obstawy.
Celował z pistoletu w kierunku gramolącej się pokaźnej postaci, która natychmiast znieruchomiała. Uzbrojony agent, nie spuszczając wzroku z potencjalnego zamachowca, zbliżył się na odległość dwóch metrów i zatrzymał.
– Gleba! Twarzą do podłogi! Ręce na boki, nogi szeroko! – Padły kolejne instrukcje. Po chwili Alfred Drukarz, skuty kajdankami, leżał twarzą do ziemi w otoczeniu resztek posiłku i skorup z rozbitego talerza.
– Podejrzany unieszkodliwiony!
Na ten komunikat czekał pierwszy z ochroniarzy, który z łatwością postawił na nogi mocno sponiewieranego asystenta Ministra Środowiska, Andrzeja Gracza. Niewysoki, drobny blondyn wyprostował się z godnością i poprawił wygniecioną marynarkę.
– Dureń! – rzucił w kierunku funkcjonariusza BOR-u, a potem powolnym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął nieskazitelnie białą chusteczkę, którą zaczął usuwać z twarzy zastygłą już, grubą warstwę gulaszu myśliwskiego. Po chwili nierównej walki z opornym sosem schował materiał z powrotem do kieszeni i spojrzał na wciąż znieruchomiałego profesora Brechta.
– To jak, mogę liczyć na współpracę? – zapytał, siadając na usłużnie podsuniętym przez ochroniarza krześle.
Oszołomiony profesor popatrzył na rozmówcę. Krople potu na wysokim czole, bladość cery oraz szklany wzrok świadczyły, że nie bardzo rozumie treść zadanego pytania. Twarz Andrzeja Gracza, pokryta dziwnymi wzorami, nie pomagała mu przypomnieć sobie tematu ich dyskusji. Opuścił dłonie, w których wciąż zaciskał sztućce, na kolana.
– Panie dziekanie! To ja, Alfred Drukarz! Zaszło jakieś nieporozumienie! – Rozległo się z oddali piskliwe wołanie obezwładnionego napastnika. Znajomy głos zadziałał na Antoniego Brechta jak krople amoniaku podsunięte pod nos.
– To przecież nasz adiunkt z Katedry Ochrony Lasu i Ekologii! Proszę go uwolnić! – zawołał ocucony profesor, zrywając się jednocześnie na nogi.
Funkcjonariusz BOR-u zadziałał automatycznie. Widok wymachującego nożem i widelcem człowieka uruchomił jedyną możliwą reakcję u skoncentrowanego na swoim zadaniu profesjonalisty. Silnym ruchem odepchnął stojącego na linii ataku asystenta ministra, a następnie potężnym kopnięciem podciął nogi dziekanowi. Po chwili drugi z pracowników SGGW leżał skuty kajdankami na podłodze.
Obolały Andrzej Gracz z trudem podnosił się po trzecim upadku. Wykrzywione grymasem wściekłości oblicze skrywała warstwa ziemniaków purée. Jedynie drżenie rąk wyciągających ponownie chusteczkę, niestety nie pierwszej już świeżości, zdradzało silne pobudzenie.
– Czyś ty całkiem oszalał?! – wybuchnął w kierunku zdezorientowanego funkcjonariusza. – Rozkuj natychmiast pana profesora! Natychmiast!
Uwolniony bez chwili zwłoki ruszył na ratunek obezwładnionemu adiunktowi.
– Nie zbliżać się! – Dobitny rozkaz zatrzymał dziekana w miejscu. – Czynności nie zostały jeszcze zakończone! – krzyknął drugi agent przeszukujący skrupulatnie odzienie rozpłaszczonego na podłodze doktora.
Borowiec opróżniał liczne kieszenie Alfreda. Notes, długopis, klucze, lupa, sznurek, miarka, drewniany patyczek, karta identyfikacyjna, papierek po cukierku, kolejny papierek po cukierku i jeszcze jeden papierek po cukierku lądowały po kolei w koszyku na chleb, wykorzystywanym teraz do czynności służbowych Biura Ochrony Rządu.
– Czysty, nie ma broni! – odezwał się agent, gdy skończył rewizję.
– Czy teraz już może pan rozkuć mojego kolegę? – zapytał dziekan, wyraźnie odzyskując pewność siebie.
– Niestety nie. Pana kolega jest aresztowany pod zarzutem zorganizowania zamachu na przedstawiciela rządu RP i zostanie przewieziony na przesłuchanie do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
– To jakaś bzdura! Panie Andrzeju, niech pan coś zrobi! – krzyknął mocno już zdenerwowany profesor Brecht w kierunku asystenta ministra.
– Nic nie poradzę, takie procedury. – Ton głosu Andrzeja Gracza obracającego się w kierunku obezwładnionego adiunkta zmienił się na bardziej oficjalny. – Zresztą podejrzenie zamachu nie jest bezpodstawne – kontynuował, omiatając oskarżycielskim spojrzeniem stawianego na nogi wielkoluda – przecież wszyscy słyszeliśmy huk wystrzału.
Spocony i czerwony na twarzy Alfred Drukarz sapał równie mocno jak dwaj o głowę od niego niżsi członkowie obstawy. Niestety brak okularów na nosie, które musiał zgubić podczas upadku, nie pomagał w odzyskaniu rezonu. Rozglądał się niepewnie, mrużył oczy i starał wyszukać wśród rozmazanych kształtów znajomą postać dziekana. Nagle nałożone niewidzialną ręką okulary przegoniły mgłę nieostrości. W polu widzenia ukazali się: zatroskany profesor Brecht, przypatrujący się oskarżycielskim wzrokiem drobny blondyn z resztkami jedzenia na twarzy oraz dwóch nijako wyglądających osiłków, którzy z pewnością byli odpowiedzialni za jego upodlenie.
– Czy wszystko w porządku, Alfredzie? – zapytał dziekan, który w końcu otrzymał pozwolenie na zbliżenie się do swego pracownika i pomógł adiunktowi w odzyskaniu zdolności widzenia poprzez nałożenie mu na nos podniesionych z podłogi okularów.
– Chyba tak… – odpowiedział niepewnie biolog, rozglądając się po stołówkowym pobojowisku. – Nie rozumiem tylko… skąd to całe zamieszanie – dodał, poprawiając ułożenie boleśnie wykręconych do tyłu i ciasno skutych kajdankami rąk.
– Miałem nadzieję, że pan nam to wyjaśni! – przerwał zimnym tonem nieznajomy blondyn.
– Obawiam się, że… że… nie bardzo… umiem. Po swoim niefortunnym upadku… nie byłem w stanie śledzić przebiegu zdarzeń… które doprowadziły do…
– Pana upadek – przerwał wyraźnie już zniecierpliwiony Andrzej Gracz – czy może próba zamachu na moje życie?!
– Ale… ja przecież…
– Rozumiem, że ostatnie wydarzenia w Puszczy Białowieskiej, nieobiektywnie pokazywanie w tak zwanych niezależnych mediach, mogły wzbudzić wielkie emocje, i to niekoniecznie pozytywne, wśród pracowników Katedry Ochrony Lasu i Ekologii! – Wskazujący palec urzędnika państwowego wycelował oskarżycielsko w Alfreda. – Nie rozumiem jednak, dlaczego pan mnie atakuje, wiedząc, że właśnie moje, to znaczy nasze ministerstwo, stanowi ostatni bastion mogący powstrzymać zdradziecką napaść kornika drukarza! Puszcza jest zagrożona, a pan nie dość, że nie robi nic, by chronić te cenne drzewa, to…!
– Ale… ja… przecież nie…
– Niech pan mi nie przerywa! – Andrzej Gracz podniósł głos do granicy krzyku. – Pan, ekspert w dziedzinie ekologii, sabotuje rządowe plany, zamiast stać w pierwszej linii i swą patriotyczną postawą dawać przykład studentom. – Asystent ministra rozkręcał się coraz bardziej. – Próbuje pan osłabić siły rządowe poprzez próbę eliminacji jednego z głównych strategów, jak mogę siebie nieskromnie nazwać, planowanej akcji!
– Ale…
– Nie będzie kornik pluł nam w twarz i drzew naszych dziurawił! Puszcza jest nasza, świerk jest nasz, polski to naród ją zbawi! – zadeklamował w ekstatycznym uniesieniu Andrzej Gracz i z wyrazem wyższości na twarzy odwrócił się plecami do kompletnie osłupiałego Alfreda Drukarza. Stanął przodem do Brechta i dodał już spokojnym, urzędniczym tonem: – Panie profesorze, będziemy musieli dokończyć naszą rozmowę w ministerstwie. Państwa uczelnia nie jest teraz bezpiecznym miejscem. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie.
– To z pewnością jakaś koszmarna pomyłka. Pan Alfred jest naukowcem, nie terrorystą, i mogę ręczyć za jego…
Wbiegający do stołówki oddział antyterrorystów nie pozwolił dziekanowi użyć kolejnych argumentów w obronie podwładnego. Oszołomiony adiunkt ulegle poddał się procedurze aresztowania i w asyście uzbrojonych po zęby szturmowców opuścił gmach uczelni.
2.
Blask wschodzącego słońca przyjemnie drażnił oczy idącego polną drogą Alfreda Drukarza. Grube soczewki okularów działały jak pryzmat, rozpraszając promienie i rzucając wokół wesołe, tęczowe refleksy. Przyrodnik był szczęśliwy i podekscytowany. Plecak już nie ciążył. Każdy krok przybliżał go do celu, do Białowieskiej Puszczy, gdzie prastare drzewa otoczone liściastą i iglastą młodzieżą dawały schronienie zarówno potężnym żubrom, jak i malutkim kornikom drukarzom.
Myśl o kornikach wywołała uśmiech na twarzy biologa. Entomologia fascynowała go od zawsze. Kiedy był dzieckiem, zamiast bawić się w Indian, wolał powiększać dziuplę starej podwórkowej wierzby w poszukiwaniu żyjących tam stworzeń. Na półce, zamiast samochodzików Matchbox, stały słoiki z muchami, karaluchami, chrząszczami majowymi i innymi przedstawicielami świata owadów. Jego zainteresowania bynajmniej nie przysporzyły mu przyjaciół, szczególnie wśród płci odmiennej. Koleżanki omijały go szerokim łukiem w obawie przed bliskim spotkaniem z oślizłymi robalami, jak z obrzydzeniem nazywały jego zbiory. Fascynacja insektami wielokrotnie wpędzała go w kłopoty. Nigdy jednak nie wylądował w więzieniu oskarżony o przestępstwo.
Wspomnienie koszmaru sprzed kilku dni odżyło i przegrupowało mięśnie twarzy z pozycji szerokiego uśmiechu w wyraz boleści i goryczy.
Po aresztowaniu i przewiezieniu do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego poddano go wielogodzinnym przesłuchaniom. Na nic zdały się tłumaczenia. Nikt nie wierzył w prawdziwą wersję wydarzeń, którą do znudzenia powtarzał wielokrotnie zmieniającym się śledczym. Zupełnie nie rozumiał zadawanych pytań o broń, motywy zamachu czy nazwiska uczestników spisku.
Zamknięty w pojedynczej, małej celi całkowicie stracił poczucie czasu. Jedyną radość w tych trudnych chwilach stanowiła obecność _Musca Domestica_. Swojska mucha domowa krążyła regularnie między sedesem i stolikiem, stanowiąc wdzięczny obiekt obserwacji. Niestety przez nieuwagę pozbawił się tej swoistej rozrywki. Zapamiętale eksplorująca wnętrze muszli klozetowej mucha zareagowała zbyt późno, by umknąć wodnemu wirowi.
Zwolnienie z aresztu uzyskał dzięki staraniom profesora Brechta. Dziekan udostępnił prowadzącym dochodzenie funkcjonariuszom nagrania monitoringu ze stołówki SGGW. Materiały wideo potwierdziły prawdziwość zeznań Alfreda i doktor nauk przyrodniczych mógł w końcu wyjść na wolność. Powrót do kawalerki na Ursynowie, a następnego ranka na uczelnię pozwoliły dość szybko wyrzucić z pamięci niemiłe przeżycia. Wielki udział w tym miała wiadomość o nominowaniu go do realizacji grantu i możliwości natychmiastowego wyjazdu do Puszczy Białowieskiej.
Na twarz powrócił szeroki uśmiech. Alfred zatrzymał się i popatrzył na skraj puszczy. Ściana drzew falowała jakby w powitaniu długo oczekiwanego gościa. Zapraszające gesty grubych, dębowych konarów wzruszyły go. Przytulił się do chropowatej kory jednego z wiekowych przyjaciół, wciągnął głęboko powietrze do płuc i rozkoszował się aromatem natury. Znów był u siebie.
Dźwięki budzącego się lasu, ożywczy dotyk pokrytych rosą liści i specyficzny zapach dzikości wprowadziły przyrodnika w stan euforii. Zwolnił, zachwycając się każdym szczegółem mijanej scenerii. Tu nie było już drzew uszeregowanych i stojących na baczność w regulaminowych odstępach jak żołnierze kompanii reprezentacyjnej. Kroczył na przełaj przez chaotyczny krajobraz stworzony ręką szalonej i doskonałej projektantki, natury. Szedł dalej i dalej tam, gdzie nie człowiek, lecz fauna i flora rządzą i dzielą, tam, gdzie zwierzęta i rośliny mają swe królestwo z dala od uporządkowanego, sztucznego świata. Nagle zatrzymał się, nasłuchując przez chwilę, i uśmiechnął szeroko. Regularne uderzenia niczym serie z karabinu maszynowego oznaczały, iż znalazł się w pobliżu stołówki dzięcioła trójpalczastego.
Skoro jest tu dzięcioł, to muszą być korniki – pomyślał i powoli ruszył w kierunku charakterystycznych odgłosów. Rozchylił kłujące gałązki młodego iglaka i znieruchomiał. W odległości dosłownie kilku kroków, na potężnym pniu martwego świerka ucztował dzięcioł.
– To samczyk – szepnął do siebie na widok żółtej plamki na głowie ptaka, który czymś zaniepokojony rozglądał się teraz nerwowo na boki. Małe, czarne oczka spojrzały w kierunku kryjówki Alfreda. Furkot skrzydeł oznaczał zidentyfikowanie podglądacza.
Biolog wygramolił się zza drobnego drzewka i wkroczył na niewielką polankę przedzieloną na pół kadłubem zwalonego drzewa. Podszedł bliżej i nachylił się nad mokrą jeszcze od rosy korą olbrzyma. Wtedy zobaczył go. Zobaczył owada, który wstrząsnął Rzeczpospolitą niczym przed wiekami tatarska orda.
*
– Morderca! Obudź się, chrząszczobójco!
Przytłumiony, wściekły głos wwiercał się w uszy Alfreda jak larwa kornika w łyko drzewa. Ciemność rozjaśniały regularne błyski niosące za sobą ból pełznący powoli od nasady nosa w głąb czaszki. Dokuczliwe bodźce szczypania z okolic pośladków i ud wymusiły na pniu mózgu zainicjowanie impulsu wybudzającego.
Alfred drgnął i z wielkim wysiłkiem otworzył powieki. Widok świerkowej szyszki uświadomił mu, że jego oczy znajdują się bardzo blisko obserwowanego obiektu.
Jeżeli rozpoznaję szyszkę bez okularów, to musi ona leżeć dosłownie kilka centymetrów od moich oczu – pomyślał. – A to oznacza, że leżę na ziemi.
Powracająca zdolność logicznego myślenia ucieszyła i zmartwiła jednocześnie. Pojawiło się bowiem pytanie o przyczynę stanu, w którym się znalazł. Dlaczego leży na ziemi? Skąd ten pulsujący i szczypiący ból? Gdzie jest plecak? Gdzie są okulary? Ostatnie pytanie uruchomiło odruch bezwarunkowy. Ręce rozpełzły się na boki w poszukiwaniu szkieł. Ich posiadanie było kluczowe do znalezienia odpowiedzi na pozostałe pytania. Po chwili palce prawej dłoni namacały znajomy kształt grubych plastikowych oprawek. Euforia sukcesu nie trwała jednak długo. Wyparł ją niemal natychmiast ból zgniatanej ręki. Był tak silny, że z gardła Alfreda wyrwał się krzyk.
– Aaauuu!
– Zabolało?! To bardzo dobrze! – Ton głosu nie wróżył niczego dobrego.
Nacisk na palce nieco zelżał, ale nie na tyle, by Alfred mógł oswobodzić dłoń. Na szczęście druga wciąż pozostawała wolna i w dodatku trzymała okulary. Pochwycił je mocniej i szybkim, wytrenowanym ruchem nałożył na nos. Gwiazdy w oczach i napływ łez utrudniły rozwiązanie zagadki związanej z aktualnym położeniem przez kilka kolejnych sekund.
Teraz płaczesz?! Każdy przestępca jest taki sam w obliczu karzącej ręki sprawiedliwości! – Padło triumfalne podsumowanie.
Ból zranionego nosa nie osłabił chęci poznania prawdy. Przełamał strach, obrócił i uniósł nieco głowę. Wzrok zatrzymał się najpierw na czubku solidnego buta z grubą podeszwą odciskającą teraz wzór na jego dłoni i wysoką cholewą, o którą uderzała ze świstem rózga.
Sprawczyni szczypiących pośladków i ud, skojarzył natychmiast Alfred.
Jego spojrzenie podążyło w górę, odkrywając kolejno bojówki w barwach maskujących oraz luźny T-shirt w kolorze khaki z niewyraźnym logo. To było wszystko, co mógł dojrzeć ze swej horyzontalnej pozycji. Krótka szyja nie była w stanie unieść głowy wyżej, a nawet gdyby zdołała, to i tak świecące w zenicie słońce uniemożliwiłoby zobaczenie skrytej w cieniu twarzy osoby znajdującej się bezpośrednio nad nim.
– A teraz gadaj! Dlaczego zabiłeś bezbronnego robala?
– Ja… nic nie pamiętam. – Dyszkant Alfreda zabrzmiał jeszcze wyżej, co świadczyło o jego zdenerwowaniu. – Obserwowałem kornika drukarza i… musiałem się przewrócić i… uderzyć i… stracić przytomność, ale…
– Załatwiłeś go z bani! Nie miał żadnych szans!
Prawa dłoń Alfreda powędrowała bezwiednie do czubka nosa. Ogromny ból omal nie pozbawił go przytomności. Fala łez wylała się z zaczerwienionych oczu. Organ powonienia był mocno stłuczony, a może nawet złamany. Zezując na jego czubek, zauważył coś o strukturze zaschniętego strupa. Kciuk i palec wskazujący zadziałały jak pęseta i oderwały nieco już przyschnięty, owalny kształt. Rzut oka wystarczył, by ku swej rozpaczy rozpoznał okaz _Ips typographus_, a raczej to, co z niego zostało.
– Tylko skąd ta nienawiść do korników? Nie, nie musisz mi odpowiadać! – Oskarżycielski głos kontynuował monolog, nie dając miejsca na odpowiedź: – Doskonale cię pamiętam, doktorku! Autorze pseudonaukowego arcydzieła! Miałeś wtedy szczęście. Przed blamażem uchronili cię twoi kolesie leśnicy. Gdyby nie ich prowokacja, obalilibyśmy punkt po punkcie twoje idiotyczne tezy! Co, a teraz przyjechałeś tu, by zaprząc biedne owady do pracy?!
– Ja… ja… – Ściśnięta wzruszeniem krtań nie pozwoliła dokończyć.
– Ty mi tu teraz nie udawaj Niemca. Ja wszystko fertsztejen.
– Ja jestem tu, by ratować puszczę – wydusił, przełamując chwilową niemoc, Alfred. – Przyjechałem, by…
– Chciałeś powiedzieć: ratować drewno! Widzę, że cel uświęca środki. Pseudonaukowiec zaangażowany w zabójstwo z premedytacją! Nie ma to jak eksterminacja z naukowym uzasadnieniem – podsumowała sarkastycznym tonem wciąż niemożliwa do rozpoznania postać.
– Basior miał rację, że rządzący wykorzystają każdą sposobność, by uzasadnić swe niecne zamiary. Dobra, wstawaj! Dosyć tego wylegiwania. Kumple ucieszą się z takiej zdobyczy! Większość z nich też ciebie pamięta.
Lewa dłoń biologa została wreszcie uwolniona i choć obolała, okazała się bardzo pomocna przy wstawaniu. Wtem ostry ból głowy zachwiał Alfredem. Byłby się niechybnie przewrócił, gdyby nie drobne, ale silne ramiona, które oplotły go wpół i mocno przytrzymały. Na jednym z nich zauważył mały, owalny tatuaż.
– Przecież to jest…
Fala zaskakującego uczucia przerwała myśl biologa. Trwała ułamek sekundy, ale zdążył zanotować niewytłumaczalną reakcję swego organizmu. Bliski kontakt z obcym ciałem, bez względu, czy była to kobieta czy mężczyzna, powodował zawsze odruch wstrętu i dążenie do natychmiastowego zwiększenia dystansu. Tym razem przyjemne ciepło i miły zapach sprawiły, że pierwszy raz w życiu nie chciał się odsunąć.
– Nie padaj mi tu znowu na ryj, panienko! Weź się w garść!
Ciepło i zapach zniknęły. Odepchnięty Alfred otworzył oczy i zamarł zaskoczony widokiem.
Marlena Niezgoda stała w lekkim rozkroku, gotowa w każdej chwili zaatakować dużo większego od siebie mężczyznę. Nie zanosiło się jednak na jakikolwiek opór czy ucieczkę kolosa na glinianych nogach, jak w myślach nazwała przeciwnika. Szybko poprawiła wysuwające się spod opaski dredy, obciągnęła T-shirt z nadrukiem głowy wilka i podniosła z trawy leszczynowy pręt, tak przydatny w cuceniu mordercy kornika. Energicznym ruchom dziewczyny towarzyszyło delikatne dzwonienie bransoletek i łańcuszków opasających obydwa nadgarstki i szyję. Kolczyk w nosie upodobniał ją nieco do niebezpiecznego byka będącego o krok od nadziania na rogi stojącej przed nim ofiary.
– Zabieram cię do naszego obozu. Tam zdecydujemy, co z tobą zrobić! – warknęła. Zakładaj plecak i chodź za mną! Tylko nawet nie myśl o ucieczce.
Rozkaz wydany nieznoszącym sprzeciwu tonem najpierw wstrząsnął mężczyzną, co z nieukrywaną satysfakcją zauważyła dziewczyna, po czym został posłusznie wykonany.
Ruszyli. Marlena podążała w kierunku bazy, raz po raz zerkając na pojmanego. Rozpierała ją duma. Uśmiechnęła się na myśl, że już nikt w organizacji nie będzie kwestionował jej oddania sprawie. Miała jeńca, którym z pewnością zaimponuje kolegom.
Dołączyła do Białowieskich Wilków niedawno i nie zdążyła jeszcze zdobyć zaufania większości członków. Jak każdy nowicjusz musiała wykazać się czymś wyjątkowym, by zaskarbić sobie przychylność starszyzny, chłopaków niewiele od niej starszych, ale ze znacznie dłuższym stażem pracy. Wkupując się w ich łaski, mogła zapewnić sobie udział w prawdziwej walce, a nie pełnić niezwykle istotne funkcje pomocnicze, jak szumnie nazywali pranie i gotowanie. Marlena, niecierpliwa z natury, nie chciała dłużej czekać. Odsiedziała już swoje na ławce rezerwowych w poprzedniej organizacji.
Alfred Drukarz podążał za dziewczyną wąską, niemal niewidoczną ścieżką przez gęsto zadrzewiony fragment puszczy. Nie zachwycał go mijany krajobraz mieszanego lasu. Dreptał z opuszczoną głową, czując jak przy każdym kroku w mózg wbija się kolejna szpilka. Ledwo nadążał za idącą sarnim krokiem dziewczyną. Ubezwłasnowolniony, nie przestawał myśleć o kolejnym absurdzie, w którym się znalazł. Był świeżo upieczonym doktorem nauk przyrodniczych, przyjechał do ukochanej puszczy, by prowadzić obserwacje kornika drukarza, a tymczasem został oskarżony o morderstwo owada i wzięty w jasyr przez jakąś nawiedzoną aktywistkę. W dodatku był głęboko poruszony krytyką rozprawy doktorskiej, którą tak niesprawiedliwie zrecenzowała dziewczyna. Przecież było całkiem odwrotnie. Jego praca zawierała koncepcje mające na celu ratowanie białowieskiej fauny i flory.
Awantura na zakończenie przewodu doktorskiego, oskarżanie o zamach na polityka i teraz porwanie, czy aby nie za dużo wrażeń jak na tak krótki okres czasu? Nawet jak dla mnie? – przemknęło mu przez myśl.
Czuł wzbierającą złość. Gdy wchodził na skąpaną w słońcu polanę, zwolnił tempo marszu. Widok leśnych kwiatów zadziałał motywująco. Poczuł, jak rosnące ciśnienie krwi wypiera strach i przeobraża uczucie bezradności w chęć stawienia oporu, chęć wykrzyczenia słów protestu, chęć powrotu do ukochanej pracy. Kolejny wyrzut adrenaliny przełamał ostatnie bariery. Rozszerzone źrenice pociemniały, a mięśnie się napięły. Alfred się zatrzymał, podniósł głowę i krzyknął z całą mocą uwolnionej frustracji:
– Dosyć! Nigdzie dalej nie idę!
Marlena nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji. Dźwięk przypominający gwizd lokomotywy parowej zaskoczył ją tak bardzo, że uskoczyła w bok, ratując życie przed wyimaginowanym pociągiem, na drodze którego stanęła. Zreflektowała się jednak bardzo szybko. Obróciła gwałtownie i zobaczyła olbrzyma z purpurową twarzą, z wyzywającym spojrzeniem i zaciśniętymi pięściami przygotowanymi do walki. Nie przestraszyła się, choć zdenerwowany mężczyzna przypominał posturą boksera wagi ciężkiej. Osobnik kryjący się za nieporadnie trzymaną gardą wzbudzał raczej rozbawienie i litość. Szczególnie dla posiadaczki czarnego pasa krav magi. I wtedy dała się zaskoczyć po raz drugi. Widok zdeterminowanego, niezgrabnego przedstawiciela płci męskiej wzbudził w niej dziwne uczucie, na które nie była przygotowana. Kogoś jej przypominał. Przyśpieszone bicie serca zasilone pokaźną dawką endorfin zdziwiło ją. Potrzebowała teraz adrenaliny, a nie hormonu szczęścia.
Co się ze mną dzieje, do kurwy nędzy! – przeklęła w duchu.
Przełamała chwilowe zawahanie i odrzuciła leszczynowy pręt, czym zmyliła oponenta, po czym wyprowadziła cios w niechroniony splot słoneczny. Nie było to mocne uderzenie, ale wystarczające do zabrania powietrza z płuc. Biolog upadł na kolana. Wykrzywiona bólem twarz i jęk walczącego o oddech mężczyzny spowodowały nagły wyrzut sumienia. Kompletnie oszołomiona Marlena nie kontrolowała już swych reakcji. Pochyliła się i wyciągnęła rękę, by pomóc ofierze.
Nagły okrzyk:
– Stój! Policja! Ręce do góry! – zatrzymał ją w miejscu.
3.
Akcja pod kryptonimem „Chrząszcz w gąszczu” przebiegała zgodnie z planem. Jeszcze tylko trochę cierpliwości i baza Białowieskich Wilków zostanie namierzona. Aspirant Andżelika Kurawska miała powody do zadowolenia. Miesiące ciężkiej pracy operacyjnej, nieprzespane noce i zajęte weekendy nie pójdą na marne, choć tak niewiele brakowało do totalnego fiaska. Wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Policjantowi pracującemu pod przykryciem potencjalnego sponsora udało się nawiązać kontakt z Basiorem, człowiekiem, który doprowadził do blamażu lokalnej policji. Ustalono dzień spotkania. Odliczano już godziny do rozbicia znienawidzonej organizacji, gdy w jednej chwili cały plan spalił na panewce. Wszystko przez wirusa świnki. Choroba wieku dziecięcego położyła na łopatki utajnionego funkcjonariusza. Do spotkania nie doszło i Basior rozpłynął się w puszczy.
Pieprzona świnka! – pomyślała. – Tak to jest, gdy rodzice zaniedbują szczepień. Teraz mój Łukasz walczy z zapaleniem jąder i nie wiadomo, czy wróci do formy, a był naprawdę niezły. – Uśmiechnęła się do przywołanych z pamięci obrazów kilku upojnych nocy spędzonych w jego sypialni.
Szybko spacyfikowała frywolne myśli i skoncentrowała się na zadaniu. Z trudem przekonała komendanta do powierzenia jej dowodzenia akcją posiadającą najwyższy priorytet. Nie mogła jej teraz zawalić. Jedynie sukces otwierał jej szansę na kontynuowanie kariery zawodowej w komendzie głównej w Warszawie.
Awans nie był jedyną motywacją. Wspomnienie wydarzeń sprzed kilku tygodni wciąż odbijało się czkawką nie tylko jej, ale wszystkim funkcjonariuszom z regionu. Komendant nie musiał motywować podwładnych do zwiększenia wysiłków, a oni nie narzekali na pracę po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia. Jedynym remedium na trawiący ich wstyd było jak najszybsze doprowadzenie bezczelnego bandyty za kratki.
Spektakularna akcji Białowieskich Wilków, nazwana przez media „Sabotażem stulecia”, wstrząsnęła opinią publiczną. Grupa aktywistów prostymi środkami skutecznie powstrzymała bezwzględny plan wycięcia setki drzew i ośmieszyła zarówno przedstawicieli lasów państwowych, jak i policji.
Pewnego ranka do obozu drwali podrzucono kilkanaście skrzynek czystego bimbru. Robotnicy leśni nie kryli wdzięczności anonimowemu darczyńcy, wyrażając ją niezliczonymi toastami i podziękowaniami. Zamiast odgłosu pił spalinowych i siekier przez cały dzień rozlegały się po lesie bełkotliwe _Sto lat_, _Szła dzieweczka_ i cała reszta popularnych pieśni biesiadnych. Następnego dnia tajemniczy sponsor dostarczył kolejne butelki, wzbudzając ogromny entuzjazm powracającego do życia i mocno skacowanego obozu. Sytuacja powtarzała się przez cały tydzień. Kierownictwu wycinki i siłom lokalnej policji nie udało się powstrzymać nieuchwytnego fundatora. Dopiero wezwani antyterroryści opanowali sytuację. Choć nie złapali sprawców, odkryli źródło użytej broni biologicznej, jak nazwały samogon państwowe media. Zdjęcia doskonale ukrytej bimbrowni z logo wilka i hasłami na ścianach: „Stop wycince! Drzewa to nie opozycja!”, „Szanuj zieleń, tu żyje żubr i jeleń!” czy „Nas nie oszukasz! Winny nie jest kornik drukarz!” obiegły kraj. Nazwa Białowieskie Wilki stała się dla sympatyków i obrońców przyrody symbolem walki o zaprzestanie wycinki Puszczy Białowieskiej, a dla rządowych decydentów uciążliwą przeszkodą w realizacji planów.
– Puszczyk do sówki, puszczyk do sówki! Odbiór. – Skrzeczące radio przerwało niemiłe wspomnienia.
– Sówka do puszczyka! Gdzie są pisklęta? – odpowiedziała aspirant, błyskawicznie przełączając się na tryb dowodzenia.
– Pisklęta w drodze do gniazda! Wkrótce wejdą na polanę! Odbiór.
– Przejmujemy obserwację! Wycofaj się! Bez odbioru!
Radio zamilkło. Andżelika przyłożyła lornetkę do oczu, nastawiła ostrość na kępę młodych grabów rosnących przy skraju polany.
Andrzejek niby taki drobny, a łeb jak sklep. Zresztą nie tylko to. – Uśmiechnęła się w myślach do kolejnych wspomnień. Właśnie krótkiej, lecz intensywnej znajomości z asystentem ministra zawdzięczała dowodzenie dzisiejszą akcją.
Poznała go na jednej z narad prowadzonych w ramach przygotowań do wycinki puszczy. Z początku nie była zainteresowana awansami prężącego się kogucika, za którego uważała zbyt ambitnego jej zdaniem urzędnika. Mało imponująca fizjonomia, cherlawe ciało i złośliwy charakter nie kwalifikowały go do wciągnięcia na listę kochanków. Zaimponował jej dopiero pomysłem na złapanie Basiora. Polegał on na doprowadzeniu do konfrontacji zakręconego, gapowatego doktorka z nieopierzoną, ale bardzo ambitną aktywistką. Wtedy mu uległa. Bez trzęsienia ziemi, ale całkiem miło spędziła kilka nocy z zaskakująco dobrze wyposażonym przez naturę politykiem. Bonusem okazało się wsparcie, o które wcale nie prosiła, gdy zgłosiła się na ochotnika do dowodzenia akcją „Chrząszcz w gąszczu”.
Nagły ruch gałęzi przywrócił jej koncentrację. Pomimo niespodziewanego wypadku szczęście wciąż było przy niej.
– Porywaczka i porwany zmierzają do celu, a my za nimi jak po nitce do kłębka – wyszeptała do siebie, obserwując przez lornetkę wchodzące na polanę postaci.
Nagłe zatrzymanie się śledzonych z początku jej nie zaniepokoiło. Ot grubasek się zmęczył i musi odpocząć. Kiedy jednak wyregulowała ostrość na twarzy biologa, zrozumiała, że zaczynają się kłopoty. W momencie gdy dziewczyna profesjonalnym ciosem znokautowała Alfreda, a po chwili wyciągnęła rękę być może uzbrojoną w pistolet w kierunku powalonego mężczyzny, nie mogła dłużej czekać. Reakcje fanatyczki były nieprzewidywalne.
Jeszcze mi go zastrzeli – pomyślała w panice i uruchomiła przez radio procedurę awaryjną. Opuściła w pośpiechu kryjówkę i pobiegła w kierunku polany.
*
Łzy płynące z oczu Alfreda nie były wyłącznie efektem nokautującego ciosu w mostek i walki o oddech. Po raz kolejny użyto przeciw niemu siły fizycznej, brutalnie obalono na ziemię i odarto z godności. Bezsilność i żal miały więc spory udział w strumieniach żłobiących bruzdy na pokrytych kurzem policzkach naukowca. Kilka kropli dołożyły też głód i pragnienie, niezaspokojone od kilku godzin. Naukowiec leżał skulony na skraju polany, starając się złapać oddech, wstrząsany szlochem i oczekujący na kolejne ciosy. Te jednak nie nadchodziły.
Gdy powietrze znów zaczęło dopływać do płuc w regularnych odstępach, lepiej wentylowany organizm dość szybko zwalczył okupującą go słabość i rozpoczął procedurę odzyskiwania rezonu. Alfred usunął resztki wilgoci ze szkieł, tym razem na szczęście pozostałych na miejscu, po czym spróbował wstać. Niestety ciężar tylnej części ciała okazał się zbyt wielki dla osłabionych długim marszem i pozbawionych zasilania nóg. Biolog opadł ciężko na pośladki, przyjmując pozycję siadu w rozkroku. Uniósł głowę, rozejrzał się niepewnie na boki. Po prawej stronie zauważył poznany już wcześniej wzór podeszew należących do porywaczki, przygniecionej obecnie do podłoża przez dwóch policjantów. Próbowali zatrzasnąć kajdanki na nadgarstkach wijącej się jak piskorz dziewczyny.
Tupot nóg dobiegający z naprzeciwka odwrócił uwagę Alfreda. Jego oczom ukazał się dość interesujący widok. Całą szerokością polany zbliżała się do niego szybkim tempem tyraliera uzbrojonych po zęby antyterrorystów prowadzonych przez biegnącą małymi kroczkami policjantkę. Drobna postać krzyczała coś do podkomendnych, pomagając sobie gestami obu rąk, w których trzymała pistolet i krótkofalówkę.
Po chwili wokół Alfreda i wciąż siłujących się z powaloną aktywistką policjantów ustawił się mur tworzony przez obute w ciężkie buciory nogi antyterrorystów. Czerń trepów stanowiła doskonałe tło dla czerwonych szpilek, których właścicielka zadziwiająco sprawnie podbiegała właśnie po nierównym terenie do miejsca spoczynku biologa. W polu widzenia Alfreda pojawiły się zgrabne nogi w czarnych rajstopach, które szybkim przysiadem ustąpiły miejsca kształtnej kobiecej figurze w policyjnym uniformie. Rozkołysane piersi widoczne w dekolcie nieregulaminowo rozpiętego munduru unosiły się w górę i w dół w wyniku przyśpieszonego oddechu. Pełne, umalowane na czerwono usta łapały z wysiłkiem powietrze, a niesamowicie błękitne oczy okolone pasmami długich i lekko wzburzonych biegiem blond włosów wpatrywały się z troską w zaskoczonego naukowca.
– Nic panu nie jest?
Alfred nie usłyszał pytania. Wpatrywał się w zjawisko z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami w stanie kompletnego szoku. Bliskość kobiety o urodzie modelki sparaliżowała go. Policjantka poruszyła ustami, zapewne powtarzając pytanie, gdy nagła ciemność zabrała również wizję i biolog przewrócił się na trawę, po raz drugi tego dnia tracąc przytomność.
Andżelika wpatrywała się w nieruchome ciało olbrzyma. Czuła, jak jej puls przyśpiesza. Obawiała się najgorszego. Wprawdzie pobieżne oględziny nie wykazały żadnych ran postrzałowych czy kłutych, lecz nie wykluczały innych, niewidocznych dla oczu, a śmiertelnych w skutkach. Na szczęście stres nie działał na nią paraliżująco. Bez chwili zwłoki wyciągnęła puderniczkę, wprawnie otworzyła wieczko i podsunęła do ust mężczyzny, bacznie obserwując powierzchnię lusterka. W tym samym czasie palce drugiej dłoni penetrowały fałdy tłuszczu w poszukiwaniu tętnicy na krótkiej szyi nieprzytomnego kolosa. Nagle potężne kichnięcie wytrąciło puderniczkę z ręki policjantki, po czym seria kilku kolejnych wstrząsnęła okolicą, powodując zamieszanie w szeregach antyterrorystów. W jednej chwili profesjonaliści rozproszyli się, skryli na ziemi i w pobliskich krzakach, kierując broń w stronę niezidentyfikowanego strzelca. Andżelika zbladła i zamarła. Niedoszły denat poruszył się, zamrugał i podniósł dłoń do nosa, żeby obetrzeć go z resztek pudru i kleistej wydzieliny.
– Wody – wyszeptał.
Ogłuszona aspirantka z ruchów warg domyśliła się prośby przytomniejącego mężczyzny. Odpięła manierkę i wciąż jeszcze drżącymi dłońmi przyłożyła ją do ust spragnionego. Zimna woda przyśpieszyła proces cucenia.
– Czy ja żyję? – zapytał słabym głosem Alfred.
– Tak, żyje pan. To była tylko krótka utrata przytomności – odpowiedziała na dobre już opanowana Andżelika.
– To pani nie jest aniołem?
– Nie – zaśmiała się. – Nazywam się Andżelika Kurawska. Jestem policjantką. Właśnie odbiliśmy pana z rąk porywaczki. Jak się pan czuje?
– Już dobrze – odpowiedział szybko Alfred, próbując jednocześnie się podnieść.
Niestety jego wysiłki nie przyniosły zamierzonego efektu. Nieporadne ruchy kończyn upodobniały go do żuka przewróconego na grzbiet.
– Chyba sam nie dam rady. Pomoże mi pani?
– Tak, oczywiście. Proszę mnie złapać za szyję.
Alfred objął łabędzią szyję policjantki, a ta, przytrzymując uchwyt biologa, zaczęła podnosić się w górę. Była silną kobietą, na ćwiczeniach wyciskała stukilogramową sztangę. Niestety przeceniła swoje możliwości. Studwudziestokilogramowe cielsko Alfreda pociągnęło ją w dół. Upadła całym ciężarem na biologa i z zaskoczeniem poczuła przyjemne łaskotanie w żołądku. Pulchne ciało Alfreda zadziałało jak łóżko wodne, przyjemnie falujące po upadku. Andżelika przymknęła powieki, oddając się łagodnemu kołysaniu. Niepostrzeżenie jej empatia przeobraziła się w pożądanie, które zaczęło wymykać się spod kontroli.
Alfred leżał na plecach przygnieciony ciałem aspirant Kurawskiej. Po kilku sekundach potrzeba odsunięcia się od będącej zbyt blisko kobiety zaczęła uwierać i rosnąć. Zaczął się wiercić, by dać o tym znać leżącej na nim policjantce. Po sekundzie uświadomił sobie, że został całkowicie źle zrozumiany. Ciało Andżeliki przywarło mocniej. Uczucie braku komfortu zaczęło przekształcać się w palącą odrazę. Wciąż jednak brakowało mu siły, by móc się uwolnić. Wtedy właśnie wrzask o dziwnie znajomej barwie wyzwolił w nim ukryte pokłady energii, które zasiliły wyczerpane mięśnie tak ogromnym zastrzykiem, że bez trudu jednym ruchem ręki pozbył się obciążającego go balastu i stanął na nogi.
– Zostawcie mnie, wy cholerni pachołkowie systemu! – Usłyszał ponownie. Szybko zlokalizował źródło tak mobilizującego go krzyku. W odległości kilku metrów zobaczył wściekle szarpiącą się niedoszłą porywaczkę, która pomimo skutych za plecami rąk wciąż walczyła z przytrzymującymi ją policjantami. Nie miała jednak żadnych szans, by uwolnić się z żelaznego uścisku mężczyzn. Widok ten zamiast satysfakcji zadośćuczynienia zadanym mu krzywdom, ku swemu zaskoczeniu, przyniósł Alfredowi chęć ruszenia na pomoc prześladowczyni. Nie zdążył jednak wykonać nawet jednego kroku, gdy poczuł ciężar lądujący na plecach i silne ręce oplatające mu szyję.
– Och, ty mój mocarny niedźwiadku! – Zmysłowy szept wzdrygnął nim. Zaczął się gwałtownie obracać i podskakiwać niczym dziki rumak, a raczej byk na rodeo starający się zrzucić dosiadającego go jeźdźca. Policjantka trzymała się jednak mocno. Na dodatek jej podwładni, którzy po chwili oszołomienia spowodowanego serią kichnięć Alfreda, gdy ujrzeli dowódczynię uwieszoną na potężnym mężczyźnie, pośpieszyli ze wsparciem. Biolog nie miał szans w starciu z profesjonalistami. Dodatkowe ramiona osadziły go w miejscu. Mógł jedynie patrzeć z bezsilnością, jak ubezwłasnowolniona młoda aktywistka Białowieskich Wilków znika w policyjnym radiowozie. Tuż przed zatrzaśnięciem drzwi samochodu jego niebieskie oczy spotkały się z zielonymi tęczówkami dziewczyny. Dostrzegł w nich coś, czego jeszcze nigdy nie widział w spojrzeniu innego człowieka. W ułamku sekundy zrozumiał, że kornik drukarz, dotychczas klasyfikowany na pierwszym miejscu w hierarchii życiowych celów, zyskał sobie konkurenta.